
Tekst ukazał się w NF 12/24.
Wielkie dzięki dla betujących!
Jakieś wulgaryzmy się wkradły, ale to najmniejsza kontrowersja tego tekstu ;)
Tekst ukazał się w NF 12/24.
Wielkie dzięki dla betujących!
Jakieś wulgaryzmy się wkradły, ale to najmniejsza kontrowersja tego tekstu ;)
Wąż w Raju
W dniu, kiedy Cherubini wydali nakaz, aby nie podchodzić w okolice Windy, zakradłem się do okalającego ją lasu i skryłem w krzakach. Byłem zwinny i mały, z łatwością uniknąłem wartowników.
Winda otworzyła swe drzwi. Ujrzałem przeszkloną, lewitującą skrzynię ze spoczywającym w środku niemowlęciem, kilku Cherubinów w białych pancerzach i lustrzanych hełmach, a na końcu bardzo wysokiego, metalowego człowieka – ledwo trzymał się na nogach. Wyszedł, usiadł na trawie i popatrzył w niebo. Rozglądał się przez pewien czas – najchętniej patrzył prosto w Słońce – po czym znieruchomiał.
Umarł.
– Miał szczęście.
– Daj mu wspominać.
Później zapytałem mamę, kim był metalowy olbrzym.
– To Wąż – odpowiedziała wtedy. – Człowiek, który oddał swe ciało na pastwę maszyn Jakubowej Córy, sprowadził dziecko i w nagrodę umarł pod Słońcem. Ty urodziłeś się tutaj, lecz ja również trafiłam do Raju dzięki jednemu z Węży.
Wkrótce zaprowadziła mnie dalej niż kiedykolwiek: przez lasy i równiny. Wreszcie stanąłem dwa kroki od przepaści, z czołem opartym o pole siłowe, tworzące kopułę nad Rajem. Niebo miało błękitno-złocisty kolor. Daleko w dole, jak okiem sięgnąć, rozciągały się kosmate grzbiety czarnych chmur, skłębione niczym wielkie stado owiec, które niedawno pozwolono mi wypasać – miałem już siedem lat.
Dlaczego nie pamiętam Słońca? Dlaczego nie pamiętam ciepła na skórze?
Wtedy jeszcze miałeś skórę, prawda?
– Słońce jest okiem Boga – rzekła matka. – Żyjesz w jego blasku, wśród łąk i zieleni. Kiedy umrzesz, Pan ujrzy cię, zabierze do siebie i już zawsze będziesz radował się u Jego boku.
Tak powiedziała, słowo w słowo.
– Na pewno?
– Cicho! Przeszkadzasz!
– Tak, matko.
– Lecz pod chmurami żyją ludzie, którzy nigdy nie widzieli Słońca. Uważasz, że to sprawiedliwe? Czyż nie zasługują na Raj?
Zasługują, matko. Każdy ma prawo poczuć na sobie wzrok Boga. Tak odpowiedziałem? Byłaś ze mnie dumna. Biedna, niewdzięczna matko. Uratowana z innego świata przez Węża… Przez Cherubinów Jakubowej Córy…
– Nie znosimy Jakubowej Córy!
– Zamknij się!
Odnalazłaś Boga, rozpaliłaś w sobie wiarę i zechciałaś obdarować nią cały świat. Wbrew prawu. Wbrew rozsądkowi.
A ja ci uwierzyłem. Obiecałem, że podaruję Raj wszystkim ludziom.
…
…
Uderzam pięściami w szklaną pokrywę. Krzyczę i błagam. Wysokie postacie w czarnych płaszczach lżą mnie i na polecenie Jakubowej Córy uruchamiają starodawną maszynę. Fale rozdzierają me ciało, przekształcają w zimny metal…
– Ocknij się! Wspominasz za daleko!
– Wężu! Wężu!
Grzesznicy wysyłają emisariuszkę
Obrazy znikają. Wstaję z klęczek. Z daleka dobiegają grzmoty nadchodzącej burzy, na zewnątrz wyje wiatr.
– Nie widziałem Słońca.
– Czułeś je – odpowiada czarna ściana.
– Tylko ból podrażnionych oczu.
– Może jeśli znów spróbujesz…
– Nie! Zapomniałem! Wciąż zapominam!
Ściana drży ze strachu. Wie, że mogę ją zniszczyć. Mogę zburzyć całą na wpół spaloną latarnię morską, zetrzeć w pył każdy kamień.
Zaczynam chodzić w kółko, a cienie ustępują mi z drogi i chowają się po kątach. Unoszę wzrok. Czarne chmury przetaczają się ospale nad dziurą w dachu. Są wszędzie, nad całym światem, i nigdy nie przepuszczają nawet promyka Słońca.
– Może zbudujesz wieżę tak wysoką jak Babel? Do samego nieba – proponuje z ciemnego kąta drobna dziewczyna.
Tam, gdzie trafiły ją pociski Cherubinów, widzę poszarpaną tunikę i dziury po ranach. Ciało oraz włosy ma pokryte krwią. Wydaje mi się, że kiedyś ją kochałem, lecz nie pamiętam, jak miała na imię.
– Głupiaś! – drwi kałuża mętnej wody i dziewczyna znika.
– Wieża do Raju! – krzyczę.
Rozkładam ręce i wybucham śmiechem. Klepię się z uciechy po srebrzystych udach, wzbudzając głośne echo.
Po chwili wahania cieniom również udziela się wesołość: piszczy nadpalony stół, rechoczą dziury po oknach, schody kłapią stopniami. Ściana tylko uprzejmie chichocze, ale ją trudno rozbawić.
Gdy słyszę wycie syren, wychodzę na zewnątrz. Ze szczytu wzniesienia mam doskonałą panoramę Podchmurza – nieskończone połacie zrujnowanych budynków, w których chronią się grzesznicy. Setki tysięcy. Na dachach skrzypią wiatraki, obok kołyszą się zbite z prętów krzyże. Pierwsze dają odrobinę energii dla ogniw, drugie – odrobinę nadziei. Jednego i drugiego wciąż za mało. Jakże brakuje mi barw Raju! Sztucznymi oczami przebijam ciemność, ale dookoła panują jedynie odcienie szarości, gdyż nie ma tu ognisk ani pięknego światła z pałacu Jakubowej Córy. Pod karą śmierci grzesznikom zakazano rozpalać ogień – przypomina słoneczny blask. Zakazano też światła każdego rodzaju, prócz soczewek w maskach filtracyjnych.
Ekrany rozmieszczone na wysokich słupach już działają, ożywione na czas transmisji z pałacu Jakubowej Córy w Nowym Kafarnaum. Nieprzebrane tłumy grzeszników gapią się na pełen zakłóceń obraz. Pokazuje niewyraźne sylwetki: ciemny wielkolud klęczy przed drobną postacią na tle jasnoniebieskiej mozaiki naściennej.
– Strzeż się, Wężu! – krzyczy wiatr, podnosząc fale czarnego piachu.
– Nadchodzi! – dodają kamienie.
Samotna postać wspina się na wzgórze. Wiatr szarpie poły jej łachmanów, ukazując wystającą spod szmat na brzuchu parę wykrzywionych, dodatkowych rąk.
Wracam spojrzeniem do ekranu. Eskortowany przez Cherubinów ranny Wąż idzie z trudem po dachu, smagany wiatrem i obmywany błękitną poświatą błyskawic. Tak jak ja, ma metalowe ciało, lecz jego jest pokryte rozdarciami po Skoku. Umiera, a ja mu zazdroszczę. Zaciskam zęby, gdy zbliża się do bramy z pola siłowego. Tylko głos Jakubowej Córy zdolny jest ją otworzyć. A dalej? Winda! Droga do Raju. Boże! Jak bym chciał kroczyć tam zamiast niego. Jak bym chciał zapłakać z tęsknoty za Rajem, lecz Węże nie potrafią płakać. Został mi tylko suchy żal.
Tymczasem postać z czterema rękami staje przede mną i zadziera głowę, by spojrzeć mi w oczy. Nosi maskę jak każdy grzesznik. Soczewki żarzą się błękitem, przenikając wieczną ciemność.
– Rok mija, odkąd lud mój ujrzał pojazd Cherubinów u stóp tego wzgórza. – Stary, kobiecy głos z trudem wydobywa się zza okrągłych filtrów. – Wysiadł z niego Wąż, który zamieszkał w ruinach. Powiedział do mnie lud: „Idź i patrz. A jeśli jest on owym Wężem, który żył w Raju jako człowiek, rozmów się z nim”. Zatem spytam: czyś widział światło Boga?
Kiwam głową w milczeniu.
– Wybrani z mego ludu służą w Nowym Kafarnaum: zbierają nieczystości, konserwują maszyny, służą na różne sposoby. Słyszą słowa i zdania, a potem zbierają je w rozmowy. Czy to prawda, że wygnano cię, gdyż walczyłeś w rebelii o Raj dla ludu Podchmurza?
Znów przytakuję.
– Niewiele mówisz – stwierdza nieznajoma.
– Nie wiem, czy istniejesz – odpowiadam.
– Zatem i plotki o szaleństwie Węży są prawdziwe? – drwi, lecz po chwili dodaje: – Wybacz. Nigdy nie rozmawiałam z jednym z was. Węże mieszkają w Nowym Kafarnaum, a jednak ty jesteś tutaj. Dlaczego?
– Jakubowa Córa ukarała mnie za bunt. Zmieniła w Węża i wygnała do Podchmurza.
– Twoja kara jest naszym błogosławieństwem. – Odpina zaczepy i drżącymi dłońmi zdejmuje maskę, wraz z nią wyciągając z gardła długą rurę, za którą wylewa się cuchnąca ropa zmieszana z krwią. Starucha odkasłuje; skórę ma pokrytą wrzodami, z wąskich oczu sączy się śluz, nawet z tego trzeciego – na policzku.
– Teraz wierzę – oznajmiam. – Umierasz. Cienie nie umierają.
– To ona – szepcze mi do ucha zakrwawiona dziewczyna, którą kochałem. – Pierwsza z czterech.
Odganiam ją machnięciem dłoni.
Na ekranie widać obraz z kamer umieszczonych w Windzie. Kabina z Wężem, Cherubinem i srebrną skrzynią wznosi się szybko, czarne chmury za przeszklonymi szybami suną jak rwące wody. Tłum grzeszników przy ekranach zastyga w oczekiwaniu.
– Jakubowa Córa nie pozwoli im ujrzeć Słońca – stwierdzam.
– Wciąż wierzą – odpowiada kobieta.
– Znam Córę.
– Znamy ją, znamy! – wrzeszczy piach pod moimi stopami. Cienie mkną po niebie, wyskakują zza zdewastowanych murków i spod roztrzaskanego bruku. – Jest okrutna!
– Jest okrutna – powtarzam. – Lubi bawić się z ofiarą, pozwala jej myśleć, że wygrała, po czym ją niszczy. Widziałem to.
Jęk zawodu przechodzi przez tłum, gdy ekrany gasną.
– Cóż innego im pozostało? – Kobieta wzrusza czterema ramionami. – Tylko nadzieja. A teraz ty jesteś nadzieją. – Zdeformowane ręce na brzuchu podają mi czarny prostokąt wiedzownika. – Czasem wykopujemy wojenne pozostałości. Nie wyobrażasz sobie, co jeszcze skrywa ziemia. Kopiemy i wymieniamy resztki starego świata u handlarzy osobliwościami w Nowym Kafarnaum albo sprzedajemy kolekcjonerom za jedzenie.
Urywa, by odkaszlnąć krwią.
– Znaleźliśmy dwie bomby łańcuchowe. Nasi artefaktorzy twierdzą, że są sprawne. Popatrz.
Włączam prostokąt. Widzę liczby, napisy i stare nagranie pełne ognia i zniszczenia. Dwa niewielkie czarne krążki i zamknięta w nich śmierć. Dlaczego ludzie wymyślili taką broń?
– Żaden grzesznik nigdy mnie nie odwiedził. Czego chcecie?
– Minie wiele dzwonów, setki lub tysiące, lecz Jakubowa Córa rozkaże ci Skoczyć. Jeśli podołasz, przekażemy ci bomby. Spotkasz się z Córą jak każdy Wąż, aby odebrać nagrodę. To nasza szansa. Z twoją pomocą możemy zakończyć tyranię. Gdy nadejdzie czas…
– Chcecie, abym unicestwił siebie wraz z nią. Aby Bóg nie ujrzał mej duszy.
– Według naszych kapłanów wystarczy raz znaleźć się w blasku Słońca…
– Nie będę rozmawiał o dogmatach.
– Uratujesz tysiące! Zapoczątkujesz rewolucję! – Spluwa krwią. – Widziałeś Słońce. Bóg wie, że istniejesz, ale my żyjemy ukryci przed jego wzrokiem niczym robactwo pod kamieniem. Zjadamy martwych i modlimy się o Raj. Czy nie o to walczyłeś? Aby nas zobaczył? Nie możemy zbliżyć się do Jakubowej Córy. Pałacowy apostoł strażniczy wykryje każdy niebezpieczny metal, ale nie w człowieku, który jest cały z… – Kaszel jeszcze raz ściska jej płuca.
– Metalu – kończę za nią.
Drżącymi dłońmi zakłada maskę.
– Rzekłam, co miałam rzec. Nie zobaczymy się już więcej, Wężu. Odchodzę umrzeć, a moja dusza rozwieje się jak pył. Zastanów się. Wkrótce ktoś przybędzie, by zapytać o twą decyzję.
Powinienem żądać wyjaśnień, lecz tylko stoję i patrzę, jak grzesznica schodzi ze wzgórza. Wiatr sprawia, że kroczy z trudem.
– Jej dary to śmierć – mówią kamienie.
– Zemsta – odpowiadam.
– Jej dary to ciemność – mruczy dziewczyna, którą kochałem.
– Zemsta.
Wracam do latarni, w dłoni nadal trzymając wiedzownik. Technologia niezmiernie mnie fascynuje. Spędziłem dzieciństwo w Raju, nieświadomy cudów świata. Na wiedzowniku czytam stary tekst, później oglądam czarno-białe ruchome obrazy: grupy dawnych żołnierzy idą wokół maszyn z długimi lufami, wchodzą na równinę, pod którą zakopano bomby łańcuchowe. Ktoś uruchamia je specjalnie wypowiedzianym słowem, a one wybuchają niemal jednocześnie, wysyłając sobie nawzajem sygnał do detonacji.
Czy przeżyłbym ich wybuch?
A więc zemsta… I może coś więcej.
Zaczynam chodzić, lecz garbię się i powłóczę nogami.
– Tak mnie prowadzili. Nagiego i w łańcuchach. Szliśmy przez pałac, a hierarchowie Córy szydzili ze mnie, pokazując potęgę jej technologii. „Czym są łuki i włócznie zbuntowanych wobec broni Cherubinów?”, pytali. „Dlaczego burzycie boski porządek? Dzieci Judasza!”.
– Nie chcemy o tym pamiętać! – wybuchają krzykiem cienie. – To boli!
– Chcę to zobaczyć. Chcę przypomnieć sobie pałac Jakubowej Córy.
Zatapiam się w obrazach przeszłości. Wspomnienia sprzed przemiany w Węża uciekają mi bezustannie niczym woda z sita. Boję się, że kiedyś całkowicie zapomnę o Raju. Miałem zginąć na zielonych łąkach, walcząc o lepsze jutro dla słabych i uciśnionych, lecz trafiłem do Podchmurza.
Wiem już wszystko.
Wiele dzwonów później staje przede mną młody grzesznik.
– Jak brzmi twa decyzja, Wężu?
– Zrobię to.
– Będziesz zatem naszym świętym wybawcą. – Wyciąga dłoń, na której leży nieznane mi urządzenie. – Zamknąłem tutaj twój głos. Zsynchronizujemy go z detonatorami i przekażemy słowo aktywacyjne wraz z bombami. Ty skup się na Skoku. Nie możesz zawieść.
Stopy depczą kruche płatki czerwieni
Trudno przyzwyczaić się do braku dni. Czas jest odmierzany przez cykliczne bicie dzwonów z wielkich kościołów w Nowym Kafarnaum, powtarzane przez mniejsze świątynie w Podchmurzu. Niekiedy przybywają bezzałogowce Jakubowej Córy – w kształcie ptaków, lecz z wirnikami zamiast skrzydeł. Zrzucają zasobniki z podłużnymi ogniwami, które ładuję do wnęki w karku. Pokarm Węży. Manna z nieba.
Nie pamiętam już dotyku trawy ani szelestu drzew. Z każdym odgłosem dzwonów kolorowe wspomnienia z Raju bledną i umierają we wszechobecnej czerni Podchmurza. Zostają tylko obrazy, lecz są mdłe i puste. Równie mocno cierpię przez samotność. Cienie dotrzymują mi towarzystwa, ale wiem, że są tylko odbiciami pękniętego umysłu, echem przeszłości pozostawionym przez starożytne maszyny, których Córa używa, by człowieka przemienić w Węża. Może twórcy maszyn wiedzieli, jak się przed tym zabezpieczyć, ale te sposoby zniknęły wraz z nimi. Bywa, że ptaki Córy przynoszą wiedzowniki o innym świecie, przygotowując mnie do Skoku. Obrazy i informacje o innych Ziemiach. Grzesznicy również przynoszą wiedzowniki – informacje o Czyśćcu, Wiernych, maskach filtracyjnych i życiu pod jarzmem Jakubowej Córy. Wszystkiego uczę się pilnie.
Tysiące dzwonów minęły od wizyty chorej kobiety, gdy słyszę odgłos wirników.
Stado krąży nad latarnią.
– Wąż LU-6! – skrzeczą ptaki, jeden za drugim. – Zgłosisz się do Czyśćca! Skok! Skok!
Schodząc ze wzgórza, nie oglądam się za siebie. Kto żył w Raju, ten nie nazwie innego miejsca domem. Żwir chrzęści pod stopami. Kroczę wzdłuż pustych okien, nadkruszonych murów i zapadłych dachów miasta. Postacie przemykają w zaułkach, niebieskie okręgi gogli wynurzają się z ciemności i wodzą za mną spojrzeniami.
– Przybywajcie ujrzeć Węża! – wołają grzesznicy. – Wąż z latarni zmierza do Czyśćca!
Mijam grupkę nagich dzieci w maskach filtracyjnych. Niektóre mają dodatkowe kończyny, innym którejś brakuje. Chude i wygłodniałe grzebią patykami w częściowo zakopanym szkielecie.
– Wąż! Wąż!
Cienie wychodzą z ciemności. Moja dawna miłość z radosnym piskiem rzuca się pląsać po bruku, jej czarne włosy powiewają na wietrze, luźna tunika odsłania przestrzelone uda. Nucąc wesołą melodię, dziewczyna odrywa strupy własnej krwi i sypie je pod me stopy niczym płatki maków. Słyszę pierwsze brzdęki. To dzieci rzucają na ulicę małe słońca z wygiętych drutów. Obracam się – setki grzeszników za mną kroczą, człapią, pełzną. Sylwetki wykrzywione głodem i chorobami. Kłębowisko szarej skóry i szarych łachmanów.
Jestem ich nadzieją.
I nagle przypominam sobie, jak szedłem w innym tłumie – chłopców i dziewcząt, mieszkańców Raju. Z prymitywną bronią wyszliśmy naprzeciw Cherubinom…
Martwa dziewczyna rzuca mi się na szyję.
– Zginęliśmy pod okiem Boga, kochanie – szepcze, a w jej głosie brak żalu lub gniewu. Dotyka ustami mych warg, lecz nic nie czuję.
Przez kilka dzwonów zmierzam w stronę Czyśćca. Nie sposób go przegapić. Pochyla się nad domami grzeszników niczym strudzony pasterz nad stadem umierających owiec. Ciemny i przysadzisty; resztki wież wyciągają do chmur ukruszone łby. W czarnych murach widać plamy zardzewiałego metalu oraz łukowato sklepione wnęki, gdzie ostały się nieliczne rzeźby aniołów o twarzach startych przez czas. Z kilku kominów ulatuje tłusty dym.
– Wężu – mruczy tłum grzeszników. – Wyjdź z bestii. Wyjdź z bestii!
Nie wiem, co to oznacza, lecz gdy się odwracam, aby zapytać, tłum pierzchnie, znikając w głębi ruin niczym cienie.
Przed bramą Czyśćca stoją dwaj Cherubini. Na mój widok unoszą dłonie do anten wystających z lustrzanych hełmów. Wrota otwierają się ze skrzypieniem.
– Bądź pozdrowiony, Wężu! – krzyczą strażnicy. – Wejdź i wstąp na drogę do Raju.
W niskim tunelu cuchnie spalenizną i smarem. Czeka na mnie Wierny. Jego lśniący, czarny płaszcz zwisa aż do posadzki. Gdy podchodzę, z łysej czaszki pokrytej setkami lśniących kwadracików wychodzą długie, zakrzywione druty. Uderzają w odpowiednie kwadraty i za każdym razem z głośnika umieszczonego zamiast ust dobiega skrzekliwy głos.
– Za… Mną… Wę… Żu…
Echo naszych kroków odbija się po wielokroć – dwie dziwne istoty w fortecy z czarnego metalu. Ze ścian sączy się zielonkawa poświata, skądś dobiegają szczęknięcia, zgrzyty i buczenie maszyn porzuconych przez dawnych właścicieli tego świata. Powietrze zdaje się drżeć.
W rozległej sali panuje ożywiony ruch. Służebni grzesznicy czyszczą kule większe od mojej głowy i z trudem nawlekają je na umieszczone pod ścianami liczydła; kilkunastu Wiernych snuje się wzdłuż kanciastych maszyn, rozrzuconych pozornie bez sensu po całym pomieszczeniu. Wszechobecne kable sypią iskrami, wystające z podłogi cewki ślą wyładowania błękitu do cewek wystających ze ścian, a te dalej, aż do odległego sufitu z przyczepionym ogromnym krucyfiksem, skąd umęczony Pan spogląda na nas pustym wzrokiem. Plamy wrzącego smaru pryskają z urządzeń na posadzkę, skwapliwie wycierane przez grzeszników.
Nie zbudowaliśmy ani Czyśćca, ani Nowego Kafarnaum czy Raju. Zostawiono nam ten zniszczony świat, a Wierni Jakubowej Córy przejęli zgliszcza wraz z artefaktami przeszłości.
Pośrodku centralnej platformy leniwie obraca się owalna bryła z pofałdowanego metalu – Przetoka.
Mój przewodnik oznajmia głośno:
– Wąż przybył do Czyśćca!
Wszyscy przerywają pracę.
– Błogosławionyś, który ujrzy światło Boga!
Jeden z Wiernych podaje mi wiedzownik.
– Czytaj. – Ma tylko połowę twarzy; drugą tworzy rusztowanie ze skręconych, nagich kabli, rozgrzanych do czerwoności niczym wnętrze pieca.
Wodzę oczami po ekranie. Dziesiątki grzeszników wyruszyły na samobójczą misję, aby zdobyć te informacje, za które ich rodziny otrzymały pakiety żywnościowe. Zwykły człowiek nie może wrócić żywy z innego świata. Dowiaduję się, gdzie skoczę i po kogo.
Tymczasem Wierni błądzą długimi palcami po przyciskach maszyn i przekrzykują się nawzajem.
– Moc dziewięćdziesiąt harszy!
– Faza światłonośna gotowa!
– Arkelabr w normie…!
Obce słowa i obce myśli. Mimo lat nauki wciąż niewiele rozumiem.
– Nie musisz rozumieć – zapewnia wiedzownik, który trzymam w dłoni. – Musisz tylko wykonywać i umrzeć.
Tak. Wyruszam na śmierć. Dlaczego nie czuję strachu? Czyżbym tak szukał końca? Czy bałem się, gdy w Raju szedłem do nierównej walki?
– Byliśmy młodzi. – Głowa mej kochanki pojawia się na ekranie wiedzownika. – Nieśmiertelni i przekonani o własnej racji.
Przetoka nieruchomieje, ale teraz materializują się w niej kropki czerni, wirujące niczym płatki śniegu podczas zamieci. Odziany tylko w przepaskę biodrową grzesznik podchodzi do platformy. Nie nosi maski filtracyjnej, z dwojga obwisłych ust wypływa ślina, powyżej lśni metalowe oko obrzeżone zaczerwienioną opuchlizną.
Wierny podnosi dłoń i krzyki milkną.
– Zawężać! – rozkazuje, a spoceni grzesznicy przesuwają dwie kule z jednego końca liczydła na drugi.
– Warianty zawężone… gurgh… – melduje inny Wierny. – Do trzystu miliardów. Długość Skoku ustawiona… gurgh… na ćwierć dzwonu. Gotowe za… gurgh… teraz!
Czarne plamy w Przetoce łączą się z cichym sykiem. Bąbel mroku zawisa w powietrzu, wyższy nawet ode mnie. Zwiadowca zbliża się do niego z wahaniem.
– Na chwałę Jakubowej Córy! – wrzeszczy, a jego słowa ociekają strachem.
– Na chwałę! – odpowiadają Wierni i służba.
Grzesznik znika w bąblu. Sala zastyga w oczekiwaniu. Słychać klekot maszyn i skwierczenie wyładowań pnących się ku sklepieniu. Gdzieś wysoko krążą moje cienie, blade postacie wokół ogromnego krucyfiksu. Obserwuję je, aż odgłos dzwonu wypełnia salę. Bąbel Przetoki pęka, wyrzucając wracającego zwiadowcę. A raczej to, co z niego zostało – parujące szczątki roztopionej materii i nienaruszone metalowe oko. Służba rusza sprzątać. Jeden z Wiernych podchodzi na wystających spod płaszcza metalowych, owadzich odnóżach do krwistej mazi. Wyjmuje swe oko i zastępuje rozgrzanym do czerwoności okiem zwiadowcy. Przez dłuższą chwilę mruczy cicho, przeglądając nagranie.
– Gul-mehud, droga czysta – melduje w końcu. – Gul-mehud, poślijcie Węża.
Wierni rzucają się ponownie w wir pracy. Klekot wystukiwanych na maszynach poleceń, szuranie przesuwanych na liczydłach kul. I oto mrok jeszcze raz twardnieje w formę bąbla.
Twarze i maski odwracają się z wyczekiwaniem w mą stronę. Wierny, którego spotkałem przy wejściu, podchodzi z małą tacą. Druty znów uderzają w kwadraty na czaszce.
– Se… da… tor…
Biorę narzędzie. Wiem, jak go używać. Wiedzowniki przysyłane przez Jakubową Córę dokładnie opisywały przebieg Skoku.
Kilku grzeszników przyprowadza unoszącą się nad ziemią skrzynię z pancernego szkła. Wiedzowniki twierdzą, że jest prawie niezniszczalna. Widziałem ją dawno temu w Raju, a później na ekranach Jakubowej Córy.
Podchodzę do ciemności bąbla. Jest gładka jak tafla spokojnej wody, miękka i zapraszająca.
– Ćwierć dzwonu – przypomina Wierny z rozgrzanymi kablami. – Ani mniej, ani więcej.
– Na chwałę Jakubowej Córy! – krzyczę.
– Na chwałę!
Niech zdechnie.
Wchodzę w pustkę.
Wąż w ogrodzie
Skok trwa kilka oddechów. Na skórze, której nie mam, czuję mrowienie, którego nie mogę czuć. Energia Skoku obmywa mnie delikatnie i wypluwa w miejsce oraz czas ustawione przez Wiernych.
Pochmurna noc. Zwiadowców i Węży nie wysyła się podczas dnia. Nie chodzi jedynie o tubylców. Tylko zasłużeni mogą ujrzeć światło Boga. Dla innych zostaje ciemność nocy.
To przedmieścia Berlina, rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty. Pojawiam się na skraju ogrodu, pode mną dymi spalona trawa. Przechodzę obok porozrzucanych zabawek i odsuwam drzwi tarasowe dwupiętrowej willi. W środku cisza. Widzę w ciemnościach, zatem bez trudu odnajduję drogę przez kuchnię. Muszę się pochylić, aby nie uderzyć o sufit. Szumiąca lodówka. Talerze z reszkami jedzenia, za które każdy grzesznik gotów zabić i skazać się na potępienie. Na półmisku plasterki jabłka. Czy to nie najwłaściwszy wybór? Pryskam na nie gazem z sedatora. Osiada niewidoczną mgiełką. Zabieram półmisek, wchodzę do korytarza, a potem na schody. Na ścianie zdjęcia dziewczynki i jej ojca: oboje uśmiechnięci, szczęśliwi.
Kłamstwo.
Na piętrze poruszam się ostrożnie, ale panele i tak skrzypią od mych ciężkich kroków. Zbliżam się do sypialni doktora Groenwalda. Drzwi uchylają się i wychodzi Groenwald: zaspany, w szlafroku i pospiesznie nałożonych okularach. W ręku trzyma długi kij. Przez chwilę patrzy na mnie, starając się zmusić otępiały umysł do zrozumienia, dlaczego widzi w korytarzu metalowego olbrzyma z półmiskiem jabłek.
– O Boże – dobiega z ust doktora. – O, kurwa…
– Bluźnierca – warczę. Chwytam jego żuchwę i wyrywam bez trudu. Krew tryska na białe ściany, język drga, jakby zdziwiony nagłą wolnością. Ręce mężczyzny unoszą się w szoku do twarzy.
– Cudzołożnik – oskarżam po raz kolejny. Opadam na kolano; z łatwością wbijam palce w krocze doktora i je również wyrywam z odgłosem prutego materiału. Mokre strzępy ciała spadają na panele, ich właściciel w ślad za nimi. Bosymi stopami kopie parę razy drewniane płyty i nieruchomieje.
Nie mam wyrzutów sumienia. Czytałem w wiedzowniku, dlaczego jego córka sypia przy zapalonym świetle i w luźnej piżamce bez spodenek. Jakubowa Córa szuka pokrzywdzonych, którzy najbardziej zasługują na łaskę Pana.
Wycieram dłoń o martwe ciało, a potem wchodzę do pokoju dziewczynki. Róż i biel. Szerokie łóżko z kilkoma pluszowymi zwierzętami. Klękam. Mała Ewa wyczuwa moją obecność. Zrywa się przestraszona, lecz strach na jej twarzy zaraz ustępuje miejsca ciekawości. To nie mnie widuje w koszmarach.
– Jesteś wróżką? – pyta, odsuwając za ucho kosmyk jasnych włosów.
Kręcę głową.
– Jestem Wężem.
– Głuptas. Wiem, jak wygląda wąż. Mam obrazek w książeczce. Chcesz zobaczyć?
Wysuwam do niej rękę z półmiskiem.
– Zjedz to, Ewo. Proszę.
– Nie lubię jabłek. – Ziewa. – Wolę czekoladę.
– Och. – Wiedzowniki o tym nie wspominały. Czas ucieka. Instrukcje nie radzą usypiać dziecka na własną rękę. Siła Węży jest za wielka, a małe ciałka zbyt kruche. Po prostu trzeba robić swoje. – Szkoda – mówię ze szczerym żalem. – W takim razie przepraszam.
Myślrozkazem aktywuję tryb transportu. Coś przesuwa się w mojej szyi, klatce piersiowej i brzuchu. Upuszczony półmisek rozbija się na dywanie. Chwytam Ewę za ramiona. Piszczy przeraźliwie.
– Tato! Tatusiu!
Dlaczego go wołasz? Skrzywdził cię.
Unoszę ją delikatnie, jednocześnie otwierając usta. Szeroko, szeroko, szeroko. Oczy dziewczynki zmieniają się w pełne przerażenia koła, a gdy przechylam ją w powietrzu, aby wepchnąć sobie między wargi, przestaje krzyczeć i krztusi się ze strachu. Krople moczu spadają mi na ręce.
Może kiedyś Węże służyły do transportu rannych. Może przenosiły wrażliwe materiały na inne światy. Nieważne. Teraz zabierają dzieci do Raju.
Ewa walczy, nawet gdy do pasa jest w moim gardle. Wpycham ją głębiej, aż cała trafia do brzucha. Wyje i piszczy. Chłodny metal jest nieprzyjemny dla nagiej skóry. Sensory wyczuwają ładunek – w gardle zamyka się krata, miękka powłoka brzucha twardnieje. Małe pięści bez przerwy w nią uderzają.
Nie miej żalu, Ewo. Jesteś moim kluczem.
Wychodzę do ogrodu. Nikt mnie nie widział, nikt nie zrozumie, co się wydarzyło. Okrutne morderstwo i porwanie. Czas powrotu się zbliża. Mogę czekać w domu, ale… przesuwam dłonią po liściach. Tak dawno ich nie widziałem.
Piski Ewy słabną, słyszę tylko cichy płacz, ale i on wkrótce zamiera.
– Wróć do nas – wołają drzewa, a ja potrząsam głową. Nie teraz. Zostawcie mnie!
Kawałki czerni zaczynają osiadać mi na ciele. Myślrozkazem uaktywniam ochronę dziecka. Szczelna osłona pokrywa mi usta, zamykając Ewę w hermetycznym brzuchu. Powietrza nie wystarczy na długo, ale potrzebujemy niewiele czasu. Mrok rozprzestrzenia się jak zaraza i wkrótce pożera mnie całego.
Przenieść się na inną Ziemię to nie problem. Fale nieskończoności niosą cię delikatnie przez wymiary i wystarczy się im poddać. Istnieją niezliczone warianty – Wierni postarali się, aby różnice były praktycznie zerowe, więc trafiłem, gdzie trzeba. Ale wrócić? Dokładnie do tej jednej wersji Ziemi, gdzie dokładnie ta jedna wersja Jakubowej Córy czeka na nową obywatelkę Raju? To walka z rwącym nurtem energii, rozszarpującym materię jak wir ostrzy. Czuję pękające ciało, moje ciało. Oślepiający blask uderza w oczy, metal zgrzyta i w końcu… w końcu czuję coś przypominającego ból. Narasta i narasta. Krzyczę, choć nie mogę otworzyć ust, i wołam Boga, nie wiedząc, czy istnieje tu między światami, aż wreszcie światło pęka na miliony odłamków, przechodzi w czerń, by ostatecznie ustąpić fragmentom linii i odcieniom barw.
Wierni? Czyściec?
– Wężu! Otwórz usta!
– Wężu!
Widzę tylko cienie i cienie, przemieszane ze sobą w mozaice czerni i szarości. Przeżyłem?
– Dobrze. Trzymaj szeroko!
Coś jest wyciągane z mojego brzucha. Dziecko… Ewa… Wydobywane ostrożnymi ruchami Wiernych. Znów widzę jasno, przypominam sobie Skok.
Z głębokich bruzd na moim ciele ulatuje dym. Siedzę bez sił, tymczasem Wierni ostrożnie wkładają nieprzytomną dziewczynkę do przeszklonej skrzyni, następnie podłączają przewody do gładkiej skóry.
– Skrzynia zapieczętowana, gurgh. Błogosławiona gotowa do transportu.
– Powiadomiłem Cherubinów.
Kilku Wiernych wsadza mi długie pręty z czujnikami do ust. Pchają aż do żołądka, szukając przedmiotów, które mogłem zabrać z innej Ziemi mimo surowego zakazu. Nic nie znajdują.
Moja miłość klęka przede mną. Nie ma już twarzy, tylko czerń wirującą jak plamy mroku w Przetoce, ale wiem, że to ona. Jej głos pozostał ten sam – czuły i kochający.
– Ona nadchodzi – mówi. – Druga. Wstań…
– Wstań, Wężu. – Czerń jej oblicza zmienia się w poprzetykaną metalem twarz Wiernego. – Wstań i chodź.
Przy pierwszym kroku zataczam się i wpadam na jakąś maszynę. Kilka kwadratowych kostek spada z brzękiem na posadzkę. Drugi krok przychodzi łatwiej. Ruszam za Wiernym, a za mną inni Wierni prowadzą lewitującą skrzynię z małą Ewą.
Dary płonących ludzi
Na zewnątrz pada. Krople sieką bezlitośnie. Mam uszkodzone oczy, ledwo widzę w ciemności. Czeka na nas stalowa bestia – transportowiec Cherubinów. Grube koła, podłużny kształt, wieżyczka z lufą zakończoną małym płomieniem. Cherubin w niej rozgląda się, jakby przypuszczał, że nawet na dziedzińcu Czyśćca ktoś gotów zaatakować sługi Jakubowej Córy. Dawno nie widziałem ognia. Jest piękny. Opuszczona klapa z tyłu zaprasza do ociekającego czerwonym światłem wnętrza. Kilku Cherubinów zabezpiecza swe miotacze ognia, przejmuje od Wiernych skrzynię i wprowadza do środka. Jeden klepie mnie w plecy.
– Wsiadaj. Jedziemy do Nowego Kafarnaum.
Nareszcie.
Wchodzę schylony po rampie do środka i siadam przy ścianie. Gdy Cherubini zajmują miejsca, pojazd szarpie i rusza z warkotem. Turbiny filtrują powietrze. Czerwone lampy buchają ostrym światłem. Razi mnie w oczy.
– Witaj, Wężu – grzmi silnik, a wtóruje mu tęskne wycie pocisków w pistoletach Cherubinów i syk przekładni w miotaczach. Śruby piszczą niczym ostatnie krzyki mordowanych. Chwytam się za głowę, próbując uciszyć kakofonię, ale bezskutecznie. – Oddałeś mi hołd w Raju, a ja przyjęłam go z radością. Czy jeszcze raz złożysz ofiarę na ołtarzu z czaszek?
Tak.
– Wkrótce – odpowiadam.
– Co wkrótce? – pyta siedzący obok Cherubin. W lustrzanej skorupie hełmu odbija się moja głowa: łysa, obła i nalana, pokryta liniami pęknięć. – To ty, prawda? Zdrajca. Powinieneś zdechnąć jak reszta buntowników i…
– Zostaw go, Łukeszalu! – krzyczy inny, najpewniej dowódca, bo młody od razu milknie. – Powtórz, Jakib! – Cherubin przyciska dłoń w pancernej rękawicy do jednej z dwóch antenek umieszczonych nad skroniami. – Jakib! Co robią…? Alarm! Grzesznicy, kilka setek, kontakt za zero pięć!
Zdejmują z pleców miotacze. Syczą zapalane płomienie.
– Kontakt za zero trzy.
Zbliżam twarz do wąskiego okienka, bardziej szpary pokrytej grubym brudnym szkłem. Jedziemy przez ponure ulice wzdłuż zdewastowanych budynków.
– Kontakt za zero jeden.
Słyszę przytłumione warkotem rytmiczne krzyki i wtedy dostrzegam, jak z ruin wynurzają się sylwetki, wpierw pojedyncze, potem coraz liczniejsze, aż w końcu wielki tłum w błękitnych soczewkach pędzi w stronę transportowca. Szperacze maszyny ślizgają się niebieskim światłem po maczugach, włóczniach i uniesionych w gniewie pięściach.
Głupcy naprzeciw Cherubinów. Jak kiedyś… Nigdy nie czułem się bliżej Raju. Gdy pierwszy kamień uderza w bok transportowca, wybucham ostrym śmiechem. Wykrzywiona twarz pojawia się na chwilę tuż za szybą i znika z wrzaskiem. Tak naprzeciw Goliata krzyczałby Dawid, gdyby nie miał procy. Krzyczałby, po czym zginął.
– Czego chcą? – warczy dowódca. – Powtórz! Żywności?
Krótki chichot dobiega spod paru przyłbic.
– Ciszej, bracia! – grzmi oficer. – Nie pozwalam ich przejechać, Jakibie! Czyszczenie ciał z osi to mordęga. Paweal ukarze ich ogniem! Bez odbioru.
Błyskawice przecinają niebo, deszcz oblewa szyby.
– Spal ich, Pawealu! Spal na chwałę Pana!
Miotacz z wieżyczki spluwa kleistym ogniem prosto w tłum. Kolory zstępują do Podchmurza – płonący grzesznicy wydobywają z ciemności zielonkawe wrzody na bladych skórach, czerwień cegieł, żółć deptanego pyłu. Wielu powykręcanych napastników zatrzymuje się, by tak jak ja, podziwiać cuda barw. Deszcz syczy, gdy miesza się z ogniem, wrzaski umierających przeplatają się z gniewnym wyciem grzeszników i rechotami żołnierzy wewnątrz metalowej bestii.
Nigdy nie widziałem Piekła, lecz musi wyglądać podobnie.
Eksplozja na chwilę zagłusza krzyki.
– Mają broń, serafinie! Jest ich zbyt wielu!
– Więcej wiary, bracie! Zło nie pokona światłości! Zmień trasę na trzy dwanaście i wezwij wsparcie!
– Rozkaz!
Silnik mruczy zadowolony.
– Brat mój przybywa. Najstarszy z nas.
Od zewnątrz szybę przesłaniają pozbawione warg szczęki – rozciągnięte w uśmiechu, pełne ostrych, długich, poczerniałych kłów. Czas zwalnia. Chorobliwa żółta poświata wpada przez szyby do środka pojazdu. Nie słyszę już krzyków i odgłosów walki, lecz tylko echo zębów trących o kość, mlaskanie oraz kapanie spadającej śliny.
– Zjedli Jego ciało i wypili Jego krew – mówi chrapliwie. – A potem żyli wiecznie, wciąż głodni, aż pożarli siebie nawzajem w świętym przymierzu. Narodziłem się, gdy Bóg po raz pierwszy czegoś zapragnął, i umrę, gdy wreszcie się nasyci. Chodź do mnie, Wężu.
– Co takiego? – pytam, zaskoczony.
Umarłem? Czy to koniec, gdzieś na drodze do Nowego Kafarnaum? Szczęki za szybą znikają, potem szybę zastępuje ściana, przesuwając się powoli… Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że transportowiec gwałtownie stanął. Cherubini wrzeszczą rozciągniętym w czasie krzykiem, lecą w przód pojazdu, a ja wraz z nimi. Wzbudzam iskry, gdy trę łokciami o skrzynki i pancerze.
…
Świat tonie w płomieniach. Barwy tańczą mi przed oczami. Wnętrze wypełnia ogień, sunący po ścianach jak żarłoczne morze.
…
– Wyjdź z bestii, Wężu.
Moja miłość.
Człapię na kolanach przez skąpane w czerwieni, pochylone wnętrze. Stopione kable strzelają iskrami. Klapa z tyłu jest otwarta. Dym ucieka tamtędy jak wystraszony szczur, a ja brnę za nim.
Wypadam na zewnątrz w błoto. Przez strugi deszczu widzę nadbiegające sylwetki.
– Przeklęci! – jęczy z tyłu Cherubin w wieżyczce.
Ktoś klęka przede mną. To on – znów szczerzy długie zęby odbijające blask płonących grzeszników. Chudy niczym szkielet, z parą okrągłych, zupełnie czarnych oczu. Jeszcze raz zapada cisza, zza moich pleców dochodzi żółtawe światło. Krople deszczu spadają powoli niczym żywica z pnia.
– A gdyby wszyscy mieszkali w Raju? – Cherlawiec sięga do swej twarzy. – Po cóż nam byłby Bóg? – Wyciąga sobie oczy i podaje mi je na otwartych dłoniach. – Weź!
– Weź! – wrzeszczy klęczący grzesznik, na którego dłoniach leżą dwa czarne dyski. Poznaję je z wiedzownika. Bomby łańcuchowe. – Weź! Słowo detonacji to „blask”!
W tym momencie ogarnia nas ogień Cherubinów. Grzesznik nieruchomieje, jego skóra zwęgla się, maska filtracyjna topi wraz z twarzą, ale ręce nadal trzyma wyciągnięte w moją stronę. Chwytam bomby – są miękkie i lepkie – po czym wsuwam głęboko w rozdarcia na nadgarstkach.
Tłum rzuca się do ucieczki, podczas gdy deszcz powoli zmywa ze mnie ognistą substancję. Ranni Cherubini wychodzą z pojazdu. Niektórzy zieją ogniem miotaczy w ruiny, wzniecając pożary i zabijając zbyt wolnych grzeszników, inni strzelają z pistoletów. Huk za hukiem, śmierć za śmiercią.
– Gniew Boży na was! – Dowódca chwieje się na nogach. Jego lustrzany hełm pękł, ukazując osmaloną twarz z kilkorgiem przekrwionych oczu wokół poparzonych ust. Zbroje Cherubinów są ognioodporne, ale oni sami płoną jak każdy człowiek. – Co z Błogosławioną?
– Skrzynia wytrzymała. Straciliśmy trzech braci.
– Jakubowa Córa musi dowiedzieć się o tym ohydnym buncie. Bluźnierców i świętokradców, którzy chcieli porwać Błogosławioną, należy unicestwić.
Cherubini się mylą. Grzesznicy nie chcieli porwać małej Ewy. Na cóż im ona? Dziesiątki zginęły w płomieniach, aby przekazać mi bomby łańcuchowe. Nie było lepszego momentu – w drodze z Czyśćca, po Skoku, gdy łatwo mogę ukryć bomby w poranionych kończynach.
Rozlega się zgrzyt zgniatanego metalu, gdy Cherubin w kabinie sterującej cofa pojazd. Błoto pryska spod szerokich kół. Transportowiec wjechał w dół, zamaskowany falistą blachą i cienką warstwą piachu. Na ścianach budynków dostrzegam wyskrobane symbole – okręgi z odchodzącymi od nich promieniami.
Dziś walka o nadzieję zebrała krwawe żniwo.
– Uczyniłeś to samo w Raju – przypomina deszcz.
Umierający w pałacu
Dostajemy eskortę czterech mniejszych, ale lepiej uzbrojonych pojazdów. Bez przeszkód docieramy do miasta.
Nowe Kafarnaum.
Czym jest? Pięknem. Być może grzesznicy z dalekich stron Podchmurza, którzy nie dostąpili zaszczytu pracy w mieście, nieraz patrzą w jego stronę i wyobrażają sobie, że widzą Słońce, wschodzące na tle porannego nieba. Czy warto karmić się złudzeniami? Trudno oprzeć się ich kuszącym podszeptom.
Wjeżdżamy przez jedną z siedmiu bram w wielkich murach miejskich i suniemy pomiędzy rzędami budynków oblanych białym światłem. Łapczywie połykam oczami rozbuchane kolory tkanin, ozdób, a nawet rzadkich krzewów, wsłuchuję się w śmiechy szczęśliwych Wiernych w ich długich płaszczach. Nigdy nie zaznają Raju, ich dusze znikną po śmierci, lecz krótki czas życia spędzą w cieple i przyjemności. Nasyceni i bezpieczni. Wielu ludziom nie trzeba nic więcej.
Gdy pojazdy się zatrzymują, wysiadam z trudem – mam wrażenie, że poranione nogi lada chwila złamią się pod moim ciężarem.
Jeśli forteca zwana Czyśćcem przypomina zleżałą ciemność, to pałac Jakubowej Córy przywodzi na myśl kwitnące światło. Chmury tu mają niebieską barwę w okrutnej imitacji rajskiego nieba. Zygzaki błyskawic co rusz spływają w dół do spiralnych kolektorów, skąd trafią do generatorów i zasobników jako bezcenna energia. Deszcz spływa po gładkich ścianach i oblewa witrażowe okna zdobione scenami Męki Pańskiej.
Wzrokiem szukam windy do Raju, czarnej linii, którą niegdyś zjechałem do Podchmurza, skazany na przemianę w Węża, na zawsze wygnany z domu. Nie dostrzegam jej – podjechaliśmy za blisko pałacu.
Ogromne posągi zakapturzonych postaci z mechanicznymi ramionami stoją na placu, zwracając ślepe oblicza ku ziemi. Wybudowane dawno, dawno temu.
Wychodzi mi naprzeciw inna grupa Cherubinów. Noszą karabiny z zamkniętą w środku energią błyskawic. Broń zdolna zranić Węże.
– Pójdź z nami – mówi przywódca. – Doprowadzimy cię z honorami do Pani. Tylko ona może otworzyć drogę do Raju.
– Błogosławione jej słowo! – krzyczą chórem pozostali Cherubini.
Cienie zbierają się wokół mnie, gdy ruszam za Cherubinami do bramy pałacu. Ma postać wielkiego, okrągłego kamienia, a wokół niej ze ścian wystaje dwanaście równie wielkich płaskorzeźb przedstawiających klęczących apostołów. Gdy się zbliżamy, zgrzyt metalu zagłusza na moment grzmoty nieba. Jedna z ogromnych postaci – apostoł w luźnej szacie, z siecią rybacką przewieszoną przez barki – odrywa się od muru, powoli zstępuje na ziemię. Zwoje kabli ciągną się od jej pleców do dziur w ścianie.
Cienie pierzchną jak spłoszone ptactwo. Z trudem powstrzymuję się, aby nie paść na kolana. Czy to kolejna ułuda mego strzaskanego umysłu? A może Węże trafiają do innego, ciemnego nieba, gdzie święci z metalu witają ich u czarnych bram? Stoję z rozdziawionymi ustami – jakże ludzki odruch! – tymczasem apostoł, wyższy dwukrotnie ode mnie, unosi powieki. Oczy żarzą się bielą, a gdy pierwsze wiązki światła zaczynają wędrować po zbrojach Cherubinów, uświadamiam sobie, że to tylko zabezpieczenie pałacu. Czym był ów gmach w zapomnianych czasach? Fabryką? Świątynią? Rezydencją bogaczy?
Skanery obmywają mnie od stóp do głów i czuję nagły lęk, że oczy świętego wykryją bomby. Ale kolos odchodzi do bramy i odsuwa ją z głośnym skrzypieniem.
Ruszamy.
– Oto wróciłem – mówię, widząc jasne wnętrze pałacu: czyste i oślepiająco białe, jakby cały brud Podchmurza nie miał wstępu do środka. Ściany śpiewają psalmy, których uczyłem się jako dziecko w Raju. Czy naprawdę to robią? Zwalniam, nie rozumiejąc już, czy widzę cuda techniki, czy cuda Boga. A może tylko cuda stworzone przez mój niesprawny, umierający mózg? Cherubini podtrzymują mnie w przyjacielskim geście.
– Już niedaleko, Wężu – obiecuje jeden. – Czeka cię Raj. Nie zapominaj. Dalej, krocz z nami!
Naprzód. Myślę o Raju i Słońcu. Myślę o ogniu i błękicie. Chciałem coś tu zrobić… Ale co? „Czyn dobrego człowieka”, podpowiada mi pamięć. Ogarnia mnie strach, że się pomylę, a mam tylko jedną szansę.
Pomóżcie mi! Wy, cienie! Nie drwijcie z nadziei głupca, lecz sięgnijcie w głąb jego wspomnień. Błagam!
Matka stoi przede mną. Nie ma twarzy, tylko czarne światło.
Dlaczego pochłania was mrok, moje cienie?
– Umieramy wraz z tobą – odpowiada matka, a potem dodaje: – Idź za nią.
Długą ręką wskazuje… Boże!
Moja ukochana! Ma gorejący płomień zamiast twarzy, blask tak jasny, że pali w oczy.
– Słońce! – krzyczę. – Widzę je!
Rzucam się biegiem za dziewczyną, którą kochałem, a ona w jedną z odnóg korytarza, chichocząc, jakbyśmy znów bawili się między młodymi cyprysami, goniąc się nawzajem i nigdy tak naprawdę nie pragnąc uciec.
Zaskoczeni Cherubini coś krzyczą, ale znikam za rogiem, wkładając całą siłę w słabe nogi. Biegną za mną.
– Stój!
– Oszalał!
Widzę dziewczynę stojącą na końcu korytarza. Wyciąga ręce utkane z ciemności.
– Przytul mnie, ukochany!
Wpadam w nią z całej siły, z ogłuszającym brzękiem przebijając ścianę z mlecznobiałego szkła. Fruwają odpryski, dookoła rozlegają się zaskoczone krzyki Wiernych. Pracowali przy wysokich, owalnych, ustawionych w szpalery zasobnikach energii – od sufitu do czubka każdego z nich odchodził gruby przewód, i tymi kablami wpadają do nich błyskawice. Roztrącam kilku pechowych Wiernych i biegnę dalej.
Już pamiętam. Pamiętam! Dzięki wam, cienie!
– Słońce! – wrzeszczę.
Wreszcie upadam i leżę przy jednym z zasobników. Wznosi się na kilku nogach nad podłogą. Zwoje otaczają cały rdzeń grubymi splotami. Gdy się podnoszę, obejmuję je i wyję.
– To nie słońce! To nie Raj! – zawodzę umęczonym głosem.
Wierni nadbiegają wraz z Cherubinami.
– Zabierzcie go stąd! To delikatne urządzenia.
– Ruszaj się, Wężu! – Karabin uderza mnie w plecy. – Albo cię zastrzelimy i nigdy nie ujrzysz Słońca!
Zgarbiony, ze spuszczoną głową, wlokę się za Cherubinami. Cienie chichoczą dookoła.
– Wiemy, co tam zostawiłeś pod zasobnikiem! – krzyczą chórem.
Jedną z bomb łańcuchowych.
Dochodzimy do szerokiej platformy i wjeżdżamy na ostatnie piętro pałacu.
Jej słowa to głos Boga
Gdy Cherubin podchodzi z elastycznymi kajdanami, wystawiam przed siebie ręce. Zakłada mi opaskę na nadgarstki. Odruchowo próbuję ją rozerwać, ale ona tylko wygina się lekko i natychmiast twardnieje.
– Gdy Pani wejdzie, klękasz. Gdy podejdzie, padasz na twarz i wstajesz dopiero, gdy ci pozwoli.
Wchodzimy do ciemnej sali, którą dawno temu widziałem na ekranach ustawionych w Podchmurzu. To, co wtedy wziąłem za mozaikę, okazuje się ekranami przypiętymi do ścian. Wyłożono nimi całe pomieszczenie, prócz kilkorga drzwi i wąskich, lecz wysokich okien, przez które do środka wpadają rozbłyski piorunów.
Skrzynia z małą Ewą lewituje samotnie nad posadzką.
W pełnych mroku kątach stoją cienie. Nigdy wcześniej nie widziałem ich aż tylu. Ludzie, których znałem z Raju: niektórzy bez twarzy, inni zdrowi i uśmiechnięci, jeszcze inni martwi – spaleni lub rozpruci pociskami. Stoi tam również wysłanniczka grzeszników z czterema rękami, obsypana czarnym piaskiem Podchmurza. Nie nosi maski, obserwując mnie trojgiem oczu. Krew ścieka z jej ust.
Na drugim końcu sali szczękają drzwi. Cherubini klękają, więc ja również.
Wkracza wraz z orszakiem. Ma wzrost Ewy, ale starą twarz. Metalowe obręcze i mocowania podtrzymują nagie, powykręcane ciało; zasłaniają wstydliwe miejsca, usztywniają nogi i przechodzą w lśniące pasma chromu na twarzy. Więcej u niej metalu niż ludzkiego ciała. Podobnie jak u strażniczego apostoła spod pałacowej bramy z jej pleców wyrastają cienkie rurki – liczę je w irracjonalnym odruchu: siedem – i rozchodzą, każda kończy się w skrzynce z korbką niesionej przez świtę, a ta składa się z barczystych kobiet w szerokich sukniach. Służebnice mają łyse głowy, wystające, szpiczaste zęby i bezmyślne uśmiechy. Za nimi wchodzi także Wierny z antenami umocowanymi na czaszce.
Jakubowa Córa krzywi usta.
– Mfffó… j… zddd… faj… – Obraca się i pstryka palcami na jedną z kobiet. Ta zaczyna gwałtownie kręcić korbką. Zielonkawa maź płynie ze zbiornika, przez rurkę, aż wnika w plecy Jakubowej Córy.
– Mój zdrajca – powtarza wyraźnie władczyni Raju. Stawia drobne kroki przez wielką salę. Przesuwa dłonią po oszklonej skrzyni. – Mój Wąż i jego Ewa.
– Gul-mehud, transmitery gotowe, Pani – komunikuje Wierny.
– Zaczynajmy więc.
Ekrany rozbłyskują obrazem z setek punktów Podchmurza. Tysiące grzeszników wlepia błękitne soczewki prosto we mnie. Przybyli tu gnani złudną nadzieją ujrzenia promyka Słońca, a może by zostać świadkami zniszczenia, które niosę w nadgarstkach. Czekają na me poświęcenie.
– Wszyscy czekamy – mówi ciemność, którą kochałem.
– Mój synek. – Zrozpaczony głos matki. – Mój piękny synek umiera.
– Już niedługo. Uwolnij nas, Wężu – wzdycha kobieta o kilku rękach.
Tymczasem Córa idzie coraz wolniej. Robi jeszcze jeden krok i nieruchomieje w dziwacznej pozycji z jedną ręką uniesioną i wygiętymi palcami.
– Śpisz, Ruchu? – pyta wściekle. – Poniżasz mnie na oczach grzeszników?
Najniższa ze świty drga, wciąż z nieschodzącym z twarzy uśmiechem, i zaczyna kręcić korbką, pompując białą mieszankę w ciało Córy, która po chwili wznawia płynny chód.
Pani – ostrzega jeden ze strażników. – Nie za blisko.
– Nic mi nie zrobi – odpowiada Córa z uśmiechem.
Ogarnia mnie fala gniewu, że ta mała istota, to kalekie, stare ciało, trzyma władzę tak wielką, jakby sam Bóg uczynił ją swym zastępcą i strażnikiem bram niebios. Lecz przecież ja trzymam władzę nad nią! Teraz, tutaj, mogę odmienić los tysięcy.
Jest już blisko. Padam na twarz, przyciskając czoło do czarnej posadzki.
– Więcej ekstraktu, Mowo! – rozkazuje Córa i znów słyszę szum płynącej cieczy. – Gebrialu, chcę do nich przemówić.
– Gul-mehud, jak sobie życzysz, Pani – odpowiada Wierny. – Gul-mehud, dźwięk włączony.
– Ludu Podchmurza! Naznaczeni grzechem! Jakże smutne słowa muszę powiedzieć. Jakże przykre! Tak wielu z was odważyło się podnieść rękę na Błogosławioną, która zmierzała do Raju. Ci heretycy zamordowali trzech Cherubinów. Dlaczego się buntujecie? Dlaczego sprzeciwiacie się woli tej, która mówi w Jego imieniu? – Podchodzi blisko i chwilę później czuję na głowie małą stopę. – Oto Wąż, który niegdyś wystąpił przeciwko mnie w Raju. Spójrzcie, jak korzy się, by jeszcze raz ujrzeć boskie światło. Klęknij, Wężu.
Podnoszę się. Patrzę teraz z góry na Jakubową Córę, ale nie wydaje się tym onieśmielona. Mam skute ręce, a Cherubini stoją dookoła i trzymają wycelowane we mnie lufy karabinów.
– Czy żałujesz swoich czynów? – pyta Córa.
Zapada cisza. Dlaczego czuję bicie serca, skoro już nie ma go w mej piersi? Dlaczego chcę przełknąć ślinę, mimo że me usta to czysty metal? Teraz. Córa jest tak blisko, że zginie w eksplozji. Wystarczy słowo, a stary porządek runie w ogniu bomb łańcuchowych.
Tłum cieni faluje.
– Teraz, przyjacielu! – ponagla cień wysłanniczki grzeszników.
– Teraz, ukochany?
– Teraz! – Tysiące głosów dobiega z ekranów. – Wybaw nas!
Jestem gotów.
– Żałuję, co uczyniłem, Pani. Byłem głupcem, który odrzucił światło Boga i klęczy przed tobą, abyś w swej łasce pozwoliła znów mi je ujrzeć.
Jakubowa Córa rozkłada ręce i odchodzi zadowolona.
– Oto słowa godne syna marnotrawnego.
– Zdrajca! – krzyczy cień kobiety z czterema rękami. – Dlaczego?
– Zdrajca! Dlaczego? – przedrzeźnia ją kilka cieni, inne pierzchają z obłąkanym śmiechem, znikają w ścianach i ekranach, na których wielu grzeszników pochyla głowy w rozpaczy lub odchodzi do zatopionych w mroku ruin.
Dlaczego?
Bo jestem Wężem. Zdrada to moja natura.
– Nie wolno darować kary – mówi Jakubowa Córa. – Z okazji ukorzenia się buntownika przed boskim prawem chciałam ukazać wam słoneczny blask. Niedługo ujrzelibyście boskie światło i, kto wie? Może po śmierci odnaleźlibyście drogę do bram niebios? Lecz po ataku na konwój zmieniłam zdanie.
Okrucieństwo Jakubowej Córy. Znam je aż za dobrze.
– Rozmyślajcie nad swymi winami. Wydajcie Cherubinom buntowników, a może spojrzę na was łaskawym okiem. – Daje znak Wiernemu i ekrany gasną. Spogląda na mnie szklistymi oczami, jedno tkwi w twarzy nieco wyżej niż drugie. – Trudna jest droga do odkupienia. Śmierć krąży nad tobą, zdrajco. Czujesz jej oddech? Nie, nic nie czujesz prócz gorącej potrzeby ujrzenia Raju. Mam rację?
Tak. Jedno z ogniw w mojej szyi wydaje cichy pomruk agonii. Koniec się zbliża.
– Wygnałam cię do Podchmurza, abyś żył wśród tych, których chciałeś uratować. Było warto za nich umierać? Przyjęli cię z otwartymi ramionami?
– Ich dary to śmierć i ciemność – odpowiadam.
Szybciej, Jakubowa Córo. Drwij ze mnie i wyślij na dach pałacu, abym zapłakał za niedostępnym Rajem. Zamykam oczy.
– Nie umieraj jeszcze – warczy. – Niszczycielu! Zdrajco! To tffffffy… – Mowa znów zaczyna kręcić korbką. – To ty rozpaliłeś bunt. Ty stanąłeś na czele armii.
Ja… zapoczątkowałem rebelię? Nie pamiętam. Zatem dlatego tylko ja trafiłem do Podchmurza?
– Przywlokłeś śmierć do mojego Raju!
– Zawsze tam byłam – mówi jakiś głos spod ściany.
Czwarta. Ostatnia. Już na mnie czeka.
– Osiemdziesiąt trzy ofiary – kontynuuje Córa. Drobnymi, nerwowymi krokami podchodzi do sarkofagu z Ewą. Zagląda do środka. – Widzisz ją? Piękna. Bez chorób, mutacji, dodatkowych kończyn. Stworzona na podobieństwo Boga, rozumiesz? Próbuję odbudować cywilizację dawnych ludzi ze zgliszczy historii. A ty wywołałeś rebelię, którą musiałam bezlitośnie zdławić, by uratować Raj przed chaosem i rozpadem. Powiedz mi, Wężu. Zasługujesz na nagrodę?
– Spro… – Moduł komunikacyjny zaczyna szwankować. Nieważne. Wkrótce słowa nie będą potrzebne. – Sprowadziłem dziecko.
– Ach, tak. – Błyskawice rozświetlają połowę twarzy Córy, drugą skrywając w ciemności. Uśmiecha się dobrotliwie. – Prawo mówi, że Wąż po Skoku dostąpi Raju. Chodźmy zatem.
Zdrajca, morderca, bohater
Jedziemy na platformie aż na dach.
Burza nie odpuszcza. Białe strugi ulewy wyglądają jak serie pocisków. Płaski dach wypełniają nadajniki, migające światełka, wywietrzniki buchające kłębami pary, grube sploty przewodów na słupach i zgarbione posągi aniołów o mechanicznych skrzydłach.
Środkowa część dachu jest ogrodzona wysokimi słupami, pomiędzy którymi migocze pole siłowe. Do środka prowadzi równie przezroczysta brama, a wznoszący się nad nią metalowy łuk nosi symbol Słońca. Dalej widać niewielką konstrukcję – to Winda. Jak daleko do oszklonej kabiny? Może pięćdziesiąt kroków. A potem? Unoszę wzrok i łapczywie patrzę na ogromny splot lin, ciągnący się aż do chmur. Otacza go rusztowanie, które ściąga pioruny – uderzają w nie bez przerwy, rozjaśniając krótkimi rozbłyskami.
Wartownicy rozkładają baldachim nad Jakubową Córą, a ona wraz ze swym orszakiem dumnie schodzi z platformy i prowadzi nas po mokrym dachu. Wlokę się na końcu, za Cherubinami prowadzącymi skrzynię z Ewą. W połowie drogi Córa zatrzymuje się przy zadaszonym panelu kontrolnym.
– Zbawienie – mówi, pokazując migające przyciski.
Jej głos to władza nad duszami. Pole siłowe w bramie znika, droga do Windy staje otworem.
Cherubini pchają oszklony sarkofag, kolejni idą ze mną. Mijamy Córę.
Czekam na nieuniknione.
– Pamiętasz Mojżesza, Wężu? – słyszę za sobą. Karabiny strażników spluwają energią. Dostaję w kolana, metal się topi. Upadam na klęczki, a resztki moich nóg odrywają się z sykiem.
– Wykonał boskie zadanie, lecz nie dostąpił Ziemi Obiecanej. – Głos Córy przybiera ostry ton. – Naprawdę sądziłeś, że wpuszczę cię do Raju? Pozwolę umrzeć w blasku Słońca? Tobie?!
– Jestem Wężem – odpowiadam. – Moje m… – Z trudem wydobywam słowa z gardła. – Moje miejsce jest w Raju.
Cherubini prowadzą sarkofag. Są już niemal przy bramie. Otwartej bramie.
– Kapłani grzeszników twierdzą, że Bóg cię pamięta, ale ja wiem lepiej. Zdechniesz tutaj i znikniesz, jakbyś nigdy nie iszztniał! Płaczz nad swym losem! Nigdy nie… bęsssziesz bli… liżej…! – Głos zanika. Córa nie może wydobyć żadnego słowa, więc daje znać Mowie, by zakręciła korbką.
Nie mogę na to pozwolić.
Podnoszę ręce i pochylam głowę, z wiarą, że eksplozja mnie nie zabije.
– Pragnę ujrzeć… blask – mówię.
I blask się staje. Błękit piorunów ustępuje bieli i czerwieni, szum deszczu zostaje zmieciony przez huk, zgrzyt metalu i piskliwe krzyki. Dach rozmywa się w niewyraźne wstęgi. Ogień zakrywa świat.
…
– Nie pora umierać, ukochany. Jeszcze nie.
…
Patrzę w niebo, deszcz obmywa me oczy. Próbuję się podnieść. Nie mam już rąk – kikuty powykręcanego metalu kończą się za łokciami. Nie mam nóg, od przestrzelonych kolan w dół zieje pustka. Świta służebnic Jakubowej Córy leży poszatkowana odłamkami, tak samo wielu Cherubinów; płomienie trawią ciała i kable, fontanny iskier syczą w kałużach. Cały pałac dudni od spodu – wynik eksplozji drugiej bomby, którą podłożyłem pod zasobnikiem energii na dolnym piętrze. Słychać walące się mury, następne zasobniki eksplodują.
Jakubowa Córa klęczy przy panelu. Otwiera usta jak ryba. Próbuje coś powiedzieć, zapewne zamknąć bramę, ale już nie ma komu pompować zielonej mieszanki.
Raj. Jeszcze mam szansę…
Zrywam się na kikuty i to pełznę, to człapię na klęczkach, przebierając resztkami kończyn z werwą ostatnich chwil życia. Do bramy. Ogłuszeni Cherubini eskortujący Ewę unoszą karabiny.
Dopadam najbliższego – wbijam ostry kikut w kolano, potem w lustrzany hełm. Krótki wrzask zamiera. Pałac drży niczym konające zwierzę. Nade mną przelatuje wiązka rozgrzanego światła, więc ruszam do następnego strażnika. Próbuje uciec, ale przewracam go swą masą i dźgam kilkakrotnie w plecy. Następne wiązki dochodzą od strony Cherubinów stojących przy Jakubowej Córze.
Przekraczam bramę i podpełzam za skrzynię z Ewą. Wsadzam zakręcony kawał metalu wystający z ramienia w jeden z uchwytów i ciągnę pojemnik za sobą w stronę Windy. Mówiłem, Ewo, że będziesz moim kluczem. Wpierw strzały cichną – czyżby Cherubini obawiali się zranić Błogosławioną? – lecz po chwili pierwsze strumienie światła trafiają w pancerne szkło, ześlizgując się nieszkodliwie.
Skrzynia nie zasłania mnie całego. Trafione kikuty topią się, zostawiając plamy wrzącego metalu. Wymiotuję dymem. Twarze umarłych przelatują mi przed oczami, cienie wyją, śmieją się i krzyczą, niektóre wbiegają w me ciało i nikną, inne tańczą lub wtapiają się w buchający dookoła ogień.
Drzwi Windy otwierają się same. Wciągam skrzynię z dziewczynką. Na ścianie widzę duże podświetlone przyciski z symbolami. Nie wiem, co oznaczają; naciskam je po kolei. Drzwi się zamykają, słyszę szum uruchamianych maszyn. Wiązki Cherubinów osiadają na szkle, ale nie przebijają materiału starożytnych. Ściany są przezroczyste. Widzę zniszczenie trawiące dach i biegnących Cherubinów – potykają się, niektórzy wpadają w płonące wyrwy, gdy część posadzki zapada się do wewnątrz pałacu.
Winda się wznosi.
Plecami opieram się o ścianę. Zostało mi ostatnie pracujące ogniwo, ale i ono się wyczerpuje. Czuję to. Spoglądam na oddalające się Nowe Kafarnaum. Pałac tonie w ogniu, lecz dostrzegam eksplozje i rozbłyski strzałów także w innych budynkach, i dalej, poza murami, w Podchmurzu, w garnizonach Cherubinów i na ulicach.
Grzesznicy byli gotowi do walki.
Cień mojej miłości pojawia się przede mną.
– Wznieciłeś rebelię. Kolejny raz. – Śmieje się gorzko i znika na zawsze.
Przynoszę chaos, zniszczenie…
I śmierć.
Winda wjeżdża w chmury. Błękit wyładowań wdziera się do kabiny. Jestem w niebie. Turbiny pod sufitem wyrzucają dym z mego ciała na zewnątrz.
Dostrzegam ją. Ostatnia. Czwarta. Ma postać małej Ewy. Stoi po drugiej stronie kabiny i patrzy na mnie czarnymi, starymi oczami.
– Przez trzy dni leżał Pan w grobie – mówi, a w jej głosie słyszę echa nieskończonych, gasnących oddechów. – Trzy dni był w mej mocy. Chcesz wiedzieć, jakie tajemnice mi wyjawił?
Wjeżdżamy wyżej, ponad burzę – zapada ciemność, prócz ledwo jarzących się przycisków.
Nie mogę już mówić ani się poruszać. Ostatnie ogniwo cicho syczy. Z zewnątrz dochodzą zgrzyty, gdy aniołowie trą stalowymi szponami o kabinę, cienie bardziej czarne niż ciemność pojawiają się mi przed oczami i rozpadają na kawałki, znikając z pamięci. Już blisko… Jeszcze nie teraz! Jak daleko do Raju? Jak gruba jest warstwa chmur? Czuję na policzku oddech Ewy, zimny jak zapomniany czas.
– A jeśli staniesz przed obliczem Boga, co mu powiesz? Dla mieszkańców Nowego Kafarnaum jesteś zdrajcą, dla grzeszników bohaterem, a dla berlińczyków mordercą. Którym z nich jesteś, Wężu, który nie pamięta swego imienia?
Wszystkimi.
Ewa śmieje się odgłosem kości trących o kości.
– Żałujesz?
Czy nie po to są ostatnie chwile życia, aby żałować niewybranych dróg i dokonanych wyborów? Ale pamiętam tak niewiele, że tylko patrzę pusto w ciemność.
– Nadszedł czas. Jesteś mój.
Zanim me oczy się zamkną, dostrzegam jaśniejące chmury. Już niedaleko do Raju. Niedaleko do boskiego światła.
Próbuję unieść powieki, ale są za ciężkie. Jeszcze tylko kilka chwil.
Błagam.
Ujrzyj mnie, Boże… Ujrzyj…
Witaj. :)
Nade wszystko gratuluję serdecznie publikacji. Jak rozumiem, to Złote Piórko, zatem – wielkie brawa! :) Absolutnie zasłużone, opowiadanie ma niezwykły klimat oraz świat w nim nakreślony. :)
Ze spraw technicznych mam wątpliwości (tylko do przemyślenia):
Aby nas zobaczył? – literówka? – albo: Abyś nas zobaczył? , albo – Aby nas zobaczyć?
…idą wokół maszyn z długimi lufami, wchodzą na równinę (przecinek?) pod którą zakopano bomby łańcuchowe.
„Dlaczego burzycie boski porządek? Dzieci Judasza!” – brak kropki?
Nigdy nie wiedziałem Piekła, lecz musi wyglądać podobnie. – literówka?
Tu mam dylemat – czy celowo tak różne formy?:
Tysiące dzwonów minęły od wizyty chorej kobiety, gdy słyszę odgłos wirników.
Tysiące głosów dobiega z ekranów.
Tysiące grzeszników wlepia błękitne soczewki prosto we mnie.
Tysiące głosów dobiega z ekranów.
Pani – ostrzega jeden ze strażników. – Nie za blisko.
Nic mi nie zrobi – odpowiada Córa z uśmiechem. – czy tu celowo nie zapisany dialog?
Teraz. (o jedną spację za dużo?) Córa jest tak blisko, że zginie w eksplozji.
Otacza go rusztowanie, które ściąga pioruny – uderzają w nie bez przerwy, rozjaśniając je krótkimi rozbłyskami. – zbędny drugi zaimek?
I nurtuje mnie jeszcze, czy celowo “raj” w tytule jest małą literą?
Czyta się z zapartym tchem. :)
Klik do biblioteki to formalność. :)
Gratuluję raz jeszcze i serdecznie pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Hej, Bruce
Aby nas zobaczył? – literówka? – albo: Abyś nas zobaczył? , albo – Aby nas zobaczyć
Tu chodziło mi o ujrzenie przez Boga, wiec jest ok :)
Z tymi tysiącami pobawię się później, bo muszę przemyśleć.
Resztę poprawiłem. Wielkie dzięki za poprawki i klika!
Pozdrawiam serdecznie
To ja bardzo dziękuję. :)
Chciałabym kiedyś umieć tak pisać, choć w nikłym procencie. Mrzonki… :)
Chapeau bas.
Powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Opowiadanie przeczytałam w Fantastyce, podobało mi się, choć nie wszystko było dla mnie jasne, pamiętam uczucie zagubienia w niektórych fragmentach. Jednak ogólne wrażenie podziwu dla takich zdolności prowadzenia fabuły, dla sposobu oddania przeżyć, emocji, pragnień bohaterów było dominujące. Nie muszę wszystkiego ogarnąć by docenić warsztat! Opko niosło przez góry i doliny zrozumienia i niezrozumienia, ale niosło, nie porzuciło mnie nigdzie, raczej pchało do przodu. Pozostawiło wrażenie nigdy niezaspokojonej tęsknoty człowieka za doskonałością (boskością), którą nie jest i nie będzie.
Z całą pewnością poziom, do którego chciałoby się kiedyś dojść! Gratuluję tekstu i pozdrawiam cieplutko! Klik.
Zanaisie, czytałam z nadzieją, że w końcu pojmę tę historię, ale cóż, nadzieja okazała się płonna. :(
…pomiędzy rzędami budynków rozświetlonych białym światłem. → Nie brzmi to najlepiej.
– Mfffó.. j… zddd… faj… → W pierwszym wielokropku brakuje jednej kropki.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, JolkaK
Nie jest to łatwe opowiadanie i pewnie mógłbym je nieco wyklarować. Bronić się szaleństwem głównego bohatera nie zamierzam, więc cieszę się, że znalazłaś jednak coś pozytywnego w tekście :)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam
Hej, Reg
To jedno z tych opowiadań, gdzie mnie ponosi :P Mam nadzieję, że kolejne będzie znacznie łatwiejsze do przyswojenia ;)
Pozdrawiam i dziękuję za łapankę!
Gratuluję takiego namieszania w znaczeniach, symbolach i całościowych schematach, że pomimo “wstecznego” pozaglądania do fragmentów, które wydały mi się kluczowymi, nadal nie pojmuję – a co gorsza dla Ciebie jako Autora, pojąć mi się odechciało – o co w tym wszystkim chodzi.
Pierwsze słowo nie jest żartem. Trzeba umieć zepchnąć tekst w bagnisty labirynt niezrozumiałości.
Pozdrawiam.
To jedno z tych opowiadań, gdzie mnie ponosi :P
Zanaisie, nie mogę się z Tobą nie zgodzić, że istotnie – poniosło Cię, oj, poniosło! ale chyba przyniesie z powrotem i jeszcze doczekam się prezentacji opowiadania czytelnego, którego lektura okaże się przyjemnością.
Pozostaję z ufnością, że tym razem obie nadzieje – tak Twoja jak i moja – nie pozostaną płonne. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Gratuluję świetnego piórka, chciałbym mieć choć połowe twoich zdolności pisarskich. Choćby za sam styl tekst jest warty przeczytania. Jednak fabuła jest dla mnie zbyt enigmatyczna. Możliwe, że są tu jakieś odniesienia, których nie rozumiem. Jakiś czas temu zabrałem się za czytanie Biblii i tutaj czułem się dość podobnie. Jednocześnie doceniam, ale nie do końca rozumiem, co się dzieje. Z pewnością jeszcze wróce do tego opowiadania.
Mam też pytanie do reszty forumowiczów. Jestem tutaj od niedawna i nie dońca rozumiem jedną kwestię. Powyższy tekst ukazał się w papierowej Nowej Fantastyce i dostał za to złote piórko. Ale już na portalu ma zaledwie dwa kliki i może nie dostać się do biblioteki? Skąd tak duża rozbieżność między magazynem a internetem?
Stąd, że czytają i oceniają inne osoby, w żaden sposób nie związane z tymi, które kwalifikują teksty do publikacji. W zespole redakcyjnym obowiązują jakieś tam kryteria, niekoniecznie narzucone odgórnie, bo mogą powstawać, kształtować się w trakcie prac nad tekstami, a tutaj każdy stosuje i pośrednio prezentuje własne.
Hej, Pan_Ismael
Dzięki za miłe słowa. Rozumiem zagubienie, bo wielu czytelników odczuwa to samo. Fabuła nie jest nadmiernie skomplikowana, bardziej świat, a nawiązania do Biblii są, lecz przeważnie oczywiste. Przypuszczam, że wiem, które to te mniej jasne, ale na razie nie będę spoilerował.
W każdym razie w redakcji NF uznano tekst za wystarczająco dobry, ale to nie znaczy, że tutaj też się spodoba. Mało klików wynika również z faktu, że złote piórka są mniej czytane, a dawanie ich do Biblioteki za niepotrzebne, bo i tak zostały opublikowane. Na co im Biblioteka?
Dzięki za komentarz i pozdrawiam
Helloł,
czytałem jeszcze w nfie i trochę mojej opinii znasz. Winda zapadła mi w pamięć. Ogólnie bardzo dobre opowiadanie. Jest napięcie, dobrze wykreowany świat, tylko nie wiem czy ta brutalność była potrzebna. Nie przeszkadza mi ona, ale nie wiem, co dodaje opowiadaniu. Tekst bardzo na plus :)
Klikam, gratuluję i pozdrawiam!
Kto wie? >;
Hej, hej
Opinię znam, więc dzięki ;)
Brutalność pasowało mi do świata postapo i jednak brutalnego Starego Testamentu, który chciałem tu uchwycić klimatem. Kiedy uważam, że w danej konwencji można grać bardziej na ostro, od razu korzystam.
W każdym razie piszę też luźne teksty, żeby nie było, że jestem jakiś zwichrowany (za bardzo).
Dzięki za kliczka i pozdrawiam!
A no rozumiem. Ta brutalność (chodzi mi konkretnie o fragment ze szczęką, jeśli dobrze pamiętam, w naszym świecie) wyszła dobrze, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć powodu. W sensie mogłoby jej nie być i nadal wszystko byłoby dobrze. No ale jest i fajnie. Może masz rację, jakoś tworzy to ten brudny, postapokaliptyczny klimat.
Pozdrawiam, a kliczek się należał :)
Kto wie? >;
Hej, Zanaisie!
Przysiadłem wreszcie na dwadzieścia minut i porównałem wersję ostateczną z tą, która wyszła z naszej bety. Widzę, że redakcja (zapewne w osobie Ninedin) dokonała tylko kilku drobnych zmian, co nieźle świadczy o jakości, ale też zgadzam się, że każda z tych korekt odrobinę poprawia styl. Ze dwa błędy interpunkcyjne i literówkę, które naprawdę nie powinny były przemknąć się do druku, wykryła bruce niestety już tutaj.
Spróbuję streścić opinie, którymi już się wtedy podzieliłem. Jestem pod coraz większym wrażeniem Twojej sprawności pisarskiej. Piękno i bezpośredniość opisów są przeszywające, czytelnik może naprawdę wejść w ten świat, poczuć jego grozę i beznadzieję. Nie chciałem (nie umiałem?) traktować tego opowiadania tylko jako przygodowego, poszukiwałem głębszej treści. I tutaj miałem problem z utożsamieniem się z dylematami bohatera, który zarazem pragnie obalić teokrację i powrócić w jej łaski; który świetnie rozumie rolę religii państwowej jako opium dla mas i gardzi nią w tym sensie, a zarazem wierzy w dogmat o umieraniu w świetle słonecznym tak głęboko, że determinuje to większość jego postępowania. Także nie cała symbolika wydała mi się czytelna.
Nie mam w zwyczaju klikać do Biblioteki tekstów, które betowałem, ale tutaj robię wyjątek, ponieważ uważam, że Biblioteka dla złotych piórek spokojnie mogłaby być automatyczna (to także częściowo odpowiedź dla Pana_Ismaela).
Serdecznie gratuluję i pozdrawiam!
A, co ja tam znalazłam (szkoda, że u siebie w tekstach nie widzę masy błędów…), ja – że tak się brzydko wyrażę – padłam na pysk wobec poziomu tego opowiadania. :)
Pecunia non olet
Hej, Ślimaku
Dzięki jeszcze raz za betę, a że coś się przedarło do druku, to się nie przejmuję – byle tak mało.
Wiem, jakie miałeś zastrzeżenie do opowiadania. Po drodze do wersji papierowej nie zniknęły ;) Pewnie trzeba było poświęcić nieco więcej znaków na wyjaśnienia, ale nie jestem zachłannym typem, który zabierałby cały dział prozy polskiej. Tu i tak jest sporo opisów.
Jak widać po komentarzach, opowiadanie raczej pokonało większość czytelników. W mojej autorskiej arogancji pozostaję z niego zadowolony, chociaż wolałbym umieć przekazać to wszystko bardziej przystępnym językiem. Może kiedyś.
Dziękuję i pozdrawiam!
Dobry tekst.
W sumie typową fabułę s-f ubogacasz biblijnymi nawiązanami, dodatkowo okraszonymi technicznymi frazesami charakterystycznymi dla tego gatunku. Do tego ubierasz to w tak pociągający język, że “typowe” rzeczy łatwo zignorować. Sama postać bohatera jest rysowana od początku intrygująco, a fakt, że nie jest gadułą (a przez to ta pierwszoosobowa narracja nie jest przegadana) sprawiła, że płynąłem przez tekst. Pozostałe postacie wydały mi się bardziej ozdobnikami z konkretną rolą niż żywmi charakterami, ale to nie przekszadzało.
Jestem więc ukontentowany, nawet jeśli końiec końców pod tymi ozdobnikami raczej nie znalazłem czegoś super oryginalnego. Ale forma wykonania oraz nawiązania w całości to wynagradzają.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Hej, NoWhereMan
Tak to u mnie bywa z fabułami, że odkrywcze nie są, więc trzeba maskować braki czymś innym.
Nawiązania są głównie do Czterech Jeźdzców Apokalipsy, lecz chyba za bardzo to ukryłem, bo mało kto znalazł ;)
Cieszę się, że tekst okazał się dobry. Nie miałem ambicji na coś więcej.
Pozdrawiam