- Opowiadanie: Dugale - Dom przeciągów

Dom przeciągów

Dzień dobry! Przedstawiam Wam moje pierwsze opowiadanie, jakie napisałem w całości, około 7-8 lat temu. Ostatnio odkopałem moje stare zapiski, powoli je porządkuję i to idzie na pierwszy ogień.  Zainspirowane mocno opowiadaniami Beksińskiego i S. Kinga. Miłego czytania :)

PS Bardzo dziękuję za betowanie Ambush :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Dom przeciągów

Dom bez klamek. Dom przeciągów. Drzwi, okna, piętra i ten cholerny, przejmujący chłód, mrożący krew, wywołujący ból głowy i stawów. 

– Nie, muszę temu przeciwdziałać.

Biegnę po schodach na dół, wbiegam na korytarz, do przedpokoju i zamykam drzwi. A właściwie przymykam, bo ciężko mówić o zamykaniu, gdy nie są spełnione wszystkie założenia związane z zamykaniem czegokolwiek.

W tym wypadku drzwi pozbawione klamki nie mogą zostać zamknięte, jedynie przymknięte, co czynię, naiwnie myśląc, że mi się uda. W tym momencie biegnę w zupełnie drugą stronę, by zamknąć (przymknąć) drzwi prowadzące na zewnątrz.

Gdy już wydaje mi się, że problem został zażegnany, mój wysiłek przyniósł jakiś, jakikolwiek, najdrobniejszy efekt i w końcu czynność na pozór błaha, ale tak żmudna i wymagająca tyle wysiłku i zaangażowania została spełniona, wszystko się wali, w ostatniej chwili. Gdy już wyciągam rękę i pcham drzwi do końca, przez dosłownie milimetrową szparę pomiędzy nimi a framugą wdziera się do środka podmuch, zimny, gwałtowny, rozdzierając na oścież prawie zamknięte drzwi i uderzając nimi o ścianę.

Powstałe w ten sposób naprzemienne prądy wiatru bezlitośnie smagają moje lekko ubrane ciało, wymierzając mi karę, na którą sam nie wiem, czy zasłużyłem. Zdarza się tak bardzo często, lecz niekiedy udaje mi się w końcu przymknąć obie pary drzwi.

Jednak to nie jedyny sposób, w jaki powietrze zamienia ten dom w istne zimne piekło. Dochodzą do tego okna, które są chyba jeszcze gorsze. Mianowicie, gdy problem drzwi na dole zostaje (pozornie) zażegnany, okiennice na piętrze rozpoczynają swój koncert, łącząc się z drzwiami do poszczególnych pokoi i pomieszczeń, co w rezultacie przynosi istną kanonadę trzasków i huków. Wtedy trzeba być naprawdę szybkim.

Biegnę zatem na górę i przymykam po kolei najpierw okna, a następnie drzwi w każdym pokoju. Lecz, gdy znajduję się już na końcu, już na skraju, gdy niemal widzę tę nie zmaterializowaną lecz upragnioną wolność od ciągłego biegania i zabezpieczania się przed trzaskaniem i chłodem w tym momencie wiatr wzmaga się, wręcz wyrywając ostatnie skrzydło okiennicy z mych rąk, i tworząc przepływ powietrza na poziomie co najmniej całego piętra, który łączy się po kolei z pokojami, których przymknięte jedynie drzwi i okna nijak mogą owemu przepływowi powietrza zapobiec. Następnie przepływ uderza także na parter i zabawa rozpoczyna się od nowa. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. I tak w kółko. Ciągła walka, pośpiech, zdenerwowanie, i ostatecznie porażka tuż przy samym końcu. Frustracja, następnie opanowanie.

– Spokojnie, złość nic tu nie da. Muszę przynajmniej zminimalizować stopień wyziębiania mojego organizmu, bo oszaleję.

Nie da się uciec. Poza domem bez klamek w moim świecie nie istnieje nic. Nie jestem nawet pewien, czy da się z niego wyjść, za każdym razem, gdy próbowałem wyjrzeć przez okno, okiennice zostawały pchane nagłym zrywem wiatru i tym sposobem mój nos już nie raz ucierpiał, odpuściłem więc kolejne próby. Tak samo rzecz miała się z drzwiami. Na pozór ciągle otwarte nigdy tak naprawdę nie zdradziły co kryją za sobą, a gdy próbowałem to zgłębić zostałem srogo ukarany, tak jak przy oknie. Nawet, jeżeli trzaskające okna i drzwi kryją za sobą cokolwiek co można by zobaczyć, co mieści się w zakresie percypowania mojego umysłu, raczej nigdy nie będzie mi dane tego ujrzeć. Tak na osiemdziesiąt trzy procent, zawsze zostawiam jakiś margines prawdopodobieństwa.

Przed zimnem nie da się schować. Wszystkie, bez wyjątku, pokoje mają drzwi i okna. Nie ma strychu, piwnicy czy komórki na miotły. Wszystko jest połączone ze sobą ciągłym przepływem lodowatego powietrza, a dłuższa zwłoka w działaniu prowadzi do jeszcze większej frustracji niż w przypadku odnoszonych ciągle niepowodzeń.

Trzask. Ciągły trzask połączony ze świstem i temperaturą powietrza sprawiają, że bezczynność jest podpisaniem wyroku dotyczącego pozbawienia siebie zdrowia psychicznego. Muszę więc działać i działam. Ciągle działam.

Nie wiem, czy rozumuję dobrze. Czasem wydaje mi się, że te trzy wymiary, o których często zdarza mi się podczas tej syzyfowej pracy rozmyślać mnie nie dotyczą. Albo inaczej – nie są wystarczające, by opisać to, co tu się dzieje. Czasem wydaje mi się, że zmęczenie, które odczuwam jest materialne. W takim sensie, że mogę je najzwyczajniej w świecie spożyć, w rezultacie je likwidując, a sobie dostarczając dodatkowo energii. Nie wiem, czy tak jest bo nigdy nie złapałem siebie na jedzeniu zmęczenia. Ale jest to kwestia, która siedzi głęboko w mej głowie i jeszcze minie chwila, lub dwie nim dojdę prawdy.

Gdybym miał powiedzieć, ile już tu siedzę, to moja odpowiedź wahałaby się od godziny do tysiąclecia. W miejscu takim jak to nie rozmyśla się o upływie czasu. W miejscu takim jak to czas nie istnieje, albo jest czymś zupełnie innym, niż w trójwymiarowej rzeczywistości.

Tak jak w przypadku zmęczenia czas może być materialny. Może stać, może płynąć wolno, lub pędzić na złamanie karku, tego nie wiem. Albo może to ja pędzę i go wyprzedzam, w rezultacie staję się coraz młodszy, co również rozwiązywało by po części problem zmęczenia. Przynajmniej tak mi się wydaje. Bo i rzecz dotycząca zmęczenia i czasu to jedynie spekulacje. Spekulacje, które czynię – o ironio – dla zabicia czasu. A może nie tyle dla zabicia ale bardziej dla zajęcia. Wykonywanie tych samych czynności – nie ważne jak wymagających – będąc zamkniętym w stosunkowo niedużej przestrzeni staje się monotonne. Potwornie wręcz nużące, powtarzalność obrzydza, odpycha, frustruje, wywołuje w pewnym momencie paniczną chęć ucieczki. Wydaje mi się, że wpadłbym w błędne koło, gdybym nie miał o czym rozmyślać. Ponieważ w tym miejscu i brak działania, ale także i samo działanie potrafią doprowadzić do obłędu.

Moja świadomość zdaje się być oderwana od tego małego "świata". Wnioskuję to po tym, że zauważam pewne nieprawidłowości, albo może osobliwości, których bym nie widział, gdyby owo miejsce towarzyszyło mi przez całe życie. Niestety nie mam jako takiego punktu odniesienia, ponieważ poza obrazem struktur świata, do którego porównuję ten dom w mojej głowie nie ma nic na jego temat. Żadnych obrazów, odczuć, wspomnień, nic. Więc w sumie ciężko nazwać go punktem odniesienia, lecz ja tak go traktuję. Jest dla mnie swoistym wyznacznikiem normalności, więc sposób funkcjonowania, lub może istnienia tego obiektu przestrzennego, w którym egzystuję – lub nie, tego też nie jestem pewien – jest dla mnie w pewnym sensie zagadką, fascynuje mnie. W taki dziwny, mroczny sposób. Bo w parze z fascynacją idzie również nienawiść i strach.

Jak można zamknąć drzwi bez klamki? Myśląc przez chwilę, dochodzę do wniosku, że leżące przede mną gwoździe i deski, które są tu od zawsze, lub pojawiły się przed chwilą, na które o mało właśnie nie wpadłem biegnąc na górę zamknąć (przymknąć) okna, lub na które wpadam co chwilę mogą się do tego nadać. Nie myśląc dłużej ani chwili chwytam leżące przede mną na ziemi przedmioty i biegnę na górę – od niej zacznę. Nie mam młotka, co może być trochę kłopotliwe, lecz wiem, że znajdę inny sposób, po prostu muszę. Wbiegam do pierwszego pokoju, chaotycznie próbuję obrzucić okiennice deskami i gwoździami, wszystko upada na ziemię wywołując huk, wiatr rozwiewa przedmioty po pokoju.

– Nie tak, wszystko nie tak – myślę sobie, uspokajając się trochę.

Podnoszę jedną deskę, wkładam parę gwoździ do ust. Po chwili zdaję sobie sprawę, o czym jeszcze zapomniałem. Upuszczam deskę na ziemię, przełamuję ją na pół mocno naciskając na nią stopą – puszcza. Teraz z improwizowanym młotkiem stworzonym z połowy deski powtarzam poprzednie czynności. Podnoszę, wkładam. Następnie wciskam jeden gwóźdź na skraj podniesionej deski, przykładam do okiennicy i uderzam "młotkiem" wbijając gwóźdź dalej. Udało się. Gwóźdź bezlitośnie przebił się przez deskę i zagnieździł we framudze okna. Powtarzam tę czynność. I powtarzam. I powtarzam. Przechodzę z pokoju do pokoju, najpierw okno następnie drzwi i tak w kółko. Zostały mi już zaledwie dwie lub aż sto desek, po pięciu minutach lub po dwóch dniach praca jest skończona.

Zabiłem.

Zabiłem deskami wszystkie drzwi i okna. Siedzę na parterze. Po turecku. Wydaje mi się, że zawsze lubiłem to robić, choć równie dobrze mogę to lubić dopiero od teraz. Jest względnie cicho, słyszę jedynie jak wiatr smaga zewnętrze domu. Ale nie dostaje się do środka. Nareszcie nie dostaje się do środka. Jest mi względnie ciepło, bo nie jestem już smagany lodowatymi podmuchami, lecz moje ubranie wciąż nie uległo zmianie, ale to nieistotne, bo wygrałem. Prawda?

Koniec

Komentarze

Cześć, Dugale 

Gratuluję debiutu. 

Próbuję określić, co czułem podczas lektury Twojego szorta. Jest tutaj pewna klaustrofobia, niepokój związany z bezsilnością bohatera. Za klimat wielki plus, ale mam wątpliwości, co do narracji. Myślę, że gdybyś wplótł odrobinę poetyki a mniej opisu, szort nabrałby dodatniego waloru. Poza tym, tekst podobał mi się. Czekam na więcej, mając nadzieję, że wysmażysz coś naprawdę wybornego. Wnioskuję to po tym szorcie, jak i po przedmowie, ponieważ lubię Stefcia Kinga i bardzo sobie cenię Beksińskiego. 

Pozdrawiam

Witam i gratuluję debiutu :)

 

Myślę, że co do zasady udało się tu stworzyć niepokojącą i oniryczną atmosferę, o którą jak zakładam chodziło. Zgadzam się z szanownym przedpiścą, że niepokój, klaustrofobię i bezsilność daje się odczuć

 

Miejscami przechodzisz z emocjonalnego, nieformalnego stylu do niemalże reporterskiej, suchej relacji (”zminimalizować stopień wyziębienia organizmu” – taki zwrot bardziej pasowałby do naukowego artykułu o wydrze morskiej, niż do onirycznej scenki) i to jest chyba jedyna rzecz, która ciut psuje pozytywne wrażenie.

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej :)

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nowa Fantastyka