Gromobździej z Wrzycimłotem siedzieli w karczmie i, jak to krasnolud z krasnoludem, nie gadali wiele, gdy do środka wpadli Kharafka z Safoną. Oboje pokryci byli jakąś dziwną łuską, mieniącą się całkiem pięknie w blasku ognia.
– Prędko! Gonią cię piekielne legiony trolli przybrzeżnych! – wrzasnęła Safona, centaur, który jeszcze nie chce mieć dzieci.
– Mnie? – szczerze zdziwił się Gromobździej, podejrzewając raczej niesmaczny żart niż zagrożenie. – Kharafka, o co chodzi?
– Ona ma rację! Nieopatrznie wygadałem się, że cała ta wyprawa to był twój pomysł, wiesz, wampiry nie potrafią utrzymać języka w gębie…
– Myślałem, że zębów…
– …i teraz elitarne jednostki ze Śledźborka pędzą tu po ciebie, a kapitan wspominał coś o przesłuchaniu…
– O, nie! – oburzył się Grom, wstając. – Nikt nie będzie mnie przesłuchiwał. Wrzycimłocie, muszę się pożegnać, pamiętaj o naszej umowie. Albo lepiej nie… A tymczasem… nie pij za dużo! Piwo to przywilej!
Wrzycimłot całkiem niegrzecznie coś odburknął i nawet nie wstał.
Przed karczmą czekała już na Groma Akilah, wypoczęta po spokojnej nocy w stodole. Aktywował jej zbroję i dosiadł prędko, Kharafka wskoczył na grzbiet Safony i ruszyli na południe.
– Gadać! – rozkazał Grom i zaraz dodał, zerkając na łuski: – Czy to jest zaraźliwe?
– Yyy, chyba nie! Pamiętasz, jak Macocha mówiła, że dostaniemy to…
– Czego nie chcemy, ale potrzebujemy, pamiętam! To było wczoraj!
– No więc, to są łuski śledzia… tak jakby spadły na nas z nieba, tego, bo Macocha…
– No?!
– Rzuciła na nas kląthwę!
– Co?!
– Ukradliśmy jej ten papier z rhunami!
Grom zatrzymał żyrafę i wziął kilka oddechów, żeby uspokoić nerwy.
– Tłumaczę po raz ostatni i więcej nie będę! To była wizytówka rzeźnika! Nie ma żadnej wyprawy po złote, srebrne czy niebieskie runo! Odwiedziłem siostrzeńca, a teraz, zamiast wracać do puszczy, uciekam na południe, jak jakiś zbir, tylko dlatego, że wam się przyśniła wyprawa! Dosyć tego! Bo wystrugam osinowy kołek tak duży, że nada się i na wampira, i na centaura!
Zapadła krępująca cisza, po czym Kharafka szepnął do Safony:
– Nie mówiłaś nic o proroczych snach.
Safona podrapała się po łuskach i kilka odpadło od skóry, a na ich miejsce natychmiast wyrosły nowe. Z lekkim obrzydzeniem spojrzała na własne ciało.
– Grom, za dużo poświęciliśmy, by teraz odpuścić. Wiesz, to nie jest łatwe, zwłaszcza gdy nie chcesz nas wtajemniczyć…
Krasnolud nie chciał słuchać, więc popędził żyrafę do niespiesznego biegu. Widok był niezwykły, bo Akilah wyglądała jak chudy pająk, który jednocześnie przebiera nogami i skacze, a na grzbiecie ma peryskop. No, w każdym razie, coś w tym rodzaju. Gromobździej nigdy nie dowiedział się, jak wygląda na siodełku, gdy żyrafa biegnie i tylko dzięki temu żyli razem długo i szczęśliwie.
– Wielka Macocha, co nikogo nie kocha, powiedziała, że mamy czas do jutra! – krzyknęła za krasnoludem Safona, ale nie usłyszał.
– Co theraz? – spytał zmartwiony Kharafka, pociągając nosem. – Nie mogę tak się pokazać w mojej społeczności! Nie jestem syreną!
– Czy syreny mogą być wampirami?
– Nie mam pojęcia! To nie jest dobry moment na rozważania gatunkowe!
– Dlaczego? Przecież dobrze czasem się zastanowić, dokąd cię los prowadzi, a nie tylko biadolić…
– No, wiesz! Jak możesz?! Cała moja reputacja…
– Twoja?! Jestem muskularnym centaurem z rybią łuską! Co ty wiesz o reputacji?! Złaź!
– Co?
– Złaź, mówię! Nie będę cię nosiła! Nie jestem koniem!
Kharafka nachmurzył się niczym niebo w listopadzie, ale zlazł. Od razu przeszedł na drugą stronę gościńca, by tym bardziej podkreślić swoją chmurność. Dlatego, gdy krasnolud przegalopował na żyrafie ruchem pozbawionym wszelkiej finezji w kierunku, z którego przyszli, pęd powietrza odepchnął Safonę i wampira w przeciwne strony. Na bagna.
Oboje pomału, lecz nieubłaganie zanurzali się w pełną mchu breję, a każdy ruch pogarszał sprawę. Zaczęli krzyczeć, wzywać Gromobździeja, Akilę i wszystkie bóstwa leśne. W końcu przyszedł wodnik. Właściwie przyczłapał.
– Czego?
– Pomocy, thopię się!
– Jesteś wampirem, nic ci nie będzie! Pośpij sobie trochę na dnie, potem możesz wyjść, khe, khe – wyśmiał go głośno i obleśnie, po czym poczłapał na drugą stronę drogi.
Przykurczony, ociekający wodorostami, tak poszarzały, że wydawało się, że zasysa wszelkie barwy z otoczenia wodnik pochylił się nad centaurem.
– Czego? – powtórzył cierpliwie.
– Pomocy! Ja nie przeżyję na dnie! – Safona starała się nie ruszać, ale wielka była, to i zanurzała się szybko.
– Ano, nie – przyznał wodnik bezbarwnym głosem.
– Proszę, wyciągnij mnie!
Stał chwilę i patrzył załzawionymi, okrągłymi oczami.
– Nie.
– Nie? Dlaczego?! – Safona powoli traciła resztki godności. – Proszę, zrobię, co zechcesz! Proszę! Pomóż mi!
– Nie – odpowiedział spokojnie wodnik, a trawa poszarzała u jego stóp. – Kopyta powinny już sięgnąć dna. Miłego dnia, piękna pani! Dbaj o łuski, są przesuszone. – Skłonił się całkiem elegancko, jak na wodnika, i poczłapał monochromatycznie w stronę bagiennych czeluści.
Grom przegalopował na żyrafie w kierunku południowym.
– Wyłaźcie z tego bagna! To nie czas na kąpiele zdrowotne! Gonią mnie z każdej strony! Akilah mi się spłoszyła i… – Reszty nie dosłyszeli, bo zakręt ukrył jeźdźca i stłumił jego okrzyki.
Safona wygramoliła się na gościniec. Ociekając błockiem, próbowała oswobodzić kopyta z mokrego mchu i szarej trawy. Po drugiej stronie drogi pojawił się Kharafka. Szary od stóp do głów, oklejony bagnistym szlamem, zły.
– Daj mi coś do gryzienia! Khrwi!
– Gdzie ten wodnik?! Niech się tu zjawi! Podstawię jego zmurszałą szyję pod twoje zęby!
– Fuj! Tylko nie to! Toż on zimny i wilgotny niczym rhyba! A ja chcę gorącej świeżej khrwi organizmu stałocieplnego!
– Chcesz, czy nie chcesz? Z tymi łuskami też jesteś teraz jak ryba! Mrożonych koktajli nigdy nie próbowałeś? Zresztą sam się zakręć, jak taki wybredny się zrobiłeś! O, Grom się zbliża! Uważaj!
Nadjechał z południa, jakby goniła go chmura szarańczy, jednak tym razem Safona ruszyła naprzeciw. Wrzeszcząc i rozrzucając resztki błota, zerwała chustę z piersi i zaczęła nią wymachiwać nad głową. Zarówno Akilah, jak i krasnolud wydawali się zdumieni, choć z zupełnie innych powodów. Najważniejsze jednak było, że żyrafa zwolniła, podniosła przednie kopyta wysoko i wydała dziki krzyk. Safona zatrzymała się, również krzycząc. Akilah stanęła. Wyrzuciła powietrze z nozdrzy, niczym zgoniony rumak, po czym zaczęła jeść liście z drzewa. Grom osunął się z siodełka na ziemię, gdzie klapnął od razu na pośladki.
Kharafka zgrzytał zębami, oszołomiony wściekłością i głodem, Safona rozglądała się dookoła, jakby sprawdzała, gdzie się podziały piekielne legiony trolli przybrzeżnych, które już dawno powinny ich aresztować.
– Nie znajdziesz ich. Nie ta przestrzeń, nie ten czas – odezwał się wodnik bezbarwnie.
Stał nieco w głębi bagna, pomiędzy drzewami, z których zwisały szare wodorosty. Safonie wydało się, że sylwetka wodnika faluje, zupełnie jakby gorące powietrze oddzielało ich od siebie.
– Krążą dookoła, szukając was, dlatego krasnolud widzi ich wszędzie tam, gdzie pojedzie. Oni nie widzą nikogo.
– To co, siedzimy w jakiejś bańce? Jesteśmy więźniami? Ty to sprawiłeś? – Grom zaczął się podnosić, bo bardzo nie lubił, gdy ktoś robił mu niespodzianki.
– Przemogę się i ugryzę tę szarą szyję – mruknął wampir cicho.
– Ja to sprawiłem – przytaknął wodnik. – Ale nie dla was. Trolle nabrzeżne zabrały mi kiedyś coś bardzo cennego. Teraz same przyszły na moje terytorium. Przypadkiem lub nie, wy również tu jesteście. A ja potrzebuję czegoś, co jest wasze, by sprawić, że trolle już nigdy nie podniosą na mnie ręki. Przykro mi, że tak to się splotło. I tak, pozwoliłbym wam utonąć w bagnie, gdybym was nie potrzebował. Wampir wie.
Safona spojrzała na Kharafkę. Przytaknął. Wściekły.
– Zostaniesz pierwszym wodnikiem wampirem w historii – syknął przez zaciśnięte kły.
– Gdy tylko coś mi się stanie, wrócicie do swojej przestrzeni i trolle natychmiast was znajdą. Ich kapitan to bardzo nieprzyjemny osobnik.
– Czego chcesz od nas? – zapytał niechętnie Grom i zaraz dodał: – I co nam za to dasz!
Wodnik podszedł bliżej. Najwyraźniej znajdował się gdzieś na granicy dwóch światów, bo jego sylwetka wciąż lekko falowała. Przekrzywił głowę, jakby się zastanawiał.
– Chcę waszą klątwę. Wasze rybie łuski. To cudze przekleństwo, więc muszę je zdjąć z was, żeby wykorzystać do swoich celów. Powinno zadziałać.
Safona bardzo się starała nie pokazać, jak bardzo cieszą ją zamiary wodnika. Odruchowo podrapała się po zadzie. Kilka łusek odpadło.
– W zamian mogę zaoferować owcę.
Cisza zaległa między bąblami gazu wydobywającymi się z mokradeł.
– Owcę?
– Owcę. Trochę brudną, ale jak najbardziej żywą i stałocieplną – podkreślił znacząco wodnik, zerkając na Kharafkę.
– Zaraz, zaraz, co nam przyjdzie z owcy, gdy we właściwym czasie i miejscu czeka na nas kapitan oddziałów specjalnych…
– Och, zajmę się nimi przecież. Po to tu jestem. – Wodnik zgarbił się w ukłonie.
Na drodze pojawiła się owca. Miała dziwny kolor. Coś pomiędzy rozkładającymi się liśćmi a gnijącymi resztkami śpiewonka. Kolor śmierci.
– Co ty z nią robiłeś? Maczałeś w bagnie? – Grom zawsze był przeciwny męczeniu zwierząt. Maczaniu też.
– Taką dostałem. Owca zdrowa, tylko futro takie dziwne. A teraz państwo pozwolą, że zdejmę klątwę…
– Ależ proszę bardzo – powiedziała Safona, krzyżując ręce na okrytych łuską piersiach.
Wodnik urósł, ramiona uniosły się wysoko, wodorosty opadały z szerokich rękawów. Poszarzało. Łuski zadrżały, wampir i centaur krzyknęli głośno, Akilah przerwała jedzenie. Grom czuł, jak wszystkie włoski na skórze unoszą mu się i sztywnieją. A trochę tego było.
– Nie zrobisz ze mnie jeża, nie ma mowy! – krzyknął krasnolud i ruszył w kierunku wodnika.
Wodnik, zajęty ważniejszymi sprawami, nie odpowiedział. A sztywniejące owłosienie zaczęło krasnoludowi przebijać ubranie.
– Apagasus trollus zemstus by wodnikus! – krzyknął władca bagien i wiele wydarzyło się jednocześnie.
Przede wszystkim, najwyraźniej czas i przestrzeń zsynchronizowały się wreszcie, bo nasi bohaterowie zobaczyli podążającą ku nim z obu stron gościńca pogoń elitarnych jednostek, które to wydawały się równie zdezorientowane, co członkowie wyprawy. Szybko jednak otrząsnęły się z konfuzji i elitarnie ruszyły do ataku.
W tym samym czasie i miejscu klątwa spłynęła w bólach stawów z centaura i wampira i, wzmocniona nieodpartym pragnieniem zemsty, okleiła trolle, ze szczególnym uwzględnieniem kapitana. Łuski błyszczały, a w trollach rosła potrzeba znalezienia jak najszybciej wody do oddychania. Rzucili się ku bagnom i zanurzyli twarze w mętnej brei.
Krasnolud zmienił się w jeża, chociaż nie chciał. Na szczęście lub nie, jedynie w miejscach, gdzie posiadał wcześniej owłosienie. Wściekły niczym zraniony wężołak złapał wodnika za wodorosty. Tylko one zostały mu w ręku. Reszta władcy mokradeł rozpłynęła się niczym mgła. Grom wrzasnął z bezsilności.
Safona z zadowoleniem oglądała swoją skórę, sprawdzając, czy klątwa została dokładnie usunięta. Kharafka spoglądał na owcę z mieszaniną pożądania i odrazy. Gdyby nie kolor, już dawno zdecydowałby się na kolację. Akilah wróciła do niszczenia liści ze spokojem istoty zdającej sobie sprawę, że jej nie uciekną.
– Jak myślisz, długo będą tak tkwić pod wodą? – spytała Safona wampira, wskazując tylne części trolli wystające z bagna.
– To zależy, jak potężne było zaklęcie, które dorzucił wodnik. Swoją droghą, to zaskakujące, że nie zrobił im krzywdy. Tylko unieruchomił. My mamy większy phroblem. – Skinął głową w kierunku krasnoluda zbliżającego się szybkim, lecz szerokim, marynarskim, krokiem. – Na dębową trumnę z okuciami! Nie mogę na to patrzeć!
Gromobździej nie wyglądał nawet źle. Był tylko taki… nastroszony. Trochę jak kot, w którego trafił piorun. W dodatku oczy krasnoluda ciskały metaforyczne błyskawice. Safona westchnęła.
– No dobra, wiem, co zrobić.
– Wiesz? – zainteresował się wampir.
Krasnolud znieruchomiał. Z różnych powodów.
– Wiem. Trzeba wrócić do Wielkiej Macochy.
– Jak to? Przecież uciekaliśmy przed nią!
– Nie ma róży bez kolców, jak to mówią – rzekła centaur, zerkając na krasnoluda i przewiązując piersi chustą, bo wydawało jej się, że Grom nie oddycha. – Oddamy jej ten papier z runami za zdjęcie jeża z krasnoluda. Że się tak wyrażę. Wszyscy powinni być zadowoleni.
– Myślisz, że ona na to pójdzie?
– A mamy inne wyjście? Grom się zjeżył i trzeba spróbować coś z tym zrobić! No, Gromuś! – Szturchnęła go w ramię, gdzie było w miarę gładko. – Nie strosz się, jakby ci kto kolec w oko wsadził!
Roześmiała się sama ze swojego dowcipu, ale że nikt humoru nie docenił, zarządziła wymarsz. O dziwo, wszyscy ruszyli bez słowa protestu.
Macocha wyglądała na zniesmaczoną i uradowaną jednocześnie.
– Dostaliście to…
– Tak, tak, wiemy, nie to czego pragnęliśmy.
– Tak! Potrzebowaliście mnie! Wiedziałam! Tak miało być! Chcę owcę!
– Owcę? Za zdjęcie klątwy z Gromobździeja? – upewniała się Safona.
– Tak!
– Czyli nie chcesz już mapy z runami?
– Och, to tylko wizytówka rzeźnika ze Śledźborka. Chcę owcę!
Wampir poczuł się znowu bardzo głodny. W końcu zwierzę było stałocieplne, jak lubił, można by doczyścić to futro… przynajmniej nie śmierdziało czosnkiem…
– Karafa, odsuń się! Nie dla wampira owca. Znajdziemy ci coś innego. Karafa!
Na nic zdały się krzyki Safony, bo wampir nigdy nie mógł sobie odmówić zakazanych delikatesów. Chwycił więc owcę za łeb, by odnaleźć to ciepłe miejsce tuż pod skórą, gdzie życie tętniło jak oszalałe… i został powalony na ziemię potężnym uderzeniem rogów. Stracił przytomność, gdy zwierzę poprawiło kopytem.
– To baran!
– Baran! – potwierdziła Macocha zachwycona.
Uniosła nieco swoje wielkie cielsko i machnęła ręką w stronę krasnoluda, a on poczuł, jak wszystkie kolce na ciele miękną, zmieniając się w dobrze znane owłosienie. Z ulgą obmacał się wszędzie, gdzie tylko mu przyszło do głowy i radośnie wykrzyknął:
– Jest! Nareszcie! Nic mi już nie stoi!
Safona patrzyła na niego bez słowa.
– No, co? Oddajemy owcę i idę do domu!
– Grom, ale to jest baran!
– No i co?! Zdaje się, że Macocha chce tego barana, tak? – Macocha kiwnęła głową. – No, widzisz! Idziemy, zanim się rozmyśli – dodał już ciszej krasnolud.
– Ale…
– Żadne „ale”! – Grom podniósł nieprzytomnego Kharafkę z ziemi i wsadził Safonie na grzbiet. – Akilah, jedziemy!
Był tak zadowolony z odzyskania miękkości istnienia, że nie chciał słuchać, nie chciał widzieć, a co najgorsze, nie chciał myśleć.
Pięć zakrętów dalej, gdy wampir ocknął się i zaczął jęczeć, Safona rzuciła od niechcenia:
– Powiedz, że masz plan.
– Jaki plan? – nie zrozumiał Gromobździej.
– Plan odzyskania barana.
– A po co mi baran?
– Na świkłaka, Grom, przestań udawać głupiego! Przecież po to była cała ta wyprawa!
– Wyprawa! Znowu?!
– To ten baran, Grom! Ten! Tylko brudny! Ale przyjrzałam mu się! Złote refleksy przeświecały przez błoto! Złote runo, Grom! I przestań już udawać, bo to nudne! Argonauta z ciebie żaden, ale miałeś barana w ręku!
– I kolce na dupie!
– Czasem trzeba się poświęcić!
– To się poświęcaj! Ja idę do domu!
– Ja zapraszam do wygodnej thrumny! To po drodze! Napijemy się!
– Złote runo, Grom!
– Dajcie mi spokój!
Zatrzymał się na gościńcu. Zastanowił. Wkurzył. Westchnął.
– Jutro. Jutro odbijemy barana. A teraz do karczmy. Bez piwa na żadną wyprawę nie pojadę!
Safona spojrzała na Kharafkę. Nareszcie. Mówiono im, że krasnolud będzie długo zaprzeczał i odmawiał, ale w końcu się zgodzi. Wiedźma przewidziała niemal wszystko. Może oprócz Wielkiej Macochy, wodnika, kolców i trolli. Reszta się przecież zgadzała. Teraz zostało tylko przekonać Gromobździeja, żeby się ożenił…
Ruszyli zgodnie w stronę karczmy.