Z przerwanego snu pamiętałem tylko walkę z olbrzymem, który mnie zmiażdżyć owłosioną stopą. Desperacko próbowałem uwolnić się od ciężaru zgniatającego pierś.
Usłyszałem westchnięcie i otworzyłem oczy. Rozczochrane włosy, łaskoczące w nos, nie należały wcale do monstrum ze snu, tylko do Irtil. Kobieta przełożyła głowę na moje ramię, szukając wygodniejszej pozycji. Odgarnąłem włosy z jej policzka. Spojrzałem na oświetloną księżycem twarz, łagodną i może nawet rozmarzoną. Bałem się, że kiedy tylko otworzy oczy, jej rysy zmąci niepokój.
Kiedy przed kilkoma miesiącami przedarłem się przez ośnieżone góry i trafiłem do wioski, w której mieszkała Irtil, byłem ranny w każdym znaczeniu tego słowa. Nie chciałem dłużej wykonywać rozkazów atakowania rodaków, podczas gdy do Starego Państwa wkraczała armia Tewenu. Księstwo Gocen, choć okupowane, wydawało się spokojnym miejscem, gdzie można przeczekać wojenną zawieruchę.
Irtil nie była opiekuńcza, nie wycierała potu z czoła ani nie opatrywała ran. Dzieliła się tym, co miała. Przychodziła wiedziona ciekawością, nie współczuciem. Kiedy przy kolejnej wizycie usiadła z drugiej strony paleniska, zaczęliśmy rozmawiać jak dwójka przyjaciół, którzy nie widzieli się od dzieciństwa. Potrafiła w jednej chwili przejść od zachwytu do furii, ale właśnie w tym znalazłem ukojenie. Nie znała intryg ani zakłamania.
Teraz, zamiast wieść spokojne życie w gospodarstwie rodziców, stała się poszukiwanym zbiegiem, podobnie jak jej brat i wuj. Od tygodnia ukrywaliśmy się w pasterskiej chacie. Co mnie podkusiło, żeby napaść na teweński transport?
W oświetlonym księżycem oknie zakołysała się pajęczyna, pokryta kropelkami rosy. Długonogi pająk wbiegł na sieć. Przez chwilę siedział na środku, jakby czekał na zdobycz, ale potem powędrował po skosie w dół ku obwodowi pajęczyny, snując nową nić. Była znacznie grubsza od reszty sieci i miała złoty połysk. Na skraju pajęczyny zwierzę zakręciło i utkało poziomą linię. Kiedy znów zawróciło ku środkowi, wydawało się, że zamierza utworzyć trójkąt. Wierzchołek figury był jednak postrzępiony niczym zębaty szczyt wulkanu. Zwierzę przebiegło na środek podstawy. Tam uplotło wypełniony złotą przędzą prostokąt, a następnie zwieńczyło go półkolem.
To nie mógł być przypadkowy wzór. Czyżby bogini, którą kiedyś uratowaliśmy z magicznej pułapki, wreszcie sobie o nas przypomniała?
Pająk zaczął tkać kolejny symbol. Był zbyt mały, bym z tej odległości mógł dostrzec wszystkie szczegóły. Ostrożnie przełożyłem głowę Irtil na worek wypchany sianem. Wstałem z posłania i ruszyłem w stronę okna.
Brzęknęła miska, zostawiona na klepisku. Ortek zerwał się na równe nogi i z impetem wyrżnął głową w powałę. Wyrwana z sufitu deska odbiła się od podłogi i zatańczyła na jednym z końców, wahając się to w prawo, to w lewo. Pył, osypujący się z wyjedzonych przez korniki otworów, spadł wprost na głowę śpiącego Behta, który potężnie kichnął. Podmuch naruszył nietrwałą równowagę przedmiotu. Zerwałem się, by złapać deskę, ale było już za późno. Jej koniec wpadł prosto w pajęczą sieć.
– Nie! Dlaczego?!
Podniosłem deskę i ze zgrozą patrzyłem na drgające w konwulsjach nóżki pająka.
– Co? Co się stało? – spytał Beht. Ortek ziewnął, macając się po głowie. Z zewnątrz dobiegło gniewne mruknięcie niedźwiedzia, który spał przed chatą. Tylko Irtil westchnęła słodko i przewróciła się na drugi bok.
– To był znak, znak od bogów! – Wskazałem rozsmarowane po ścianie szczątki pajęczyny, które w niczym nie przypominały złotego wzoru.
– Znów te koszmary, Edan? – Beht pokiwał głową. – Znam jednego szamana, pomoże ci! Dobry jest, a jego grzyby jeszcze lepsze… Jak za młodu tam zaszedłem, trzy dni potem biegałem z wilkami, naguteńki… Jedna wilczyca takie miękkie futerko miała… – rozmarzył się.
– Nie obchodzi mnie wilczyca! To wskazówka, pierwsza od wielu dni! Któryś z bogów wcielił się w pająka, a wy go zgnietliście!
Dopiero po wypowiedzeniu słów, przed oczami pojawiły mi się obrazy możliwych konsekwencji. W większości z nich nasz los był o wiele gorszy od tego, co spotkało pająka.
Ortek podszedł do mnie, spojrzał na konające zwierzątko, pokiwał głową i położył wielką dłoń na ramieniu.
– Ja też straciłem żabkę! – Po jego policzku spłynęła łza.
– Utkał z nici kształt góry, znam ją! W Starym Państwie mówią na nią Lodowa Gardziel, a pasterze z Altadaren zwą ją Górą Cieni.
– A innych nazw nie mają? – odezwał się Beht. – Takich, co by mi się włos na głowie nie jeżył? Bo jak się za dużo jeży, to wypada, a łysy nie chcę wracać.
– Widziałem symbol tunelu. To grobowce, wykute w ścianach jaskini sięgającej do wnętrza góry. Pasterze chowają tam głowy swoich rodów…
– Że je odcinają wcześniej? – ton głosu Behta zdradzał zaniepokojenie.
– Nie, nie o to chodzi… Całe ciała. Najważniejszych z rodu.
– Bo to dobrze nie brzmi, włosy jeszcze przeboleję, ale głowę… I co to wszystko ma wspólnego z nami?
– Kiedy go zgnietliście, pająk tkał właśnie godło rodu króla Jesendala…
– Który nie żyje, w Starym Państwie żrą się o tron, i właśnie najechał ich Tewen! – dokończył za mnie Beht.
– Z grubsza tak jest.
– A czy Jesendala nie zgładziła księżna Elenti, z ludu Altadaren? Która też już nie żyje, prawda?
– W zasadzie tak.
– Zatem altadareńczycy mają powody, by nie pałać miłością do Starego Państwa. A skąd ty pochodzisz, Edan?
– Ze Starego Państwa… – przyznałem, nieco zirytowany. Przez te pytania zdążyłem zapomnieć, co miałem powiedzieć. – Skąd tak się znasz na polityce, Beht?
– Bo jak człowiek całe dnie ziemię orze, to ma czas na myślenie o tym, co zasłyszał, nie? Coś mi się zdaje, że zaraz powiesz, dlaczego mamy tam iść – kontynuował Beht. – Ale co tylko gębę otworzysz, to trup się pojawia. Nie powiem, że mi tu dobrze, ale przynajmniej jestem żywy. Jak widzę młot i kowadło, to nie pakuję tam paluchów.
– Daj wreszcie skończyć! W Lodowej Gardzieli pogrzebana jest królowa Efenel, babka Jesendala.
– A nie mówiłem, że będzie trup? – podsumował Beht z satysfakcją w głosie. Rozczochrana Irtil usiadła na posłaniu, mrugając zaspanymi oczami.
– Tylko coś mi się nie zgadza. – Beht pokręcił głową. – Jakim cudem jest pochowana w górach, a nie w stolicy?
– Kiedyś Stare Państwo i pasterze żyli w pokoju. Efenel wybrała to miejsce, bo lód zachowuje zwłoki w nienaruszonym stanie. Miała obsesję nieśmiertelności. Dożyła dziewięćdziesięciu sześciu lat. Kiedy zmarła, nadal była uważana za piękność. Jeszcze za życia zapłaciła Radzie Starszych Altadaren za prawo do pochówku. Tak zrujnowała tym finanse, że po jej śmierci syn postanowił odzyskać złoto siłą… Beht, usnąłeś? Żadnych pytań?
– A ja to co? – odezwała się nagle Irtil. – Nie zamierzam się wyprawiać jeszcze dalej od domu! A na pewno nie do miejsca, gdzie jest zimniej niż tu i są jakieś trupy!
– No cóż, zrobisz, jak chcesz. Czy mówiłem już, że do twarzy ci w tym wdzianku teweńskiego piechura? Te rozdarcia na piersi i tyłku podkreślają twoją figurę…
W izbie było ciemno, ale mógłbym przysiąc, że w oczach Irtil zapłonęły ogniki gniewu.
– Zanim czymś we mnie rzucisz, daj dokończyć! Otóż słyszałem, że Efenel została wyprawiona na tamten świat z pokaźnym zapasem strojów, a większości z nich nie założyła za życia ani razu. Pewnie znajdzie się coś dla ciebie.
Usłyszałem prychnięcie i w moją stronę nie poleciał żaden przedmiot, co uznałem za pomyślną wróżbę.
– Zgoda, ale jeśli tylko dotknę trupa, wracam prosto do domu! – odezwała się w końcu Irtil.
– Beht, nie widzisz, że bogini chce się nam odwdzięczyć? – zwróciłem się do jej wuja. – Wreszcie chce dać nam niezmierzone skarby, a my tego nie weźmiemy?
– Jakbym chciał coś komuś dać, to bym dał, a nie wysyłał do jakiejś gardzieli! Poza tym, nie mieliśmy pomagać siostrom i bratu? Nie taka była zagadka bogini?
– Kto nadąży za bogami… – Ostrożnie ująłem pająka za nóżkę i wyrzuciłem go za okno.
* * *
– Nie mówiłem, że w końcu trafimy? Zaraz będziemy przy grobowcu.
Tuż przed zachodem słońca wiatr rozwiał chmury spowijające szczyt. Zalśniły błękitne jęzory lodu, wypływające spomiędzy zębatej korony skał. Widok mogliśmy podziwiać jedynie przez chwilę. Wkrótce gęste kłęby mgły spłynęły po zboczu i wypełniły wąwóz, którym biegł szlak.
– A skąd niby wiesz? Może rozbijemy obóz i poszukamy wejścia rano? – wystękał podążający za mną Beht i wytrząsnął kamienie z buta. Ścieżka była zbyt wąska i kamienista, by jechać wierzchem. Prowadziliśmy konie za sobą.
– Tym szlakiem Altadareńczycy nosili ciała zmarłych. Robili to w jeden dzień.
– Słyszałem, że oni zmieniają się w kozy – powiedział Beht z miną znawcy. – Możemy trzy dni tak drałować.
– To tak nie działa. Tylko bogowie, magowie i szamani mogą prosić zwierzęta o użyczenie ciała…
– Edan, niedźwiedź! – rozległ się podniesiony głos Irtil, która szła na końcu.
– Co niby z niedźwiedziem?
– Włos mu się zjeżył i mruczy.
– On coś jadł ostatnio? – wtrącił Beht. – Bo ten niedźwiedź podejrzany jakiś, że się tak za nami włóczy. Może tylko czeka, żeby nas chapsnąć?
Rozległo się krakanie. Chwilę później gniewny pomruk niedźwiedzia tak przybrał na sile, że nawet ja go usłyszałem. Koń szarpnął za uwiąz.
– Gawron? O, i jeszcze jeden! – Beht wskazał czarne ptaszysko, które usiadło na kamieniu i gapiło się na nas.
Niedźwiedź przyśpieszył kroku. Porykiwał gniewnie, płosząc ptaki siedzące z boku ścieżki. Dopiero teraz zauważyłem, ile ich jest. Skąd się wzięły? Z chmury?
– Chodźcie! Widzę wejście!
Przesmyk między skalnymi ścianami, przez który ledwie się przeciskały objuczone konie, rozszerzał się w owalny kocioł, otoczony rumowiskami. Na jego przeciwnym brzegu dojrzałem ciemny otwór jaskini.
Gawron przeleciał mi tuż nad głową. Po chwili kolejny ptak usiadł na jukach konia. Ten nerwowo potrząsnął łbem i położył uszy.
– Sio mi stąd! Może pasterze dawali im dary, odprowadzając zmarłych? – spytałem Behta, ale ten nie odpowiedział. Opędzał się od krążących nad nim gawronów.
– Szlag by trafił te ptaszyska!
Kiedy tylko wydostałem się na otwartą przestrzeń dna kotła, wyjąłem pochodnię i zapaliłem ją. Może to odstraszy gawrony? Dopiero kiedy ogień rozpalił się w pełni, dostrzegłem wśród kamieni ruszające się cienie ptaków. Były ich setki.
Z wąwozu wybiegły najpierw spłoszone konie, a chwilę później Irtil i Ortek. Siłacz starał się osłaniać siostrę, jak tylko mógł. Gawrony siadały na jego ramionach i głowie, uderzając dziobami i drapiąc pazurami. W miejsce każdego strąconego ptaka pojawiało się kilka następnych. Dobiegłem do Irtil. Zacząłem walić na oślep pochodnią w chmarę kłębiącą się nad jej głową. Poczułem swąd palonych piór. Obok nas przebiegł niedźwiedź, z kilkoma gawronami wczepionymi w grzbiet.
– Do grobowca, szybko!
Ptaki stały się bardziej zawzięte. Jaskinia nie wydawała się ich odstraszać, ale przynajmniej nadlatywały z jednego kierunku, co ułatwiało obronę. Potknąłem się o coś długiego i grzechoczącego. Zerknąłem pod stopy. To były kości, setki wybielałych gnatów, żeber i czaszek!
Kilkadziesiąt stóp od wejścia wpadłem na Behta. Za nim stały stłoczone konie i niedźwiedź z pyskiem pełnym czarnych piór.
– Zamarznięte! Wejście blokuje lód!
– Na Nerkla, toż to mogiła! Dawaj cokolwiek – pochodnie, miecze… dla Irtil łopatę… Ortek, ruszże się, nie kul się tak!… z tym Nerklem to niechcący… do diaska, drugi raz!
Wybór broni okazał się dość trudny. Widły – po co Beht zabrał widły? – zbyt szybko zapchały się nabitymi na kolce truchłami. Toporek miał zbyt mały zasięg. Ostatecznie zostałem przy mieczu, który nie był idealny, ale ponieważ machałem nim pół życia, szło mi to w miarę sprawnie. Łopata też sprawowała się nieźle, choć widziałem, że Irtil opada z sił.
– Irtil, potrzebujemy magii! – krzyknąłem, łapiąc za ogon gawrona, który usiłował wydłubać mi oko.
– Nie potrafię tak na zawołanie!
– Z nietoperzami potrafiłaś!
– Byłam wściekła! Przerażona! Walczyłam o życie! Sio, ty paskudo! – Szarpnęła za skrzydło ptaka, który zaplątał się pazurami w jej włosy.
– A teraz niby nie?
– Znalazł się ten, co potrafi na zawołanie!
– No miecz wyciągam i walę.
– Tak? A ten drugi miecz?
– Jaki drugi? Aaa, do tego pijesz… Ortek, kilof nie tym końcem! Beht, daj mu do łapy coś innego!
– Kto tu musi mieć nastrój?
– Tak? A kto najpierw kusi, rozpala, a później leży jak śpiąca królewna i tylko och i ach?
– Ale sobie moment wybraliście! – wtrącił Beht, jednocześnie przypalając pochodnią natarczywego ptaka, który wydzierał się wniebogłosy.
W myślach rozbrzmiały mi słowa Irtil. Byłam wściekła. Może to jest kluczem?
– Piskać i stękać to nawet Almena potrafi!
Zmarszczyła groźnie brwi.
– Córka młynarza? Ta cycata wywłoka? Co ci do niej?
Dostrzegłem pierwsze magiczne iskierki na końcach palców Irtil, zaciśniętych na łopacie.
– Mówili, że jak tyłeczkiem zakręci, to całą noc nie ustaje… A że krąglutka tu i ówdzie, to tylko oko cieszy…
Iskry się wydłużyły i sięgnęły za nadgarstek. Do oślepiającej bieli dołączyła czerwień, błękit i brąz. Sztych łopaty zaczął siać zagładę wśród gawronów, ciskając je o ściany jaskini.
– Niby czyje oko? I… I niechby spróbowała łopatą wywijać, albo po górach biegać! O własne cyce by się potknęła!
– Jak ostatnio masło ubijała, to całkiem zgrabnie się ruszały… a trzonek maselnicy co i raz przytulały…
Iskry wystrzeliły na przedramiona, wspinając się coraz wyżej. Łopata nie posyłała już ptaków na ścianę, tylko miażdżyła je w locie. W powietrzu zawirowały czarne pióra, jakby ktoś rozpruł poduszkę.
Nadszedł czas na ryzykowną część planu.
– Irtil, jak już wrócimy, to może zaprosimy Almenę na wieczór? Jak zaloty tak cię męczą, to w nocy odpoczniesz…
Schyliłem się w samą porę, by nie zdobyć guza na czole. Sztych łopaty zatoczył krąg wokół Irtil, masakrując jeszcze więcej gawronów. Końcówki włosów dziewczyny uniosły się jak przed letnią burzą. Mogłaby zabijać samym spojrzeniem oczu, przymrużonych jak u dzikiego kota. Cofałem się w stronę lodowej przegrody.
– A z takimi bioderkami mnóstwo dzieci urodzi… I wykarmić ma czym…
Oparłem się plecami o lód. Irtil otoczył biały rozbłysk. Na czole poczułem pęd powietrza, usłyszałem huk pękającego metalu, a na głowę posypała się lawina okruchów lodu.
Zrozumiałem, że rozmyślnie chybiła. Stała o krok, rozczochrana, zakrwawiona i pokryta piórami, pod którymi nadal błyskały iskry. W dłoniach trzymała resztki złamanego trzonka. Po policzkach ciekły łzy.
– Irtil, przepraszam! Jesteś tylko ty! Musiałem jakoś obudzić w tobie magię!
Rozległ się głuchy grzmot. Lodowa przegroda pokryła się siatką spękań.
– Ortek, uderz w lód! Za nim jest uwięziona żabka!
W chwili, w której wymyśliłem kłamstwo, zdałem sobie sprawę, że będę musiał z niego wybrnąć, i to całkiem szybko. Śmierć przez zadziobanie groziła jednak tu i teraz, a zgon na skutek uduszenia łapami Orteka mogłem nieco odwlec.
Ortek rozpędził się i wyrżnął barkiem w nadwątloną przegrodę. Wielki blok odkruszył się i wpadł do wnętrza tunelu. Otwór był wystarczająco duży, by zmieściły się w nim konie.
– Szybko, do środka! Potem zatarasujemy przejście!
Podbiegłem do Irtil. Pocałowałem ją. W tej samej chwili iskry przeskoczyły na mnie, a następnie zatańczyły przed ciemniejącą zasłoną powiek.
* * *
Koszmar o wielkoludzie depczącym pierś powrócił. Tym razem włochata stopa zmaterializowała się w postaci łapy niedźwiedzia. Odłożyłem ją na bok, spoglądając ze zdziwieniem na pysk spoczywający obok mojej głowy. Wydobywający się z niego zapach wina nie wydawał się pasować do zwierzęcia.
– O, wreszcie się książę obudził! – Usłyszałem głos Behta.
– Książę?
– No, bo my wszyscy teraz książęta, tylko rządy krótkie będą…
– Beht, jakiś bóg cię nawiedził, że mówisz zagadkami? A, o to chodzi! – Dostrzegłem błyszczące w świetle pochodni złote i srebrne nici. Leżałem w wielkim stosie ubrań.
– Mam jedną dobrą wiadomość i wiele…
– Niech zgadnę: jesteśmy w grobowcu Efenel.
– Edan, to ja chciałem powiedzieć coś dobrego! Zatem grób, moim sprytem, znaleźć się udało, a i do środka gładko weszliśmy. Tyle że kamienne wrota się zawarły, i nijak nie da rady wyjść. No i niedźwiedź zgłodniał. Nie wiedzieliśmy, czy mu jeszcze burczy w brzuchu, czy już w gardle. Ale że znaleźliśmy butlę wina, to je Irtil wysiedziała jak jajo, żeby odmarzło, i go spoiliśmy. Jeszcze kapka została.
– Może uśnie, jak na zimę?
– Za chudy jest, obudzi się z głodu.
Usłyszałem brzęknięcie, dochodzące z ciemnej części grobowca.
– Ortek szuka żaby – wyjaśnił Beht.
– Tutaj?
– Nie mogliśmy mechanizmu do otwierania ruszyć… coś rzec musiałem.
– Za szybko się uczysz, Beht. A gdybyś mu teraz powiedział, że żaba jest poza grobowcem?
– Mechanizmu, Edan. Chyba wyraźnie gadam! Wrót to i sto chłopa nie ruszy. Z tej strony mechanizmu nie ma.
Wygrzebałem się z góry szat i dopiero wtedy poczułem, jak jest zimno. Kiedy dotknąłem metalowej sprzączki, przywarła do palca.
– Gdzie Irtil?
– Sprawdzała, czy wino nie skwaśniało. Owinąłem ją w futra.
– Musi być przyczyna, dla której bogowie nas tu sprowadzili. I drugie wyjście. Ci, którzy żyją ułudą nieśmiertelności, nie dają się zabić gwoździami w trumnie. Mamy jeszcze pochodnie?
– Znalazłem cały stos wonnych świec. I królowa nie jest wcale w trumnie. Siedzi na tronie, w sąsiedniej komorze. Zabalsamowana czy zamrożona, nie wiem.
– Dobrze. Obejdę grobowiec, może coś znajdę. Jak konie?
– Okrywałem je, ale trzęsą się z zimna. Wody też nie ma, a królowej owsa na tamten świat nikt nie spakował. Tyle, co w moim bagażu.
– Potrafisz się modlić, Beht?
– O, jeszcze jak…
– To spróbuj spytać boginię, dlaczego nas tu zesłała! Bo jeśli tak wygląda nagroda, szkoda było fatygi, żeby ją ratować.
– A ty? Nie pytasz?
– Ciągle, ale jakoś nie ma odpowiedzi. Może zbyt wiele przy tym przeklinam?
* * *
Beht i Ortek spali, otuleni futrem z gronostajów. U ich stóp leżał niedźwiedź. Brodę wuja spowijał szron, a na koszuli brata dostrzegłam złotą broszę w kształcie żaby. Edan drzemał w drugim kącie pomieszczenia, zakopany w górze balowych sukni. W skostniałej ręce wciąż tkwiła dopalająca się świeca. Wyjęłam przedmiot z dłoni, ogrzałam palce ciepłem oddechu i wsunęłam pod materiał. Pocałowałam go w policzek.
Owinęłam się szczelniej futrem, poprawiłam rzemienie mocujące szale z lisów wokół bosych stóp i podreptałam w stronę głównej komory grobowca. Siedząca na tronie kobieta przeraziła mnie, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, ale teraz poczułam ciekawość. W przeciwieństwie do reszty ubrań zgromadzonych w krypcie, jej szata była skromna. Wyglądała jak ubranie pielgrzyma: prosta spódnica za kostki, damska koszula, rozpinana kamizelka bez rękawów, szal. Wszystko z jednakowego, beżowego materiału. Brak było zdobień, szlachetnych kamieni i złota. Dominował jeden wzór, dwa okręgi stykające się ze sobą, zdeformowane w miejscu spotkania. Kiedy się mu uważniej przyjrzałam, zauważyłam, że nie jest to płaska figura, ale krzyżująca się wstęga.
Niespodziewanie wokół zrobiło się jaśniej. Spojrzałam na świecę. Płomień palił się tak samo, jak poprzednio. To na moich palcach pojawiły się iskierki! Wstrzymałam oddech. Jeszcze niedawno tak bardzo chciałam mieć dostęp do magii, by pomóc otworzyć kryptę, ale nie mogłam z siebie wykrzesać absolutnie nic. Teraz moc się pojawiła, ni z tego, ni z owego.
Dotąd nie miałam wiele do czynienia z magią. Kilka razy widziałam pokazy sztuczek na jarmarkach. Efekty ich działania zdawały się tak ulotne, że równie dobrze mogły być tylko złudzeniem, a ja nie lubiłam być oszukiwana. W rozmowach starszych osób słyszałam wielokrotnie, że Gocen odwrócił się od magii, ufny w siłę i upór swoich mieszkańców. Może dlatego Tewen tak szybko nas złamał. Imię Aradela, maga ognia, który sprawił, że stolica poddała się w jeden dzień, było wymawiane jak przekleństwo.
Kiedy bogini powiedziała, że jestem kluczem do magii, nie mogłam w to uwierzyć. A jednak to właśnie ja uwolniłam ją z pułapki! Od razu pomyślałam o rodzicach. Oni musieli coś wiedzieć! Opuszczaliśmy wioskę w pośpiechu i nie mieliśmy wiele czasu na rozmowy, ale mimo to spróbowałam.
Natknęłam się tylko na niedomówienia i milczenie. Pokłóciłam się z ojcem. Miałam coraz więcej pytań, nie tylko o mnie, ale również o Orteka. Przywykłam do tego, że jest o głowę wyższy niż reszta mężczyzn w wiosce i potrafi wyrwać pień, z którym nie daje sobie rady wół. Polubiłam też jego charakter, choć nieraz tłumaczenie mu pewnych rzeczy doprowadzało do szewskiej pasji. Dla mnie był po prostu łagodny i wrażliwy. Rówieśnicy, którzy twierdzili inaczej, kończyli z połamanym nosem i śladami moich paznokci na twarzy. Czyżby Ortek również był… szczególny?
Spojrzałam jeszcze raz na zamrożone ciało królowej. Tron stał na wysokim, kamiennym podeście. Pod jej brodą, wspartą na splecionych palcach, zauważyłam błyszczący przedmiot. Zawahałam się chwilę, po czym złapałam poręcz fotela, postawiłam stopę na krawędzi podestu i wspięłam się na niego. Nie ufałam blaskowi iskierek i chciałam przełożyć świecę do drugiej ręki, by oświetlić przedmiot. Wychyliłam się w stronę piersi zmarłej, balansując na jednej nodze…
Futro, którym owinęłam stopę, zsunęło się z oszronionego kamienia. Poczułam, że spadam. Krzyknęłam. Świeca wypadła z dłoni. Odruchowo próbowałam się złapać czegokolwiek. Palce chwyciły miękki szal, osłaniający szyję i ramiona królowej. Materiał najpierw zacisnął się wokół szyi, a potem zsunął z niej. Runęłam na stertę zdobionych skrzyń.
* * *
Poczułem pocałunek. Dla popękanych od mrozu warg była to w równym stopniu rozkosz, jak tortura, ale kiedy zobaczyłem twarz Irtil oświetloną migoczącym płomieniem świecy, nie wahałem się długo. Nakryłem nas suknią i dopiero wtedy odważyłem się wsunąć skostniałe palce między jej włosy.
W dotyku jej ust była drapieżność, gwałtowność i głód. Zmysły oszalały, przygryzane wargi bolały i domagały się więcej. Wstrzymałem oddech w obawie, że przerwę czar namiętnego tańca jej języka. Przerwała tylko po to, by docisnąć mnie mocniej do posłania. Kiedy dostrzegłem iskierki na jej skórze, mimowolnie zadrżałem. Przypomniałem sobie pocałunek przy wejściu do jaskini. Irtil najwyraźniej odczytała to jako podniecenie, bo jej dłoń już nie rozpinała mojej koszuli, tylko rwała ją na strzępy. Kiedy odwiodła drugą rękę, myślałem, że rozerwie również kalesony. Zamiast tego sięgnęła między własne uda.
Byłem podniecony, ale również zaskoczony. Nigdy wcześniej nie dotykała się tak w trakcie zbliżenia. Może dojrzała do tego, żeby wyjawić pragnienia? Widok tego, co robiła, rozpalał mnie jeszcze bardziej. Tylko przez moment pomyślałem, że może moje pieszczoty już jej nie wystarczają. Pożądanie szybko zagłuszyło niepokój. Końce szala zwieszającego się z ramion Irtil na przemian opadały na mój brzuch i unosiły się, łaskocząc skórę.
* * *
Obudziłam się obok Edana. Nie pamiętałam, jak się tu znalazłam, ale w pierwszej chwili nie wydawało się to ważne. Przytuliłam głowę do jego ramienia i dopiero wtedy poczułam, jakie jest chłodne. Leżeliśmy pod grubymi sukniami, ale zimno nieubłaganie przenikało przez materiał. Dlaczego nie miał na sobie ubrania? Macając ręką wokół znalazłam strzępki koszuli, a potem rozerwane nogawki kalesonów. Przylgnęłam do niego i próbowałam rozgrzać lodowate ciało.
– Edan, wstawaj! Edan!
Nie mogłam go dobudzić. Wyczołgałam się spod sukni. Przy stercie ubrań wymacałam świecę, hubkę i krzesiwo. Po kilku próbach, przy których palce przymarzały mi do krzesiwa, udało mi się wzniecić płomień.
– Edan, spójrz na mnie!
Otworzył oczy. Widział mnie i reagował na światło, ale spojrzenie wydawało się nieobecne.
– Wstawaj! Pomożesz rozpalić ogień. Nieważne, ile warte są te rzeczy. Musimy się ogrzać!
Zebrałam rzeźbione stołki, drewniane figury roślin i plecione kosze, a potem wrzucałam je w ogień. Zrobiło się cieplej, ale struga dymu wzniosła się pod sklepienie krypty, tworząc bury obłok. Edan dopiero teraz zaczął dygotać i szczękać zębami. Pomogłam mu znaleźć ubranie – wybór mieliśmy przecież ogromny – i pobiegłam do brata i wuja. Spostrzegłam, że niedźwiedź porusza przez sen łapami.
– Beht, znajdziesz młot? Ten, którym ogłuszyliśmy wtedy niedźwiedzia? Trzymaj go pod ręką. Zimno ci, bracie?
Ortek skinął głową.
– Chodźcie do ognia.
Edan nadal dygotał.
– Musimy znaleźć wyjście – odezwał się do nas. – Może coś przeoczyliśmy… Przeszukajmy każdą ścianę!
– Co z końmi? – spytał nagle Beht.
– Nie chcę ich słyszeć, kiedy będą… – zawahałam się, czy kończyć. – Mamy młot. Ten sam, co na niedźwiedzia.
– Irtil, zobaczysz, czy w tych skrzyniach z głównej komory nie ma czegoś więcej niż fatałaszki? Czegokolwiek, co może się przydać. A może dasz radę rozbudzić magię jeszcze raz? Skoro rozbiłaś lód, może i z kamiennymi wrotami się uda?
Przypomniałam sobie iskierki na dłoniach, które pojawiły się przy tronie królowej. Tak, warto było spróbować. Owinęłam szal wokół szyi – jakże cudownie ciepły i miękki się wydawał! – i ruszyłam w stronę komory.
* * *
Znalazłam sporo metalowych przedmiotów – mis, garnków, karafek i pucharów. Naszykowałam największy kociołek – jeśli Beht wybije w nim dziurę, możemy przerobić go na kozę, co zmniejszy zużycie opału. Stwierdziłam z satysfakcją, że piersiasta córka młynarza na pewno by na to nie wpadła. Same skrzynie świetnie nadawały się na opał.
Co jakiś czas spoglądałam na tron. Kusił jeszcze bardziej niż przy poprzedniej wizycie. Przysunęłam do postumentu skrzynkę i stanęłam na niej. Błyszczący przedmiot był medalionem na srebrnym łańcuszku. Miałam nadzieję, że wśród ogniw znajdę zapięcie.
Łańcuszek musiał zaczepić się o podszewkę kamizelki. Siłowałam się z nim, chuchając parą na zamrożoną twarz Efenel. Kiedy byłam bliska sukcesu, zimny metal się wyślizgnął ze zgrabiałych palców, a dłoń trąciła rękę królowej.
Na skórze pojawiło się pęknięcie. Po chwili odpadła cała kończyna. Oczekiwałam makabrycznego widoku kości, wystającej z ułamanego ramienia. Zobaczyłam jednak gładką, jednolitą powierzchnię.
To nie było ciało, tylko posąg, misternie wyrzeźbiony z lodu. Zerknęłam na potrzaskane kawałki ręki, leżące na kamiennej podłodze. Skoro była to tylko rzeźba, nie miałam oporów przed wyłamaniem drugiej dłoni. Ponieważ nadal nie mogłam odczepić łańcuszka, przeciągnęłam medalion przez głowę. Rozpięłam kościane guziki kamizelki. Kiedy udało mi się przeciągnąć jedną stronę przez kikut ramienia, z drugą poszło już łatwo.
Dotknięcie podszewki przynosiło ulgę zmarzniętym palcom. Zupełnie jakby kamizelka miała wewnętrzne źródło energii! Odczepiłam wreszcie medalion. Zrzuciłam z siebie futro i zarzuciłam kamizelkę na ramiona. Poczułam mrowienie na skórze, a potem przez całe ciało przeszła fala gorąca.
* * *
Beht stęknął. Para z oddechu osiadła na gobelinie. Tradycyjnie dostała mu się najgorsza komora, zastawiona przedmiotami od podłogi do sufitu. Narzekał i przeklinał tylko w pierwszej chwili. Szybko wpadł w podobny rytm, jak przy pracach w polu – orce, sianiu i zbiorach. Systematycznie przestawiał i porządkował rzeczy, dodatkowo segregując je według wartości handlowej i przydatności. Po jakimś czasie dotarł do ścian.
Kątem oka dostrzegł ruch za sobą. Odwrócił się. Oczy nie widziały w ciemności równie dobrze jak za młodych lat, więc lustrował pomieszczenie przez dłuższą chwilę. W końcu wrócił do pracy. Musiał przestawić kufer, który blokował dojście do drugiej części ściany. Przymarznięty przedmiot nie dał się ruszyć. Wreszcie po paru kopniakach kufer oderwał się od podłogi. Beht wcisnął się między niego a ścianę, przykucnął, po czym naparł na skrzynię nogami. Z przeraźliwym zgrzytem skrzynia się przesunęła, nie dalej niż o szerokość dłoni.
Niezadowolony z rezultatu, złapał wielki, mosiężny świecznik i utrącił nim zamek. Odchylił wieko. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy szelest i odgłos kroków, ale skrzypienie zawiasów zagłuszyło resztę. Na wszelki wypadek obejrzał się za siebie. Czyżby Edan lub Ortek postanowili jednak przyjść mu z pomocą? Zobaczył tylko długie, drgające cienie ułożonych w komorze stert rzeczy.
Pokręcił głową i pochylił się nad kufrem. Skrzynia była pełna czegoś, co w pierwszej chwili wziął za obroże dla psów. Kiedy jednak wyciągnął kilka przedmiotów, wyobraźnia zaczęła podpowiadać mu inne zastosowanie. Czy pikantne historie, które zasłyszał w karczmie, mogły być prawdziwe?
Znów usłyszał hałas. Tym razem zobaczył stojącą kilka kroków za nim Irtil. Odetchnął.
– Ładny kubraczek znalazłaś! I szalik też niczego sobie! – Odwrócił się i nachylił nad skrzynią. – Pomożesz mi? Trzeba to wywalić, żeby przesunąć kufer.
– Załóż to.
– Żartów ci się zachciewa!
– Załóż.
Głos brzmiał dziwnie oschle. Słowa wyszły z ust Irtil, ale ton do niej nie pasował.
– Sama sobie załóż! O, to chyba na cycki, takie małe, rozmiar pasuje…
Znalazła się o krok od niego, choć znów nie usłyszał, jak podchodziła. Dotknęła jego piersi otwartą dłonią. Najpierw zobaczył iskry pełzające po skórze siostrzenicy. Potem potworna siła cisnęła nim o ścianę.
* * *
Stuk, puk! Stuk, puk!
Ortek uderzał w ścianę drewnianym młotkiem i pogwizdywał radośnie. Lubił takie zadania: nie budziły w nim niepokoju, że może coś zrobić źle. Wystarczyło znaleźć miejsce, gdzie kamień wydaje inny dźwięk.
Przesunął się o krok, pochylił, zaczął znowu stukać. Myślał o tym, jak ucieszy się Irtil, jeśli uda mu się znaleźć przejście. A jeśli nawet nie znajdzie, i tak poklepie go po plecach, bo do ramienia już nie dosięgała. Może nawet Edan go pochwali? Ojciec go nigdy nie chwalił, a Edan potrafił rzucić miłe słówko. Wprawdzie z tą żabą nie wyszło, ale może Ortek nie dość długo szukał? Edan miał zawsze rację!
Stuk, puk! Stuk, stuk!
Aż podskoczył z radości. Zastukał jeszcze raz. Tak, odgłos był inny!
– Witaj, bracie!
– Znalazłem! – pokazał z dumą ścianę. Na środku wyrytego na niej wzoru znajdowała się niewielka wnęka.
Podeszła tanecznym krokiem. Zrobiła obrót. Beżowa spódnica zawirowała, rąbek się uniósł, a plisy rozprostowały. Pęd odchylił również krawędzie rozpiętej koszuli.
– Widzisz, jaki jesteś sprytny?
Ortek zmieszał się i pochylił głowę, odwracając wzrok. Irtil przytuliła się do niego. Jedna dłoń powędrowała na pierś brata, druga oparła się o jego udo.
– Zi–zi–zimno ci, siostro?
– Gorąco. Ale ty masz zimne palce. Rozgrzeję je.
Pochyliła głowę i dotknęła wargami jego dłoni.
– D–d–dlaczego Irtil bawi się w pieska?
– Och, tak, w pieska… Mogę być twoją suką…
Przerwał jej głuchy pomruk. Niedźwiedź przeciskał się między przedmiotami. Obnażył kły, a włosie na karku przypominało sztywną szczotkę.
– Bracie, niedźwiedź chce mnie skrzywdzić! Pozbądź się go!
Ortek odetchnął z ulgą. To potrafił robić. Rzucił się na niedźwiedzia. Zwierzę stanęło na tylnych łapach. Na twarzy Irtil pojawił się uśmiech: ostatnim razem, w jaskini, brat powalił niedźwiedzia bez trudu.
Zwierzę nagle opadło na przednie łapy. Rozpędzony Ortek przekoziołkował przez jego grzbiet. Wpadł w stertę złotych girland, zdobionych kwietnymi motywami ze szlachetnych kamieni. Próbował się podnieść, ale kończyny uwięzły w ozdobnych sznurach. Przypominał teraz wieloryba, który złapał się w sieć rybacką.
Na dłoniach Irtil rozbłysły iskry. Niedźwiedź popatrzył na nie, jeszcze raz wyszczerzył kły, prychnął i uciekł.
* * *
Kiedy usłyszałem za sobą człapanie, rozejrzałem się za bronią. Do kompletu kłopotów brakowało tylko głodnej bestii! Szykowałem się, by odeprzeć atak. Tymczasem niedźwiedź zatrzymał się, popatrzył na mnie, po czym podniósł łapę i wykonał nią dziwny, falisty ruch, zaczynając przy posadzce, a kończąc na wysokości pyska. Mruknął i znów się na mnie gapił.
– Co, skaleczyłeś się w łapę?
Niedźwiedź pokręcił łbem.
– Ej, ty mnie rozumiesz?
Mruknął zachęcająco.
– Zaraz… chcesz mi coś pokazać?
Niedźwiedź usiadł na zadzie i wykonał falisty ruch, tym razem obiema przednimi łapami.
– Dym? Coś się pali? Nie? Wąż? Dwa węże? Klepsydra! O, wiem, czas, ty to mądry jesteś!
Niedźwiedź zakrył łapą pysk.
– Nie? Nie czas?
Niedźwiedź niespodziewanie spojrzał między swoje tylne łapy, a następnie pokręcił łbem.
– Co, coś nie tak z tobą? Nie, zaraz… nie ma… kobieta! Irtil!
Niedźwiedź mruknął z zadowoleniem. Wykonał następny ruch łapami.
– Trójkąt… spódnica!
Podrapał się po łbie.
– Pchła? Zapchlona spódnica? Aha, dopiero się zastanawiasz!
Po chwili sięgnął łapą po błyszczącą bransoletę. Przesunął ją przed siebie. Niespodziewanie nakrył łapą i zaczął się rozglądać, udając zdziwienie.
– Coś jest, a potem nie ma? Zaginione! Irtil zgubiła spódnicę!
Niedźwiedź prychnął i pokręcił łbem.
– Nie? A co ty robisz z łapą? Chcesz podać mi łapę? Coś na łapie? Jest i nie ma? Sztuczka? Magia!
Zwierzę nasrożyło się i warknęło.
– Co, źle zgadłem? Aha, to ciąg dalszy. Zła magia. Zła Irtil w magicznej spódnicy? Nie? Irtil w złej magicznej spó…
Przypomniałem sobie szal. Zakląłem tak szpetnie, że niedźwiedź położył uszy.
* * *
Irtil wcisnęła medalion do otworu w ścianie. Usłyszała kliknięcie zapadki.
– Ortek, pomóż pchnąć drzwi. Krawędzie przymarzły.
Brat podszedł do ściany. Patrzył tępo w podłogę, jakby ktoś przetrącił jego muskularny kark. Drżącymi palcami chwycił brzegi kamiennej płyty.
Usłyszała kroki. Zobaczyła Edana. W ręku niósł młot. Z obucha broni kapały czerwone krople.
– Mój bohater, jak zawsze niezawodny! Mogłeś tylko ogłuszyć niedźwiedzia!
Przyjrzała się sylwetce, rzucającej długi cień na ścianę.
– Marzyłeś kiedyś o władzy? O tym, żeby zmienić los ludzi? Nie jakimś głupim napadem na transport. Tworzyć historię! Stare Państwo potrzebuje władcy, a ci głupcy nie zaakceptują kobiety. Edan Młotoręki. Posłuchaj, jak to brzmi!
– Efenel, prawda? – odezwał się Edan. – Twoją duszę uwięziono magią w tych szatach. To była tajemnica nieśmiertelności! Kiedy Irtil założyła je, zawładnęłaś jej ciałem.
– Czy połączone z moją wieczną duszą nie jest idealne? Przecież go pożądasz!
– Kocham Irtil, nie tylko pożądam.
Uśmiechnęła się triumfalnie. Podszedł do niej. Dopiero teraz dostrzegła, że czerwone krople na młocie są za rzadkie na krew. Wino?
Koniec rękojeści trzepnął ją w czoło, zanim zdążyła użyć magii. Straciła przytomność i upadła na stertę gobelinów.
– Czego się nie robi z miłości… – westchnął Edan.
* * *
Płomienie leniwie pochłaniały materiał. Beżowa tkanina skwierczała, wstęgi nieskończoności skręcały się i pękały, jakby nadal chciały walczyć.
– Myślisz, że Irtil będzie coś pamiętać, kiedy się ocknie? – spytałem Behta.
– Oby nie! Spłonie ze wstydu.
– Masz jeszcze ten przyodziewek teweńskiego piechura?
– Irtil się wścieknie, jeśli każesz jej go założyć.
– Przeszkadza ci to?
Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Ani trochę.
Konie wygrzewały się na słońcu i łapczywie piły wodę ze strumienia. Po gawronach nie było ani śladu.
– Gotowy na powrót do chłodu?
– A więc jednak! Wrócimy po te klamoty! – na twarzy Behta wykwitł uśmiech.
– Nie całkiem. Bo wiesz… ten symbol jednak nie był królewski. Dojrzałem identyczny na sklepieniu jaskini. To znak ludu Altadaren, pochodzi z czasów Wojny Bogów. Zależnie od wersji legendy, oznacza Pożeracza Lodu lub Lodowego Pożeracza.
– A nie ma jakiejś innej wersji?