Było późne popołudnie. Słońce wisiało coraz niżej na horyzoncie i przypominało żarzącą się kulę ognia, która barwiła niebo odcieniami pomarańczy, czerwieni i złota. Mimo zbliżającego się zmierzchu, powietrze wciąż drżało od gorąca, zniekształcając widoczny w oddali krajobraz. Z południowego zachodu wiał suchy i ciepły wiatr, który unosił drobinki spękanej, wysuszonej ziemi i gnał je przed siebie, tworząc wirujące obłoki pyłu.
Od ponad miesiąca nie spadła ani jedna kropla deszczu i znaczna część królestwa Morttemor zaczęła już odczuwać skutki przedłużającej się suszy. Okoliczna roślinność, niegdyś bujna i zielona, teraz zmizerniała i przybrała szarobrunatne barwy. Jedynie nieliczne drzewa rosnące przy szlaku, które miały dość długie korzenie, by czerpać wodę z głębszych warstw ziemi, zachowały jeszcze nieco dawnych kolorów.
Zza zakrętu piaszczystej drogi wyłoniła się samotna jeźdźczyni. Na głowie nosiła skórzany kapelusz, spod którego wystawał warkocz kasztanowych włosów. Ubrana była po męsku, a na ramionach miała zarzucony ciemny, podróżny płaszcz, który falował poruszany podmuchami wiatru. Przy boku, na grubym, czarnym pasie znajdowała się kabura z rewolwerem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Na rubieżach Zjednoczonych Księstw Agararu prawie każdy posiadał jakąś broń. Rewolwer na amunicję zespoloną był jednak rzadkością.
Pogrążona w myślach nieznajoma, kołysała się w siodle w takt stępa. W pewnym momencie w oddali dostrzegła kontury miasteczka Wiechnia, które w promieniach zachodzącego słońca zdawało się płonąć żywym ogniem. Wstrzymała rogga i poklepała go po szyi.
– Już niedaleko. Wiem, że nie oszczędzałam cię podczas podróży, ale sam rozumiesz…
Zwierzę oczywiście nie odpowiedziało, tylko podrzuciło rogaty łeb i parsknęło z niezadowoleniem. Kobieta podrapała je za uchem, tam gdzie lubiło najbardziej. Jednocześnie rozejrzała się dokoła, sprawdzając, czy w pobliżu nie kręcą się ogromne owady saagi, które wieczorem lubiły wylatywać na żer. Nie znalazłszy żadnego niebezpieczeństwa, zerknęła w dół.
– Nie dąsaj się. Na miejscu kupię ci kilka dorodnych szczurów. Z pełnym brzuchem odzyskasz humor.
Nieznajoma ścisnęła mocniej wodze, a potem raptownie uderzyła piętami w boki zwierzęcia.
– No, jazda!
Rogg wspiął się na cztery tylne nogi, a dwiema przednimi zamachał w powietrzu. Zarżał dziko i pognał traktem, wzbijając spod kopyt tumany kurzu.
*
Przy drodze, nie dalej niż ćwierć mili od pierwszych zabudowań, ustawione w równym rzędzie stały trzy szubienice. Ich drewniane belki wyrastały ku niebu niczym ponure obeliski, wzniesione w hołdzie dla Ducha Śmierci Demara.
Drapieżne owady nie próżnowały i z dwóch pierwszych wisielców niewiele już zostało. Poszarpane kawałki ubrań i pozostałości obuwia ledwo trzymały się na ich ogołoconych kościach, delikatnie kołysząc się na wietrze.
Trzeci wisielec, choć był w dużo lepszym stanie niż jego poprzednicy, nadal stanowił niezbyt przyjemny widok. Jego ciało wciąż względnie nienaruszone, świadczyło o niedawnej egzekucji, która musiała się tu odbyć najdalej kilka dni temu. Związane grubym sznurem ręce wisiały bezwładnie, a głowa opadła na pierś, ukrywając twarz pod zaplątanymi kosmykami brązowych włosów.
Kobieta rzuciła okiem na dwa pierwsze trupy i od razu zdała sobie sprawę, że z ich szczątków nie zdobędzie żadnych przydatnych informacji. Założyła rękawiczki, by nie dotykać zwłok gołymi rękami i skupiła się na ostatnim wisielcu.
Rozcięła sznur i dokładnie zbadała dłonie zmarłego, szukając jakichkolwiek nieprawidłowości. Zarówno palce, jak i paznokcie wyglądały jednak zupełnie normalnie. Następnie odgarnęła włosy mężczyzny i przyjrzała się jego twarzy, lecz ta również pozbawiona była niepokojących cech. Żadnych deformacji czy charakterystycznych, czerwonych obwódek wokół oczu.
– Uspokój się – warknęła i ściągnęła cugle rogga, który zaczął podgryzać nogę nieboszczyka.
Zwierzę niechętnie odstąpiło, oblizując najeżony ostrymi zębami pysk.
– Ten tutaj z pewnością nie był opętany przez vira – stwierdziła. – Nie mogę tego samego powiedzieć o dwójce jego kompanów, lecz to i tak niczego dla nas nie zmienia.
Kobieta obróciła rogga w stronę Wiechni i ruszyła kłusem otoczona przez martwą ciszę wieczoru. Dotarła na miejsce, gdy ostatnie promienie słońca chowały się właśnie za widnokręgiem, pozostawiając po sobie jedynie delikatny, pomarańczowy odcień na czarniejącym niebie. Nieznajoma zwolniła, a gdy minęła kilka domów, zsiadła z rogga i dalej poprowadziła go za uzdę.
Miasteczko nie prezentowało się najlepiej. Ulica Główna, która kiedyś musiała tętnić życiem, teraz była jedynie zapuszczoną drogą, pokrytą chwastami i warstwą zszarzałego piasku. Murowane budynki, świadczące o lepszych czasach, zdawały się w większości opuszczone, a ich fasady były popękane i zaniedbane.
Niezrażona tym widokiem przyjezdna pociągnęła rogga dalej przez ulicę, kierując się w stronę stajni. Kiedy znalazła się przed drewnianymi wrotami, na spotkanie wyszedł jej starszy mężczyzna, odziany w zwykłe, lecz starannie utrzymane ubranie. Jego niebieskie oczy głęboko osadzone pod krzaczastymi brwiami śledziły każdy ruch kobiety, próbując odgadnąć jej intencje.
– Kogo tam licho niesie o tej porze? – zapytał podejrzliwie ze strzelbą w ręku.
– Chciałam zostawić rogga w stajni na kilka dni – odparła spokojnie nieznajoma.
Niezadowolony z takiej odpowiedzi mężczyzna splunął w bok.
– Domyślam się, ale nie o to pytałem. Nieczęsto widzimy gości w tych okolicach. Nie znam cię, a ja nie ufam obcym.
– Nazywam się Laura Levinsky i podróżuję do Nowego Regonnu. Chcę odpocząć w waszym mieście i uzupełnić zapasy, nim ruszę w dalszą drogę – wyjaśniła, choć w jej głosie pobrzmiewała nuta niecierpliwości.
– Podróżniczka, mówisz? Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jedną z tych, które przynoszą ze sobą kłopoty?
– Rozumiem, że jest pan nieufny, ale lepiej będzie, jeśli odłoży pan broń.
– A to niby dlaczego?
– Bo wtedy sięgnę po sakiewkę zamiast po rewolwer i nie będę się musiała tłumaczyć szeryfowi, dlaczego pod stajnią leży trup.
Laura uśmiechnęła się lekko, wskazując jedną ręką przywiązany do pasa mieszek z monetami, drugą zaś kaburę. W pierwszej chwili mężczyzna zacisnął mocno szczękę, z obawy przed tym, co mogło zaraz nastąpić. Zuchwalstwo kobiety spodobało mu się jednak i ostatecznie uśmiechnął się również, odsłaniając ubytki w uzębieniu.
– Ha! Zadziorna z ciebie sztuka, co? Podobasz mi się. Taka sama była moja córcia, nim zmarła na suchoty, dwa lata temu. Dobra, niech ci będzie. Przywiąż rogga do tamtego słupka. Zaraz ktoś się nim zajmie.
Mężczyzna zarzucił strzelbę na ramię i uniósł dłoń w pojednawczym geście.
– Wybacz to szorstkie powitanie, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Nazywam się Bob McGregor i jestem tutaj właścicielem. Zapraszam do mojego biura. Proszę za mną.
Laura przekroczyła próg i z trudem zamknęła za sobą potwornie skrzypiące drzwi, których zawiasy wydawały z siebie dźwięk, jakby nikt nie naoliwił ich od lat. Niewielką podróżną torbę, którą wyjęła wcześniej z juków, postawiła ostrożnie na podłodze, a przybrudzony kurzem płaszcz zostawiła na wieszaku przy wejściu.
Rozejrzała się po wnętrzu oświetlonym przez przygaszone światło lamp naftowych. Drewniane ściany były ozdobione kilkoma trofeami myśliwskimi i paroma olejnymi obrazami. Na biurku umieszczonym pośrodku pokoju, wśród sterty dokumentów, stał podniszczony, żeliwny dzbanek do parzenia herbaty, a nieco dalej, pod ścianą, ustawiono mocno sfatygowany regał, na którym ułożono pamiątki rodzinne oraz kurzyło się też kilka starych książek.
– Przybywasz do nas z daleka? – zagadnął Bob, odkładając strzelbę na półkę.
– Z Westshire.
– Kawał drogi – stwierdził i podszedł do biurka. – Masz ochotę na coś ciepłego do picia? Właśnie zaparzyłem herbatę.
– Nie, dziękuję.
Laura pokręciła głową i sięgnęła do sakiewki.
– Ile jestem winna za miejsce w stajni?
– Liczę sobie pięć koron za dobę. Do tego wyżywienie za trzy korony. Za pierwszy dzień biorę z góry, reszta płatna przy odbiorze rogga.
Kobieta nie zamierzała się targować, choć cena była trochę zawyżona. Odliczyła pieniądze i wręczyła je Bobowi.
– Długo zamierzasz u nas zostać? – zapytał, nadgryzając każdą z monet.
– Jeszcze nie wiem. To dopiero się okaże… A właśnie, jest tu jakiś hotel?
Mężczyzna zamyślił się na chwilę, gładząc siwą brodę.
– W zasadzie ostał się chyba tylko pensjonat pani Rosenvelt przy ulicy Głównej – oznajmił ostatecznie. – Pomieszkiwało w nim kilku kupców, ale jakiś czas temu odjechali. Teraz pokoje zajmują tylko przyjezdni z odległych rancz, którzy mają coś do załatwienia w mieście i potrzebują się gdzieś zatrzymać na dzień lub dwa.
– Rozumiem. Dziękuję za pomoc.
Laura wyciągnęła jeszcze jedną koronę i położyła ją na blacie.
– Czy któryś z pańskich pracowników mógłby zanieść mój płaszcz i torbę do pensjonatu pani Rosenvelt? Wkrótce się tam zamelduję, ale muszę wcześniej jeszcze coś załatwić.
– Oczywiście. Nie ma problemu.
Bob zabrał monetę i zawołał donośnie.
– Ejże! Ricky! Tom! Jest tam który?!
Jego głos niósł się przez otwarte okno, docierając do dwóch młodych pomocników, którzy właśnie zajmowali się uprzątnięciem stajni. Usłyszawszy wezwanie szefa, chłopcy natychmiast rzucili miotły i czym prędzej stawili się do biura. Gdy tylko weszli, Bob od razu wydał im instrukcje.
– Ricky, ty zanieś płaszcz i bagaż naszej klientki do pani Rosenvelt i przekaż jej, że niedługo będzie miała gościa, a ty Tom, zabierz tego gniadego rogga sprzed wejścia i zaprowadź go do boksu szóstego.
Jasnowłosy, pełen energii Ricky skinął głową i czym prędzej poszedł wykonać polecenie. Tom, który był nieco starszy i bardziej doświadczony, podrapał się w podbródek i zerknął pytająco na swojego pracodawcę.
– Szefie, ale przecież zaraz obok trzymamy konia burmistrza. Nie pogryzą się?
Mężczyzna pacnął się otwartą dłonią w czoło.
– Cholera, zapomniałem. Dobra, to zabierz go do dziesiątki.
– Macie tu konie? – zdziwiła się Laura.
– Jednego – przyznał niechętnie Bob, lecz w tym samym momencie wpadł na pewien pomysł.
Wytężył wzrok i przyjrzał się dokładniej swojej klientce. Ubrana była w bordową koszulę, której kolor doskonale podkreślał jej mleczny odcień skóry i delikatne rysy twarzy. Koszula była starannie wpuszczona w ciemne, dopasowane spodnie, które opinały smukłe biodra i długie, zgrabne nogi. Pod szyją zamiast krawatu miała zawiązaną jedwabną, czarną aksamitkę. Całości dopełniała gustowna, hebanowa marynarka, która uwydatniała jej talię.
Starannie dobrany, elegancki strój wykonany z najlepszych materiałów, mimo zabrudzeń związanych z długą podróżą i tak wyróżniał się na tle dotychczasowej klienteli, która odwiedzała jego stajnię. Bob szybko doszedł więc do wniosku, że tak ubrana osoba, w przeciwieństwie do mieszkańców Wiechni, którzy pozostali jeszcze w mieście, powinna być w stanie zapłacić za konia bez większych problemów. Co prawda miał już wcześniej kilku chętnych, ale nie zamierzał sprzedawać tego niespotykanego w tych stronach zwierzęcia za półdarmo.
Pan McGregor zrobił przymilną minę, a jego oczy rozbłysły na myśl o rychłym zarobku.
– Może chciałabyś obejrzeć tego konia? Zapewniam, że drugiego takiego nie znajdziesz w całym księstwie.
– Nie ma takiej potrzeby.
– Uwierz mi, na pewno zmienisz zdanie, jak tylko go zobaczysz. Jest cały śnieżnobiały, z czarną, lśniącą grzywą i ogonem. Roggów o takiej maści po prostu nie ma. Na pewno zrobi to wrażenie na twoich znajomych. Do tego jest szybki jak strzała i pięknie się prezentuje na wybiegu.
– Niby szef ma rację, ale z takim koniem są same problemy – niespodziewanie wtrącił się Tom.
– Co masz na myśli? – dopytała Laura.
– Ano, nie je owadów ani szczurów tak jak rogg, tylko trzeba mu podawać specjalne siano, albo owies. Ha! Jakby tego było jeszcze mało, trzeba go cały czas pilnować. Wystarczy, że nażre się taki zwykłej, tutejszej trawy i zaraz go wzdyma.
Słysząc to, Bob poczerwieniał ze złości i skarcił wzrokiem chłopaka, lecz ten nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się w Laurę, jakby był przez nią zahipnotyzowany i przestał zwracać uwagę na cokolwiek innego.
– Faktycznie jest kilka niedogodności, ale takie zwierzę to prawdziwa gratka. Wszyscy będą ci zazdrościć. Sprzedam je po okazyjnej cenie.
Kobieta zignorowała tłumaczenia starszego mężczyzny i zwróciła się do Toma.
– Ten wasz koń jest na coś chory, że macie z nim takie kłopoty?
– A gdzie tam. Wszystkie tak mają. Lokalne rośliny są dla nich po prostu trujące. Słyszałem, że to jeden z głównych powodów, dla którego nie sprowadza się ich już z Etoris. Dodatkowo nie mają jak się bronić przez saagami. Dziadek opowiadał mi, że kiedyś padały przez to całe stada. Konie po prostu nie nadają się do życia w Arararze i każdy używa teraz roggów.
– Tak, ale satysfakcja i prestiż związany z posiadaniem konia wynagrodzi…
– Panie McGregor, proszę się nie wysilać – przerwała mu Laura. – Nie kupię tego konia. Nie jest mi do niczego potrzebny.
– Mądra decyzja – przytaknął stajenny, wciąż nie mogąc oderwać oczu od kobiety.
– Tom, idź już, bo jak cię zaraz trzepnę w ten twój pusty łeb, to mnie popamiętasz.
Chłopak dopiero teraz zorientował się, że szef patrzy na niego z wyraźnym niezadowoleniem. Dobrze znał to spojrzenie i związane z nim przykre konsekwencje, dlatego też jak najszybciej skłonił się i wyszedł.
– Tak z czystej ciekawości, po co wam ten koń, skoro jego utrzymanie wymaga tyle wysiłku? – zagadnęła kobieta, gdy Tom pośpiesznie zniknął za drzwiami.
– To był ulubieniec syna burmistrza, który specjalnie sprowadził go dla niego zza oceanu. Podobno kosztował małą fortunę. Burmistrz płacił mi, żebym się nim zajmował, ale to było zanim… Ech, nie chcę o tym gadać.
– Rozumiem – stwierdziła Laura i zmieniła temat. – Nie chcę się narzucać, ale czy mogę o coś zapytać? Jeśli oczywiście ma pan czas.
Usta mężczyzny wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu.
– Ludzie w moim wieku mają ten przywilej, że nie muszą się już nigdzie spieszyć i zawsze mają wolną chwilę. Tak więc, o co chodzi?
– Jadąc do was, zauważyłam wisielców przy drodze – oznajmiła, uważnie obserwując, jaka będzie reakcja na jej słowa.
Krzaczaste brwi mężczyzny uniosły się lekko, zupełnie jakby nie rozumiał, o czym była mowa. Zaraz jednak przypomniał sobie o wszystkim i westchnął.
– Ach, tak. Niezbyt przyjemny widok.
– Wie pan coś o nich? – dopytała niby od niechcenia, lecz cały czas utrzymywała kontakt wzrokowy, badając oblicze rozmówcy.
– Dwóch z nich było złodziejami i szulerami – wyjaśnił Bob po chwili zastanowienia i podrapał się po siwej głowie. – Nie pamiętam ich imion. Podobno jeździli od miasta do miasta i okradali ludzi. Nie znam szczegółów, ale wiem, że w Wiechni przyłapano ich z talią znaczonych kart. Do tego doszły jeszcze kradzieże i rozboje z innych miejscowości. Krótko mówiąc, proces nie trwał długo i szybko ich powiesili.
– A ten trzeci?
– Nazywał się Adam Goldback i pochodził stąd. Znałem go od małego. Sądziłem, że to dobry chłopak, ba wszyscy tak myśleliśmy. A tu taki szok. Nie sądziłem, że mógłby zrobić coś tak potwornego.
– Co się stało? Zabił kogoś?
– Gorzej. Zbratał się z elfami. Psia ich mać!
Bob zmarszczył czoło i mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Wyraz jego twarzy uległ diametralnej zmianie. Stał się zimny i surowy. W błękitnych oczach starca można zaś było dostrzec gniew i rozczarowanie. Laura nie oczekiwała takiego obrotu spraw, lecz nie wytrąciło ją to z równowagi. Podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu McGregora, starając się go uspokoić.
– Proszę mi opowiedzieć, co dokładnie się wydarzyło?
– A co tu gadać? Jakieś dwa miesiące temu złapano go na szmuglowaniu żywności i broni elfom. Dowody były niepodważalne, ale i tak dość długo siedział w celi, nim w końcu sędzia wydał wyrok, by go powiesić.
– Elfy, którym pomagał Goldback… Często na was napadają?
– Co? Napadają? Wielka Trójco, uchowaj! Prawda, że zachodni obszar kontynentu nadal jest w ich parszywych rękach i regularnie atakują pogranicze, ale u nas jest inaczej. Podczas ostatniej wojny, tak im nasi skopali tyłki, że te długouche diabły jeszcze długo się nie pozbierają. Krótko mówiąc, od tamtego czasu mamy spokój. Przynajmniej w tej okolicy.
Laura zabrała rękę i odsunęła się nieznacznie. Uśmiechnęła się delikatnie, samymi tylko ustami, lecz jej oczy przybrały na moment niepokojący wygląd. Trwało to jednak na tyle krótko, że Bob niczego nie zauważył.
– Czyli nie stanowią zagrożenia dla Wiechni? – zapytała, tym samym, łagodnym tonem co zwykle.
– O wypraszam sobie. Ja, szanowna pani, za młodu służyłem w Trzecim Pułku Piechoty z Taren. Widziałem na własne oczy, do czego te rogate kanalie są zdolne. Cholerne długouchy oskalpowały wielu z moich towarzyszy broni. Eee, nie ma co sobie strzępić języka. Elfy to samo zło i trzeba je wyplenić.
– Są tacy, którzy się z tym nie zgodzą. Elfy z plemienia Yattiva pomogły nam przecież w walce z vira.
– Pomogły, pomogły… bo nie miały innego wyjścia, gdy vira urwały się im ze smyczy. Każdy wie, że to elfy sprowadziły z piekieł te potwory. Nieważne do którego plemienia należą, wszystkie są na równi za to odpowiedzialne. Zresztą, co taka młódka, jak ty może o tym wiedzieć?
– Brałam udział w bitwie pod Stygną, więc wiem o czym mówię.
Bob zamarł na moment. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się, gdy zaczął w myślach przeliczać lata.
– Niemożliwe, musiałabyś mieć wtedy jakieś…
– Szesnaście lat – dokończyła. – Zaciągnęłam się do wojska zaraz na początku wojny. To była moja pierwsza bitwa.
– Przepraszam, nie wiedziałem… Słyszało się, że w tamtym okresie armia przyjmowała praktycznie każdego, kto był zdolny do walki, byle by tylko uzupełnić braki w szeregach. Nie przypuszczałem jednak, że werbowano też dzieci. To były mroczne czasy…
Kobieta nie skomentowała. Zamiast tego poruszyła inną kwestię.
– Słyszałam, że sami macie tu problem z vira.
– Ano, tak się mówi. Ja tam żadnego nie widziałem, ale rzeczywiście od czasu do czasu znajduje się jakiegoś trupa na ulicy. Plotka głosi, że to właśnie przez Adama Goldbacka i jego bratanie się z elfami w miasteczku pojawił się vira.
– Nic z tym nie zrobiliście?
– Ba, gdybym był młodszy, sam bym wziął strzelbę i zapolowałbym na skurczybyka. No, ale cóż, starość nie radość. Z tego co wiem, to szeryf i jego ludzie się tym zajmują.
*
Po rozmowie z Bobem, Laura opuściła jego biuro i wyszła na ulicę Główną. Oprócz niej w mieście znajdowały się jeszcze ulice Srebrzysta, Pionierska i Cmentarna, ale w zasadzie niewiele się tam działo. Wiechnia była kiedyś prężnie rozwijającą się miejscowością, lecz znacznie podupadła od momentu, gdy kilka lat temu zamknięto tutejszą kopalnię srebra. Wielu mieszkańców wyjechało wtedy z miasta, poszukując lepszych perspektyw gdzie indziej i spora część domów stała teraz pusta.
Na czarnym jak atrament niebie jaśniały dwa księżyce, Legos i Riwa, których blask rozpraszał częściowo mrok nocy. Dodatkowo przy niektórych budynkach zapalono lampy naftowe, co znacznie ułatwiało poruszanie się po zmroku. Nie minęło więc wiele czasu, gdy Laura znalazła się przed drzwiami saloonu „Zakurzone Ostrogi”.
Weszła do środka i rozejrzała się po pomieszczeniu. Wnętrze przesiąknięte było dymem tytoniowym i zapachem alkoholu. Na ścianach wisiało kilka fotografii z okresu największego rozkwitu Wiechni, a na środku stało zakurzone pianino, na którym już dawno nikt nie grał. W lokalu było kilkunastu gości, którzy grali w karty, pili i głośno rozmawiali. Kobieta nie zwróciła na nich większej uwagi i podeszła do lady, za którą stał barman. Ubrany był w zwykłą, przybrudzoną białą koszulę oraz ciemne spodnie, które zdawały się być zbyt duże na jego szczupłe ciało. Włosy miał niechlujnie przycięte, a niegolona od dłuższego czasu broda przypominała porośnięty mchem pień drzewa.
– Szukam Bettie Brown – zagadnęła Laura, opierając się o drewniany blat.
– Niestety, już tutaj nie pracuje – odparł sucho mężczyzna, zerkając z rezerwą na nieznajomą.
– W takim razie gdzie mogę ją znaleźć?
– Na cmentarzu. Została zamordowana przez vira. Pogrzeb odbył się trzy dni temu.
Barman westchnął cicho, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony, jakby był przyzwyczajony do przekazywania tego typu wieści.
– Rozumiem. Dziękuję za informację.
– Bettie to jakaś pani krewna?
Laura nie odpowiedziała, tylko odwróciła się w stronę wyjścia. Drogę zastawił jej jednak wysoki, ospowaty jegomość, od którego czuć było wyraźnie woń taniej whisky. Przybrał przyjazną minę, lecz jego małe, świńskie oczka wodziły pożądliwie po ciele kobiety, rozbierając ją w wyobraźni.
– Tak szybko wychodzisz? – zapytał przymilnie. – Dopiero co przyszłaś. Zostań ze mną, a nie pożałujesz.
– Nie jestem zainteresowana – odparła lodowato, czując coraz większą odrazę.
– Co? Chyba źle usłyszałem. Czy ty wiesz, kim ja jestem?
– Nie i niespecjalnie mnie to obchodzi.
Mężczyzna obruszył się, nieprzyzwyczajony do tego, żeby mu odmawiano. W jego tonie słychać było nie tylko irytację, ale również i groźbę.
– Patrzcie ją, jaka wyszczekana. Zaraz jednak sprawię, że zmienisz zadnie. Jestem Rix. Na pewno o mnie słyszałaś.
– Nie mam na to czasu – mruknęła do siebie Laura.
Całkowicie ignorując podpitego mężczyznę, wyminęła go zdecydowanym krokiem. Ospowaty aż poczerwieniał z niedowierzania i ze złości. Niewiele myśląc, ruszył za kobietą i z całej siły uderzył ją otwartą dłonią w pośladki.
– Ha! No i co?! – zawołał, niezwykle z siebie zadowolony.
Kobieta odwróciła się bardzo powoli, jakby każdy ruch wymagał od niej olbrzymiego wysiłku. Do tej pory utrzymywała nerwy na wodzy, lecz gdy ponownie zobaczyła paskudną mordę Rixa, nie wytrzymała. Ścisnęła dłoń w pięść i momentalnie wyprowadziła cios.
– Ty kurwo!!! Złamałaś mi nos!!
Ospowaty zawył z bólu i złapał się za twarz jedną ręką, lecz drugą błyskawicznie sięgnął po broń, która wisiała mu u biodra. Gdy tylko jego palce dotknęły rękojeści, Laura z impetem doskoczyła do Rixa i chwyciła go za ramię, próbując obezwładnić. Ich ciała zderzyły się ze sobą w gwałtownej szamotaninie, podczas której padły strzały. Jedna z kul świsnęła blisko głowy Laury, raniąc ją w ucho.
Chcąc jak najszybciej zakończyć walkę, kobieta złapała Rixa za włosy i brutalnie grzmotnęła jego łbem o blat baru. Mężczyzna wrzasnął dziko, ale nie puścił broni. Laura uderzyła go więc ponownie i potem jeszcze raz. Nie przestawała, aż krzyki Rixa zupełnie ucichły, a z jego dłoni wypadł rewolwer i uderzył z hukiem o podłogę.
Ospowaty z wolna osunął się na drewnianą posadzkę, jakby chciał sobie zrobić krótką drzemkę. Laura spojrzała na niego i zdziwiła się, widząc jego roztrzaskaną i pokrytą krwią twarz, która była w tym momencie nie do poznania.
Wokół panowała grobowa cisza, przerywana tylko cichymi szmerami lamp naftowych i niespokojnymi oddechami zebranych w saloonie gości. Nieopisana groza sparaliżowała ludzi, którzy przyglądali się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Nagle ktoś z głębi sali poderwał się z krzesła i rozdarł na całe gardło.
– Ty suko, to był mój brat!! Zabić ją!!
Nie czekając na swych kompanów, którzy jeszcze nie otrząsnęli się z szoku, rudy dryblas chwycił za broń. Laura była jednakże szybsza i strzeliła mu w pierś i szyję, nim ten zdążył wycelować. To wystarczyło, by pozostali klienci saloonu odzyskali władzę w członkach i rzucili się w panice do ucieczki. Trzej towarzysze Rixa i jego brata również zerwali się z miejsc, otwierając jednocześnie ogień.
Zasypana gradem pocisków Laura skoczyła za bar. Upadła z impetem na podłogę po drugiej stronie i znieruchomiała, trzymając głowę nisko. Kątem oka dostrzegła barmana, który paskudnie klnąc, czołgał się pośpiesznie w kierunku zaplecza. Kule śmigały tuż nad nią, rozbijając ustawione na półce butelki z alkoholem. Odłamki szkła wirowały w powietrzu, a whisky tryskała z roztrzaskanych flaszek, zalewając drewnianą posadzkę.
Kobieta poczuła ból w lewym udzie i dostrzegła sączącą się z niego krew. Rana nie była głęboka, kula jedynie otarła się o skórę, nie uszkadzając mięśni ani kości. Niemniej cholernie piekła, nie dając o sobie zapomnieć. Laura rozejrzała się gorączkowo, po czym z barku lepszych alternatyw sięgnęła po ściereczkę, która zwisała z krawędzi blatu. Zębami rozerwała materiał na dłuższy pas i naprędce owinęła nim udo.
Po jakimś czasie wystrzały ucichły, pozostawiając po sobie smugi dymu i drażniący nozdrza zapach prochu. Trzej mężczyźni zaczęli przeładowywać broń, zerkając nerwowo w stronę baru. Na to tylko czekała Laura. Natychmiast wyskoczyła zza lady i posłała w najbliższego wroga dwie kule. Krępy brunet, który zupełnie się tego nie spodziewał, plunął nagle czerwienią i zwalił się martwy na posadzkę.
Nie wahając się ani sekundy, kobieta płynnym ruchem wycelowała w brodacza ze strzelbą, który czaił się za filarem. Gdy tylko się wychylił, pociągnęła za spust i trafiła go w nogę. Mężczyzna przewrócił się i zawył rozdzierająco. Spróbował wstać, ale ledwo co uniósł głowę, Laura strzeliła mu między oczy.
Ostatni przeciwnik zorientował się, że kobiecie skończyły się właśnie naboje i drżącą ręką wyciągnął z cholewy buta deringera. Wyłonił się zza pianina i ruszył prosto na nią. W odpowiedzi Laura chwyciła lewą dłonią swoje przedramię i wytężając wolę zdjęła blokadę z wytatuowanych na jej skórze symboli. Najpierw aktywowała Krąg Tashimra, który pozwalał skupić energię magiczną. Potem połączyła się z Duchem Powietrza, z którym miała zawarty pakt. Ostateczny kształt zaklęcia został zaś uformowany poprzez uruchomienie w odpowiedniej kolejności run Aart, Thir oraz Num. Laura nie miała czasu na nic bardziej skomplikowanego. Wypchnęła przed siebie prawą rękę, a potężny strumień powietrza porwał do tyłu mężczyznę i wyrzucił go przez okno.
Kobieta odsapnęła i otarła z czoła kilka kropel potu. Mimo iż wszystko trwało zaledwie chwilę, wypalanie run wymagało sporo wysiłku. Należało przy tym pamiętać, by umiejętnie korzystać z paktu z Duchem i go nie nadużywać. W przeciwnym wypadku oprócz wypalania run, wypalało się również własne ciało.
Laura podniosła z podłogi rewolwer, który upuściła, nim skorzystała z mocy Warisa utożsamianego z żywiołem powietrza. Był on jedną z kilku starożytnych istot, nazywanych Duchami, przy pomocy których można było posługiwać się magią. Ta sztuka była jednakże dostępna tylko dla nielicznych i budziła spore kontrowersje, zwłaszcza wśród mniej oczytanych warstw społeczeństwa.
Otoczona przez poszarpane kulami ciała, Laura odciągnęła kurek, zwalniając blokadę bębna i otworzyła klapkę z boku rewolweru. Używając popychacza przy lufie i obracając bęben, szybko pozbyła się łusek, które schowała do kieszeni. Pociski zespolone nadal były dość drogie, a łuski można było jeszcze wykorzystać. Następnie sięgnęła do pasa z nabojami i sprawnie wsunęła każdy z sześciu pocisków do bębna. Gdy skończyła, zamknęła klapkę z boku, opuściła kurek i schowała broń do kabury.
Ledwie zdążyła przeładować, gdy usłyszała donośny głos z zewnątrz.
– Tu szeryf Malcolm Decker! Wychodź z rękami w górze!
Kobieta mruknęła coś pod nosem z niezadowoleniem. Nie planowała się tak szybko ujawniać, ale sytuacja wymknęła się spod kontroli i padły trupy. Wyglądało na to, że nie miała innego wyjścia. Wyszła z saloonu i stanęła na obszernym ganku. Niedaleko leżał mężczyzna, który wyleciał przez okno. Z impetem uderzył o drewniane koryto i roztrzaskał sobie głowę. Był martwy, tak jak reszta jego kolegów. Laura zerknęła na niego od niechcenia, po czym spojrzała przed siebie.
Na środku ulicy stał mężczyzna o surowej twarzy, na której życiowe doświadczenia odcisnęły swoje piętno. Lufa jego rewolweru wycelowana była w kobietę, a palec spoczywał na spuście, gotowy do oddania strzału.
Dwóch jego pomocników, również z bronią w ręku skradało się ostrożnie wzdłuż bocznych ścian budynku, starając się otoczyć Laurę. Ta zaś uniosła nieznacznie ręce i zeszła ze schodów, utykając nieco na lewą nogę.
– Tyle wystarczy, nie podchodź bliżej! Teraz bardzo powoli, dwoma palcami wyciągnij broń z kabury i rzuć ją w moją stronę! – rozkazał szeryf, nie spuszczając oczu z kobiety.
– Nie mogę tego zrobić – odpowiedziała spokojnie, lecz zdecydowanie.
– Słuchaj no! – wrzasnął Decker, marszcząc złowrogo czoło. – Mam świadków, że zabiłaś Rixa i wszczęłaś strzelaninę! Za samo to mogę cię powiesić!
– Niestety, ale nie ma pan nade mną jurysdykcji. Należę do Zakonu Oczyszczenia.
– Akurat! A ja jestem kapłanem Wielkiej Trójcy!
– Mogę to udowodnić.
– Dobra, dobra! Wyjaśnisz nam wszystko w areszcie! Powtarzam ostatni raz! Rzuć broń albo strzelam!
Szeryf, już miał pociągnąć za spust, ale wtrącił się jego zastępca, który niespodziewanie pojawił się tuż obok.
- Szefie, chwila! Ona może mówić prawdę.
- Co ty chrzanisz?! – warknął Decker, zezując na mężczyznę.
- Widziałem kilku z tych zakonników na zeszłorocznym festynie w Torrn. Ubierali się tak samo jak ta tutaj.
Szeryf westchnął ze złością, a jego palce ścisnęły mocniej rękojeść.
- Silas, ty chyba na głowę upadłeś – powiedział, zniżając głos. – Ona zabiła pięciu ludzi. Co mnie obchodzi jej strój? To jakaś przybłęda, o którą nikt się nie upomni. Rozwalimy ją na miejscu, a w protokole napisze się, że stawiała opór przy aresztowaniu.
– A co, jeśli ona faktycznie jest z Zakonu? – szepnął nerwowo Silas. – Wiesz jacy oni są.
Decker bił się przez chwilę z myślami, po czym zwrócił się ponownie do Laury.
– Znak jakiś masz?!
– Mam.
Kobieta powoli sięgnęła do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobyła z niej skórzane etui. Uśmiechnęła się łagodnie i pokazała wysoko symbol Zakonu. Na srebrnej tabliczce wygrawerowany był krzyż w kształcie miecza z runicznym półkolem. Jego kontury wyraźnie rysowały się w blasku dwóch księżyców, emanując metaliczną poświatą, która przyciągała spojrzenia. Zebrani wokół gapie, którzy obserwowali całe zajście z bezpiecznej odległości, zaczęli między sobą głośno wymieniać uwagi. Szeryf zaklął zaś szpetnie i schował broń, nakazując to samo swoim ludziom.
– No, jazda do domów! Koniec przedstawienia! – warknął rozdrażniony, przeganiając zbiegowisko.
*
Drzwi do biura szeryfa skrzypnęły cicho, a po chwili wnętrze rozjaśniła lampa naftowa, którą zapalił Malcolm. Mężczyzna odłożył wysłużony kapelusz na wieszak i rozsiadł się za biurkiem, wskazując Laurze miejsce naprzeciw. Ta zaś pobieżnie rozejrzała się po podniszczonym, pamiętającym lepsze czasy pomieszczeniu i również zdjęła kapelusz. Usiadła na krześle, zakładając nogę na nogę i położyła nakrycie głowy na brzegu drewnianego blatu.
Szeryf mógł mieć około czterdziestu lat, jak oceniła naprędce. Był wysokim blondynem, z równie jasnymi i gęstymi wąsami, które lubił gładzić, gdy się nad czymś zastanawiał. Choć był wyraźnie starszy od Laury, to wciąż emanował pewnym rodzajem energii i siły, które zwykle kojarzyły się z młodszymi mężczyznami.
– Wezwać lekarza? – zapytał, wskazując na naderwane ucho kobiety i prowizoryczny opatrunek na nodze.
– Nie ma takiej potrzeby. To powierzchowne rany. Sama sobie z nimi poradzę, jak tylko zamelduję się w hotelu.
Szeryf wzruszył ramionami.
– Jak się pani nazywa?
– Laura Levinsky.
– Dobrze więc, pani Levinsky, sądziłem, że zakonnicy mają zabijać vira, a nie ludzi – oznajmił, mierząc kobietę nieprzychylnym wzrokiem.
– Reguła Zakonu tego nie zabrania – odparła spokojnie Laura.
– Czyli co? Uważacie, że stoicie ponad prawem? Że wolno wam bezkarnie mordować ludzi? – napierał dalej.
– Może złożyć pan oficjalną skargę. Zakon rozpatrzy ją w stosownym terminie.
Decker zmarszczył brwi i szarpnął nerwowo wąsy. Nie przywykł do tego, by ktoś z nim dyskutował. W tym wypadku, nie mógł jednak zbyt wiele uczynić.
– Taaa, raczej nie skorzystam. Słyszałem co się stało w Marfie, gdy tamtejszy burmistrz złożył skargę na Zakon.
– Co takiego się niby stało?
– A to, że odwiedziła ich wasza cholerna Inkwizycja, a ja nie chcę mieć nic wspólnego z tymi wariatami.
Bijąc się z myślami, szeryf ponownie targnął wąsy i odchrząknął.
– Dobra, przymknę oko na incydent w saloonie – odparł po chwili, spuszczając z tonu. – Całkiem możliwe, że Rixowi i jego bandzie się należało. Proszę jednak pamiętać, że ja tutaj pilnuję porządku i nie życzę sobie więcej strzelanin. Czy to jasne?
Laura odgarnęła kasztanowe włosy z czoła i przytaknęła, przybierając swój zwykły, pogodny wyraz twarzy. Jej jasnopiwne oczy, z pozoru wyglądały równie przyjaźnie, lecz jednocześnie na ich dnie czaiła się jakaś niewypowiedziana groza. Szeryf mimowolnie wzdrygnął się na ten widok. Szybko się jednak opanował.
– Napije się pani? Mam najlepszą whisky, jaką można tu dostać – zagadnął, zmieniając temat.
– Z chęcią.
Malcolm sięgnął do szuflady i wyjął z niej butelkę oraz dwie szklanki, niedbale wycierając kurz z ich krawędzi. Następnie wypełnił je niemalże po brzegi, opróżniając butelkę do ostatniej kropli i upił spory łyk, delektując się smakiem i aromatem alkoholu.
– Ostrożnie, bo to piekielnie mocne – stwierdził, czując jak gorąco rozlewa mu się po wnętrznościach.
Laura podniosła do ust szklankę i wypiła całość duszkiem, nawet się przy tym nie krzywiąc. Odstawiła puste naczynie na stół i uśmiechnęła się.
– Niezłe, ale i tak wolę burbon.
Mocno zaskoczony Decker uniósł brew, ale tego nie skomentował. Postanowił przejść do rzeczy.
– W jakim celu przybyła pani do Wiechni?
– Czy to nie oczywiste? Chodzi o vira, który ukrywa się w waszym mieście.
– Naturalnie, ale i tak wolałem się upewnić.
Szeryf wypił kolejny łyk whisky i odsapnął.
– Dlaczego nie przyszła pani z tym od razu do mnie?
– Nie takie dostałam wytyczne – stwierdziła chłodno. – W pierwszej kolejności miałam spotkać się z niejaką Bettie Brown.
– Bettie? A co ona ma do tego?
– Wysłała do Zakonu list w sprawie vira. Chciałam z nią porozmawiać, ale od barmana dowiedziałam się, że nie żyje. Może pan to potwierdzić?
– Biedna Bettie – westchnął smutno Malcolm. – Niestety to prawda. Klika dni temu znaleziono ją martwą na obrzeżach miasta.
Delikatny uśmiech, który do tej pory gościł na twarzy Laury, znikł nagle jak zmazany ścierką.
– Proszę mi wyjaśnić, bo czegoś tu nie rozumiem – powiedziała poważnie, świdrując wzrokiem szeryfa. – Dlaczego kelnerka z jakiegoś podrzędnego saloonu zawiadomiła Zakon o obecności vira, a od pana nie dostaliśmy żadnej wiadomości na ten temat? Chyba nie muszę przypominać, że to należy do obowiązków władz lokalnych.
Decker zmieszał się i poczerwieniał, a na jego czole pojawiły się drobne krople potu. Kilkoma haustami dopił to, co pozostało mu jeszcze w szklance i otarł usta dłonią.
– Burmistrz… – wymamrotał.
– Słucham?
– Burmistrz wysłał list do Zakonu – powtórzył głośniej.
Laura przechyliła lekko głowę, nie bardzo wierząc w tłumaczenia szeryfa.
– W takim razie, jak to się stało, że nigdy nie dotarł do adresata?
Malcolm wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? List został wysłany i czekaliśmy. Co więcej mogliśmy zrobić? Po jakimś czasie uznaliśmy, że Zakon po prostu nie zamierza nikogo do nas wysłać. Wiechnia leży na pograniczu i mało kogo obchodzi, co się tu dzieje, odkąd uspokoiła się nieco sytuacja z tutejszymi elfami.
– Zakon zawsze odpowiada na wezwanie – stwierdziła z naciskiem Laura.
– Dobre sobie – żachnął się szeryf. – Mało to wiosek zostało pożartych przez vira, nim Zakon zareagował? O nie, pani Levinsky, proszę mi nie mydlić oczu. Wierzę, że Zakon potrafi działać szybko i sprawnie, ale to dzieje się tylko w dużych, bogatych miastach, które mają pokaźne fundusze na walkę z vira. Reszta przesuwana jest na koniec kolejki.
– To nie ja ustalam priorytety Zakonu, panie Decker. Jeśli ma pan ochotę spierać się o politykę, proszę to robić z kimś innym. Mnie interesuje wyłącznie vira, przez którego tutejszy grabarz ma pełne ręce roboty. Nie chcę się powtarzać, więc wolałabym, żebyśmy dalszą rozmowę kontynuowali w obecności burmistrza.
Szeryf przeciągnął palcami po krótko przyciętych, jasnych włosach, a na jego ustach pojawił się gorzki uśmiech.
– Niestety, burmistrz Morris nie żyje. Strzelił sobie w głowę, niedługo po tym jak vira zabił jego dziesięcioletniego syna. Co się zaś tyczy zastępcy Morrisa, to nie czekał nawet do pogrzebu burmistrza. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zabrał pieniądze z ratusza i uciekł.
Laura odetchnęła głęboko i sfrustrowana potarła dłonią skroń, zbierając myśli.
– Dobrze. Zacznijmy w takim razie od początku. Proszę mi powiedzieć, co pan wie na temat vira i jego ofiar.
– No cóż, wszystko zaczęło się od znalezienia martwego Leo Turnera, kilka miesięcy temu. Był niemal zupełnie pozbawiony krwi. Początkowo sądziliśmy, że dopadła go chmara saagów, ale one oprócz wyssania krwi, pożarłby również zwłoki. Gdy niespełna dwa tygodnie później znaleziono kolejne ciało, tak samo pozbawione krwi, stało się jasne, że w okolicy grasuje vira. Wystawiliśmy nocne straże, a mieszkańcy ryglowali drzwi i nie wychodzili z domów po zmierzchu. Przez jakiś czas był spokój. No, ale potem… Zaczęło na nowo przybywać trupów. Zginął pomocnik kowala, pielęgniarka, nauczycielka, czterech ranczerów, syn burmistrza i Bettie. Ona zginęła jako ostatnia.
– Wszystkie ciała były pozbawione krwi?
– Z tego co mi wiadomo, tak.
– W jakim stanie były zwłoki, gdy je odnajdowano? Widać było ślady pogryzień? Brakowało jakiś organów wewnętrznych?
Malcolm skrzywił się.
– Naprawdę musimy o tym rozmawiać? Miałem sobie właśnie szykować kolację.
– Szeryfie, to poważna sprawa. Proszę odpowiedzieć.
– Ech… Pani doktor badała trupy. Nie wspominała mi, żeby czegoś brakowało. Ale faktycznie widać było pogryzienia, choć nie na wszystkich ciałach. Część miała tylko niewielkie rany, inne były całkiem zmasakrowane.
– Czy był ktoś, kogo zaatakował vira i udało mu się przeżyć?
Decker posępnie pokręcił głową.
– Niestety, nie.
– Macie jakieś domysły, co do tożsamości mordercy? Vira potrafią bardzo dobrze ukrywać swoje prawdziwe oblicze, lecz im dłużej dana osoba znajduje się w ich mocy, tym coraz trudniej utrzymać im ludzką powłokę. Zmieniają się rysy twarzy, z dłoni wyrastają szpony, a skóra przybiera niezdrowo jasny odcień.
– Był jeden podejrzany… Adam Goldback, tutejszy farmer. Nie przypominam sobie, żeby wyglądał inaczej niż zwykle, a już na pewno nie miał szponów. Okazało się, że pomagał elfom z pogranicza. Powieszono go, ale nic to nie dało, bo niedługo po tym zginęła panna Brown.
Laura zamyśliła się na chwilę, po czym uniosła głowę.
– Chciałabym zobaczyć jej ciało.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Została już pochowana. Kapłan Hold, nie wyrazi na to zgody.
Kobieta popatrzyła przenikliwie na szeryfa.
– Mimo wszystko i tak je zbadam. Kapłan Hold nie musi na razie o niczym wiedzieć.
*
Przymrużając oczy, Laura spojrzała w górę. Słońce właśnie minęło najwyższy punkt na niebie i bezlitośnie zalewało żarem całą okolicę. Od wczorajszego spotkania z szeryfem minęło trochę czasu, lecz kobieta wciąż nie natrafiła na nic, co mogłoby ją doprowadzić do vira. Przepytywani mieszkańcy albo powtarzali zasłyszane plotki, albo plątali się w swoich zeznaniach, podając sprzeczne informacje. Nie było sensu dalej w to brnąć, dlatego Laura skierowała się w stronę domu grabarza.
Budynek stał na uboczu, z dala od centrum miasteczka. Nie wyróżniał się niczym szczególnym poza tym, że był to jedyny dom znajdujący się nieopodal cmentarza. Z oddali trudno go było nawet dostrzec, bo niemal tonął w cieniu ogromnego dębu, który nad nim górował.
Domostwo nie prezentowało się najlepiej i zasadniczo nadawało się do generalnego remontu. Farba, która kiedyś ożywiała ściany, teraz odchodziła z nich całymi płatami, odsłaniając zbutwiałe deski. Szyby w kilku oknach były popękane i tworzyły labirynt cieniutkich linii, przypominających ogromne pajęczyny. Dach zaś, przykryty niegdyś solidnie czerwonymi dachówkami, miał obecnie spore ubytki i musiał mocno przeciekać w deszczowe dni.
Kobieta wspięła się po potwornie skrzypiących schodkach do wejścia i uniosła dłoń, by zapukać. W tym samym momencie zauważyła jednak, że drzwi były niedomknięte. Instynktowne sięgnęła po broń i ostrożnie wkroczyła do środka. Przeszła przez nieduży hol, zaglądając po drodze do kuchni i sypialni, lecz nikogo tam nie zastała. Na końcu korytarza znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Laura zbliżyła się do nich i najciszej jak potrafiła wkroczyła do salonu. Na środku leżał martwy mężczyzna.
Kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu. Na brudnej i lepkiej podłodze dostrzegła wyraźne ślady butów. Poza charakterystycznymi odciskami buciorów grabarza, widać było także inne, znacznie mniejsze ślady, które prowadziły prosto do stojącej w rogu szafy. Laura wycelowała w mebel i odciągnęła kurek rewolweru.
– Wyłaź albo podziurawię cię jak sito. Te stare deski, za którymi się chowasz, nic ci nie pomogą.
Drzwi szafy otworzyły się z przytłumionym skrzypnięciem, ujawniając postać wystraszonej kobiety. Ubrana w ciemną suknię nieznajoma uniosła do góry dłonie i nieśmiało zrobiła dwa kroki do przodu.
– Kim jesteś i co tu robisz?
– Nazywam się Irena Teris i jestem tutejszym lekarzem. Przyszłam do pacjenta, ale gdy tu trafiłam, okazało się, że już nie żyje.
– Ciekawe… Jeżeli nie miałaś nic wspólnego z jego śmiercią, to dlaczego się przede mną schowałaś?
Kobieta niepewnie rozejrzała się na boki, jakby szukała wsparcia wśród pustych ścian i kilku podniszczonych mebli.
– Usłyszałam, że ktoś wchodzi do domu i spanikowałam – odparła nerwowo i wskazała krzesło po prawej. – Proszę zobaczyć. Tam leży moja torba medyczna. Naprawdę jestem lekarzem.
– W porządku, wierzę ci. Możesz opuścić ręce.
– Nnna pewno?
– Tak. Nie masz powodów do obaw. Nic ci nie zrobię. Jestem z Zakonu. Wybacz, jeśli cię przestraszyłam, ale sama przyznasz, że znalazłyśmy się w dość niecodziennej sytuacji.
Laura schowała broń i kucnęła przy zwłokach mężczyzny. Ten leżał twarzą do góry, a jego szeroko otwarte, martwe oczy wpatrywały się w popękany sufit. Z zastygłych w grymasie bólu ust wyciekała biała piana, a na szyi widoczna była niewielka rana. Oprócz tego uwagę Laury przykuła zabrudzona ziemią dłoń, w której grabarz ściskał złoty wisiorek.
– A to dziwne, brak śladów po ugryzieniu. I jeszcze ten wisiorek w kształcie serca do kompletu. Hmm. Ciało jest wciąż ciepłe, czyli grabarz musiał zginąć niedawno. Kiedy tu dokładnie przyszłaś?
Doktor Teris nie odpowiedziała. Przez cały ten czas obserwowała Laurę, oddychając z coraz większym trudem. Pobladła ze strachu, w końcu nie wytrzymała i drżącymi palcami wyciągnęła z kieszeni strzykawkę. W akcie desperacji rzuciła się na Laurę, lecz ta dostrzegła ją kątem oka i błyskawicznie obezwładniła, powalając na podłogę.
Lekarka łupnęła potylicą o twarde deski i straciła przytomność. Laura zerknęła na nią obojętnie, po czym podeszła do torby lekarskiej i wyciągnęła z niej gruby bandaż. Przesunęła krzesło na środek pomieszczenia i posadziła na nim nieprzytomną doktor, którą solidnie związała.
Zastanawiała się co z nią zrobić, gdy wtem usłyszała donośne nawoływania z zewnątrz. Laura wyprostowała się gwałtownie i wyjrzała przez okno. Dostrzegła zbliżającą się w pośpiechu gromadę mężczyzn, którzy wydawali się być mocno zaniepokojeni. Kobieta zmarszczyła brwi, czując nadciągające kłopoty, lecz i tak wyszła im na spotkanie.
Starszy jegomość o szarych włosach i krzaczastych wąsach, który prowadził resztę grupy, rozpoznał Laurę i wysunął się przed szereg.
– Szanowna pani zakonniczko… Yyy… My do grabarza…
– Niestety, ale do niczego wam się już nie przyda – odparła Laura, opierając się o framugę frontowych drzwi.
– A nie mówiłem. Znowu leży pijany jak świnia – rzucił ktoś z tyłu.
– Szkoda czasu. Nawet jak coś widział, to i tak pewnie już nic z tego nie pamięta – dodał kolejny.
– O co właściwie chodzi? Do czego wam jest potrzebny grabarz?
Laura popatrzyła przenikliwie po zebranych postaciach, dziwiąc się, co mogło wywołać u nich takie poruszenie.
– Zaginęła Alice, wnuczka pani Rosenvelt. Wszyscy jej szukają, ale jak na razie, nie ma po niej śladu – wyjaśnił starszy mężczyzna, przejętym głosem.
– Sądzicie, że może być gdzieś tutaj?
– Szukamy wszędzie, gdzie się da. Podzieliliśmy się na grupy i przeczesujemy miasto i całą okolicę. My sprawdziliśmy cmentarz, bo Alice czasem lubiła przesiadywać przy grobie matki, ale jej tam nie zastaliśmy. Chcieliśmy jeszcze zapytać grabarza, czy jej przypadkiem nie widział…
– On wam nie pomoże – ucięła stanowczo Laura.
Spochmurniała i przymknęła nieznacznie powieki. Jej jasna, piękna twarz poszarzała i przybrała wyraz głębokiego zamyślenia. Po chwili jasnopiwne oczy kobiety rozbłysły jednak, jakby nagle zapłonęło w nich tysiące iskier.
– Szukajcie dalej i nie traćcie nadziei – powiedziała poważnie i odprawiła rozgorączkowanych ludzi spod domu grabarza.
Sama zaś powróciła do środka. Zabrała z kuchni wiadro z wodą i bezceremonialnie wylała całą zawartość na doktor Teris. Lekarka ocknęła się momentalnie i zdezorientowana spróbowała wstać. Wtedy spostrzegła, że jest przywiązana do krzesła i krzyknęła przestraszona.
– Ciszej – powiedziała lodowato Laura, prosto do ucha doktor.
Wyłoniła się tuż zza jej pleców i stanęła nad lekarką.
– Zacznijmy od początku. Dlaczego zabiłaś grabarza?
– Nic ci nie powiem.
Doktor Teris spuściła głowę i ze wszystkich sił starała się nie rozpłakać. Laura nie miała na to czasu. Brutalnie chwyciła lekarkę za włosy i zmusiła ją, by spojrzała jej prosto w oczy.
– Mów – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Grabarz, on… Rozkopał grób tej kelnerki i ukradł jej wisiorek. Widziałam, jak próbował go dziś sprzedać… Nie mogłam ryzykować. Musiałam go zatrzymać.
– Chodziło o brakujące serce Bettie, prawda? Sądziłaś, że grabarz mógł to zauważyć i dlatego go zabiłaś.
– Nie miałam wyboru – jęknęła lekarka, drżącymi ustami. – On… powiedział mi, że jeśli mu pomogę to… przywróci do życia mojego męża.
– Vira nie mają takiej mocy. Te stwory opętują ludzi. Jesteśmy dla nich jak marionetki, którymi sterują.
– Nieprawda! Widziałam na własne oczy, jak wstaje z martwych! Obiecał mi! Ty nic nie rozumiesz… Nadzieja na ocalenie męża jest dla mnie wszystkim… Nie mogłabym bez niej żyć…
Doktor Teris załkała, nie będąc dłużej w stanie zapanować nad emocjami. Łzy obficie polały się po policzkach, a jej oddech stawał się coraz bardziej urywany.
– Wysłuchaj mnie uważnie – rzekła Laura. – To nie jest zwykły vira. To agorth, który pożera serca swoich ofiar, a wraz z nimi ich dusze. Przez to, że mu pomagałaś zebrał ich wystarczająco dużo, by mógł przeprowadzić rytuał. Ale to nie będzie to, czego się spodziewasz. On nie wskrzesi twojego męża, tylko przyzwie na ten świat swojego pobratymca. Takiego samego potwora, który opęta przygotowaną dla niego osobę i będzie zabijać kolejnych ludzi. Dlatego musisz mi powiedzieć, gdzie on jest? W którym miejscu przygotowuje rytuał?
Lekarka milczała.
– Nie pojmujesz? On cię oszukał. Nic nie jest w stanie przywrócić ci męża. Wciąż jednak możesz uratować wnuczkę pani Rosenvelt.
– Alice? Coś się jej stało?
– Agorth ją porwał. Zrozum… Dzisiejszej nocy jest pełnia, a on ma już wszystko potrzebne do przeprowadzenia rytuału. Alice zginie, jeśli mi nie pomożesz. Naprawdę chcesz mieć na sumieniu również życie dziecka?
– Ja… Nie mogę… Mój mąż…
Laura odetchnęła głęboko, a jej oczy przybrały ponury wyraz. Uśmiechnęła się smutno i zdjęła marynarkę, odrzucając ją na bok. Powoli podwinęła rękawy koszuli, ukazując wytatuowane przedramiona. Następnie wyciągnęła zza pasa krótki nóż, o czarnym ostrzu i ostrożnie przecięła nim swoją dłoń. Aktywowała Krąg Tashimra i skupiła się na runach.
Doktor Teris drgnęła z zaskoczenia, gdy zakrwawiona ręka Laury dotknęła jej czoła. Podniosła wzrok i spojrzała na kobietę z mieszanką zdziwienia i niepewności. Zaraz jednak wydała z siebie przeraźliwy okrzyk, gdy tylko czar zaczął działać. Jej ciało zaczęło wić się w konwulsjach, a oblicze wykrzywił grymas bólu. Krew Laury spływała po twarzy lekarki, mieszając się z jej łzami. Moc zaklęcia penetrowała zaś coraz głębiej jej umysł, zmuszając ją do wyjawienia kryjówki potwora.
– Nie walcz z tym. Tak będzie dla ciebie lepiej. Wiem, że bardzo cierpisz, ale wkrótce będzie już po wszystkim. Tak. Właśnie tak. Pozwól mi zajrzeć do środka.
Lekarka przestała się miotać i ucichła. Nie stawiała już oporu i Laura mogła bez trudu wniknąć w jej wnętrze. Przymknęła powieki i w mrocznym labiryncie wspomnień doktor dostrzegła obraz opuszczonej kopalni na północ od miasta.
Laura cofnęła rękę i zakończyła połączenie z Duchem. Od niechcenia obwiązała ranę na dłoni, po czym sięgnęła do marynarki po piersiówkę. Wypiła spory łyk i ciężko dysząc otarła pot ze skroni. Jej spojrzenie spoczęło na martwej lekarce. Usiadła na krześle naprzeciw niej i przez chwilę milczała, zbierając myśli i siły. W końcu wstała i odeszła, nie oglądając się za siebie. Tak jak zawsze.
*
Wejście do kopalni, choć częściowo zawalone gruzem, wciąż było widoczne z daleka. Laura nie miała problemów, by je odnaleźć, choć droga do tego miejsca zajęła jej nieco więcej czasu, niż się spodziewała.
Okolica porośnięta była dziką roślinnością, a w oddali widać było pozostałości zniszczonych zabudowań. Wokół panowała głucha cisza, przerwana tylko odgłosem wiatru szeleszczącego w gałęziach krzewów i nielicznych drzew. Laura podjechała bliżej i zsiadła z rogga, zarzucając wodze na stojący jeszcze fragment drewnianego ogrodzenia.
– Jakbym zbyt długo nie wracała, wiesz co robić – rzekła cicho.
Zwierzę rzecz jasna nie odpowiedziało, lecz w jego wielkich oczach dostrzec można było zrozumienie. Laura wyciągnęła z sakwy przy siodle lampę naftową i nie mówiąc nic więcej, weszła do kopalni.
Wnętrze przypominało zapomniany grobowiec, w którym wielu pogrzebało swoje marzenia o bogactwie. Należące niegdyś do pracujących tu górników narzędzia leżały porozrzucane po ziemi. Obok nich potężne dębowe belki i podpory były jedynymi świadectwami minionej świetności kopalni.
Laura przemierzała ciemne korytarze, wpatrując się w mroczną przestrzeń przed sobą. Światło lampy rozjaśniało tylko niewielki obszar wokół niej, rzucając złowieszcze cienie na wszystkie strony. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i stęchlizny, który mieszał się z wonią starych, drewnianych konstrukcji i metalu. Słychać było jedynie szum wiatru, przemykającego przez szczeliny skał oraz dźwięk kroków Laury, które odbijały się echem od ścian kopalni.
W nikłym świetle lampy połyskiwały słabo stalowe, zardzewiałe szyny, które prowadziły do nieodgadnionych głębin. Kobieta szła wzdłuż nich, lecz w pewnym momencie tunel rozgałęział się. Przystanęła więc i unosząc lampę, przyjrzała się obu przejściom. Wyglądały tak samo, lecz po chwili nasłuchiwania Laura zdecydowała się skręcić w lewo, skąd dobiegał cichy pomruk. Krok po kroku przemierzała wąski korytarz, aż znalazła się w obszernej, naturalnej jaskini, która została zaadaptowana przez górników na miejsce do przeładunku. Cała przestrzeń była oświetlona przez blask fluorescencyjnych roślin, które zdobiły ściany i sufit groty. Ich delikatne światło sprawiało, że skały mieniły się w kolorach od złota, po zieleń.
Kobieta postawiła lampę na ziemi i powoli zbliżyła się do środka jaskini, gdzie znajdował się niewielki ołtarzyk, na którym leżała nieprzytomna Alice.
– Jak udało ci się mnie znaleźć? – zapytał szeryf, wyłaniając się zza szerokiego filara.
– Doktor Teris – odparła lakonicznie Laura, gdy tylko upewniła się, że dziewczynce nic nie jest.
Szeryf pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Ach, tak. Pani doktor. Czyli jednak mnie zdradziła. No cóż, trudno, ale to już bez znaczenia. Lekarka wypełniła swoją rolę. Wszystko idzie zgodnie z planem.
– Wszystko? A list Bettie Brown?
– Drobna komplikacja. Nic więcej – odrzekł drwiąco szeryf. – Zakon nie ma pojęcia, co się dzieje w Wiechni. W przeciwnym wypadku wysłałby tu cały oddział zakonników. A tak, jesteś tu tylko ty. Sama.
Laura uśmiechnęła się wyzywająco i niepostrzeżenie aktywowała Krąg Tashimra. Nie spuszczając wzroku z agortha, zacisnęła dłoń w pięść. Czuła jak świeża rana otwiera się i znów krwawi, tworząc małe, czerwone plamki na podłodze.
– Musisz dopiero od niedawna siedzieć w ciele szeryfa, skoro cię nie wyczułam – stwierdziła chłodno.
– Zdążyłem się już zadomowić – odparł z przekąsem. – Może po prostu twoje umiejętności nie są tak dobre, jak ci się wydaje?
– Zaraz się przekonamy – rzekła poważnie kobieta i wyciągnęła broń.
– Daj spokój. Dobrze wiesz, że to nie wystarczy. Nawet jeśli zabijesz to ciało, w co szczerze wątpię, to znajdę sobie nowe. Samej zaś nigdy ci się nie uda zniszczyć mojej prawdziwej postaci.
– Zobaczymy.
Laura strzeliła dwukrotnie i natychmiast rzuciła się w bok, starając się zyskać trochę dystansu. Agorth trafiony w pierś, tylko się zaśmiał, ignorując ból i ruszył wprost na nią. W miarę jak się zbliżał, twarz szeryfa coraz mniej przypominała ludzką. Jego skóra przybrała niezdrowy, szary odcień. Oczy nabrały bordowego blasku, a wargi rozciągnęły się do granic możliwości, aż w końcu pękły, odsłaniając ostre jak brzytwa zęby. Z palców zaś wyrosły ogromne, zakrzywione szpony przywodzące na myśl pazury drapieżnej bestii.
Laura cofała się przed nim, cały czas strzelając. Każdy wystrzał był celny i potężny jak uderzenie bojowego młota, lecz mimo to agorth wciąż posuwał się naprzód. Śmiertelne dla zwykłego człowieka trafienia nie były w stanie zatrzymać stwora, tylko go nieco spowolniły.
Wkrótce znalazł się dostatecznie blisko, by Laura mogła niemal poczuć jego oddech na swojej skórze. Kobiecie pozostał ostatni nabój, lecz nie spanikowała. Z zimną precyzją wycelowała w przeciwnika i pociągnęła za spust, posyłając mu kulę prosto między czerwone ślepia.
Wokół unosił się dym zmieszany z drobinkami krwi i wydawało się jakby czas zastygł na ułamek sekundy, a potem agorth zwalił się jak długi na ziemię. Laura odsunęła się od niego i pospiesznie zaczęła lawirować pomiędzy podporami stropu i porzuconymi w kopalni przedmiotami.
Agorth po chwili wstał i ryknął z wściekłością, wypełniając podziemia dudniącym echem. Słysząc to Laura sięgnęła po zapasową amunicję, by przeładować, lecz potwór był tym razem szybszy. Spiął się i runął na nią w niewiarygodnym, ponad siedmiojardowym skoku. Jego szpony rozerwały bordową koszulę Laury i wbiły się głęboko w jej bok tuż poniżej żeber. Kobieta krzyknęła z bólu, a niepodobny już w żadnym stopniu do szeryfa stwór, uniósł ją do góry i cisnął o najbliższy filar.
Laura z trudem podniosła się z ziemi, przezwyciężając pulsujący ból w boku, z którego kapała ciepła krew. Niemal natychmiast otrząsnęła się z pierwszego szoku, czując jak zalewa ją fala adrenaliny i wściekłości. Przyłożyła dłoń do rany, by choć częściowo zatamować krwawienie i utykając ruszyła w kierunku centrum jaskini. Agorth przyglądał się jej z rozbawieniem i bez pośpiechu podążył za nią.
Obficie krwawiąc, kobieta opadła w końcu z sił i nie była w stanie iść dalej. Chwyciła się burty niewielkiego wagonu na urobek, by nie upaść i z wysiłkiem usiadła. Śliskimi od krwi palcami zaczęła wkładać naboje w pusty bęben rewolweru. Agorth stanął nad nią i zaśmiał się paskudnie. Z łatwością wytrącił jej broń z ręki, zupełnie jakby zabierał zabawkę małemu dziecku. Złapał Laurę za szyję i brutalnie poderwał ją do góry.
Spodziewał się ujrzeć przerażenie w oczach kobiety, ta jednak popatrzyła na niego złowieszczym wzrokiem, który wytrącił go zupełnie z równowagi. W tej samej chwili Laura złapała agortha za rękę, którą ściskał jej gardło i wykrzywiła usta w przerażającym uśmiechu. Tatuaże kobiety rozbłysły od nagromadzonej energii magicznej i uwolniły zawartą w nich moc.
Stwór odskoczył jak poparzony, lecz zaraz zamarł. Z niedowierzaniem rozglądał się dokoła, rozpoznając wymalowane krwią symbole, które Laura ukradkiem pozostawiła, krążąc po jaskini. W tym momencie agorth zrozumiał, że kobieta wcale przed nim nie uciekała, tylko zastawiała na niego śmiertelną pułapkę.
– Nie, to niemożliwe! – krzyknął z wściekłością. – Ty nie możesz mieć z Nim paktu! Żaden zakonnik nie jest w stanie korzystać z magii śmierci!
Kipiący ze złości agorth wyszczerzył kły, gotów do ataku, lecz narysowane wokół runy natychmiast go unieruchomiły. Stwór desperacko próbował się uwolnić, ale obezwładniające go zaklęcie było zbyt potężne. Jego ciało skurczyło się i zgięło wpół coraz ciaśniej oplatane przez niewidzialne więzy, których nie potrafił w żaden sposób rozerwać.
Krwawe znaki pulsowały słabym, tajemniczym blaskiem, oświetlając umęczoną twarz agortha, który szybko tracił siły. Czuł jak płonie jego każdy mięsień, jak łamana jest jego każda kość. Ból był niemal nie do zniesienia i potwór upadł na ziemię, miotając się na wszystkie strony.
Laura w skupieniu manipulowała runami, przechodząc przez kolejne etapy skomplikowanego czaru. Każdy jej ruch związany był z intensywnym wysiłkiem, a z tatuaży kobiety zaczął wydobywać się czarny dym. Gęste jak smoła opary wirowały wokół jej sylwetki, przybierając różne kształty, aż w końcu rzuciły się nagle na agortha.
Potwór wydał przeraźliwy ryk, gdy dym wdarł się do jego wnętrza, penetrując trzewia. Moc Ducha pochwyciła eteryczną postać agortha i nie pozwoliła, by uciekł, opuszczając ciało szeryfa.
– Czym ty jesteś? – wycharczał ostatkiem sił i podniósł wzrok na Laurę, która wciąż się do niego uśmiechała.
W jej jasnopiwnych oczach dostrzegł samą śmierć. Potem była już tylko ciemność. Agorth został unicestwiony, a człowiek, którego opętał, leżał martwy na ziemi z wypalonymi oczodołami.
Laura chwyciła się za bok i zaklęła paskudnie, czując jak krew przecieka jej przez palce. Dezaktywowała Krąg Tashimra i wyczerpana osunęła się na kolana. Wiedziała, że nie ma dużo czasu. Wyjęła z sakwy przy pasie mały woreczek z proszkiem na zasklepienie ran i drżącymi dłońmi posypała nim rozcięty bok. Ostry, palący ból przeszył ją na wskroś, gdy substancja zaczęła działać i kobieta wydała z siebie przeciągły jęk. Zacisnęła mocno zęby i starannie obwiązała ranę grubym bandażem, który wydobyła z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Odpoczywała tak przez chwilę, dysząc ciężko i zbierała się w sobie, by wstać. Spróbowała kilka razy, lecz ostatecznie nie dała rady się podnieść. Poirytowana i obolała doczołgała się więc na czworakach do ołtarza, na którym leżała Alice. Każdy ruch sprawiał jej ból, lecz kobieta nie zamierzała się zatrzymywać.
Z wielkim trudem podciągnęła się i spojrzała na piętnastolatkę. Ta, mimo całego zamieszania, wciąż była nieprzytomna, ale nie wyglądało na to, żeby doznała jakichkolwiek obrażeń. Miała na sobie skromny strój pokojówki. Ten sam, w którym przywitała ją, gdy Laura meldowała się w pensjonacie pani Rosenvelt. Zdawało się, że wszystko było w porządku, lecz dla pewności Laura przyłożyła ucho do piersi Alice i dopiero, gdy usłyszała wyraźne bicie serca, odetchnęła z ulgą.
Usiadła powoli i oparła się plecami o szorstkie belki ołtarza. Była wycieńczona. Zimne krople potu spływały po jej bladej skórze, a pod powiekami pojawiły się głębokie cienie. Walcząc ze zmęczeniem, Laura wyciągnęła metalową piersiówkę i przystawiła ją do ust.
Pusta.
– Cholera – wymamrotała i straciła przytomność.
*
Obudziła się w miękkim łóżku, z czystą białą pościelą i to ją zdziwiło. Znajdowała się w przyjemnie urządzonym pomieszczeniu pełnym porannego światła. Ściany były pomalowane na jasny beż, a na podłodze leżał dywan w odcieniach zieleni. Meble, choć proste, były solidne i dobrze utrzymane. Laura rozejrzała się niepewnie, lecz zaraz rozpoznała wynajmowany przez nią pokój w pensjonacie pani Rosenvelt.
– Witamy z powrotem wśród żywych – powiedział Bob McGregor, przysuwając się nieco bliżej z krzesłem.
– Pić…
– Co?
– Daj… mi… pić…
– A tak, oczywiście.
Starszy mężczyzna wziął dzbanek i nalał świeżej wody do kubka. Laura widząc to chrząknęła i wskazała wzrokiem swoją torbę, leżącą na podłodze. Bob schylił się i wymacał wewnątrz butelkę burbona. Uśmiechnął się pod wąsem.
– Nie wiem, czy powinnaś… – rzekł bez przekonania i wylał wodę przez okno.
Napełnił kubek alkoholem i wręczył go kobiecie, która wypiła duszkiem całą zawartość.
– Ostrożnie. Byłaś nieprzytomna przez dwa dni.
– Aż… tyle?
– Ano, tyle. I tak dzięki niech będą Wielkiej Trójcy, że twój rogg znalazł jedną z grup, które poszukiwały Alice i doprowadził ją do kopalni. Inaczej nigdy byśmy was nie odszukali. Mądre zwierzę.
– Dziew… czynka?
– Alice ma się dobrze. Całe szczęście, niewiele pamięta z tego wszystkiego. Odpoczywa teraz pod opieką pani Rosenvelt.
– To… dobrze…
– Nieźle cię załatwił ten cały vira. Straciłaś mnóstwo krwi. Ledwo udało mi się cię poskładać. Ha, i co robisz taką minę? Może nie wyglądam na takiego, ale znam się na opatrywaniu ran. W wojsku mnie nauczyli. Doktor Teris, niestety, nie mogła ci pomóc. Znaleziono ją martwą w domu grabarza razem z jego trupem. Wszyscy zachodzą w głowę, co się tam wydarzyło. Wiesz może coś na ten temat?
Laura nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i ponownie zanurzyła się w odmęty niespokojnego snu.