Młody mężczyzna znowu rzucał się na łóżku i przeraźliwie krzyczał.
– Siostro, zastrzyk! – zarządził lekarz pokładowy „Carpathii”, przyglądając się Williamsowi z niepokojem.
Gdy pielęgniarka zajęła się pacjentem, przygnębiony powiedział do kolegi:
– Obawiam się, że nie zdołamy uratować jego nóg…
Po otrzymaniu leku chory uśmiechnął się lekko, bo w myślach zobaczył obrazy z ostatnich miesięcy.
– Ryszardzie! Musimy się spieszyć, bo statek odpłynie! Ryszardzie! – Zniecierpliwiony Karol wołał do niego z parteru szwajcarskiego domu, który właśnie opuszczali na zawsze.
– Pakuję rakiety tenisowe, tato! – odpowiedział mu z piętra.
– W ojczyźnie kupimy nowe.
– Do niektórych jestem bardzo przywiązany. Chcę je zabrać. – Młody mężczyzna nareszcie zszedł z bagażami.
Obaj niezwykle podekscytowani, obaj pełni nadziei. Był kwiecień 1912 roku, a oni wracali do tęskniącej w Stanach żony oraz matki.
Po męczącej części podróży, we francuskim Cherbourgu, nareszcie wsiedli na pokład pierwszej klasy.
– Imponująca nazwa – stwierdził Karol Williams, spoglądając z uśmiechem na transatlantyk.
– Titanic – zgodził się syn. – Jak w mitologii greckiej.
Znowu ból, znowu ten sam przeszywający ból…
– Tato! Tato, gdzie jesteś?!
Zerwał się z pościeli, bo nagle przed oczami ujrzał otaczający go bezkresny lodowaty ocean i usłyszał w oddali rozpaczliwe krzyki innych pasażerów.
Nadbiegli lekarze, pielęgniarka podała kolejny zastrzyk, zapadł w sen.
Pewnej nocy obudził go podejrzany szelest. Początkowo myślał, że to ktoś z personelu przemyka między łóżkami uratowanych z katastrofy, aby opatrzyć rany lub podać leki. Jakież było zdumienie Ryszarda, kiedy obok jego posłania pojawiła się przerażająca męska twarz, cała ogorzała i obrośnięta włosami tak gęsto, że ledwo widoczne były małe, świdrujące oczy. Wszystkie cechy były doskonale widoczne dzięki zapalanym tu zawsze światłom. Twarz intruza była na poziomie łóżka, zatem dziwaczny mężczyzna najpewniej chodził na czworakach.
– Ktoś ty? – zapytał przerażony Ryszard.
– Pokaż nogi! – Tamten uniósł nieco głowę i spoglądał z zaciekawieniem na dół łóżka.
– Czego ode mnie chcesz? Odejdź!
– Licz się ze słowami, śmiertelniku! – wycedził intruz, szczerząc czarne zębiska, przypominające kły dzikiego zwierza. – Jam Prokrust.
– Boże Wszechmogący, ratuj! Odejdź ode mnie, bestio! Ratunku!
– Nie masz po co wołać. Nikt nie usłyszy. Wszyscy uśpieni. A boga też nie ma potrzeby wzywać, bo Zeus ci nie pomoże, pijany leży na Olimpie, razem z moim ojcem, Posejdonem i z pozostałymi. – Znowu zarechotał, szczerząc kły. Stanął nad głową Ryszarda, demonstrując przerażające okrycie.
– Skąd się wziąłeś? To sen? Jesteś w moim śnie?
– Przekonajmy się. – Wbił jeden zakrzywiony pazur w dłoń leżącego, sprawiając mu niewyobrażalne katusze. – Haha! Z całą pewnością jestem prawdziwy!
– Po coś tu przylazł, Prokruście?! W tej wilczej skórze, niczym bestia piekielna! Nic tu po tobie!
– A, nieprawda, łżesz, Ryszardzie Williamsie! – Syn Posejdona oblizał czarne wargi i spojrzał łapczywie na nogi chorego. – Jest tutaj dla mnie robota!
Uniósł swoją sławną motykę, chcąc odrąbać, jak to miał w zwyczaju, nogi leżącego na łożu.
– Nie! – rozdarł się rozpaczliwie Ryszard.
– Won stąd, posejdoński bękarcie! – Kolejna czarna istota pojawiła się nagle obok i z całej siły kopnęła mitologicznego potwora. – Zostaw mojego syna w spokoju!
Chory rozpoznał głos ojca. Postać Karola była niewyraźna, jak zjawa, a nie realny, żywy człowiek.
– I za takie właśnie plugawienie zginąłeś w odmętach oceanu mego ojca, Charlesie Williamsie– syknął do niego ze złością odrzucony na sporą odległość Prokrust.
W szale dopadł innego chorego, unosząc motykę i zamachując się nią tak, jakby chciał odrąbać mu obie nogi. Dotknął ich ostrzem, lekko rozcinając skórę i roześmiał się straszliwie, wrzeszcząc:
– Te są już moje! Moje!
Okaleczony pasażer statku wrzasnął przeraźliwie i opadł na pościel zemdlony.
– Jeszcze tu wrócę! Nie pozbędziesz się mnie tak szybko! Zabiorę twoje nogi! – krzyknął nienawistnie ku Ryszardowi mitologiczny stwór, uśmiechając się obrzydliwie i oblizując pokryte krwią kończyny umierającego pacjenta. Powoli rozpływał się w powietrzu.
– Macie już mnie, dajcie spokój synowi! – odparł duch ojca, po czym także zniknął.
Na salę wpadli lekarze i pielęgniarki.
– Co to za krzyki?
Struchleli, widząc konającego mężczyznę z poranionymi nogami.
– Kto to zrobił? – pytali z przerażeniem, rozglądając się wokół. – Czy on sam siebie okaleczył, nie mogąc znieść bólu? Szybko, bo może wdać się zakażenie! Trzeba natychmiast amputować nogi!
Ryszard nie odpowiedział, zalany łzami, przerażony i bezsilny.
– Tato, nie płyń tam, komin statku spada, uciekaj! – Tego ranka krzyki Ryszarda przestraszyły wszystkich na sali.
Zapłakany mężczyzna, wybudzony z koszmaru, rozglądał się dookoła. Znowu miał wrażenie, że sprzed jego łóżka uciekał na czworakach spłoszony Prokrust w wilczej skórze, naciągniętej na plecy i głowę.
– Mamy zatem ponad siedmiuset uratowanych. Czy wystarczy preparatów? – rozważał zmartwiony lekarz w rozmowie z personelem, podchodząc do Ryszarda.
– Dzień dobry. Jak się pan dziś czuje, panie Williamsie?
Ryszard zamrugał i otarł łzy.
– Boli…
– Rozumiem. Próbujemy uczynić, co w naszej mocy, aby uśmierzyć ten ból. Czy pamięta pan, co się stało?
– Pamiętam wodę. I przenikliwe zimno.
– Płynął pan do Ameryki. Doszło do katastrofy i „Titanic” zatonął.
– Katastrofy?
– Tak. Statek zderzył się z górą lodową.
– A gdzie tata?
– Na razie nie mamy niestety żadnych wieści o pana ojcu. Proszę być jednak dobrej myśli. – Doktor odwrócił głowę, by ukryć wyraz twarzy.
– Czemu nie czuję nóg? – Chory próbował się podnieść i spojrzeć w dół, lecz pielęgniarka siłą ułożyła go z powrotem na łóżku.
– Przykro mi bardzo, panie Ryszardzie…
– Nie! – krzyknął z rozpaczą, nie chcąc dalej słuchać i wpadając w histerię.
Przypomniał sobie pogróżki mitologicznego Prokrusta i okaleczenie leżącego nieopodal mężczyzny.
– …jednak przebywał pan za długo w lodowatej wodzie – kontynuował smutnym głosem lekarz.
– Nie!!! – wrzeszczał bez opamiętania pacjent.
– Odmrożenia są tak poważne, że będziemy zmuszeni amputować. – Lekarz dyskretnie dał znak pielęgniarce, że potrzebny kolejny zastrzyk uspokajający.
– Co? Więc nadal je mam? – Ryszard spojrzał na niego zdumiony, z miejsca się wyciszając.
Pielęgniarka stanęła obok, chowając za siebie przygotowaną strzykawkę i zerkając czujnie.
– Wiemy, że jest pan uzdolnionym tenisistą. Proszę jednak pamiętać, że życie jest najważniejsze. Przeżył pan cudem jedną z największych katastrof w dziejach świata, a zatem nie wszystko stracone. Inni nie mieli tyle szczęścia.
– Błagam, dajcie mi szansę! – Złapał mocno dłoń lekarza.
– Panie Williamsie, proszę spokojnie.
– Błagam, panie doktorze. Nie zabierajcie mi nóg… Potrzebuję ich.
Lekarz nie był w stanie odmówić, widząc zdesperowane spojrzenie rannego.
– Załóżmy, że się zgodzę. Jak pan chce tego dokonać?
– Zrobię, co w mojej mocy, przysięgam! Jeżeli to nie pomoże, zrozumiem, że nie ma innego wyjścia. Proszę tylko o szansę…
Od tamtej rozmowy Ryszard codziennie stosował rutynowe zabiegi. Zaciskał zęby, wył w duszy z niewyobrażalnego cierpienia, ale dążył do tego, by uporem zwalczać słabości. Masował systematycznie nogi i starał się wykonywać nimi przynajmniej niewielkie ruchy. Wreszcie, po raz pierwszy, przy pomocy pielęgniarek, odważył się stanąć. Obiecał sobie, że zrobi jak najwięcej, aby odegnać Prokrusta i, by pokazać mamie, a być może, w co gorąco wierzył, także ocalonemu ojcu, gdy się nareszcie zobaczą, jaką ma siłę woli. Nie odda mitycznemu potworowi nóg!
Po pewnym czasie, mogąc nieco lepiej chodzić, ostrożnie spacerował co dwie godziny po pokładzie „Carpathii”, aby przywracać krążenie w nogach. Był niezwykle wytrwały w realizacji postanowienia. I istotnie dokonywał cudów, stając się wzorem dla innych, zrezygnowanych, załamanych obecną sytuacją i tragedią, która ich dotknęła. Lekarze przyglądali się temu z niemym podziwem.
Jedynie noce nadal pełne były bólu, łez i niezabliźnionych ran. Wtedy też przeważnie przychodził do tenisisty spragniony świeżej krwi Prokrust. W odrażającej wilczej skórze, z nieodłączną motyką, straszył chorego i naśmiewał się z jego cierpienia.
Ryszardowi ciągle trudno było uwierzyć w wypadek „Titanica”. Z dnia na dzień tracił także wiarę w odnalezienie ojca. Kiedy dowiedział się, że Charles Williams istotnie jest jedną z ofiar katastrofy, znowu przyszły momenty załamani i depresji.
Powrót do ojczyzny Richarda Norrisa Williamsa nie należał do łatwych. Żałoba po ojcu zbliżyła go bardzo do ukochanej matki Lydii. Mężczyzna zapragnął uczcić pamięć po tym, który poświęcił życie, by ratować syna, a przed laty zaraził go miłością do tenisa, zaś potem, jako duch, odegnał mitologicznego potwora, odrąbującego motyką nogi swych ofiar.
Rozpoczęły się mordercze treningi, wreszcie nadeszły pierwsze turnieje i pierwsze, zasłużone sukcesy. I oto w 1924 roku, mimo dodatkowo skręconej kostki, Richard Norris Williams zdobył w Paryżu złoty medal olimpijski.
Jego ratunkowego statku „Carpathii” już wtedy nie było, gdyż podczas I wojny światowej (w której Williams także walczył), zatonął w 1918 roku, storpedowany przez niemiecki okręt podwodny. Jednak uratowana załoga parowca (dzięki nowym przepisom o ilości szalup ratowniczych zginęło jedynie kilka osób) śledziła bacznie od początku przebieg kariery tenisisty i była niezwykle dumna z osiągnięć młodego olimpijczyka, do których w dużej mierze sama się przyczyniła.
Prokrust już nigdy więcej nie odwiedził wybitnego sportowca, przepadając na wieki w odmętach mitologii.

Richard Norris Williams i jego ojciec, Charles Norris, Facebook, internet

Richard Norris Williams na kortach, eurosporttvn24, internet