Noc, choć upalna, zdawała się już tylko wspomnieniem. W jej miejscu nastał dzień – duszny, spękany od słońca, skąpany w złotych promieniach, które bezlitośnie paliły wysuszoną ziemię. Jechali drogą, która ciągnęła się niczym popękane żyły świata, prowadząc na skraj lasu. Powietrze było gęste, przesycone słodkawą wonią miododajnych lip, ale nawet ten zapach nie mógł przykryć czegoś… czegoś obcego.
Mężczyzna miał już swoje lata, grubo po pięćdziesiątce, a jego oczy, przyćmione czymś nieuchwytnym, zdawały się ciemniejsze niż kora starego dębu. Migały przed nim barwne błyski, dziwaczne smugi światła. Szczególnie przyciągało go rude igliwie, które gęsto ścieliło się pod rozłożystym świerkiem. Przez chwilę wydawało mu się, że to krew, świeża, wsiąkająca w ziemię.
Zakaszlał, zasłaniając usta wychudłymi dłońmi. Na jego czole lśniła cienka warstwa potu, a spadające krople przypominały rosę osiadającą na zimnym ostrzu miecza. Oczy rozszerzyły się, a żyłki pękały jak nadwyrężone nici przeznaczenia, zalewając białka krwistą purpurą. Wyglądał jak człowiek, który nie tylko stanął u wrót piekieł, ale i przeszedł przez ich najgłębsze czeluści.
Hjalkan od świtu obserwował jak choroba pożera więźnia, odbierając mu siły z każdą mijającą godziną. Wielka rogata sowa, dotąd czuwająca na splątanych konarach, przeniosła się na ramię Tropiciela. Jej szpony wbiły się mu w skórę, lecz ten nawet nie drgnął. Gałąź, na której przed chwilą spoczywała, była dla niej ostoją istnienia, a teraz, porzuciwszy ją, wydała z siebie skrzekliwe zawołanie, które poniosło się echem po ponurym lesie. Nad zielonymi połaciami szybowały inne jej pobratymczynie, cienie na tle gasnącego dnia. Mimo przestrzeni, jaka ich dzieliła, wszystkie zdawały się zmierzać ku niemu, jakby przyciągała je niewidzialna siła. Ludzie od zawsze szeptali o jego dziwnym darze, o więzi, której nie dało się wyjaśnić słowami. Sowy zawsze przychodziły do Hjalkana, choć nikt nigdy nie potrafił powiedzieć dlaczego.
– Nie najlepiej z tobą – zaczął, spoglądając na blade oblicze towarzysza.
Mężczyzna uniósł wzrok, najpierw na niego, potem na sowę, która drgnęła, jakby wyczuła coś w ciemniejącym lesie. Przywykł już do ich obecności, choć wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego ptaki lgnęły do tego człowieka.
– A co myślałeś? Że w kryminale dają pomarańcze? – zaśmiał się sucho, lecz śmiech szybko przeszedł w kaszel. – Nie minął nawet jeden księżyc, odkąd opuściliśmy Madenfal, a ja już jestem pewien, że powinienem był tam zostać i zdechnąć.
– Jesteś dla siebie zbyt surowy.
– Surowy to będę jak już zacznę niedomagać i nie będę w stanie trzymać wodzy – mruknął, ocierając wargi wierzchem drżącej dłoni. Spokojne parskanie jego konia zdawało się koić rozedrgane myśli. – Zamiast jakiegoś jelenia wilki dostaną moje truchło. Też dobrze. A tak w ogóle to mów mi Verdon Halp. To moje prawdziwe imię, w przeciwieństwie do tych, których przyszło mi używać w przeszłości.
– Mhm.
– Nie pierwszy raz mam wrażenie, że to błąd. – Halp wyciągnął z worka spory krążek sera, szorstkimi palcami zaczął go łamać i memłać. Brak większości zębów robił swoje. – Nie mogę być aż tak naiwny. W lochach źle, ale za nimi… nie jest wcale lepiej. Można powiedzieć, że to taki strach przed nieznanym, a tam, za kratami, nic mnie nie mogło już zaskoczyć.
– Czyli siedziałeś już wcześniej? – spytał Hjalkan, unosząc brwi w wyrazie niewielkiego zdziwienia.
– No, siedziałem. Inaczej się nie dało. Musiałem z czegoś żyć. A teraz… teraz przydałby się wywar z krwawnika. Kilka łyków i w mig bym się wykurował. Babka nauczyła mnie paru sztuczek. Aż mi się przypomniały dobre czasy. Jej opowieści o gniewie ducha lasu, o naturze, która karze tych, którzy ją lekceważą. Ale wtedy byłem naiwny i wierzyłem, że istnieje wszystko o czym tylko powiedziała.
– Wątpię, by znalazł się tu zielarz. A nawet jeśli, to nie mam na to czasu.
Hjalkan zwyczajnie zamyślił się, gdy rozmowa zeszła na temat pokrewieństwa. Nigdy nie poznał ani ojca, ani swej prawdziwej matki, a ta, którą zgładził, nie pozostawiła śladu w jego sercu. Mówią, że dobre czasy tworzą słabych ludzi, ale on nie widział dobrych czasów. Zamiast tego, od najmłodszych lat obcował z cierpieniem, brutalnością, z przemoczonymi nocami spędzonymi w cieniu. O swoich prawdziwych rodzicach dowiedział się dopiero później, i to nie z ust ludzi, którzy go wychowywali, lecz z plotek, a w nich jak zawsze, pełno było jadu, bo każde słowo mogło zranić głębiej niż miecz.
Ojciec, który przez większość swego życia kroczył wojenną ścieżką, nigdy nie przywiązywał wagi do tego, co działo się w domu. Jego świat toczył się na polach bitew, gdzie nie było miejsca na rodzinne ciepło. Żył z mieczem w dłoni, a serce miał zlodowaciałe przez lata wojny, pogrążone w rozlewie krwi i huku walk.
Druga połówka, słodka żona, była gospodynią, zadręczoną obowiązkami, które nigdy nie pozwalały jej na moment odpoczynku. Z czasem, jak to bywa w takich związkach, wieczna rozłąka zaczęła sprawiać, że serce stawało się coraz bardziej obce, coraz bardziej odległe. W końcu nadeszła chwila odejścia i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie sposób, w który to zrobiła. Kazała rozsiać po wsiach nieprawdziwe wieści, że to nie syn, ale córka przyszła na świat. Męża nigdy nie było przy dorastaniu dziecka, nie widział pierwszych kroków. Więc jej nie obchodziło, czy zdobędzie się na to, by odkryć prawdę o jego płci. Wolał zginąć w bitwie, niż wskazać niechcianemu potomstwu drogę ku przyszłości. Ona wybrała drogę kłamstwa, wolała zataić prawdę, niż spojrzeć mu w oczy i przyznać, że dziecko, jej jedyna nadzieja, w rzeczywistości było synem.
Ojciec zginął na wojennej ścieżce, uduszony garotą, a razem z nim umarło błędne przekonanie, które przez całe życie nosił w sercu, że nie spłodził syna. Nie przycisnął go do swojej piersi, naznaczonej wieloma bliznami wykutymi w ogniu niezliczonych walk.
Ona… Została zgwałcona i zamordowana w jednym z ciemnych zaułków ich rodzinnego miasteczka Barrowden. Dziecko przygarnęła kobieta, która pracowała w domu rozpusty, nie zdając sobie sprawy, że to, co zrodziło się w mroku, może wykiełkować w jeszcze głębszą otchłań, w coś, czego nie da się powstrzymać. Nie podejrzewała, że ten chłopiec, którego traktowała jak narzędzie, mógłby kiedykolwiek zabić. Pręt w jej oku był częstym obrazem, który widział przede wszystkim wtedy, gdy zamykał oczy. Sen, jak widać, nie był jego przyjacielem.
Nie miał również przyjaciół wśród rówieśników, którzy widzieli w nim odmieńca, kogoś, kogo nie sposób było zrozumieć. Budził w nich jedynie respekt, który nie przechodził w sympatię. Większość czasu spędzał w samotności, w towarzystwie sów, których pohukiwanie rozbrzmiewało w okolicznych kniejach. Ich obecność była dla niego czymś naturalnym, niemal nieuniknionym. Zawsze pojawiały się blisko niego, nawet w najciemniejszych godzinach dnia, być może szukając wspólnego zrozumienia, lub jakiejś nieuchwytnej więzi, która wciąż umykała wszystkim dookoła.
Czuł ich obecność, jakby były lustrem odbijającym jego własne, nieznane i dzikie części. To było niemożliwe, by nie zainteresował się ich zachowaniem. Nieraz kołysały się na drzewach tuż przed jego twarzą. Czasem ukrywały się w gęstwinach, jakby chciały ukryć się przed światem, który traktował je jak zagrożenie.
Niektórzy lubili na nie polować, czerpiąc z tego satysfakcję, której nie potrafił znieść. Ludzi nie obchodziło to, że te ptaki były czymś więcej – symbolem wolności, tajemnicy, a może nawet czegoś, czego nie da się zrozumieć. Hjalkan słyszał o przesądach, choć sam nigdy w nie nie wierzył. To, co dla innych było wierzchnią warstwą rzeczywistości, on traktował jak kurtynę, którą należało zignorować. Wkładał kamień do ich gniazd, przekonany, że to uczyni je niewidzialnymi. Te ptaki stały się jego towarzyszami, a ich los był w pewnym sensie związany z jego własnym.
Nigdy nie obnosił się ze swoim „ja”, choć zdolności były nie z tej ziemi. Było tylko kwestią czasu, zanim ktoś dostrzegłby jego niezwykłość, sposób, w jaki porozumiewał się z ptakami, jak je rozumiał i jak one odpowiadały na obecność Tropiciela. Tym kimś okazał się lokalny pan – Baron Eyvig, człowiek, który starał się utrzymać porządek w swoim dominium, dbając o to, by prawa, które ustanowił, były bezwzględnie egzekwowane. Jego sprawiedliwość była zimna i bezwzględna, nie pozostawiająca miejsca na łaskę ani wątpliwości. To właśnie on dostrzegł w nim potencjał, zapewniając mu robotę, a potem odesłał na królewski dwór, wręczając list rekomendacyjny, który otworzył przed nim drzwi do nowych, wciąż nieznanych ścieżek.
Mimo to, służba w imię króla wciąż trzymała go z dala od tego, co tak naprawdę tliło się w jego wnętrzu. Ta ciekawość, wiążąca się z szeptami o wronie, która jako pierwsza i jedyna powróciła z mgławic nie potrafiła wyparować. I choć świat wokół niego wciąż się zmieniał, a on podążał za obowiązkami i lojalnością wobec króla, to coś w nim wciąż ciągnęło go w stronę tego, co nieuchwytne – do tajemnic, które pozostawały nieodgadnione.
Nagle podniósł obie wodze i wywarł nacisk, zatrzymując konia w pół kroku. Jego spojrzenie zatrzymało się na garbatej wierzbie, której srebrzyste bazie drżały na wietrze niczym jedwabiste nici. Wśród wykrotów, gdzie drzewa leżały w nieładzie, dostrzegł barłóg, wymoszczony starannie gałęziami.
Wokół leżały porozrzucane, potrzaskane kości, niektóre wciąż świeże, inne już pokryte grubą warstwą mchu i wilgoci. Widok ten przywołał w jego pamięci ostatnie leże niedźwiedzia, które ujrzał cztery wiosny temu na Lodowych Żyłach, wśród szczelin skalnych, gdzie śnieg nieustannie gryzł w twarz. Im dalej brnęli w głąb lasu, tym słabiej słońce przebijało się przez gęstą zasłonę koron drzew, jakby sama ziemia pochłaniała światło, a mrok zaczynał nabierać własnej siły. Strzępy słonecznych promieni, które jeszcze przed chwilą rozświetlały ich drogę, teraz ledwie przedzierały się przez gałęzie, tworząc upiorne plamy na ziemi.
– Co tam widzisz? – wychrypiał Verdon. – Dzikie grusze? Smakują jak jakieś jebane cudo. Zjadłbym coś słodkiego.
– A niby jak byś pogryzł jabłko? – odpowiedział z sarkazmem. Jego uwagę przyciągnęła chmara kruków, która z impetem zerwała się z ziemi i rozleciała w popłochu, trzepocząc skrzydłami. – Gdzieś w pobliżu musi być strumień lub mokradła. Trzeba będzie napoić konie.
– Ah. Widzisz… Z tobą nie zginę.
– Póki co, nie.
Verdon zaczał odkrztuszać lepką, śluzowatą wydzielinę, lecz to, co wydostało się z jego ust, przypominało bardziej opiłki żelaza niż cokolwiek, co mogłoby ulżyć jego przesuszonemu gardłu.
– Ja pierdolę – zaklął, wykrzywiając twarz w grymasie. – Pozwól, że zdobędę się na opowieść, zanim chrypa całkiem pozbawi mnie głosu.
– Skoro musisz… – odparł Hjalkan, wzruszając ramionami. W jego głosie brzmiał znużony chłód, jakby rozmowy nie były tym, na co miał teraz ochotę. Niemniej jednak, słuchając Verdona, nie zdradzał żadnej oznaki znudzenia. Nadal błądził myślami wokół tego, co mogło wystraszyć kruki. To nie było zwykłe zjawisko.
– Czas trzeba jakoś zabić.
– Ludzi też. Mamy robotę, ale najpierw zajedziemy do Syvandis.
– No, no – przytaknął Verdon, zerkając na niego kątem oka. – W końcu powiedziałeś, co jest grane. Nie to, żebym się w ogóle nie domyślał, ale… Ja nie umiem dochować żadnej tajemnicy. Lepiej, bym od razu walczył, niż gadał. A raczej próbował walczyć, bo moje mięśnie przestają już drgać nawet na ryju.
– To nie będzie tajemnica – odpowiedział, z chłodnym spokojem w głosie.
Mężczyzna przybrał kamienny wyraz twarzy, starając się zebrać myśli, nim pozwoli im ujść z ust. W końcu, po chwili milczenia, powiedział:
– Chciałem opowiedzieć o kobiecie, o której wspominałem wcześniej w lochach. A co mi tam… Zrzucę kamień z serca.
– Skoro musisz – powtórzył Hjalkan z nieukrywaną obojętnością.
– Dobrze mnie znała… – zaczął smutnym głosem. – Poznałaby mój wyraz twarzy nawet przez sto masek, a mnie bolą wspomnienia naszych dawnych dni. Nie będę kłamał. Zanurzałem się w wódce, a wszystkiemu przyglądała się moja niedoszła żona. Potrafiła dobrać słowa w sposób, który sprawiał mi ból. I słusznie. Nie potrafiłem przestać. Chciałem tylko chlać i zabijać, a ona chciała rodzić dzieci. Czułem, jak wszystko we mnie pękało. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że wino, które piłem, było zabarwione jej uczuciem litości do mnie. Niekiedy jej skóra miała spore purpurowe plamy, niektóre podbiegały krwią. Tak… Zdarzało mi się podnieść na nią rękę. Wódka potrafiła przyćmić moje zmysły, wszystko wirowało wokół mnie i zdawało się unosić. Powtarzała, bym przysięgał… A ja powiedziałem tylko, że martwy nie dotrzymam żadnej tajemnicy. Nie chciałem zostawić jej brzemiennej… Samotnej, podczas gdy ja sam gniłbym w jakimś rowie. Rozumiesz, co mam na myśli? Nawet nie miałaby co pochować. Wilki już o to by zadbały. Ponoć żebra to jest coś, co jedzą jako pierwsze. Ale co ja będę gadał…
– Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? – zapytał Hjalkan.
– A będzie już z ćwierćwiecze.
– Nie spieszysz się, by jej szukać.
– Bo jestem dla niej martwy – oznajmił, przebierając palcami w siwej brodzie. – Nawet jeśli by wiedziała, że wciąż żyję, to jestem dla niej martwy. – Powtórzył chłodno, wymawiając prawdę, którą dawno już zaakceptował.
Hjalkan podrapał się po niskim czole.
– A skąd ta pewność, że oddycha? Może dawno już jej nie ma, a ty cierpisz na próżno.
– Oby nie… – Verdon spuścił wzrok, jakby ciężar tych słów przygniatał go do ziemi. – Ja zasługuję na swój los, ale ona powinna cieszyć się zdrowiem i wnukami. Powinna mieć życie, którego jej nie dałem.
– Żyjesz wystarczająco długo, by zrozumieć, że sprawiedliwość nie istnieje.
– Nie istnieje – przyznał rację. W ich rozmowie wybrzmiała gorzka zgoda. – Ale czasami można ją wymierzyć. Pewnego razu doszło do szarpaniny na półpiętrze. Niewiele pamiętam, a chciałbym nie pamiętać nic. Z samego ranka ocucił mnie chłód, który wkradał się przez otwarte okno. Przestraszyłem się, widząc zadrapania na ścianach, na tych samych, na których już dawno pozasychały ślady krwi po poprzednich „nieporozumieniach”. Można powiedzieć, że kochaliśmy się na zabój… Heh… – Jego usta zadrżały na moment, a potem wykrzywił je w gorzkim półuśmiechu. – Mojej Hany już nie było. Ani jednej chwili, w której bym o niej nie myślał. Ale taki los mężczyzny… Myśli dopiero, gdy straci. Uroczystość zaślubin nie była nam pisana. A była tą kobietą, która by czekała.
Burzowy Szpon próbował odgadnąć, co tak naprawdę kryło się za tymi słowami.
– Dlaczego piłeś? Chyba nie dla smaku?
– A już na pewno nie za zdrowie naszych ojców – odpowiedział Halp, zaciągając się głęboko. – Większość tych skurwysynów jest nieobecna w życiu dziecka, a później dziwota, że wyrastają na bandytów i morderców. Poza tym nie wiesz jak to jest przy chlaniu, jak to jest być w szponach zamiłowania do wódeczki. Dobra wykrzywia tak, że aż ciekną łzy. To głód. Wiadomo tylko tyle, że nigdy nie wiadomo, jak go zaspokoić. Zaczyna się od braku snu. – Halp spojrzał na Hjalkana, widząc, że ten nie rozumie do końca, ale postanowił wyjaśnić. – Walka z tą cholerą jest zazwyczaj nadaremna. Życie na sucho staje się nie do zniesienia. Niemożliwe. Drżenie rąk. Drgawki. Ten głód niektórych potrafi nigdy się nie skończyć.
– Chyba już rozumiem… Odsiadki były twoją jedyną szansą, aby się powściągnąć. Twoja pani z pewnością, by to doceniła. W międzyczasie sowa, która do tej pory siedziała na jego ramieniu, odleciała, a inna zaczęła pohukiwać w oddali. Hjalkan poczuł, że Verdon nie mówił tylko o alkoholu, ale o czymś znacznie głębszym.
– Gdybyś tylko ją odnalazł i wytłumaczył jej, jak było…
– Nie… Dałem jej ból. Od niej samej dostałem poświęcenie. Wystarczy mi świadomość, że pozbyła się potwora, bo widzisz one chyba istnieją naprawdę.
Gdy jakiś kruk dziwnie pokiwał łbem, a sowy zleciały się i obsiadły jedno drzewo, Tropiciel zaniepokoił się do tego stopnia, że rozkazał, by oboje natychmiastowo zsiedli z koni. Verdon bez słowa wykonał polecenie, szybko zeskakując z siodła. Przywiązał je do pobliskiego drzewa, upewniając się, że nie będą miały szansy się wyrwać. Nieprzyjemny zapach, który wkrótce wypełnił powietrze, zdradzał obecność gnijących zwłok, które znaleźli nieopodal.
– Od dawien dawna ludzie zbierają w tych lasach jeżyny – rzucił Halp, patrząc na martwe ciało. – Między innymi. Burzony są niedaleko stąd. Ktoś z tej wioski musiał nadużyć gościnności lasu. Albo trafił na bandytów. Tak to już jest w Gjaladenie.
Choć słowa te miały w sobie nutę zdecydowania, widać było, że Halp zachował czujność. Jego kciuk wciąż nerwowo przesuwał się po głowicy miecza, który dostał, gdy opuszczali miasto wraz z zestawem skromnych zapasów. Podeszli bliżej, lecz jeden z nich bardzo tego pożałował.
Hjalkan przykucnął, ostrożnie badając zwłoki. Ciało, które leżało przed nimi, było okrutnie rozczłonkowane, skóra rozdarta na strzępy, aż do kości. Z głowy pozostały tylko głębokie, szkarłatne bruzdy, a resztki ubrań, nasiąknięte krwią, były porozrzucane po skupiskach krzewów. Gałęzie splątywały się z rozszarpanym łańcuchem jelit, tworząc paskudny węzeł. Krew nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć; ślady wiodły głębiej w las, lecz Halpowi nie widziało się iść dalej. Mało tego, zrobił krok w tył, potykając się o wystający korzeń. Nieomal zwrócił wnętrzności na swój brunatny kaftan z obrzydzenia. Czegoś tak odrażającego nie widział nawet w najciemniejszych zakamarkach lochów.
Oboje wpatrywali się w okolicę, zdezorientowani. Z bujnych krzewów unosiła się mgła, niczym puch w powietrzu, stopniowo zasłaniając fragment lasu. Hjalkan zmarszczył brwi, przyglądając się temu z rosnącym niepokojem. Mgła… Jak to możliwe? – zastanawiał się. Jeszcze bardziej niepokojąca była jej narastająca gęstość.
Zaczął argumentować, że skoro nie mają czasu na zielarza, to tym bardziej na szukanie sprawcy, lecz Hjalkan zignorował jego głos. Skupił uwagę się na czymś innym – na kłębach sierści, gęstej, zbitej i posklejanej od krwi, które leżały wśród traw. Brak cięć na ciele nieszczęśnika – rozmyślał, przyglądając się poszarpanym szczątkom. Teraz był już pewien, że nie zrobił tego człowiek. Nawet taki najbardziej pomysłowy, jeśli można tak to ująć. Nie chodziło mu o pochówek, o to kto niedawno stracił życie, a o to co je odebrało. Współczucie raczej w nim bywało, niż było. A kiedy już się pojawiało, to było tylko błądzącą myślą, szybko odpędzaną przez chłód praktycznego myślenia.
W jego umyśle kiełkowało przeczucie nadciągającego zagrożenia. Zauważył, że sowa, która przysiadła najbliżej, miała oczy w kolorze słomkowej żółci. Potrafił z nich czytać i już wiedział, że przyjdzie im zawalczyć. Śledzenie ofiar po śladach nie było dla niego niczym nowym. W mieszku, który znaleźli chwilę później, tkwiły grzyby zaprawione krwią i mieszankami ziół.
– Masz tu swojego zielarza – rzucił chłodno, nie pozostawiając miejsca na dyskusję.
Ruszył tropem, odnajdując odciski wielkich łap i wypatroszony korpus dzika, który leżał między korzeniami starego klonu. Z oddali dobiegł trzask łamanych suchych gałęzi. Konie parskały niespokojnie. Hjalkan musnął dłonią uszkodzony pień modrzewia. Coś musiało się o niego otrzeć… Coś wielkiego. Coś pierwotnego. Coś, co broni swojego terytorium – wyszeptał w duchu.
Nie mylił się. Z wypróchniałego pnia wynurzyły się lśniące ślepia, odbijające nikłe światło. Zaraz za nimi wyłoniła się masywna sylwetka bestii, której przeraźliwy ryk poprzedziło długie prychnięcie i trzask ogromnej szczęki. Cielsko stworzenia pokrywało kudłate, biało-brązowe futro, ciemniejące na karku, jakby osmalone ogniem. Pysk wypełniały ostre zębiska, długie i poszczerbione, a od łba po zad istota mierzyła co najmniej dwanaście stóp.
Z pewnością to nie był zwykły okaz, ani taki, który zimą pogrąża się w otchłani snu w swoich gawrach. Owrzodzona skóra miejscami przypominała popękaną ziemię. Grzbiet usiany był kolcami, co sprawiło, że Verdon spurpurowiał i stwierdził, że bestia jest jakaś zmutowana, a ze zwyczajnym niedźwiedziem ma niewiele wspólnego. Można było wyczuć, że ta istota nie należy do świata, który znał. Powoli, ostrożnie zaczęli się wycofywać, lecz ścieżkę ku wierzchowcom zagrodził im drapieżnik. Ociężale stawiał łapy na błotnistej glebie, zostawiając wielki, głęboki odcisk za odciskiem. Jego ogromne, zgrzytające pazury wbiły się w miękką ziemię, a same ruchy, choć powolne, emanowały groźbą.
Zaczęli się cofać, stawiając ostrożne, wyważone kroki. Początkowo poruszali się wolno, nie chcąc sprowokować bestii, jednak gdy ta napięła mięśnie i wydała niski, złowieszczy pomruk, stało się jasne, że atak jest nieunikniony. W jednej chwili instynkt przejął nad nimi kontrolę, rzucili się do ucieczki, roztrącając gałęzie i brnąc w gęstwinę, podczas gdy ciężkie, dudniące kroki potwora zaczęły ich ścigać.
Kilkadziesiąt kroków dalej ciemny gąszcz splatał się z rozpadającą chatą, niemal pochłaniając jej zbutwiałą konstrukcję. Ściany, krzywe i tonące w błocie, zdawały się ledwie trzymać w całości, a dach uginał się pod ciężarem pleśniejącego mchu. Mimo to odnaleźli w niej chwilowe schronienie. Na krokwiach dostrzegli wyryte znaki, których znaczenia nie potrafili odgadnąć.
– Mówiłem, że to błąd – panikował Verdon Halp. – Mówiłem! W lochach już się zdążyłem zadomowić, a śmierć w morskim mieście nie byłaby wcale najgorsza. Ale tutaj? Tutaj zarobię szpon drapieżnej bestii prosto w bebechy albo schwyta mnie zębami i…
Hjalkan przełknął parę przekleństw, czując obecność zwierza okalającego chatkę.
– Strach służy ci na zdrowie – rzucił, zerkając na towarzysza. – Poczerwieniałeś, a teraz ochłoń. Myślałem, że uciekniesz, jak tylko zejdę z konia.
Verdon spiorunował go spojrzeniem.
– Możesz mówić o mnie wszystko… Chuj, łachudra, ucieleśnienie chamstwa… ale tchórzostwa mi nie zarzucisz. Jestem porządnym złodziejem.
– Z grzeczności nie zaprzeczę.
– Dobrze bym wyglądał w czarnym aksamicie, ciut gorzej we krwi – Verdon prychnął nienaturalnym śmiechem, egzekwując humor na swój sposób.
Przez to całe zamieszanie nie zdążyli zauważyć co wypełniało wnętrze chaty. Powietrze było ciężkie, przesycone stęchlizną i czymś jeszcze… czymś gorszym. Na nadłamanym stole leżały zgniłe zwłoki, tak stare, że skóra zaczęła zlewać się z rozkładającym drewnem. Cuchnęło śmiercią, choć nie bardziej niż na zewnątrz. Odruchowo zasłonili usta rękawami. Jednak to, co najbardziej zaniepokoiło Hjalkana, znajdowało się nieco wyżej.
Tuż na wyciągnięcie miecza, ze spróchniałego stropu zwisał hak, a na nim wisiały paskudnie zepsute kawały mięsa. To od nich pochodził kwaśny, gnilny smród, od którego żołądek przewracał się na drugą stronę. A potem spojrzeli pod stopy. Na podłodze, w bezładnym stosie, piętrzyły się poporcjowane, starannie oprawione fragmenty ludzkiego ciała. Ręce pozbawione palców, korpusy rozcięte tak, jakby ktoś planował je wypatroszyć, a na jednej z desek leżała jeszcze głowa, świeża, z otwartymi, martwymi oczami.
– Ktoś musiał je tu przytargać całkiem niedawno – stwierdził Hjalkan, lustrując pomieszczenie.
Verdon przełknął ślinę, rozglądając się nerwowo.
– I to cię martwi najbardziej? A nie to, co czeka tuż za drzwiami?
– Żadne zwierzę nie potrafi ich otwierać, ani nie potrafi oprawiać mięsa…
– Ludożercy?
Tropiciel skinął głową porozumiewawczo, potwierdzając jego przypuszczenia.
– Przydałoby się to twoje ptaszysko, z którego jesteś znany – panikował były więzień. – Jak to działa, że wolisz podróżować bez niego? Życie ci niemiłe?
– Tego także nie zrozumiesz. Powiedzmy, że chciałem, by odzyskał siły. Falkony regenerują się bardzo wolno. Ich bronią są pióra, które odrastają nawet przez kilkanaście księżyców.
Halp prychnął cicho, ale zanim zdążył coś dodać, ich uwagę przyciągnął postrzępiony pergamin, wystający z kieszeni podartej tuniki, wciśniętej między beczki. Hjalkan pociągnął za skrawek materiału, delikatnie wyciągając papier. Był zmięty, niemal rozpadający się w palcach, pokryty błotem i tłustymi odciskami. Rozprostował go ostrożnie na dłoni, jakby w jego palcach spoczywał ślad po czymś, czego lepiej było nie odkrywać.
– Umiesz czytać? – spytał Halp raz jeszcze, patrząc nerwowo za siebie.
– Nie w takim stanie. Nie jest czytelny – skłamał Hjalkan bez mrugnięcia okiem. W rzeczywistości zdołał przeczytać jedno słowo, może dwa, wyłaniające się z zamazanych liter: Dzieci Størmurå.
Poczuł, jak coś zimnego przesuwa się wzdłuż jego kręgosłupa. To nie była zwykła nazwa. To legenda, którą straszono dzieci. Ale co jeśli była prawdziwa?
Rozmyślania przerwało uderzenie. Cała chata zadrżała, gdy bestia uderzyła szponami w zbutwiałą ścianę. Drewno jęknęło, zapadło się w jednym miejscu. Wkrótce ta ruina miała się rozsypać.
– Zabijemy ją, albo zginiemy, próbując – oznajmił Burzowy Szpon, powoli sięgając do rękojeści miecza.
– Przydałoby się rozpalone żelazo… Słyszałem opowieści…
– Te od babki?
– Tak…
– A z nią co się stało?
– Skoczyła w przepaść ze wzniesienia – odpowiedział, jakby to było najprostsze możliwe wyjaśnienie.
Halp oddychał płytko i urywanie, a każde wciągnięcie powietrza zdawało się palić jego gardło. Nie musiał mówić, by Hjalkan wiedział, że to właśnie bestia była przyczyną kołatania jego serca. Czuł lęk przed czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. Obaj wiedzieli, że zwłoka oznacza śmierć. Rzucili się naprzód jednocześnie. Kryminalista, jako pierwszy, odskoczył w bok, by zmienić kąt ataku i rozdzielić uwagę bestii na połowę. Ruchy były odrobinę spóźnione, dotknięte osłabieniem. Zmęczenie i uderzenie gorąca wynikające z nagłego wyrzutu adrenaliny odciskały się na każdym kroku.
Hjalkan skupił się na precyzji. Jego ostrze świsnęło w powietrzu, cięcia wychodziły z ramienia, a odpowiedni wykrok pozwolił uskuteczniać atak, wdrążając większą siłę. Wykorzystując moment dezorientacji potwora, odbił się od pobliskiego pnia i zaatakował z góry. Zamachnął się w locie i z całej siły wbił ostrze w grzbiet stworzenia. Metal ześlizgnął się po kolcach porastających ciało potwora, wydając nieprzyjemny, chrzęszczący dźwięk. Mimo wszystko cięcia były na nic, nawet skóra pokrywająca tułów była twarda jak skała.
Burzowy Szpon uniósł klingę, trzymając ją bokiem do nadciągającej bestii. Ta z impetem ruszyła w jego stronę, z rykiem przeszywając powietrze. Jej ruchy były ociężałe i wolniejsze od ich, więc bez trudu uchylali się przed każdym atakiem. W każdej chwili mogli uchylić się lub wykonać wykrok, nie dając się trafić. Jednak ryczenie bestii przybierało na sile, wzbierając w powietrzu jak niewidzialna fala, która wkręcała się w ich umysły.
Sowy, które dotychczas czuwały w mroku, zaczęły opadać z nieba. Ich ostre szpony zatarły się w powietrzu, a one same zanurkowały w potwora z bezszelestną precyzją. Wszystkie celowały w jego głowę, próbując wytrącić bestię z równowagi. Jednak bestia, zdaje się, nie reagowała na ataki ptaków. Nie próbowała ich odganiać ani w żaden sposób się bronić, jakby w ogóle nie dostrzegała ich obecności.
Niedźwiedź, jeśli nie był wyniszczonym osobnikiem, musiał przejść przez jakąś przerażającą mutację, być może związaną z tajemniczymi mgławicami. Tropiciel dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy Halp zdecydował się na atak, próbując dosięgnąć w okolicach szyi potwora, ten zareagował. Jego ogromna łapa odbiła się od ciała Halpa z brutalną siłą, która nabiła go na ciężki głaz. Jęknął z bólu, kurcząc się na ziemi, ale już po chwili starał się wstać, czując, jak każdy oddech jest torturą.
Burzowy Szpon, znany z niezrównanej żarliwości i doskonałego wyszkolenia, w tej chwili stawał w obliczu czegoś, co przekraczało ludzkie możliwości. Zamachnął się raz jeszcze, lecz moment nieuwagi okazał się zgubny. Bestia uderzyła go masywnym łbem, z brutalną siłą ciskając wprost na pień drzewa. Powietrze wyrwało się z jego płuc w bolesnym sapnięciu, a świat na ułamek sekundy zawirował przed oczami.
Miecz wypadł z jego rąk. Ostrze, jeszcze z ledwie widoczną plamą rdzy na ostrzu, z impetem sunęło w górę, by opadając, wbiło się z przerażającą siłą w suchą ziemię, która zadrżała od uderzenia.
Bestia, która szalała wokół nich, nie zatrzymywała się na moment, a jej pysk wydzielał gęstą ślinę, która ściekała w strugach na twarz Tropiciela. Smród jej oddechu był tak silny, że niemal można było poczuć go na języku. Wydawało się, że potwór całkowicie utracił czujność, zniecierpliwiony głodem, pragnąc jak najszybciej się posilić.
Verdon, mimo całkowitego wyczerpania, zebrał resztki sił, by doskoczyć z lewej strony. Stal wbiła się w bok szyi bestii, przebijając grube tętnice i wysyłając kaskadę krwi, która natychmiast zaczęła tryskać ze zranionej istoty. Hjalkan osunął się bezwiednie, przyciśnięty ogromnym szponem bestii. Dwa kolosalne pazury zatopiły się w jego ciele, przeszywając go przez bark, wbijając się w mięśnie i kości. Z otwartych ran poleciały gęste strugi krwi. Bestia skomlała z bólu, ale nie miała siły, by obronić się dłużej. Upadła z ogromnym hukiem na ziemię, częściowo przygniatając ciałem swoją ofiarę. Verdon dociskał ostrze w rozpaczliwy sposób tak, że widoczny był jedynie wystający trzon rękojeści. Mimo tego, że zwierzę już nie żyło, on nie przestawał krzyczeć z przerażenia.
Hjalkan wypluł krew z rozciętej wargi.
– Mówiłeś, że potwory istnieją naprawdę. – Ból przeszył całe jego ciało, a jednak ton głosu, choć osłabiony, był dziwnie spokojny. – No i popatrz. Miałeś rację.
– M… Miałe… – Verdon zaczął się jąkać. W gardle stanęła mu kula lęku. – Miałem na myśli co innego… Wykrakałem, kurwa. Pierdolone kruki! – Przeklinał, jakby to one były winne temu, co się stało.
– Wiem co miałeś na myśli. Jestem już martwy, ale nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. – Z trudem przełknął, a potem plunął krwią, która wciąż zalewała mu usta. – Zapamiętaj jedno: przeciwwagą dla płaczu jest śmiech, a dla cierpienia radość. Ale mnie u… urz… urządził…
Hjalkan zemdlał z wyczerpania i utraty krwi. Jego jedwabna koszula zmieniła kolor na głęboki, krwisty odcień, który zlewał się z resztą otoczenia. Poobijany Halp nigdy tak prędko nie znalazł się na koniu, którego podkopywał, by zmusić go do cwału, do ucieczki. I zniknął. Zniknął gdzieś w gęstwinach lasu, którego dno było usłane poduszkami z aksamitnego mchu. Kiedy dotarł nad brzegiem strumyka w rzeczy samej natknął się na dziką gruszę, jednak chęć na jakąkolwiek słodycz dawno mu już przeszła. Nie zatrzymał się nawet, by popatrzeć na owoce. Drżał.