- Opowiadanie: Zanais - Wąż w Raju

Wąż w Raju

Tekst uka­zał się w NF 12/24.
Wiel­kie dzię­ki dla be­tu­ją­cych!
Jakieś wulgaryzmy się wkradły, ale to najmniejsza kontrowersja tego tekstu ;)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Wąż w Raju

Wąż w Raju

 

W dniu, kiedy Che­ru­bi­ni wy­da­li nakaz, aby nie pod­cho­dzić w oko­li­ce Windy, za­kra­dłem się do oka­la­ją­ce­go ją lasu i skry­łem w krza­kach. Byłem zwin­ny i mały, z ła­two­ścią unik­ną­łem war­tow­ni­ków.

Winda otwo­rzy­ła swe drzwi. Uj­rza­łem prze­szklo­ną, le­wi­tu­ją­cą skrzy­nię ze spo­czy­wa­ją­cym w środ­ku nie­mow­lę­ciem, kilku Che­ru­bi­nów w bia­łych pan­cer­zach i lu­strza­nych heł­mach, a na końcu bar­dzo wy­so­kie­go, me­ta­lo­we­go czło­wie­ka – ledwo trzy­mał się na no­gach. Wy­szedł, usiadł na tra­wie i po­pa­trzył w niebo. Roz­glą­dał się przez pe­wien czas – naj­chęt­niej pa­trzył pro­sto w Słoń­ce – po czym znie­ru­cho­miał.

Umarł.

Miał szczę­ście.

Daj mu wspo­mi­nać.

Póź­niej za­py­ta­łem mamę, kim był me­ta­lo­wy ol­brzym.

– To Wąż – od­po­wie­dzia­ła wtedy. – Czło­wiek, który oddał swe ciało na pa­stwę ma­szyn Ja­ku­bo­wej Córy, spro­wa­dził dziec­ko i w na­gro­dę umarł pod Słoń­cem. Ty uro­dzi­łeś się tutaj, lecz ja rów­nież tra­fi­łam do Raju dzię­ki jed­ne­mu z Węży.

Wkrót­ce za­pro­wa­dzi­ła mnie dalej niż kie­dy­kol­wiek: przez lasy i rów­ni­ny. Wresz­cie sta­ną­łem dwa kroki od prze­pa­ści, z czo­łem opar­tym o pole si­ło­we, two­rzą­ce ko­pu­łę nad Rajem. Niebo miało błę­kit­no-zło­ci­sty kolor. Da­le­ko w dole, jak okiem się­gnąć, roz­cią­ga­ły się ko­sma­te grzbie­ty czar­nych chmur, skłę­bio­ne ni­czym wiel­kie stado owiec, które nie­daw­no po­zwo­lo­no mi wy­pa­sać – mia­łem już sie­dem lat.

Dla­cze­go nie pa­mię­tam Słoń­ca? Dla­cze­go nie pa­mię­tam cie­pła na skó­rze?

Wtedy jesz­cze mia­łeś skórę, praw­da?

– Słoń­ce jest okiem Boga – rze­kła matka. – Ży­jesz w jego bla­sku, wśród łąk i zie­le­ni. Kiedy umrzesz, Pan ujrzy cię, za­bie­rze do sie­bie i już za­wsze bę­dziesz ra­do­wał się u Jego boku.

Tak po­wie­dzia­ła, słowo w słowo.

Na pewno?

Cicho! Prze­szka­dzasz!

– Tak, matko.

– Lecz pod chmu­ra­mi żyją lu­dzie, któ­rzy nigdy nie wi­dzie­li Słoń­ca. Uwa­żasz, że to spra­wie­dli­we? Czyż nie za­słu­gu­ją na Raj?

Za­słu­gu­ją, matko. Każdy ma prawo po­czuć na sobie wzrok Boga. Tak od­po­wie­dzia­łem? Byłaś ze mnie dumna. Bied­na, nie­wdzięcz­na matko. Ura­to­wa­na z in­ne­go świa­ta przez Węża… Przez Che­ru­bi­nów Ja­ku­bo­wej Córy…

– Nie zno­si­my Ja­ku­bo­wej Córy!

– Za­mknij się!

Od­na­la­złaś Boga, roz­pa­li­łaś w sobie wiarę i ze­chcia­łaś ob­da­ro­wać nią cały świat. Wbrew prawu. Wbrew roz­sąd­ko­wi.

A ja ci uwie­rzy­łem. Obie­ca­łem, że po­da­ru­ję Raj wszyst­kim lu­dziom.

Ude­rzam pię­ścia­mi w szkla­ną po­kry­wę. Krzy­czę i bła­gam. Wy­so­kie po­sta­cie w czar­nych płasz­czach lżą mnie i na po­le­ce­nie Ja­ku­bo­wej Córy uru­cha­mia­ją sta­ro­daw­ną ma­szy­nę. Fale roz­dzie­ra­ją me ciało, prze­kształ­ca­ją w zimny metal…

Ock­nij się! Wspo­mi­nasz za da­le­ko!

Wężu! Wężu!

 

Grzesz­ni­cy wy­sy­ła­ją emi­sa­riusz­kę

 

Ob­ra­zy zni­ka­ją. Wsta­ję z klę­czek. Z da­le­ka do­bie­ga­ją grzmo­ty nad­cho­dzą­cej burzy, na ze­wnątrz wyje wiatr.

– Nie wi­dzia­łem Słoń­ca.

– Czu­łeś je – od­po­wia­da czar­na ścia­na.

– Tylko ból po­draż­nio­nych oczu.

– Może jeśli znów spró­bu­jesz…

– Nie! Za­po­mnia­łem! Wciąż za­po­mi­nam!

Ścia­na drży ze stra­chu. Wie, że mogę ją znisz­czyć. Mogę zbu­rzyć całą na wpół spa­lo­ną la­tar­nię mor­ską, ze­trzeć w pył każdy ka­mień.

Za­czy­nam cho­dzić w kółko, a cie­nie ustę­pu­ją mi z drogi i cho­wa­ją się po ką­tach. Uno­szę wzrok. Czar­ne chmu­ry prze­ta­cza­ją się ospa­le nad dziu­rą w dachu. Są wszę­dzie, nad całym świa­tem, i nigdy nie prze­pusz­cza­ją nawet pro­my­ka Słoń­ca.

– Może zbu­du­jesz wieżę tak wy­so­ką jak Babel? Do sa­me­go nieba – pro­po­nu­je z ciem­ne­go kąta drob­na dziew­czy­na.

Tam, gdzie tra­fi­ły ją po­ci­ski Che­ru­bi­nów, widzę po­szar­pa­ną tu­ni­kę i dziu­ry po ra­nach. Ciało oraz włosy ma po­kry­te krwią. Wy­da­je mi się, że kie­dyś ją ko­cha­łem, lecz nie pa­mię­tam, jak miała na imię.

– Głu­piaś! – drwi ka­łu­ża męt­nej wody i dziew­czy­na znika.

– Wieża do Raju! – krzy­czę.

Roz­kła­dam ręce i wy­bu­cham śmie­chem. Kle­pię się z ucie­chy po sre­brzy­stych udach, wzbu­dza­jąc gło­śne echo.

Po chwi­li wa­ha­nia cie­niom rów­nież udzie­la się we­so­łość: pisz­czy nad­pa­lo­ny stół, re­cho­czą dziu­ry po oknach, scho­dy kła­pią stop­nia­mi. Ścia­na tylko uprzej­mie chi­cho­cze, ale ją trud­no roz­ba­wić.

Gdy sły­szę wycie syren, wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Ze szczy­tu wznie­sie­nia mam do­sko­na­łą pa­no­ra­mę Pod­chmu­rza – nie­skoń­czo­ne po­ła­cie zruj­no­wa­nych bu­dyn­ków, w któ­rych chro­nią się grzesz­ni­cy. Setki ty­się­cy. Na da­chach skrzy­pią wia­tra­ki, obok ko­ły­szą się zbite z prę­tów krzy­że. Pierw­sze dają odro­bi­nę ener­gii dla ogniw, dru­gie – odro­bi­nę na­dziei. Jed­ne­go i dru­gie­go wciąż za mało. Jakże bra­ku­je mi barw Raju! Sztucz­ny­mi ocza­mi prze­bi­jam ciem­ność, ale do­oko­ła pa­nu­ją je­dy­nie od­cie­nie sza­ro­ści, gdyż nie ma tu ognisk ani pięk­ne­go świa­tła z pa­ła­cu Ja­ku­bo­wej Córy. Pod karą śmier­ci grzesz­ni­kom za­ka­za­no roz­pa­lać ogień – przy­po­mi­na sło­necz­ny blask. Za­ka­za­no też świa­tła każ­de­go ro­dza­ju, prócz so­cze­wek w ma­skach fil­tra­cyj­nych.

Ekra­ny roz­miesz­czo­ne na wy­so­kich słu­pach już dzia­ła­ją, oży­wio­ne na czas trans­mi­sji z pa­ła­cu Ja­ku­bo­wej Córy w Nowym Ka­far­naum. Nie­prze­bra­ne tłumy grzesz­ni­ków gapią się na pełen za­kłó­ceń obraz. Po­ka­zu­je nie­wy­raź­ne syl­wet­ki: ciem­ny wiel­ko­lud klę­czy przed drob­ną po­sta­cią na tle ja­sno­nie­bie­skiej mo­zai­ki na­ścien­nej.

– Strzeż się, Wężu! – krzy­czy wiatr, pod­no­sząc fale czar­ne­go pia­chu.

– Nad­cho­dzi! – do­da­ją ka­mie­nie.

Sa­mot­na po­stać wspi­na się na wzgó­rze. Wiatr szar­pie poły jej łach­ma­nów, uka­zu­jąc wy­sta­ją­cą spod szmat na brzu­chu parę wy­krzy­wio­nych, do­dat­ko­wych rąk.

Wra­cam spoj­rze­niem do ekra­nu. Eskor­to­wa­ny przez Che­ru­bi­nów ranny Wąż idzie z tru­dem po dachu, sma­ga­ny wia­trem i ob­my­wa­ny błę­kit­ną po­świa­tą bły­ska­wic. Tak jak ja, ma me­ta­lo­we ciało, lecz jego jest po­kry­te roz­dar­cia­mi po Skoku. Umie­ra, a ja mu za­zdrosz­czę. Za­ci­skam zęby, gdy zbli­ża się do bramy z pola si­ło­we­go. Tylko głos Ja­ku­bo­wej Córy zdol­ny jest ją otwo­rzyć. A dalej? Winda! Droga do Raju. Boże! Jak bym chciał kro­czyć tam za­miast niego. Jak bym chciał za­pła­kać z tę­sk­no­ty za Rajem, lecz Węże nie po­tra­fią pła­kać. Zo­stał mi tylko suchy żal.

Tym­cza­sem po­stać z czte­re­ma rę­ka­mi staje przede mną i za­dzie­ra głowę, by spoj­rzeć mi w oczy. Nosi maskę jak każdy grzesz­nik. So­czew­ki żarzą się błę­ki­tem, prze­ni­ka­jąc wiecz­ną ciem­ność.

– Rok mija, odkąd lud mój uj­rzał po­jazd Che­ru­bi­nów u stóp tego wzgó­rza. – Stary, ko­bie­cy głos z tru­dem wy­do­by­wa się zza okrą­głych fil­trów. – Wy­siadł z niego Wąż, który za­miesz­kał w ru­inach. Po­wie­dział do mnie lud: „Idź i patrz. A jeśli jest on owym Wężem, który żył w Raju jako czło­wiek, roz­mów się z nim”. Zatem spy­tam: czyś wi­dział świa­tło Boga?

Kiwam głową w mil­cze­niu.

– Wy­bra­ni z mego ludu służą w Nowym Ka­far­naum: zbie­ra­ją nie­czy­sto­ści, kon­ser­wu­ją ma­szy­ny, służą na różne spo­so­by. Sły­szą słowa i zda­nia, a potem zbie­ra­ją je w roz­mo­wy. Czy to praw­da, że wy­gna­no cię, gdyż wal­czy­łeś w re­be­lii o Raj dla ludu Pod­chmu­rza?

Znów przy­ta­ku­ję.

– Nie­wie­le mó­wisz – stwier­dza nie­zna­jo­ma.

– Nie wiem, czy ist­nie­jesz – od­po­wia­dam.

– Zatem i plot­ki o sza­leń­stwie Węży są praw­dzi­we? – drwi, lecz po chwi­li do­da­je: – Wy­bacz. Nigdy nie roz­ma­wia­łam z jed­nym z was. Węże miesz­ka­ją w Nowym Ka­far­naum, a jed­nak ty je­steś tutaj. Dla­cze­go?

– Ja­ku­bo­wa Córa uka­ra­ła mnie za bunt. Zmie­ni­ła w Węża i wy­gna­ła do Pod­chmu­rza.

– Twoja kara jest na­szym bło­go­sła­wień­stwem. – Od­pi­na za­cze­py i drżą­cy­mi dłoń­mi zdej­mu­je maskę, wraz z nią wy­cią­ga­jąc z gar­dła długą rurę, za którą wy­le­wa się cuch­ną­ca ropa zmie­sza­na z krwią. Sta­ru­cha od­ka­słu­je; skórę ma po­kry­tą wrzo­da­mi, z wą­skich oczu sączy się śluz, nawet z tego trze­cie­go – na po­licz­ku.

– Teraz wie­rzę – oznaj­miam. – Umie­rasz. Cie­nie nie umie­ra­ją.

– To ona – szep­cze mi do ucha za­krwa­wio­na dziew­czy­na, którą ko­cha­łem. – Pierw­sza z czte­rech.

Od­ga­niam ją mach­nię­ciem dłoni.

Na ekra­nie widać obraz z kamer umiesz­czo­nych w Win­dzie. Ka­bi­na z Wężem, Che­ru­bi­nem i srebr­ną skrzy­nią wzno­si się szyb­ko, czar­ne chmu­ry za prze­szklo­ny­mi szy­ba­mi suną jak rwące wody. Tłum grzesz­ni­ków przy ekra­nach za­sty­ga w ocze­ki­wa­niu.

– Ja­ku­bo­wa Córa nie po­zwo­li im uj­rzeć Słoń­ca – stwier­dzam.

– Wciąż wie­rzą – od­po­wia­da ko­bie­ta.

– Znam Córę.

– Znamy ją, znamy! – wrzesz­czy piach pod moimi sto­pa­mi. Cie­nie mkną po nie­bie, wy­ska­ku­ją zza zde­wa­sto­wa­nych mur­ków i spod roz­trza­ska­ne­go bruku. – Jest okrut­na!

– Jest okrut­na – po­wta­rzam. – Lubi bawić się z ofia­rą, po­zwa­la jej my­śleć, że wy­gra­ła, po czym ją nisz­czy. Wi­dzia­łem to.

Jęk za­wo­du prze­cho­dzi przez tłum, gdy ekra­ny gasną.

– Cóż in­ne­go im po­zo­sta­ło? – Ko­bie­ta wzru­sza czte­re­ma ra­mio­na­mi. – Tylko na­dzie­ja. A teraz ty je­steś na­dzie­ją. – Zde­for­mo­wa­ne ręce na brzu­chu po­da­ją mi czar­ny pro­sto­kąt wie­dzow­ni­ka. – Cza­sem wy­ko­pu­je­my wo­jen­ne po­zo­sta­ło­ści. Nie wy­obra­żasz sobie, co jesz­cze skry­wa zie­mia. Ko­pie­my i wy­mie­nia­my reszt­ki sta­re­go świa­ta u han­dla­rzy oso­bli­wo­ścia­mi w Nowym Ka­far­naum albo sprze­da­je­my ko­lek­cjo­ne­rom za je­dze­nie.

Urywa, by od­kaszl­nąć krwią.

– Zna­leź­li­śmy dwie bomby łań­cu­cho­we. Nasi ar­te­fak­to­rzy twier­dzą, że są spraw­ne. Po­patrz.

Włą­czam pro­sto­kąt. Widzę licz­by, na­pi­sy i stare na­gra­nie pełne ognia i znisz­cze­nia. Dwa nie­wiel­kie czar­ne krąż­ki i za­mknię­ta w nich śmierć. Dla­cze­go lu­dzie wy­my­śli­li taką broń?

– Żaden grzesz­nik nigdy mnie nie od­wie­dził. Czego chce­cie?

– Minie wiele dzwo­nów, setki lub ty­sią­ce, lecz Ja­ku­bo­wa Córa roz­ka­że ci Sko­czyć. Jeśli po­do­łasz, prze­ka­że­my ci bomby. Spo­tkasz się z Córą jak każdy Wąż, aby ode­brać na­gro­dę. To nasza szan­sa. Z twoją po­mo­cą mo­że­my za­koń­czyć ty­ra­nię. Gdy na­dej­dzie czas…

– Chce­cie, abym uni­ce­stwił sie­bie wraz z nią. Aby Bóg nie uj­rzał mej duszy.

– We­dług na­szych ka­pła­nów wy­star­czy raz zna­leźć się w bla­sku Słoń­ca…

– Nie będę roz­ma­wiał o do­gma­tach.

– Ura­tu­jesz ty­sią­ce! Za­po­cząt­ku­jesz re­wo­lu­cję! – Splu­wa krwią. – Wi­dzia­łeś Słoń­ce. Bóg wie, że ist­nie­jesz, ale my ży­je­my ukry­ci przed jego wzro­kiem ni­czym ro­bac­two pod ka­mie­niem. Zja­da­my mar­twych i mo­dli­my się o Raj. Czy nie o to wal­czy­łeś? Aby nas zo­ba­czył? Nie mo­że­my zbli­żyć się do Ja­ku­bo­wej Córy. Pa­ła­co­wy apo­stoł straż­ni­czy wy­kry­je każdy nie­bez­piecz­ny metal, ale nie w czło­wie­ku, który jest cały z… – Ka­szel jesz­cze raz ści­ska jej płuca.

– Me­ta­lu – koń­czę za nią.

Drżą­cy­mi dłoń­mi za­kła­da maskę.

– Rze­kłam, co mia­łam rzec. Nie zo­ba­czy­my się już wię­cej, Wężu. Od­cho­dzę umrzeć, a moja dusza roz­wie­je się jak pył. Za­sta­nów się. Wkrót­ce ktoś przy­bę­dzie, by za­py­tać o twą de­cy­zję.

Po­wi­nie­nem żądać wy­ja­śnień, lecz tylko stoję i pa­trzę, jak grzesz­ni­ca scho­dzi ze wzgó­rza. Wiatr spra­wia, że kro­czy z tru­dem.

– Jej dary to śmierć – mówią ka­mie­nie.

– Ze­msta – od­po­wia­dam.

– Jej dary to ciem­ność – mru­czy dziew­czy­na, którą ko­cha­łem.

– Ze­msta.

Wra­cam do la­tar­ni, w dłoni nadal trzy­ma­jąc wie­dzow­nik. Tech­no­lo­gia nie­zmier­nie mnie fa­scy­nu­je. Spę­dzi­łem dzie­ciń­stwo w Raju, nie­świa­do­my cudów świa­ta. Na wie­dzow­ni­ku czy­tam stary tekst, póź­niej oglą­dam czar­no-bia­łe ru­cho­me ob­ra­zy: grupy daw­nych żoł­nie­rzy idą wokół ma­szyn z dłu­gi­mi lu­fa­mi, wcho­dzą na rów­ni­nę, pod którą za­ko­pa­no bomby łań­cu­cho­we. Ktoś uru­cha­mia je spe­cjal­nie wy­po­wie­dzia­nym sło­wem, a one wy­bu­cha­ją nie­mal jed­no­cze­śnie, wy­sy­ła­jąc sobie na­wza­jem sy­gnał do de­to­na­cji.

Czy prze­żył­bym ich wy­buch?

A więc ze­msta… I może coś wię­cej.

Za­czy­nam cho­dzić, lecz gar­bię się i po­włó­czę no­ga­mi.

– Tak mnie pro­wa­dzi­li. Na­gie­go i w łań­cu­chach. Szli­śmy przez pałac, a hie­rar­cho­wie Córy szy­dzi­li ze mnie, po­ka­zu­jąc po­tę­gę jej tech­no­lo­gii. „Czym są łuki i włócz­nie zbun­to­wa­nych wobec broni Che­ru­bi­nów?”, py­ta­li. „Dla­cze­go bu­rzy­cie boski po­rzą­dek? Dzie­ci Ju­da­sza!”.

– Nie chce­my o tym pa­mię­tać! – wy­bu­cha­ją krzy­kiem cie­nie. – To boli!

– Chcę to zo­ba­czyć. Chcę przy­po­mnieć sobie pałac Ja­ku­bo­wej Córy.

Za­ta­piam się w ob­ra­zach prze­szło­ści. Wspo­mnie­nia sprzed prze­mia­ny w Węża ucie­ka­ją mi bez­u­stan­nie ni­czym woda z sita. Boję się, że kie­dyś cał­ko­wi­cie za­po­mnę o Raju. Mia­łem zgi­nąć na zie­lo­nych łą­kach, wal­cząc o lep­sze jutro dla sła­bych i uci­śnio­nych, lecz tra­fi­łem do Pod­chmu­rza.

Wiem już wszyst­ko.

Wiele dzwo­nów póź­niej staje przede mną młody grzesz­nik.

– Jak brzmi twa de­cy­zja, Wężu?

– Zro­bię to.

– Bę­dziesz zatem na­szym świę­tym wy­baw­cą. – Wy­cią­ga dłoń, na któ­rej leży nie­zna­ne mi urzą­dze­nie. – Za­mkną­łem tutaj twój głos. Zsyn­chro­ni­zu­je­my go z de­to­na­to­ra­mi i prze­ka­że­my słowo ak­ty­wa­cyj­ne wraz z bom­ba­mi. Ty skup się na Skoku. Nie mo­żesz za­wieść.

 

Stopy dep­czą kru­che płat­ki czer­wie­ni

 

Trud­no przy­zwy­cza­ić się do braku dni. Czas jest od­mie­rza­ny przez cy­klicz­ne bicie dzwo­nów z wiel­kich ko­ścio­łów w Nowym Ka­far­naum, po­wta­rza­ne przez mniej­sze świą­ty­nie w Pod­chmu­rzu. Nie­kie­dy przy­by­wa­ją bez­za­ło­gow­ce Ja­ku­bo­wej Córy – w kształ­cie pta­ków, lecz z wir­ni­ka­mi za­miast skrzy­deł. Zrzu­ca­ją za­sob­ni­ki z po­dłuż­ny­mi ogni­wa­mi, które ła­du­ję do wnęki w karku. Po­karm Węży. Manna z nieba.

Nie pa­mię­tam już do­ty­ku trawy ani sze­le­stu drzew. Z każ­dym od­gło­sem dzwo­nów ko­lo­ro­we wspo­mnie­nia z Raju bled­ną i umie­ra­ją we wszech­obec­nej czer­ni Pod­chmu­rza. Zo­sta­ją tylko ob­ra­zy, lecz są mdłe i puste. Rów­nie mocno cier­pię przez sa­mot­ność. Cie­nie do­trzy­mu­ją mi to­wa­rzy­stwa, ale wiem, że są tylko od­bi­cia­mi pęk­nię­te­go umy­słu, echem prze­szło­ści po­zo­sta­wio­nym przez sta­ro­żyt­ne ma­szy­ny, któ­rych Córa używa, by czło­wie­ka prze­mie­nić w Węża. Może twór­cy ma­szyn wie­dzie­li, jak się przed tym za­bez­pie­czyć, ale te spo­so­by znik­nę­ły wraz z nimi. Bywa, że ptaki Córy przy­no­szą wie­dzow­ni­ki o innym świe­cie, przy­go­to­wu­jąc mnie do Skoku. Ob­ra­zy i in­for­ma­cje o in­nych Zie­miach. Grzesz­ni­cy rów­nież przy­no­szą wie­dzow­ni­ki – in­for­ma­cje o Czyść­cu, Wier­nych, ma­skach fil­tra­cyj­nych i życiu pod jarz­mem Ja­ku­bo­wej Córy. Wszyst­kie­go uczę się pil­nie.

Ty­sią­ce dzwo­nów mi­nę­ły od wi­zy­ty cho­rej ko­bie­ty, gdy sły­szę od­głos wir­ni­ków.

Stado krąży nad la­tar­nią.

– Wąż LU-6! – skrze­czą ptaki, jeden za dru­gim. – Zgło­sisz się do Czyść­ca! Skok! Skok!

Scho­dząc ze wzgó­rza, nie oglą­dam się za sie­bie. Kto żył w Raju, ten nie na­zwie in­ne­go miej­sca domem. Żwir chrzę­ści pod sto­pa­mi. Kro­czę wzdłuż pu­stych okien, nad­kru­szo­nych murów i za­pa­dłych da­chów mia­sta. Po­sta­cie prze­my­ka­ją w za­uł­kach, nie­bie­skie okrę­gi gogli wy­nu­rza­ją się z ciem­no­ści i wodzą za mną spoj­rze­nia­mi.

– Przy­by­waj­cie uj­rzeć Węża! – wo­ła­ją grzesz­ni­cy. – Wąż z la­tar­ni zmie­rza do Czyść­ca!

Mijam grup­kę na­gich dzie­ci w ma­skach fil­tra­cyj­nych. Nie­któ­re mają do­dat­ko­we koń­czy­ny, innym któ­rejś bra­ku­je. Chude i wy­głod­nia­łe grze­bią pa­ty­ka­mi w czę­ścio­wo za­ko­pa­nym szkie­le­cie.

– Wąż! Wąż!

Cie­nie wy­cho­dzą z ciem­no­ści. Moja dawna mi­łość z ra­do­snym pi­skiem rzuca się plą­sać po bruku, jej czar­ne włosy po­wie­wa­ją na wie­trze, luźna tu­ni­ka od­sła­nia prze­strze­lo­ne uda. Nucąc we­so­łą me­lo­dię, dziew­czy­na od­ry­wa stru­py wła­snej krwi i sypie je pod me stopy ni­czym płat­ki maków. Sły­szę pierw­sze brzdę­ki. To dzie­ci rzu­ca­ją na ulicę małe słoń­ca z wy­gię­tych dru­tów. Ob­ra­cam się – setki grzesz­ni­ków za mną kro­czą, czła­pią, peł­zną. Syl­wet­ki wy­krzy­wio­ne gło­dem i cho­ro­ba­mi. Kłę­bo­wi­sko sza­rej skóry i sza­rych łach­ma­nów.

Je­stem ich na­dzie­ją.

I nagle przy­po­mi­nam sobie, jak sze­dłem w innym tłu­mie – chłop­ców i dziew­cząt, miesz­kań­ców Raju. Z pry­mi­tyw­ną bro­nią wy­szli­śmy na­prze­ciw Che­ru­bi­nom…

Mar­twa dziew­czy­na rzuca mi się na szyję.

– Zgi­nę­li­śmy pod okiem Boga, ko­cha­nie – szep­cze, a w jej gło­sie brak żalu lub gnie­wu. Do­ty­ka usta­mi mych warg, lecz nic nie czuję.

Przez kilka dzwo­nów zmie­rzam w stro­nę Czyść­ca. Nie spo­sób go prze­ga­pić. Po­chy­la się nad do­ma­mi grzesz­ni­ków ni­czym stru­dzo­ny pa­sterz nad sta­dem umie­ra­ją­cych owiec. Ciem­ny i przy­sa­dzi­sty; reszt­ki wież wy­cią­ga­ją do chmur ukru­szo­ne łby. W czar­nych mu­rach widać plamy za­rdze­wia­łe­go me­ta­lu oraz łu­ko­wa­to skle­pio­ne wnęki, gdzie osta­ły się nie­licz­ne rzeź­by anio­łów o twa­rzach star­tych przez czas. Z kilku ko­mi­nów ula­tu­je tłu­sty dym.

– Wężu – mru­czy tłum grzesz­ni­ków. – Wyjdź z be­stii. Wyjdź z be­stii!

Nie wiem, co to ozna­cza, lecz gdy się od­wra­cam, aby za­py­tać, tłum pierzch­nie, zni­ka­jąc w głębi ruin ni­czym cie­nie.

Przed bramą Czyść­ca stoją dwaj Che­ru­bi­ni. Na mój widok uno­szą dło­nie do anten wy­sta­ją­cych z lu­strza­nych heł­mów. Wrota otwie­ra­ją się ze skrzy­pie­niem.

– Bądź po­zdro­wio­ny, Wężu! – krzy­czą straż­ni­cy. – Wejdź i wstąp na drogę do Raju.

W ni­skim tu­ne­lu cuch­nie spa­le­ni­zną i sma­rem. Czeka na mnie Wier­ny. Jego lśnią­cy, czar­ny płaszcz zwisa aż do po­sadz­ki. Gdy pod­cho­dzę, z łysej czasz­ki po­kry­tej set­ka­mi lśnią­cych kwa­dra­ci­ków wy­cho­dzą dłu­gie, za­krzy­wio­ne druty. Ude­rza­ją w od­po­wied­nie kwa­dra­ty i za każ­dym razem z gło­śni­ka umiesz­czo­ne­go za­miast ust do­bie­ga skrze­kli­wy głos.

– Za… Mną… Wę… Żu…

Echo na­szych kro­ków od­bi­ja się po wie­lo­kroć – dwie dziw­ne isto­ty w for­te­cy z czar­ne­go me­ta­lu. Ze ścian sączy się zie­lon­ka­wa po­świa­ta, skądś do­bie­ga­ją szczęk­nię­cia, zgrzy­ty i bu­cze­nie ma­szyn po­rzu­co­nych przez daw­nych wła­ści­cie­li tego świa­ta. Po­wie­trze zdaje się drżeć.

W roz­le­głej sali pa­nu­je oży­wio­ny ruch. Słu­żeb­ni grzesz­ni­cy czysz­czą kule więk­sze od mojej głowy i z tru­dem na­wle­ka­ją je na umiesz­czo­ne pod ścia­na­mi li­czy­dła; kil­ku­na­stu Wier­nych snuje się wzdłuż kan­cia­stych ma­szyn, roz­rzu­co­nych po­zor­nie bez sensu po całym po­miesz­cze­niu. Wszech­obec­ne kable sypią iskra­mi, wy­sta­ją­ce z pod­ło­gi cewki ślą wy­ła­do­wa­nia błę­ki­tu do cewek wy­sta­ją­cych ze ścian, a te dalej, aż do od­le­głe­go su­fi­tu z przy­cze­pio­nym ogrom­nym kru­cy­fik­sem, skąd umę­czo­ny Pan spo­glą­da na nas pu­stym wzro­kiem. Plamy wrzą­ce­go smaru pry­ska­ją z urzą­dzeń na po­sadz­kę, skwa­pli­wie wy­cie­ra­ne przez grzesz­ni­ków.

Nie zbu­do­wa­li­śmy ani Czyść­ca, ani No­we­go Ka­far­naum czy Raju. Zo­sta­wio­no nam ten znisz­czo­ny świat, a Wier­ni Ja­ku­bo­wej Córy prze­ję­li zglisz­cza wraz z ar­te­fak­ta­mi prze­szło­ści.

Po­środ­ku cen­tral­nej plat­for­my le­ni­wie ob­ra­ca się owal­na bryła z po­fał­do­wa­ne­go me­ta­lu – Prze­to­ka.

Mój prze­wod­nik oznaj­mia gło­śno:

– Wąż przy­był do Czyść­ca!

Wszy­scy prze­ry­wa­ją pracę.

– Bło­go­sła­wio­nyś, który ujrzy świa­tło Boga!

Jeden z Wier­nych po­da­je mi wie­dzow­nik.

– Czy­taj. – Ma tylko po­ło­wę twa­rzy; drugą two­rzy rusz­to­wa­nie ze skrę­co­nych, na­gich kabli, roz­grza­nych do czer­wo­no­ści ni­czym wnę­trze pieca.

Wodzę ocza­mi po ekra­nie. Dzie­siąt­ki grzesz­ni­ków wy­ru­szy­ły na sa­mo­bój­czą misję, aby zdo­być te in­for­ma­cje, za które ich ro­dzi­ny otrzy­ma­ły pa­kie­ty żyw­no­ścio­we. Zwy­kły czło­wiek nie może wró­cić żywy z in­ne­go świa­ta. Do­wia­du­ję się, gdzie sko­czę i po kogo.

Tym­cza­sem Wier­ni błą­dzą dłu­gi­mi pal­ca­mi po przy­ci­skach ma­szyn i prze­krzy­ku­ją się na­wza­jem.

– Moc dzie­więć­dzie­siąt har­szy!

– Faza świa­tło­no­śna go­to­wa!

– Ar­ke­labr w nor­mie…!

Obce słowa i obce myśli. Mimo lat nauki wciąż nie­wie­le ro­zu­miem.

– Nie mu­sisz ro­zu­mieć – za­pew­nia wie­dzow­nik, który trzy­mam w dłoni. – Mu­sisz tylko wy­ko­ny­wać i umrzeć.

Tak. Wy­ru­szam na śmierć. Dla­cze­go nie czuję stra­chu? Czyż­bym tak szu­kał końca? Czy bałem się, gdy w Raju sze­dłem do nie­rów­nej walki?

– By­li­śmy mło­dzi. – Głowa mej ko­chan­ki po­ja­wia się na ekra­nie wie­dzow­ni­ka. – Nie­śmier­tel­ni i prze­ko­na­ni o wła­snej racji.

Prze­to­ka nie­ru­cho­mie­je, ale teraz ma­te­ria­li­zu­ją się w niej krop­ki czer­ni, wi­ru­ją­ce ni­czym płat­ki śnie­gu pod­czas za­mie­ci. Odzia­ny tylko w prze­pa­skę bio­dro­wą grzesz­nik pod­cho­dzi do plat­for­my. Nie nosi maski fil­tra­cyj­nej, z dwoj­ga ob­wi­słych ust wy­pły­wa ślina, po­wy­żej lśni me­ta­lo­we oko obrze­żo­ne za­czer­wie­nio­ną opu­chli­zną.

Wier­ny pod­no­si dłoń i krzy­ki milk­ną.

– Za­wę­żać! – roz­ka­zu­je, a spo­ce­ni grzesz­ni­cy prze­su­wa­ją dwie kule z jed­ne­go końca li­czy­dła na drugi.

– Wa­rian­ty za­wę­żo­ne… gurgh… – mel­du­je inny Wier­ny. – Do trzy­stu mi­liar­dów. Dłu­gość Skoku usta­wio­na… gurgh… na ćwierć dzwo­nu. Go­to­we za… gurgh… teraz!

Czar­ne plamy w Prze­to­ce łączą się z ci­chym sy­kiem. Bąbel mroku za­wi­sa w po­wie­trzu, wyż­szy nawet ode mnie. Zwia­dow­ca zbli­ża się do niego z wa­ha­niem.

– Na chwa­łę Ja­ku­bo­wej Córy! – wrzesz­czy, a jego słowa ocie­ka­ją stra­chem.

– Na chwa­łę! – od­po­wia­da­ją Wier­ni i służ­ba.

Grzesz­nik znika w bąblu. Sala za­sty­ga w ocze­ki­wa­niu. Sły­chać kle­kot ma­szyn i skwier­cze­nie wy­ła­do­wań pną­cych się ku skle­pie­niu. Gdzieś wy­so­ko krążą moje cie­nie, blade po­sta­cie wokół ogrom­ne­go kru­cy­fik­su. Ob­ser­wu­ję je, aż od­głos dzwo­nu wy­peł­nia salę. Bąbel Prze­to­ki pęka, wy­rzu­ca­jąc wra­ca­ją­ce­go zwia­dow­cę. A ra­czej to, co z niego zo­sta­ło – pa­ru­ją­ce szcząt­ki roz­to­pio­nej ma­te­rii i nie­na­ru­szo­ne me­ta­lo­we oko. Służ­ba rusza sprzą­tać. Jeden z Wier­nych pod­cho­dzi na wy­sta­ją­cych spod płasz­cza me­ta­lo­wych, owa­dzich od­nó­żach do krwi­stej mazi. Wyj­mu­je swe oko i za­stę­pu­je roz­grza­nym do czer­wo­no­ści okiem zwia­dow­cy. Przez dłuż­szą chwi­lę mru­czy cicho, prze­glą­da­jąc na­gra­nie.

Gul-me­hud, droga czy­sta – mel­du­je w końcu. – Gul-me­hud, po­ślij­cie Węża.

Wier­ni rzu­ca­ją się po­now­nie w wir pracy. Kle­kot wy­stu­ki­wa­nych na ma­szy­nach po­le­ceń, szu­ra­nie prze­su­wa­nych na li­czy­dłach kul. I oto mrok jesz­cze raz tward­nie­je w formę bąbla.

Twa­rze i maski od­wra­ca­ją się z wy­cze­ki­wa­niem w mą stro­nę. Wier­ny, któ­re­go spo­tka­łem przy wej­ściu, pod­cho­dzi z małą tacą. Druty znów ude­rza­ją w kwa­dra­ty na czasz­ce.

– Se… da… tor…

Biorę na­rzę­dzie. Wiem, jak go uży­wać. Wie­dzow­ni­ki przy­sy­ła­ne przez Ja­ku­bo­wą Córę do­kład­nie opi­sy­wa­ły prze­bieg Skoku.

Kilku grzesz­ni­ków przy­pro­wa­dza uno­szą­cą się nad zie­mią skrzy­nię z pan­cer­ne­go szkła. Wie­dzow­ni­ki twier­dzą, że jest pra­wie nie­znisz­czal­na. Wi­dzia­łem ją dawno temu w Raju, a póź­niej na ekra­nach Ja­ku­bo­wej Córy.

Pod­cho­dzę do ciem­no­ści bąbla. Jest gład­ka jak tafla spo­koj­nej wody, mięk­ka i za­pra­sza­ją­ca.

– Ćwierć dzwo­nu – przy­po­mi­na Wier­ny z roz­grza­ny­mi ka­bla­mi. – Ani mniej, ani wię­cej.

– Na chwa­łę Ja­ku­bo­wej Córy! – krzy­czę.

– Na chwa­łę!

Niech zdech­nie.

Wcho­dzę w pust­kę.

 

Wąż w ogro­dzie

 

Skok trwa kilka od­de­chów. Na skó­rze, któ­rej nie mam, czuję mro­wie­nie, któ­re­go nie mogę czuć. Ener­gia Skoku ob­my­wa mnie de­li­kat­nie i wy­plu­wa w miej­sce oraz czas usta­wio­ne przez Wier­nych.

Po­chmur­na noc. Zwia­dow­ców i Węży nie wy­sy­ła się pod­czas dnia. Nie cho­dzi je­dy­nie o tu­byl­ców. Tylko za­słu­że­ni mogą uj­rzeć świa­tło Boga. Dla in­nych zo­sta­je ciem­ność nocy.

To przed­mie­ścia Ber­li­na, rok ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­ty piąty. Po­ja­wiam się na skra­ju ogro­du, pode mną dymi spa­lo­na trawa. Prze­cho­dzę obok po­roz­rzu­ca­nych za­ba­wek i od­su­wam drzwi ta­ra­so­we dwu­pię­tro­wej willi. W środ­ku cisza. Widzę w ciem­no­ściach, zatem bez trudu od­naj­du­ję drogę przez kuch­nię. Muszę się po­chy­lić, aby nie ude­rzyć o sufit. Szu­mią­ca lo­dów­ka. Ta­le­rze z resz­ka­mi je­dze­nia, za które każdy grzesz­nik gotów zabić i ska­zać się na po­tę­pie­nie. Na pół­mi­sku pla­ster­ki jabł­ka. Czy to nie naj­wła­ściw­szy wybór? Pry­skam na nie gazem z se­da­to­ra. Osia­da nie­wi­docz­ną mgieł­ką. Za­bie­ram pół­mi­sek, wcho­dzę do ko­ry­ta­rza, a potem na scho­dy. Na ścia­nie zdję­cia dziew­czyn­ki i jej ojca: oboje uśmiech­nię­ci, szczę­śli­wi.

Kłam­stwo.

Na pię­trze po­ru­szam się ostroż­nie, ale pa­ne­le i tak skrzy­pią od mych cięż­kich kro­ków. Zbli­żam się do sy­pial­ni dok­to­ra Gro­en­wal­da. Drzwi uchy­la­ją się i wy­cho­dzi Gro­en­wald: za­spa­ny, w szla­fro­ku i po­spiesz­nie na­ło­żo­nych oku­la­rach. W ręku trzy­ma długi kij. Przez chwi­lę pa­trzy na mnie, sta­ra­jąc się zmu­sić otę­pia­ły umysł do zro­zu­mie­nia, dla­cze­go widzi w ko­ry­ta­rzu me­ta­lo­we­go ol­brzy­ma z pół­mi­skiem ja­błek.

– O Boże – do­bie­ga z ust dok­to­ra. – O, kurwa…

– Bluź­nier­ca – war­czę. Chwy­tam jego żu­chwę i wy­ry­wam bez trudu. Krew try­ska na białe ścia­ny, język drga, jakby zdzi­wio­ny nagłą wol­no­ścią. Ręce męż­czy­zny uno­szą się w szoku do twa­rzy.

– Cu­dzo­łoż­nik – oskar­żam po raz ko­lej­ny. Opa­dam na ko­la­no; z ła­two­ścią wbi­jam palce w kro­cze dok­to­ra i je rów­nież wy­ry­wam z od­gło­sem pru­te­go ma­te­ria­łu. Mokre strzę­py ciała spa­da­ją na pa­ne­le, ich wła­ści­ciel w ślad za nimi. Bo­sy­mi sto­pa­mi kopie parę razy drew­nia­ne płyty i nie­ru­cho­mie­je.

Nie mam wy­rzu­tów su­mie­nia. Czy­ta­łem w wie­dzow­ni­ku, dla­cze­go jego córka sypia przy za­pa­lo­nym świe­tle i w luź­nej pi­żam­ce bez spode­nek. Ja­ku­bo­wa Córa szuka po­krzyw­dzo­nych, któ­rzy naj­bar­dziej za­słu­gu­ją na łaskę Pana.

Wy­cie­ram dłoń o mar­twe ciało, a potem wcho­dzę do po­ko­ju dziew­czyn­ki. Róż i biel. Sze­ro­kie łóżko z kil­ko­ma plu­szo­wy­mi zwie­rzę­ta­mi. Klę­kam. Mała Ewa wy­czu­wa moją obec­ność. Zrywa się prze­stra­szo­na, lecz strach na jej twa­rzy zaraz ustę­pu­je miej­sca cie­ka­wo­ści. To nie mnie wi­du­je w kosz­ma­rach.

– Je­steś wróż­ką? – pyta, od­su­wa­jąc za ucho ko­smyk ja­snych wło­sów.

Kręcę głową.

– Je­stem Wężem.

– Głup­tas. Wiem, jak wy­glą­da wąż. Mam ob­ra­zek w ksią­żecz­ce. Chcesz zo­ba­czyć?

Wy­su­wam do niej rękę z pół­mi­skiem.

– Zjedz to, Ewo. Pro­szę.

– Nie lubię ja­błek. – Ziewa. – Wolę cze­ko­la­dę.

– Och. – Wie­dzow­ni­ki o tym nie wspo­mi­na­ły. Czas ucie­ka. In­struk­cje nie radzą usy­piać dziec­ka na wła­sną rękę. Siła Węży jest za wiel­ka, a małe ciał­ka zbyt kru­che. Po pro­stu trze­ba robić swoje. – Szko­da – mówię ze szcze­rym żalem. – W takim razie prze­pra­szam.

My­śl­roz­ka­zem ak­ty­wu­ję tryb trans­por­tu. Coś prze­su­wa się w mojej szyi, klat­ce pier­sio­wej i brzu­chu. Upusz­czo­ny pół­mi­sek roz­bi­ja się na dy­wa­nie. Chwy­tam Ewę za ra­mio­na. Pisz­czy prze­raź­li­wie.

– Tato! Ta­tu­siu!

Dla­cze­go go wo­łasz? Skrzyw­dził cię.

Uno­szę ją de­li­kat­nie, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc usta. Sze­ro­ko, sze­ro­ko, sze­ro­ko. Oczy dziew­czyn­ki zmie­nia­ją się w pełne prze­ra­że­nia koła, a gdy prze­chy­lam ją w po­wie­trzu, aby we­pchnąć sobie mię­dzy wargi, prze­sta­je krzy­czeć i krztu­si się ze stra­chu. Kro­ple moczu spa­da­ją mi na ręce.

Może kie­dyś Węże słu­ży­ły do trans­por­tu ran­nych. Może prze­no­si­ły wraż­li­we ma­te­ria­ły na inne świa­ty. Nie­waż­ne. Teraz za­bie­ra­ją dzie­ci do Raju.

Ewa wal­czy, nawet gdy do pasa jest w moim gar­dle. Wpy­cham ją głę­biej, aż cała tra­fia do brzu­cha. Wyje i pisz­czy. Chłod­ny metal jest nie­przy­jem­ny dla na­giej skóry. Sen­so­ry wy­czu­wa­ją ła­du­nek – w gar­dle za­my­ka się krata, mięk­ka po­wło­ka brzu­cha tward­nie­je. Małe pię­ści bez prze­rwy w nią ude­rza­ją.

Nie miej żalu, Ewo. Je­steś moim klu­czem.

Wy­cho­dzę do ogro­du. Nikt mnie nie wi­dział, nikt nie zro­zu­mie, co się wy­da­rzy­ło. Okrut­ne mor­der­stwo i po­rwa­nie. Czas po­wro­tu się zbli­ża. Mogę cze­kać w domu, ale… prze­su­wam dło­nią po li­ściach. Tak dawno ich nie wi­dzia­łem.

Piski Ewy słab­ną, sły­szę tylko cichy płacz, ale i on wkrót­ce za­mie­ra.

– Wróć do nas – wo­ła­ją drze­wa, a ja po­trzą­sam głową. Nie teraz. Zo­staw­cie mnie!

Ka­wał­ki czer­ni za­czy­na­ją osia­dać mi na ciele. My­śl­roz­ka­zem uak­tyw­niam ochro­nę dziec­ka. Szczel­na osło­na po­kry­wa mi usta, za­my­ka­jąc Ewę w her­me­tycz­nym brzu­chu. Po­wie­trza nie wy­star­czy na długo, ale po­trze­bu­je­my nie­wie­le czasu. Mrok roz­prze­strze­nia się jak za­ra­za i wkrót­ce po­że­ra mnie ca­łe­go.

Prze­nieść się na inną Zie­mię to nie pro­blem. Fale nie­skoń­czo­no­ści niosą cię de­li­kat­nie przez wy­mia­ry i wy­star­czy się im pod­dać. Ist­nie­ją nie­zli­czo­ne wa­rian­ty – Wier­ni po­sta­ra­li się, aby róż­ni­ce były prak­tycz­nie ze­ro­we, więc tra­fi­łem, gdzie trze­ba. Ale wró­cić? Do­kład­nie do tej jed­nej wer­sji Ziemi, gdzie do­kład­nie ta jedna wer­sja Ja­ku­bo­wej Córy czeka na nową oby­wa­tel­kę Raju? To walka z rwą­cym nur­tem ener­gii, roz­szar­pu­ją­cym ma­te­rię jak wir ostrzy. Czuję pę­ka­ją­ce ciało, moje ciało. Ośle­pia­ją­cy blask ude­rza w oczy, metal zgrzy­ta i w końcu… w końcu czuję coś przy­po­mi­na­ją­ce­go ból. Na­ra­sta i na­ra­sta. Krzy­czę, choć nie mogę otwo­rzyć ust, i wołam Boga, nie wie­dząc, czy ist­nie­je tu mię­dzy świa­ta­mi, aż wresz­cie świa­tło pęka na mi­lio­ny odłam­ków, prze­cho­dzi w czerń, by osta­tecz­nie ustą­pić frag­men­tom linii i od­cie­niom barw.

Wier­ni? Czy­ściec?

– Wężu! Otwórz usta!

– Wężu!

Widzę tylko cie­nie i cie­nie, prze­mie­sza­ne ze sobą w mo­za­ice czer­ni i sza­ro­ści. Prze­ży­łem?

– Do­brze. Trzy­maj sze­ro­ko!

Coś jest wy­cią­ga­ne z mo­je­go brzu­cha. Dziec­ko… Ewa… Wy­do­by­wa­ne ostroż­ny­mi ru­cha­mi Wier­nych. Znów widzę jasno, przy­po­mi­nam sobie Skok.

Z głę­bo­kich bruzd na moim ciele ula­tu­je dym. Sie­dzę bez sił, tym­cza­sem Wier­ni ostroż­nie wkła­da­ją nie­przy­tom­ną dziew­czyn­kę do prze­szklo­nej skrzy­ni, na­stęp­nie pod­łą­cza­ją prze­wo­dy do gład­kiej skóry.

– Skrzy­nia za­pie­czę­to­wa­na, gurgh. Bło­go­sła­wio­na go­to­wa do trans­por­tu.

– Po­wia­do­mi­łem Che­ru­bi­nów.

Kilku Wier­nych wsa­dza mi dłu­gie pręty z czuj­ni­ka­mi do ust. Pcha­ją aż do żo­łąd­ka, szu­ka­jąc przed­mio­tów, które mo­głem za­brać z innej Ziemi mimo su­ro­we­go za­ka­zu. Nic nie znaj­du­ją.

Moja mi­łość klęka przede mną. Nie ma już twa­rzy, tylko czerń wi­ru­ją­cą jak plamy mroku w Prze­to­ce, ale wiem, że to ona. Jej głos po­zo­stał ten sam – czuły i ko­cha­ją­cy.

– Ona nad­cho­dzi – mówi. – Druga. Wstań…

– Wstań, Wężu. – Czerń jej ob­li­cza zmie­nia się w po­prze­ty­ka­ną me­ta­lem twarz Wier­ne­go. – Wstań i chodź.

Przy pierw­szym kroku za­ta­czam się i wpa­dam na jakąś ma­szy­nę. Kilka kwa­dra­to­wych ko­stek spada z brzę­kiem na po­sadz­kę. Drugi krok przy­cho­dzi ła­twiej. Ru­szam za Wier­nym, a za mną inni Wier­ni pro­wa­dzą le­wi­tu­ją­cą skrzy­nię z małą Ewą.

 

Dary pło­ną­cych ludzi

 

Na ze­wnątrz pada. Kro­ple sieką bez­li­to­śnie. Mam uszko­dzo­ne oczy, ledwo widzę w ciem­no­ści. Czeka na nas sta­lo­wa be­stia – trans­por­to­wiec Che­ru­bi­nów. Grube koła, po­dłuż­ny kształt, wie­życz­ka z lufą za­koń­czo­ną małym pło­mie­niem. Che­ru­bin w niej roz­glą­da się, jakby przy­pusz­czał, że nawet na dzie­dziń­cu Czyść­ca ktoś gotów za­ata­ko­wać sługi Ja­ku­bo­wej Córy. Dawno nie wi­dzia­łem ognia. Jest pięk­ny. Opusz­czo­na klapa z tyłu za­pra­sza do ocie­ka­ją­ce­go czer­wo­nym świa­tłem wnę­trza. Kilku Che­ru­bi­nów za­bez­pie­cza swe mio­ta­cze ognia, przej­mu­je od Wier­nych skrzy­nię i wpro­wa­dza do środ­ka. Jeden kle­pie mnie w plecy.

– Wsia­daj. Je­dzie­my do No­we­go Ka­far­naum.

Na­resz­cie.

Wcho­dzę schy­lo­ny po ram­pie do środ­ka i sia­dam przy ścia­nie. Gdy Che­ru­bi­ni zaj­mu­ją miej­sca, po­jazd szar­pie i rusza z war­ko­tem. Tur­bi­ny fil­tru­ją po­wie­trze. Czer­wo­ne lampy bu­cha­ją ostrym świa­tłem. Razi mnie w oczy.

– Witaj, Wężu – grzmi sil­nik, a wtó­ru­je mu tę­sk­ne wycie po­ci­sków w pi­sto­le­tach Che­ru­bi­nów i syk prze­kład­ni w mio­ta­czach. Śruby pisz­czą ni­czym ostat­nie krzy­ki mor­do­wa­nych. Chwy­tam się za głowę, pró­bu­jąc uci­szyć ka­ko­fo­nię, ale bez­sku­tecz­nie. – Od­da­łeś mi hołd w Raju, a ja przy­ję­łam go z ra­do­ścią. Czy jesz­cze raz zło­żysz ofia­rę na oł­ta­rzu z cza­szek?

Tak.

– Wkrót­ce – od­po­wia­dam.

– Co wkrót­ce? – pyta sie­dzą­cy obok Che­ru­bin. W lu­strza­nej sko­ru­pie hełmu od­bi­ja się moja głowa: łysa, obła i na­la­na, po­kry­ta li­nia­mi pęk­nięć. – To ty, praw­da? Zdraj­ca. Po­wi­nie­neś zdech­nąć jak resz­ta bun­tow­ni­ków i…

– Zo­staw go, Łu­ke­sza­lu! – krzy­czy inny, naj­pew­niej do­wód­ca, bo młody od razu milk­nie. – Po­wtórz, Jakib! – Che­ru­bin przy­ci­ska dłoń w pan­cer­nej rę­ka­wi­cy do jed­nej z dwóch an­te­nek umiesz­czo­nych nad skro­nia­mi. – Jakib! Co robią…? Alarm! Grzesz­ni­cy, kilka setek, kon­takt za zero pięć!

Zdej­mu­ją z ple­ców mio­ta­cze. Syczą za­pa­la­ne pło­mie­nie.

– Kon­takt za zero trzy.

Zbli­żam twarz do wą­skie­go okien­ka, bar­dziej szpa­ry po­kry­tej gru­bym brud­nym szkłem. Je­dzie­my przez po­nu­re ulice wzdłuż zde­wa­sto­wa­nych bu­dyn­ków.

– Kon­takt za zero jeden.

Sły­szę przy­tłu­mio­ne war­ko­tem ryt­micz­ne krzy­ki i wtedy do­strze­gam, jak z ruin wy­nu­rza­ją się syl­wet­ki, wpierw po­je­dyn­cze, potem coraz licz­niej­sze, aż w końcu wiel­ki tłum w błę­kit­nych so­czew­kach pędzi w stro­nę trans­por­tow­ca. Szpe­ra­cze ma­szy­ny śli­zga­ją się nie­bie­skim świa­tłem po ma­czu­gach, włócz­niach i unie­sio­nych w gnie­wie pię­ściach.

Głup­cy na­prze­ciw Che­ru­bi­nów. Jak kie­dyś… Nigdy nie czu­łem się bli­żej Raju. Gdy pierw­szy ka­mień ude­rza w bok trans­por­tow­ca, wy­bu­cham ostrym śmie­chem. Wy­krzy­wio­na twarz po­ja­wia się na chwi­lę tuż za szybą i znika z wrza­skiem. Tak na­prze­ciw Go­lia­ta krzy­czał­by Dawid, gdyby nie miał procy. Krzy­czał­by, po czym zgi­nął.

– Czego chcą? – war­czy do­wód­ca. – Po­wtórz! Żyw­no­ści?

Krót­ki chi­chot do­bie­ga spod paru przy­łbic.

– Ci­szej, bra­cia! – grzmi ofi­cer. – Nie po­zwa­lam ich prze­je­chać, Ja­ki­bie! Czysz­cze­nie ciał z osi to mor­dę­ga. Pa­we­al uka­rze ich ogniem! Bez od­bio­ru.

Bły­ska­wi­ce prze­ci­na­ją niebo, deszcz ob­le­wa szyby.

– Spal ich, Pa­we­alu! Spal na chwa­łę Pana!

Mio­tacz z wie­życz­ki splu­wa kle­istym ogniem pro­sto w tłum. Ko­lo­ry zstę­pu­ją do Pod­chmu­rza – pło­ną­cy grzesz­ni­cy wy­do­by­wa­ją z ciem­no­ści zie­lon­ka­we wrzo­dy na bla­dych skó­rach, czer­wień ce­gieł, żółć dep­ta­ne­go pyłu. Wielu po­wy­krę­ca­nych na­past­ni­ków za­trzy­mu­je się, by tak jak ja, po­dzi­wiać cuda barw. Deszcz syczy, gdy mie­sza się z ogniem, wrza­ski umie­ra­ją­cych prze­pla­ta­ją się z gniew­nym wy­ciem grzesz­ni­ków i re­cho­ta­mi żoł­nie­rzy we­wnątrz me­ta­lo­wej be­stii.

Nigdy nie wi­dzia­łem Pie­kła, lecz musi wy­glą­dać po­dob­nie.

Eks­plo­zja na chwi­lę za­głu­sza krzy­ki.

– Mają broń, se­ra­fi­nie! Jest ich zbyt wielu!

– Wię­cej wiary, bra­cie! Zło nie po­ko­na świa­tło­ści! Zmień trasę na trzy dwa­na­ście i we­zwij wspar­cie!

– Roz­kaz!

Sil­nik mru­czy za­do­wo­lo­ny.

– Brat mój przy­by­wa. Naj­star­szy z nas.

Od ze­wnątrz szybę prze­sła­nia­ją po­zba­wio­ne warg szczę­ki – roz­cią­gnię­te w uśmie­chu, pełne ostrych, dłu­gich, po­czer­nia­łych kłów. Czas zwal­nia. Cho­ro­bli­wa żółta po­świa­ta wpada przez szyby do środ­ka po­jaz­du. Nie sły­szę już krzy­ków i od­gło­sów walki, lecz tylko echo zębów trą­cych o kość, mla­ska­nie oraz ka­pa­nie spa­da­ją­cej śliny.

– Zje­dli Jego ciało i wy­pi­li Jego krew – mówi chra­pli­wie. – A potem żyli wiecz­nie, wciąż głod­ni, aż po­żar­li sie­bie na­wza­jem w świę­tym przy­mie­rzu. Na­ro­dzi­łem się, gdy Bóg po raz pierw­szy cze­goś za­pra­gnął, i umrę, gdy wresz­cie się na­sy­ci. Chodź do mnie, Wężu.

– Co ta­kie­go? – pytam, za­sko­czo­ny.

Umar­łem? Czy to ko­niec, gdzieś na dro­dze do No­we­go Ka­far­naum? Szczę­ki za szybą zni­ka­ją, potem szybę za­stę­pu­je ścia­na, prze­su­wa­jąc się po­wo­li… Do­pie­ro po chwi­li uświa­da­miam sobie, że trans­por­to­wiec gwał­tow­nie sta­nął. Che­ru­bi­ni wrzesz­czą roz­cią­gnię­tym w cza­sie krzy­kiem, lecą w przód po­jaz­du, a ja wraz z nimi. Wzbu­dzam iskry, gdy trę łok­cia­mi o skrzyn­ki i pan­ce­rze.

Świat tonie w pło­mie­niach. Barwy tań­czą mi przed ocza­mi. Wnę­trze wy­peł­nia ogień, su­ną­cy po ścia­nach jak żar­łocz­ne morze.

– Wyjdź z be­stii, Wężu.

Moja mi­łość.

Czła­pię na ko­la­nach przez ską­pa­ne w czer­wie­ni, po­chy­lo­ne wnę­trze. Sto­pio­ne kable strze­la­ją iskra­mi. Klapa z tyłu jest otwar­ta. Dym ucie­ka tam­tę­dy jak wy­stra­szo­ny szczur, a ja brnę za nim.

Wy­pa­dam na ze­wnątrz w błoto. Przez stru­gi desz­czu widzę nad­bie­ga­ją­ce syl­wet­ki.

– Prze­klę­ci! – jęczy z tyłu Che­ru­bin w wie­życz­ce.

Ktoś klęka przede mną. To on – znów szcze­rzy dłu­gie zęby od­bi­ja­ją­ce blask pło­ną­cych grzesz­ni­ków. Chudy ni­czym szkie­let, z parą okrą­głych, zu­peł­nie czar­nych oczu. Jesz­cze raz za­pa­da cisza, zza moich ple­ców do­cho­dzi żół­ta­we świa­tło. Kro­ple desz­czu spa­da­ją po­wo­li ni­czym ży­wi­ca z pnia.

– A gdyby wszy­scy miesz­ka­li w Raju? – Cher­la­wiec sięga do swej twa­rzy. – Po cóż nam byłby Bóg? – Wy­cią­ga sobie oczy i po­da­je mi je na otwar­tych dło­niach. – Weź!

– Weź! – wrzesz­czy klę­czą­cy grzesz­nik, na któ­re­go dło­niach leżą dwa czar­ne dyski. Po­zna­ję je z wie­dzow­ni­ka. Bomby łań­cu­cho­we. – Weź! Słowo de­to­na­cji to „blask”!

W tym mo­men­cie ogar­nia nas ogień Che­ru­bi­nów. Grzesz­nik nie­ru­cho­mie­je, jego skóra zwę­gla się, maska fil­tra­cyj­na topi wraz z twa­rzą, ale ręce nadal trzy­ma wy­cią­gnię­te w moją stro­nę. Chwy­tam bomby – są mięk­kie i lep­kie – po czym wsu­wam głę­bo­ko w roz­dar­cia na nad­garst­kach.

Tłum rzuca się do uciecz­ki, pod­czas gdy deszcz po­wo­li zmywa ze mnie ogni­stą sub­stan­cję. Ranni Che­ru­bi­ni wy­cho­dzą z po­jaz­du. Nie­któ­rzy zieją ogniem mio­ta­czy w ruiny, wznie­ca­jąc po­ża­ry i za­bi­ja­jąc zbyt wol­nych grzesz­ni­ków, inni strze­la­ją z pi­sto­le­tów. Huk za hu­kiem, śmierć za śmier­cią.

– Gniew Boży na was! – Do­wód­ca chwie­je się na no­gach. Jego lu­strza­ny hełm pękł, uka­zu­jąc osma­lo­ną twarz z kil­kor­giem prze­krwio­nych oczu wokół po­pa­rzo­nych ust. Zbro­je Che­ru­bi­nów są ognio­od­por­ne, ale oni sami płoną jak każdy czło­wiek. – Co z Bło­go­sła­wio­ną?

– Skrzy­nia wy­trzy­ma­ła. Stra­ci­li­śmy trzech braci.

– Ja­ku­bo­wa Córa musi do­wie­dzieć się o tym ohyd­nym bun­cie. Bluź­nier­ców i świę­to­krad­ców, któ­rzy chcie­li po­rwać Bło­go­sła­wio­ną, na­le­ży uni­ce­stwić.

Che­ru­bi­ni się mylą. Grzesz­ni­cy nie chcie­li po­rwać małej Ewy. Na cóż im ona? Dzie­siąt­ki zgi­nę­ły w pło­mie­niach, aby prze­ka­zać mi bomby łań­cu­cho­we. Nie było lep­sze­go mo­men­tu – w dro­dze z Czyść­ca, po Skoku, gdy łatwo mogę ukryć bomby w po­ra­nio­nych koń­czy­nach.

Roz­le­ga się zgrzyt zgnia­ta­ne­go me­ta­lu, gdy Che­ru­bin w ka­bi­nie ste­ru­ją­cej cofa po­jazd. Błoto pry­ska spod sze­ro­kich kół. Trans­por­to­wiec wje­chał w dół, za­ma­sko­wa­ny fa­li­stą bla­chą i cien­ką war­stwą pia­chu. Na ścia­nach bu­dyn­ków do­strze­gam wy­skro­ba­ne sym­bo­le – okrę­gi z od­cho­dzą­cy­mi od nich pro­mie­nia­mi.

Dziś walka o na­dzie­ję ze­bra­ła krwa­we żniwo.

– Uczy­ni­łeś to samo w Raju – przy­po­mi­na deszcz.

 

Umie­ra­ją­cy w pa­ła­cu

 

Do­sta­je­my eskor­tę czte­rech mniej­szych, ale le­piej uzbro­jo­nych po­jaz­dów. Bez prze­szkód do­cie­ra­my do mia­sta.

Nowe Ka­far­naum.

Czym jest? Pięk­nem. Być może grzesz­ni­cy z da­le­kich stron Pod­chmu­rza, któ­rzy nie do­stą­pi­li za­szczy­tu pracy w mie­ście, nie­raz pa­trzą w jego stro­nę i wy­obra­ża­ją sobie, że widzą Słoń­ce, wscho­dzą­ce na tle po­ran­ne­go nieba. Czy warto kar­mić się złu­dze­nia­mi? Trud­no oprzeć się ich ku­szą­cym pod­szep­tom.

Wjeż­dża­my przez jedną z sied­miu bram w wiel­kich mu­rach miej­skich i su­nie­my po­mię­dzy rzę­da­mi bu­dyn­ków oblanych bia­łym świa­tłem. Łap­czy­wie po­ły­kam ocza­mi roz­bu­cha­ne ko­lo­ry tka­nin, ozdób, a nawet rzad­kich krze­wów, wsłu­chu­ję się w śmie­chy szczę­śli­wych Wier­nych w ich dłu­gich płasz­czach. Nigdy nie za­zna­ją Raju, ich dusze znik­ną po śmier­ci, lecz krót­ki czas życia spę­dzą w cie­ple i przy­jem­no­ści. Na­sy­ce­ni i bez­piecz­ni. Wielu lu­dziom nie trze­ba nic wię­cej.

Gdy po­jaz­dy się za­trzy­mu­ją, wy­sia­dam z tru­dem – mam wra­że­nie, że po­ra­nio­ne nogi lada chwi­la zła­mią się pod moim cię­ża­rem.

Jeśli for­te­ca zwana Czyść­cem przy­po­mi­na zle­ża­łą ciem­ność, to pałac Ja­ku­bo­wej Córy przy­wo­dzi na myśl kwit­ną­ce świa­tło. Chmu­ry tu mają nie­bie­ską barwę w okrut­nej imi­ta­cji raj­skie­go nieba. Zyg­za­ki bły­ska­wic co rusz spły­wa­ją w dół do spi­ral­nych ko­lek­to­rów, skąd tra­fią do ge­ne­ra­to­rów i za­sob­ni­ków jako bez­cen­na ener­gia. Deszcz spły­wa po gład­kich ścia­nach i ob­le­wa wi­tra­żo­we okna zdo­bio­ne sce­na­mi Męki Pań­skiej.

Wzro­kiem szu­kam windy do Raju, czar­nej linii, którą nie­gdyś zje­cha­łem do Pod­chmu­rza, ska­za­ny na prze­mia­nę w Węża, na za­wsze wy­gna­ny z domu. Nie do­strze­gam jej – pod­je­cha­li­śmy za bli­sko pa­ła­cu.

Ogrom­ne po­są­gi za­kap­tu­rzo­nych po­sta­ci z me­cha­nicz­ny­mi ra­mio­na­mi stoją na placu, zwra­ca­jąc ślepe ob­li­cza ku ziemi. Wy­bu­do­wa­ne dawno, dawno temu.

Wy­cho­dzi mi na­prze­ciw inna grupa Che­ru­bi­nów. Noszą ka­ra­bi­ny z za­mknię­tą w środ­ku ener­gią bły­ska­wic. Broń zdol­na zra­nić Węże.

– Pójdź z nami – mówi przy­wód­ca. – Do­pro­wa­dzi­my cię z ho­no­ra­mi do Pani. Tylko ona może otwo­rzyć drogę do Raju.

– Bło­go­sła­wio­ne jej słowo! – krzy­czą chó­rem po­zo­sta­li Che­ru­bi­ni.

Cie­nie zbie­ra­ją się wokół mnie, gdy ru­szam za Che­ru­bi­na­mi do bramy pa­ła­cu. Ma po­stać wiel­kie­go, okrą­głe­go ka­mie­nia, a wokół niej ze ścian wy­sta­je dwa­na­ście rów­nie wiel­kich pła­sko­rzeźb przed­sta­wia­ją­cych klę­czą­cych apo­sto­łów. Gdy się zbli­ża­my, zgrzyt me­ta­lu za­głu­sza na mo­ment grzmo­ty nieba. Jedna z ogrom­nych po­sta­ci – apo­stoł w luź­nej sza­cie, z sie­cią ry­bac­ką prze­wie­szo­ną przez barki – od­ry­wa się od muru, po­wo­li zstę­pu­je na zie­mię. Zwoje kabli cią­gną się od jej ple­ców do dziur w ścia­nie.

Cie­nie pierzch­ną jak spło­szo­ne ptac­two. Z tru­dem po­wstrzy­mu­ję się, aby nie paść na ko­la­na. Czy to ko­lej­na ułuda mego strza­ska­ne­go umy­słu? A może Węże tra­fia­ją do in­ne­go, ciem­ne­go nieba, gdzie świę­ci z me­ta­lu wi­ta­ją ich u czar­nych bram? Stoję z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi – jakże ludz­ki od­ruch! – tym­cza­sem apo­stoł, wyż­szy dwu­krot­nie ode mnie, unosi po­wie­ki. Oczy żarzą się bielą, a gdy pierw­sze wiąz­ki świa­tła za­czy­na­ją wę­dro­wać po zbro­jach Che­ru­bi­nów, uświa­da­miam sobie, że to tylko za­bez­pie­cze­nie pa­ła­cu. Czym był ów gmach w za­po­mnia­nych cza­sach? Fa­bry­ką? Świą­ty­nią? Re­zy­den­cją bo­ga­czy?

Ska­ne­ry ob­my­wa­ją mnie od stóp do głów i czuję nagły lęk, że oczy świę­te­go wy­kry­ją bomby. Ale kolos od­cho­dzi do bramy i od­su­wa ją z gło­śnym skrzy­pie­niem.

Ru­sza­my.

– Oto wró­ci­łem – mówię, wi­dząc jasne wnę­trze pa­ła­cu: czy­ste i ośle­pia­ją­co białe, jakby cały brud Pod­chmu­rza nie miał wstę­pu do środ­ka. Ścia­ny śpie­wa­ją psal­my, któ­rych uczy­łem się jako dziec­ko w Raju. Czy na­praw­dę to robią? Zwal­niam, nie ro­zu­mie­jąc już, czy widzę cuda tech­ni­ki, czy cuda Boga. A może tylko cuda stwo­rzo­ne przez mój nie­spraw­ny, umie­ra­ją­cy mózg? Che­ru­bi­ni pod­trzy­mu­ją mnie w przy­ja­ciel­skim ge­ście.

– Już nie­da­le­ko, Wężu – obie­cu­je jeden. – Czeka cię Raj. Nie za­po­mi­naj. Dalej, krocz z nami!

Na­przód. Myślę o Raju i Słoń­cu. Myślę o ogniu i błę­ki­cie. Chcia­łem coś tu zro­bić… Ale co? „Czyn do­bre­go czło­wie­ka”, pod­po­wia­da mi pa­mięć. Ogar­nia mnie strach, że się po­my­lę, a mam tylko jedną szan­sę.

Po­móż­cie mi! Wy, cie­nie! Nie drwij­cie z na­dziei głup­ca, lecz się­gnij­cie w głąb jego wspo­mnień. Bła­gam!

Matka stoi przede mną. Nie ma twa­rzy, tylko czar­ne świa­tło.

Dla­cze­go po­chła­nia was mrok, moje cie­nie?

– Umie­ra­my wraz z tobą – od­po­wia­da matka, a potem do­da­je: – Idź za nią.

Długą ręką wska­zu­je… Boże!

Moja uko­cha­na! Ma go­re­ją­cy pło­mień za­miast twa­rzy, blask tak jasny, że pali w oczy.

– Słoń­ce! – krzy­czę. – Widzę je!

 Rzu­cam się bie­giem za dziew­czy­ną, którą ko­cha­łem, a ona w jedną z odnóg ko­ry­ta­rza, chi­cho­cząc, jak­by­śmy znów ba­wi­li się mię­dzy mło­dy­mi cy­pry­sa­mi, go­niąc się na­wza­jem i nigdy tak na­praw­dę nie pra­gnąc uciec.

Za­sko­cze­ni Che­ru­bi­ni coś krzy­czą, ale zni­kam za ro­giem, wkła­da­jąc całą siłę w słabe nogi. Bie­gną za mną.

– Stój!

– Osza­lał!

Widzę dziew­czy­nę sto­ją­cą na końcu ko­ry­ta­rza. Wy­cią­ga ręce utka­ne z ciem­no­ści.

– Przy­tul mnie, uko­cha­ny!

Wpa­dam w nią z całej siły, z ogłu­sza­ją­cym brzę­kiem prze­bi­ja­jąc ścia­nę z mlecz­no­bia­łe­go szkła. Fru­wa­ją od­pry­ski, do­oko­ła roz­le­ga­ją się za­sko­czo­ne krzy­ki Wier­nych. Pra­co­wa­li przy wy­so­kich, owal­nych, usta­wio­nych w szpa­le­ry za­sob­ni­kach ener­gii – od su­fi­tu do czub­ka każ­de­go z nich od­cho­dził gruby prze­wód, i tymi ka­bla­mi wpa­da­ją do nich bły­ska­wi­ce. Roz­trą­cam kilku pe­cho­wych Wier­nych i bie­gnę dalej.

Już pa­mię­tam. Pa­mię­tam! Dzię­ki wam, cie­nie!

– Słoń­ce! – wrzesz­czę.

Wresz­cie upa­dam i leżę przy jed­nym z za­sob­ni­ków. Wzno­si się na kilku no­gach nad pod­ło­gą. Zwoje ota­cza­ją cały rdzeń gru­by­mi splo­ta­mi. Gdy się pod­no­szę, obej­mu­ję je i wyję.

– To nie słoń­ce! To nie Raj! – za­wo­dzę umę­czo­nym gło­sem.

Wier­ni nad­bie­ga­ją wraz z Che­ru­bi­na­mi.

– Za­bierz­cie go stąd! To de­li­kat­ne urzą­dze­nia.

– Ru­szaj się, Wężu! – Ka­ra­bin ude­rza mnie w plecy. – Albo cię za­strze­li­my i nigdy nie uj­rzysz Słoń­ca!

Zgar­bio­ny, ze spusz­czo­ną głową, wlokę się za Che­ru­bi­na­mi. Cie­nie chi­cho­czą do­oko­ła.

– Wiemy, co tam zo­sta­wi­łeś pod za­sob­ni­kiem! – krzy­czą chó­rem.

Jedną z bomb łań­cu­cho­wych.

Do­cho­dzi­my do sze­ro­kiej plat­for­my i wjeż­dża­my na ostat­nie pię­tro pa­ła­cu.

 

Jej słowa to głos Boga

 

Gdy Che­ru­bin pod­cho­dzi z ela­stycz­ny­mi kaj­da­na­mi, wy­sta­wiam przed sie­bie ręce. Za­kła­da mi opa­skę na nad­garst­ki. Od­ru­cho­wo pró­bu­ję ją ro­ze­rwać, ale ona tylko wy­gi­na się lekko i na­tych­miast tward­nie­je.

– Gdy Pani wej­dzie, klę­kasz. Gdy po­dej­dzie, pa­dasz na twarz i wsta­jesz do­pie­ro, gdy ci po­zwo­li.

Wcho­dzi­my do ciem­nej sali, którą dawno temu wi­dzia­łem na ekra­nach usta­wio­nych w Pod­chmu­rzu. To, co wtedy wzią­łem za mo­zai­kę, oka­zu­je się ekra­na­mi przy­pię­ty­mi do ścian. Wy­ło­żo­no nimi całe po­miesz­cze­nie, prócz kil­kor­ga drzwi i wą­skich, lecz wy­so­kich okien, przez które do środ­ka wpa­da­ją roz­bły­ski pio­ru­nów.

Skrzy­nia z małą Ewą le­wi­tu­je sa­mot­nie nad po­sadz­ką.

W peł­nych mroku ką­tach stoją cie­nie. Nigdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem ich aż tylu. Lu­dzie, któ­rych zna­łem z Raju: nie­któ­rzy bez twa­rzy, inni zdro­wi i uśmiech­nię­ci, jesz­cze inni mar­twi – spa­le­ni lub roz­pru­ci po­ci­ska­mi. Stoi tam rów­nież wy­słan­nicz­ka grzesz­ni­ków z czte­re­ma rę­ka­mi, ob­sy­pa­na czar­nym pia­skiem Pod­chmu­rza. Nie nosi maski, ob­ser­wu­jąc mnie troj­giem oczu. Krew ście­ka z jej ust.

Na dru­gim końcu sali szczę­ka­ją drzwi. Che­ru­bi­ni klę­ka­ją, więc ja rów­nież.

Wkra­cza wraz z or­sza­kiem. Ma wzrost Ewy, ale starą twarz. Me­ta­lo­we ob­rę­cze i mo­co­wa­nia pod­trzy­mu­ją nagie, po­wy­krę­ca­ne ciało; za­sła­nia­ją wsty­dli­we miej­sca, usztyw­nia­ją nogi i prze­cho­dzą w lśnią­ce pasma chro­mu na twa­rzy. Wię­cej u niej me­ta­lu niż ludz­kie­go ciała. Po­dob­nie jak u straż­ni­cze­go apo­sto­ła spod pa­ła­co­wej bramy z jej ple­ców wy­ra­sta­ją cien­kie rurki – liczę je w ir­ra­cjo­nal­nym od­ru­chu: sie­dem – i roz­cho­dzą, każda koń­czy się w skrzyn­ce z korb­ką nie­sio­nej przez świtę, a ta skła­da się z bar­czy­stych ko­biet w sze­ro­kich suk­niach. Słu­żeb­ni­ce mają łyse głowy, wy­sta­ją­ce, szpi­cza­ste zęby i bez­myśl­ne uśmie­chy. Za nimi wcho­dzi także Wier­ny z an­te­na­mi umo­co­wa­ny­mi na czasz­ce.

Ja­ku­bo­wa Córa krzy­wi usta.

– Mfffó… j… zddd… faj… – Ob­ra­ca się i pstry­ka pal­ca­mi na jedną z ko­biet. Ta za­czy­na gwał­tow­nie krę­cić korb­ką. Zie­lon­ka­wa maź pły­nie ze zbior­ni­ka, przez rurkę, aż wnika w plecy Ja­ku­bo­wej Córy.

– Mój zdraj­ca – po­wta­rza wy­raź­nie wład­czy­ni Raju. Sta­wia drob­ne kroki przez wiel­ką salę. Prze­su­wa dło­nią po oszklo­nej skrzy­ni. – Mój Wąż i jego Ewa.

Gul-me­hud, trans­mi­te­ry go­to­we, Pani – ko­mu­ni­ku­je Wier­ny.

– Za­czy­naj­my więc.

Ekra­ny roz­bły­sku­ją ob­ra­zem z setek punk­tów Pod­chmu­rza. Ty­sią­ce grzesz­ni­ków wle­pia błę­kit­ne so­czew­ki pro­sto we mnie. Przy­by­li tu gnani złud­ną na­dzie­ją uj­rze­nia pro­my­ka Słoń­ca, a może by zo­stać świad­ka­mi znisz­cze­nia, które niosę w nad­garst­kach. Cze­ka­ją na me po­świę­ce­nie.

– Wszy­scy cze­ka­my – mówi ciem­ność, którą ko­cha­łem.

– Mój synek. – Zroz­pa­czo­ny głos matki. – Mój pięk­ny synek umie­ra.

– Już nie­dłu­go. Uwol­nij nas, Wężu – wzdy­cha ko­bie­ta o kilku rę­kach.

Tym­cza­sem Córa idzie coraz wol­niej. Robi jesz­cze jeden krok i nie­ru­cho­mie­je w dzi­wacz­nej po­zy­cji z jedną ręką unie­sio­ną i wy­gię­ty­mi pal­ca­mi.

– Śpisz, Ruchu? – pyta wście­kle. – Po­ni­żasz mnie na oczach grzesz­ni­ków?

Naj­niż­sza ze świty drga, wciąż z nie­scho­dzą­cym z twa­rzy uśmie­chem, i za­czy­na krę­cić korb­ką, pom­pu­jąc białą mie­szan­kę w ciało Córy, która po chwi­li wzna­wia płyn­ny chód.

Pani – ostrze­ga jeden ze straż­ni­ków. – Nie za bli­sko.

– Nic mi nie zrobi – od­po­wia­da Córa z uśmie­chem.

Ogar­nia mnie fala gnie­wu, że ta mała isto­ta, to ka­le­kie, stare ciało, trzy­ma wła­dzę tak wiel­ką, jakby sam Bóg uczy­nił ją swym za­stęp­cą i straż­ni­kiem bram nie­bios. Lecz prze­cież ja trzy­mam wła­dzę nad nią! Teraz, tutaj, mogę od­mie­nić los ty­się­cy.

Jest już bli­sko. Padam na twarz, przy­ci­ska­jąc czoło do czar­nej po­sadz­ki.

– Wię­cej eks­trak­tu, Mowo! – roz­ka­zu­je Córa i znów sły­szę szum pły­ną­cej cie­czy. – Ge­bria­lu, chcę do nich prze­mó­wić.

Gul-me­hud, jak sobie ży­czysz, Pani – od­po­wia­da Wier­ny. – Gul-me­hud, dźwięk włą­czo­ny.

– Ludu Pod­chmu­rza! Na­zna­cze­ni grze­chem! Jakże smut­ne słowa muszę po­wie­dzieć. Jakże przy­kre! Tak wielu z was od­wa­ży­ło się pod­nieść rękę na Bło­go­sła­wio­ną, która zmie­rza­ła do Raju. Ci he­re­ty­cy za­mor­do­wa­li trzech Che­ru­bi­nów. Dla­cze­go się bun­tu­je­cie? Dla­cze­go sprze­ci­wia­cie się woli tej, która mówi w Jego imie­niu? – Pod­cho­dzi bli­sko i chwi­lę póź­niej czuję na gło­wie małą stopę. – Oto Wąż, który nie­gdyś wy­stą­pił prze­ciw­ko mnie w Raju. Spójrz­cie, jak korzy się, by jesz­cze raz uj­rzeć bo­skie świa­tło. Klęk­nij, Wężu.

Pod­no­szę się. Pa­trzę teraz z góry na Ja­ku­bo­wą Córę, ale nie wy­da­je się tym onie­śmie­lo­na. Mam skute ręce, a Che­ru­bi­ni stoją do­oko­ła i trzy­ma­ją wy­ce­lo­wa­ne we mnie lufy ka­ra­bi­nów.

– Czy ża­łu­jesz swo­ich czy­nów? – pyta Córa.

Za­pa­da cisza. Dla­cze­go czuję bicie serca, skoro już nie ma go w mej pier­si? Dla­cze­go chcę prze­łknąć ślinę, mimo że me usta to czy­sty metal? Teraz. Córa jest tak bli­sko, że zgi­nie w eks­plo­zji. Wy­star­czy słowo, a stary po­rzą­dek runie w ogniu bomb łań­cu­cho­wych.

Tłum cieni fa­lu­je.

– Teraz, przy­ja­cie­lu! – po­na­gla cień wy­słan­nicz­ki grzesz­ni­ków.

– Teraz, uko­cha­ny?

– Teraz! – Ty­sią­ce gło­sów do­bie­ga z ekra­nów. – Wybaw nas!

Je­stem gotów.

– Ża­łu­ję, co uczy­ni­łem, Pani. Byłem głup­cem, który od­rzu­cił świa­tło Boga i klę­czy przed tobą, abyś w swej łasce po­zwo­li­ła znów mi je uj­rzeć.

Ja­ku­bo­wa Córa roz­kła­da ręce i od­cho­dzi za­do­wo­lo­na.

– Oto słowa godne syna mar­no­traw­ne­go.

– Zdraj­ca! – krzy­czy cień ko­bie­ty z czte­re­ma rę­ka­mi. – Dla­cze­go?

– Zdraj­ca! Dla­cze­go? – prze­drzeź­nia ją kilka cieni, inne pierz­cha­ją z obłą­ka­nym śmie­chem, zni­ka­ją w ścia­nach i ekra­nach, na któ­rych wielu grzesz­ni­ków po­chy­la głowy w roz­pa­czy lub od­cho­dzi do za­to­pio­nych w mroku ruin.

Dla­cze­go?

Bo je­stem Wężem. Zdra­da to moja na­tu­ra.

– Nie wolno da­ro­wać kary – mówi Ja­ku­bo­wa Córa. – Z oka­zji uko­rze­nia się bun­tow­ni­ka przed bo­skim pra­wem chcia­łam uka­zać wam sło­necz­ny blask. Nie­dłu­go uj­rze­li­by­ście bo­skie świa­tło i, kto wie? Może po śmier­ci od­na­leź­li­by­ście drogę do bram nie­bios? Lecz po ataku na kon­wój zmie­ni­łam zda­nie.

Okru­cień­stwo Ja­ku­bo­wej Córy. Znam je aż za do­brze.

– Roz­my­ślaj­cie nad swymi wi­na­mi. Wy­daj­cie Che­ru­bi­nom bun­tow­ni­ków, a może spoj­rzę na was ła­ska­wym okiem. – Daje znak Wier­ne­mu i ekra­ny gasną. Spo­glą­da na mnie szkli­sty­mi ocza­mi, jedno tkwi w twa­rzy nieco wyżej niż dru­gie. – Trud­na jest droga do od­ku­pie­nia. Śmierć krąży nad tobą, zdraj­co. Czu­jesz jej od­dech? Nie, nic nie czu­jesz prócz go­rą­cej po­trze­by uj­rze­nia Raju. Mam rację?

Tak. Jedno z ogniw w mojej szyi wy­da­je cichy po­mruk ago­nii. Ko­niec się zbli­ża.

– Wy­gna­łam cię do Pod­chmu­rza, abyś żył wśród tych, któ­rych chcia­łeś ura­to­wać. Było warto za nich umie­rać? Przy­ję­li cię z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi?

– Ich dary to śmierć i ciem­ność – od­po­wia­dam.

Szyb­ciej, Ja­ku­bo­wa Córo. Drwij ze mnie i wy­ślij na dach pa­ła­cu, abym za­pła­kał za nie­do­stęp­nym Rajem. Za­my­kam oczy.

– Nie umie­raj jesz­cze – war­czy. – Nisz­czy­cie­lu! Zdraj­co! To tfffff­fy… – Mowa znów za­czy­na krę­cić korb­ką. – To ty roz­pa­li­łeś bunt. Ty sta­ną­łeś na czele armii.

Ja… za­po­cząt­ko­wa­łem re­be­lię? Nie pa­mię­tam. Zatem dla­te­go tylko ja tra­fi­łem do Pod­chmu­rza?

– Przy­wlo­kłeś śmierć do mo­je­go Raju!

– Za­wsze tam byłam – mówi jakiś głos spod ścia­ny.

Czwar­ta. Ostat­nia. Już na mnie czeka.

– Osiem­dzie­siąt trzy ofia­ry – kon­ty­nu­uje Córa. Drob­ny­mi, ner­wo­wy­mi kro­ka­mi pod­cho­dzi do sar­ko­fa­gu z Ewą. Za­glą­da do środ­ka. – Wi­dzisz ją? Pięk­na. Bez cho­rób, mu­ta­cji, do­dat­ko­wych koń­czyn. Stwo­rzo­na na po­do­bień­stwo Boga, ro­zu­miesz? Pró­bu­ję od­bu­do­wać cy­wi­li­za­cję daw­nych ludzi ze zglisz­czy hi­sto­rii. A ty wy­wo­ła­łeś re­be­lię, którą mu­sia­łam bez­li­to­śnie zdła­wić, by ura­to­wać Raj przed cha­osem i roz­pa­dem. Po­wiedz mi, Wężu. Za­słu­gu­jesz na na­gro­dę?

– Spro… – Moduł ko­mu­ni­ka­cyj­ny za­czy­na szwan­ko­wać. Nie­waż­ne. Wkrót­ce słowa nie będą po­trzeb­ne. – Spro­wa­dzi­łem dziec­ko.

– Ach, tak. – Bły­ska­wi­ce roz­świe­tla­ją po­ło­wę twa­rzy Córy, drugą skry­wa­jąc w ciem­no­ści. Uśmie­cha się do­bro­tli­wie. – Prawo mówi, że Wąż po Skoku do­stą­pi Raju. Chodź­my zatem.

 

Zdraj­ca, mor­der­ca, bo­ha­ter

 

Je­dzie­my na plat­for­mie aż na dach.

Burza nie od­pusz­cza. Białe stru­gi ulewy wy­glą­da­ją jak serie po­ci­sków. Pła­ski dach wy­peł­nia­ją na­daj­ni­ki, mi­ga­ją­ce świa­teł­ka, wy­wietrz­ni­ki bu­cha­ją­ce kłę­ba­mi pary, grube splo­ty prze­wo­dów na słu­pach i zgar­bio­ne po­są­gi anio­łów o me­cha­nicz­nych skrzy­dłach.

Środ­ko­wa część dachu jest ogro­dzo­na wy­so­ki­mi słu­pa­mi, po­mię­dzy któ­ry­mi mi­go­cze pole si­ło­we. Do środ­ka pro­wa­dzi rów­nie prze­zro­czy­sta brama, a wzno­szą­cy się nad nią me­ta­lo­wy łuk nosi sym­bol Słoń­ca. Dalej widać nie­wiel­ką kon­struk­cję – to Winda. Jak da­le­ko do oszklo­nej ka­bi­ny? Może pięć­dzie­siąt kro­ków. A potem? Uno­szę wzrok i łap­czy­wie pa­trzę na ogrom­ny splot lin, cią­gną­cy się aż do chmur. Ota­cza go rusz­to­wa­nie, które ścią­ga pio­ru­ny – ude­rza­ją w nie bez prze­rwy, roz­ja­śnia­jąc krót­ki­mi roz­bły­ska­mi.

War­tow­ni­cy roz­kła­da­ją bal­da­chim nad Ja­ku­bo­wą Córą, a ona wraz ze swym or­sza­kiem dum­nie scho­dzi z plat­for­my i pro­wa­dzi nas po mo­krym dachu. Wlokę się na końcu, za Che­ru­bi­na­mi pro­wa­dzą­cy­mi skrzy­nię z Ewą. W po­ło­wie drogi Córa za­trzy­mu­je się przy za­da­szo­nym pa­ne­lu kon­tro­l­nym.

– Zba­wie­nie – mówi, po­ka­zu­jąc mi­ga­ją­ce przy­ci­ski.

Jej głos to wła­dza nad du­sza­mi. Pole si­ło­we w bra­mie znika, droga do Windy staje otwo­rem.

Che­ru­bi­ni pcha­ją oszklo­ny sar­ko­fag, ko­lej­ni idą ze mną. Mi­ja­my Córę.

Cze­kam na nie­unik­nio­ne.

– Pa­mię­tasz Moj­że­sza, Wężu? – sły­szę za sobą. Ka­ra­bi­ny straż­ni­ków splu­wa­ją ener­gią. Do­sta­ję w ko­la­na, metal się topi. Upa­dam na klęcz­ki, a reszt­ki moich nóg od­ry­wa­ją się z sy­kiem.

– Wy­ko­nał bo­skie za­da­nie, lecz nie do­stą­pił Ziemi Obie­ca­nej. – Głos Córy przy­bie­ra ostry ton. – Na­praw­dę są­dzi­łeś, że wpusz­czę cię do Raju? Po­zwo­lę umrzeć w bla­sku Słoń­ca? Tobie?!

– Je­stem Wężem – od­po­wia­dam. – Moje m… – Z tru­dem wy­do­by­wam słowa z gar­dła. – Moje miej­sce jest w Raju.

Che­ru­bi­ni pro­wa­dzą sar­ko­fag. Są już nie­mal przy bra­mie. Otwar­tej bra­mie.

– Ka­pła­ni grzesz­ni­ków twier­dzą, że Bóg cię pa­mię­ta, ale ja wiem le­piej. Zdech­niesz tutaj i znik­niesz, jak­byś nigdy nie isz­zt­niał! Płaczz nad swym losem! Nigdy nie… bęss­sziesz bli… liżej…! – Głos za­ni­ka. Córa nie może wy­do­być żad­ne­go słowa, więc daje znać Mowie, by za­krę­ci­ła korb­ką.

Nie mogę na to po­zwo­lić.

Pod­no­szę ręce i po­chy­lam głowę, z wiarą, że eks­plo­zja mnie nie za­bi­je.

– Pra­gnę uj­rzeć… blask – mówię.

I blask się staje. Błę­kit pio­ru­nów ustę­pu­je bieli i czer­wie­ni, szum desz­czu zo­sta­je zmie­cio­ny przez huk, zgrzyt me­ta­lu i pi­skli­we krzy­ki. Dach roz­my­wa się w nie­wy­raź­ne wstę­gi. Ogień za­kry­wa świat.

– Nie pora umie­rać, uko­cha­ny. Jesz­cze nie.

Pa­trzę w niebo, deszcz ob­my­wa me oczy. Pró­bu­ję się pod­nieść. Nie mam już rąk – ki­ku­ty po­wy­krę­ca­ne­go me­ta­lu koń­czą się za łok­cia­mi. Nie mam nóg, od prze­strze­lo­nych kolan w dół zieje pust­ka. Świta słu­żeb­nic Ja­ku­bo­wej Córy leży po­szat­ko­wa­na odłam­ka­mi, tak samo wielu Che­ru­bi­nów; pło­mie­nie tra­wią ciała i kable, fon­tan­ny iskier syczą w ka­łu­żach. Cały pałac dudni od spodu – wynik eks­plo­zji dru­giej bomby, którą pod­ło­ży­łem pod za­sob­ni­kiem ener­gii na dol­nym pię­trze. Sły­chać wa­lą­ce się mury, na­stęp­ne za­sob­ni­ki eks­plo­du­ją.

Ja­ku­bo­wa Córa klę­czy przy pa­ne­lu. Otwie­ra usta jak ryba. Pró­bu­je coś po­wie­dzieć, za­pew­ne za­mknąć bramę, ale już nie ma komu pom­po­wać zie­lo­nej mie­szan­ki.

Raj. Jesz­cze mam szan­sę…

Zry­wam się na ki­ku­ty i to peł­znę, to czła­pię na klęcz­kach, prze­bie­ra­jąc reszt­ka­mi koń­czyn z werwą ostat­nich chwil życia. Do bramy. Ogłu­sze­ni Che­ru­bi­ni eskor­tu­ją­cy Ewę uno­szą ka­ra­bi­ny.

Do­pa­dam naj­bliż­sze­go – wbi­jam ostry kikut w ko­la­no, potem w lu­strza­ny hełm. Krót­ki wrzask za­mie­ra. Pałac drży ni­czym ko­na­ją­ce zwie­rzę. Nade mną prze­la­tu­je wiąz­ka roz­grza­ne­go świa­tła, więc ru­szam do na­stęp­ne­go straż­ni­ka. Pró­bu­je uciec, ale prze­wra­cam go swą masą i dźgam kil­ka­krot­nie w plecy. Na­stęp­ne wiąz­ki do­cho­dzą od stro­ny Che­ru­bi­nów sto­ją­cych przy Ja­ku­bo­wej Córze.

Prze­kra­czam bramę i pod­peł­zam za skrzy­nię z Ewą. Wsa­dzam za­krę­co­ny kawał me­ta­lu wy­sta­ją­cy z ra­mie­nia w jeden z uchwy­tów i cią­gnę po­jem­nik za sobą w stro­nę Windy. Mó­wi­łem, Ewo, że bę­dziesz moim klu­czem. Wpierw strza­ły cich­ną – czyż­by Che­ru­bi­ni oba­wia­li się zra­nić Bło­go­sła­wio­ną? – lecz po chwi­li pierw­sze stru­mie­nie świa­tła tra­fia­ją w pan­cer­ne szkło, ze­śli­zgu­jąc się nie­szko­dli­wie.

Skrzy­nia nie za­sła­nia mnie ca­łe­go. Tra­fio­ne ki­ku­ty topią się, zo­sta­wia­jąc plamy wrzą­ce­go me­ta­lu. Wy­mio­tu­ję dymem. Twa­rze umar­łych prze­la­tu­ją mi przed ocza­mi, cie­nie wyją, śmie­ją się i krzy­czą, nie­któ­re wbie­ga­ją w me ciało i nikną, inne tań­czą lub wta­pia­ją się w bu­cha­ją­cy do­oko­ła ogień.

Drzwi Windy otwie­ra­ją się same. Wcią­gam skrzy­nię z dziew­czyn­ką. Na ścia­nie widzę duże pod­świe­tlo­ne przy­ci­ski z sym­bo­la­mi. Nie wiem, co ozna­cza­ją; na­ci­skam je po kolei. Drzwi się za­my­ka­ją, sły­szę szum uru­cha­mia­nych ma­szyn. Wiąz­ki Che­ru­bi­nów osia­da­ją na szkle, ale nie prze­bi­ja­ją ma­te­ria­łu sta­ro­żyt­nych. Ścia­ny są prze­zro­czy­ste. Widzę znisz­cze­nie tra­wią­ce dach i bie­gną­cych Che­ru­bi­nów – po­ty­ka­ją się, nie­któ­rzy wpa­da­ją w pło­ną­ce wyrwy, gdy część po­sadz­ki za­pa­da się do we­wnątrz pa­ła­cu.

Winda się wzno­si.

Ple­ca­mi opie­ram się o ścia­nę. Zo­sta­ło mi ostat­nie pra­cu­ją­ce ogni­wo, ale i ono się wy­czer­pu­je. Czuję to. Spo­glą­dam na od­da­la­ją­ce się Nowe Ka­far­naum. Pałac tonie w ogniu, lecz do­strze­gam eks­plo­zje i roz­bły­ski strza­łów także w in­nych bu­dyn­kach, i dalej, poza mu­ra­mi, w Pod­chmu­rzu, w gar­ni­zo­nach Che­ru­bi­nów i na uli­cach.

Grzesz­ni­cy byli go­to­wi do walki.

Cień mojej mi­ło­ści po­ja­wia się przede mną.

– Wznie­ci­łeś re­be­lię. Ko­lej­ny raz. – Śmie­je się gorz­ko i znika na za­wsze.

Przy­no­szę chaos, znisz­cze­nie…

I śmierć.

Winda wjeż­dża w chmu­ry. Błę­kit wy­ła­do­wań wdzie­ra się do ka­bi­ny. Je­stem w nie­bie. Tur­bi­ny pod su­fi­tem wy­rzu­ca­ją dym z mego ciała na ze­wnątrz.

Do­strze­gam ją. Ostat­nia. Czwar­ta. Ma po­stać małej Ewy. Stoi po dru­giej stro­nie ka­bi­ny i pa­trzy na mnie czar­ny­mi, sta­ry­mi ocza­mi.

– Przez trzy dni leżał Pan w gro­bie – mówi, a w jej gło­sie sły­szę echa nie­skoń­czo­nych, ga­sną­cych od­de­chów. – Trzy dni był w mej mocy. Chcesz wie­dzieć, jakie ta­jem­ni­ce mi wy­ja­wił?

Wjeż­dża­my wyżej, ponad burzę – za­pa­da ciem­ność, prócz ledwo ja­rzą­cych się przy­ci­sków.

Nie mogę już mówić ani się po­ru­szać. Ostat­nie ogni­wo cicho syczy. Z ze­wnątrz do­cho­dzą zgrzy­ty, gdy anio­ło­wie trą sta­lo­wy­mi szpo­na­mi o ka­bi­nę, cie­nie bar­dziej czar­ne niż ciem­ność po­ja­wia­ją się mi przed ocza­mi i roz­pa­da­ją na ka­wał­ki, zni­ka­jąc z pa­mię­ci. Już bli­sko… Jesz­cze nie teraz! Jak da­le­ko do Raju? Jak gruba jest war­stwa chmur? Czuję na po­licz­ku od­dech Ewy, zimny jak za­po­mnia­ny czas.

– A jeśli sta­niesz przed ob­li­czem Boga, co mu po­wiesz? Dla miesz­kań­ców No­we­go Ka­far­naum je­steś zdraj­cą, dla grzesz­ni­ków bo­ha­te­rem, a dla ber­liń­czy­ków mor­der­cą. Któ­rym z nich je­steś, Wężu, który nie pa­mię­ta swego imie­nia?

Wszyst­ki­mi.

Ewa śmie­je się od­gło­sem kości trą­cych o kości.

– Ża­łu­jesz?

Czy nie po to są ostat­nie chwi­le życia, aby ża­ło­wać nie­wy­bra­nych dróg i do­ko­na­nych wy­bo­rów? Ale pa­mię­tam tak nie­wie­le, że tylko pa­trzę pusto w ciem­ność.

– Nad­szedł czas. Je­steś mój.

Zanim me oczy się za­mkną, do­strze­gam ja­śnie­ją­ce chmu­ry. Już nie­da­le­ko do Raju. Nie­da­le­ko do bo­skie­go świa­tła.

Pró­bu­ję unieść po­wie­ki, ale są za cięż­kie. Jesz­cze tylko kilka chwil.

Bła­gam.

Uj­rzyj mnie, Boże… Uj­rzyj…

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Nade wszystko gratuluję serdecznie publikacji. Jak rozumiem, to Złote Piórko, zatem – wielkie brawa! :) Absolutnie zasłużone, opowiadanie ma niezwykły klimat oraz świat w nim nakreślony. :)

 

 

Ze spraw technicznych mam wątpliwości (tylko do przemyślenia):

Aby nas zobaczył? – literówka? – albo: Abyś nas zobaczył? , albo – Aby nas zobaczyć?

…idą wokół maszyn z długimi lufami, wchodzą na równinę (przecinek?) pod którą zakopano bomby łańcuchowe.

„Dlaczego burzycie boski porządek? Dzieci Judasza!” – brak kropki?

Nigdy nie wiedziałem Piekła, lecz musi wyglądać podobnie. – literówka?

 

Tu mam dylemat – czy celowo tak różne formy?:

Tysiące dzwonów minęły od wizyty chorej kobiety, gdy słyszę odgłos wirników.

Tysiące głosów dobiega z ekranów.

Tysiące grzeszników wlepia błękitne soczewki prosto we mnie.

Tysiące głosów dobiega z ekranów.

 

 

Pani – ostrzega jeden ze strażników. – Nie za blisko.

Nic mi nie zrobi – odpowiada Córa z uśmiechem. – czy tu celowo nie zapisany dialog?

 

Teraz.  (o jedną spację za dużo?) Córa jest tak blisko, że zginie w eksplozji.

 

Otacza go rusztowanie, które ściąga pioruny – uderzają w nie bez przerwy, rozjaśniając je krótkimi rozbłyskami. – zbędny drugi zaimek?

 

I nurtuje mnie jeszcze, czy celowo “raj” w tytule jest małą literą?

 

Czyta się z zapartym tchem. :)

Klik do biblioteki to formalność. :)

Gratuluję raz jeszcze i serdecznie pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Hej, Bruce

Aby nas zobaczył? – literówka? – albo: Abyś nas zobaczył? , albo – Aby nas zobaczyć

Tu chodziło mi o ujrzenie przez Boga, wiec jest ok :)

 

Z tymi tysiącami pobawię się później, bo muszę przemyśleć.

Resztę poprawiłem. Wielkie dzięki za poprawki i klika!

 

Pozdrawiam serdecznie

 

To ja bardzo dziękuję. :)

Chciałabym kiedyś umieć tak pisać, choć w nikłym procencie. Mrzonki… :)

Chapeau bas.

Powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Opowiadanie przeczytałam w Fantastyce, podobało mi się, choć nie wszystko było dla mnie jasne, pamiętam uczucie zagubienia w niektórych fragmentach. Jednak ogólne wrażenie podziwu dla takich zdolności prowadzenia fabuły, dla sposobu oddania przeżyć, emocji, pragnień bohaterów było dominujące. Nie muszę wszystkiego ogarnąć by docenić warsztat! Opko niosło przez góry i doliny zrozumienia i niezrozumienia, ale niosło, nie porzuciło mnie nigdzie, raczej pchało do przodu. Pozostawiło wrażenie nigdy niezaspokojonej tęsknoty człowieka za doskonałością (boskością), którą nie jest i nie będzie. 

Z całą pewnością poziom, do którego chciałoby się kiedyś dojść! Gratuluję tekstu i pozdrawiam cieplutko! Klik. 

Zanaisie, czytałam z nadzieją, że w końcu pojmę tę historię, ale cóż, nadzieja okazała się płonna. :(

 

pomiędzy rzędami budynków rozświetlonych białym światłem. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Mfffó.. j… zddd… faj… → W pierwszym wielokropku brakuje jednej kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, JolkaK

Nie jest to łatwe opowiadanie i pewnie mógłbym je nieco wyklarować. Bronić się szaleństwem głównego bohatera nie zamierzam, więc cieszę się, że znalazłaś jednak coś pozytywnego w tekście :)

Dzięki za komentarz i pozdrawiam

 

Hej, Reg

To jedno z tych opowiadań, gdzie mnie ponosi :P Mam nadzieję, że kolejne będzie znacznie łatwiejsze do przyswojenia ;)

Pozdrawiam i dziękuję za łapankę!

Gratuluję takiego namieszania w znaczeniach, symbolach i całościowych schematach, że pomimo “wstecznego” pozaglądania do fragmentów, które wydały mi się kluczowymi, nadal nie pojmuję – a co gorsza dla Ciebie jako Autora, pojąć mi się odechciało – o co w tym wszystkim chodzi.

Pierwsze słowo nie jest żartem. Trzeba umieć zepchnąć tekst w bagnisty labirynt niezrozumiałości.

Pozdrawiam.

To jedno z tych opowiadań, gdzie mnie ponosi :P

Zanaisie, nie mogę się z Tobą nie zgodzić, że istotnie – poniosło Cię, oj, poniosło! ale chyba przyniesie z powrotem i jeszcze doczekam się prezentacji opowiadania czytelnego, którego lektura okaże się przyjemnością.

Pozostaję z ufnością, że tym razem obie nadzieje – tak Twoja jak i moja – nie pozostaną płonne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gratuluję świetnego piórka, chciałbym mieć choć połowe twoich zdolności pisarskich. Choćby za sam styl tekst jest warty przeczytania. Jednak fabuła jest dla mnie zbyt enigmatyczna. Możliwe, że są tu jakieś odniesienia, których nie rozumiem. Jakiś czas temu zabrałem się za czytanie Biblii i tutaj czułem się dość podobnie. Jednocześnie doceniam, ale nie do końca rozumiem, co się dzieje. Z pewnością jeszcze wróce do tego opowiadania.

Mam też pytanie do reszty forumowiczów. Jestem tutaj od niedawna i nie dońca rozumiem jedną kwestię. Powyższy tekst ukazał się w papierowej Nowej Fantastyce i dostał za to złote piórko. Ale już na portalu ma zaledwie dwa kliki i może nie dostać się do biblioteki? Skąd tak duża rozbieżność między magazynem a internetem?

Stąd, że czytają i oceniają inne osoby, w żaden sposób nie związane z tymi, które kwalifikują teksty do publikacji. W zespole redakcyjnym obowiązują jakieś tam kryteria, niekoniecznie narzucone odgórnie, bo mogą powstawać, kształtować się w trakcie prac nad tekstami, a tutaj każdy stosuje i pośrednio prezentuje własne. 

Hej, Pan_Ismael

Dzięki za miłe słowa. Rozumiem zagubienie, bo wielu czytelników odczuwa to samo. Fabuła nie jest nadmiernie skomplikowana, bardziej świat, a nawiązania do Biblii są, lecz przeważnie oczywiste. Przypuszczam, że wiem, które to te mniej jasne, ale na razie nie będę spoilerował.

W każdym razie w redakcji NF uznano tekst za wystarczająco dobry, ale to nie znaczy, że tutaj też się spodoba. Mało klików wynika również z faktu, że złote piórka są mniej czytane, a dawanie ich do Biblioteki za niepotrzebne, bo i tak zostały opublikowane. Na co im Biblioteka?

Dzięki za komentarz i pozdrawiam

Helloł, 

czytałem jeszcze w nfie i trochę mojej opinii znasz. Winda zapadła mi w pamięć. Ogólnie bardzo dobre opowiadanie. Jest napięcie, dobrze wykreowany świat, tylko nie wiem czy ta brutalność była potrzebna. Nie przeszkadza mi ona, ale nie wiem, co dodaje opowiadaniu. Tekst bardzo na plus :) 

 

Klikam, gratuluję i pozdrawiam! 

Kto wie? >;

Hej, hej

Opinię znam, więc dzięki ;)

Brutalność pasowało mi do świata postapo i jednak brutalnego Starego Testamentu, który chciałem tu uchwycić klimatem. Kiedy uważam, że w danej konwencji można grać bardziej na ostro, od razu korzystam.

W każdym razie piszę też luźne teksty, żeby nie było, że jestem jakiś zwichrowany (za bardzo).

Dzięki za kliczka i pozdrawiam!

A no rozumiem. Ta brutalność (chodzi mi konkretnie o fragment ze szczęką, jeśli dobrze pamiętam, w naszym świecie) wyszła dobrze, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć powodu. W sensie mogłoby jej nie być i nadal wszystko byłoby dobrze. No ale jest i fajnie. Może masz rację, jakoś tworzy to ten brudny, postapokaliptyczny klimat. 

 

Pozdrawiam, a kliczek się należał :) 

Kto wie? >;

Hej, Zanaisie!

Przysiadłem wreszcie na dwadzieścia minut i porównałem wersję ostateczną z tą, która wyszła z naszej bety. Widzę, że redakcja (zapewne w osobie Ninedin) dokonała tylko kilku drobnych zmian, co nieźle świadczy o jakości, ale też zgadzam się, że każda z tych korekt odrobinę poprawia styl. Ze dwa błędy interpunkcyjne i literówkę, które naprawdę nie powinny były przemknąć się do druku, wykryła bruce niestety już tutaj.

Spróbuję streścić opinie, którymi już się wtedy podzieliłem. Jestem pod coraz większym wrażeniem Twojej sprawności pisarskiej. Piękno i bezpośredniość opisów są przeszywające, czytelnik może naprawdę wejść w ten świat, poczuć jego grozę i beznadzieję. Nie chciałem (nie umiałem?) traktować tego opowiadania tylko jako przygodowego, poszukiwałem głębszej treści. I tutaj miałem problem z utożsamieniem się z dylematami bohatera, który zarazem pragnie obalić teokrację i powrócić w jej łaski; który świetnie rozumie rolę religii państwowej jako opium dla mas i gardzi nią w tym sensie, a zarazem wierzy w dogmat o umieraniu w świetle słonecznym tak głęboko, że determinuje to większość jego postępowania. Także nie cała symbolika wydała mi się czytelna.

Nie mam w zwyczaju klikać do Biblioteki tekstów, które betowałem, ale tutaj robię wyjątek, ponieważ uważam, że Biblioteka dla złotych piórek spokojnie mogłaby być automatyczna (to także częściowo odpowiedź dla Pana_Ismaela).

Serdecznie gratuluję i pozdrawiam!

A, co ja tam znalazłam (szkoda, że u siebie w tekstach nie widzę masy błędów…), ja – że tak się brzydko wyrażę – padłam na pysk wobec poziomu tego opowiadania. :)

Pecunia non olet

Hej, Ślimaku

Dzięki jeszcze raz za betę, a że coś się przedarło do druku, to się nie przejmuję – byle tak mało.

Wiem, jakie miałeś zastrzeżenie do opowiadania. Po drodze do wersji papierowej nie zniknęły ;) Pewnie trzeba było poświęcić nieco więcej znaków na wyjaśnienia, ale nie jestem zachłannym typem, który zabierałby cały dział prozy polskiej. Tu i tak jest sporo opisów.

Jak widać po komentarzach, opowiadanie raczej pokonało większość czytelników. W mojej autorskiej arogancji pozostaję z niego zadowolony, chociaż wolałbym umieć przekazać to wszystko bardziej przystępnym językiem. Może kiedyś.

Dziękuję i pozdrawiam!

Dobry tekst.

W sumie typową fabułę s-f ubogacasz biblijnymi nawiązanami, dodatkowo okraszonymi technicznymi frazesami charakterystycznymi dla tego gatunku. Do tego ubierasz to w tak pociągający język, że “typowe” rzeczy łatwo zignorować. Sama postać bohatera jest rysowana od początku intrygująco, a fakt, że nie jest gadułą (a przez to ta pierwszoosobowa narracja nie jest przegadana) sprawiła, że płynąłem przez tekst. Pozostałe postacie wydały mi się bardziej ozdobnikami z konkretną rolą niż żywmi charakterami, ale to nie przekszadzało.

Jestem więc ukontentowany, nawet jeśli końiec końców pod tymi ozdobnikami raczej nie znalazłem czegoś super oryginalnego. Ale forma wykonania oraz nawiązania w całości to wynagradzają.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hej, NoWhereMan

Tak to u mnie bywa z fabułami, że odkrywcze nie są, więc trzeba maskować braki czymś innym. 

Nawiązania są głównie do Czterech Jeźdzców Apokalipsy, lecz chyba za bardzo to ukryłem, bo mało kto znalazł ;)

Cieszę się, że tekst okazał się dobry. Nie miałem ambicji na coś więcej.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka