
Postanowiłem przenieść absurdalny element z gry battle royale do normalnego świata. Miłej lektury!
Postanowiłem przenieść absurdalny element z gry battle royale do normalnego świata. Miłej lektury!
Poranki po imprezach zazwyczaj bywają trudne. Szczególnie, gdy człowiek zdążył się już przyzwyczaić do trójki z przodu swojego wieku. I szczególnie, gdy o siódmej budzą go przeraźliwe i przerażające zarazem krzyki. Zerwałem się na równe (no może trochę krzywiące się) nogi i zacząłem nasłuchiwać. Ktoś ewidentnie wrzeszczał i nie było to nic związanego z moim pijackim snem o plantacji arbuzów na Saturnie. Kobieta. Starsza. Z dołu. Tyle udało mi się wywnioskować, zanim gadzi mózg przejął kontrolę nad ciałem i kazał sięgnąć po stojącą na biurku wodę.
Pijąc mineralną, wciąż słyszałem pełne strachu okrzyki. Kilka sekund zajęło mi wyzerowanie butelki, a gdy to zrobiłem, postanowiłem chociaż wyjrzeć z mieszkania, bo przecież może komuś dzieje się krzywda, a ja i tak już nie usnę. Dziękując więc zmyślnemu mnie z późnej nocy lub wczesnego poranka, który położył się do łóżka w ubraniu, natychmiastowo opuściłem swoje lokum, wkładając jedynie w pośpiechu buty.
Na klatce zobaczyłem, że nie tylko mnie zainteresował dziwny poranny lament. Mój sąsiad z naprzeciwka, pan Ustrzycki, również wychynął zza drzwi mieszkania i nasłuchiwał. Skinąłem mu głową, a on, z właściwym sobie zapałem, przeszedł od razu do rzeczy.
– Drze się to babsko i drze! Chodź pan, trza to sprawdzić! Może jaki złodziej czy ki pieron?
– Nie lepiej zadzwonić po kogoś? – Słowa z trudem formowały zdania. Alkohol, przekształcany już aktywnie do aldehydu octowego, wciąż miał się świetnie w moim ciele.
– A po kogo, jak guzik wiemy? Chodź pan, bo jużem migreny dostał od tego skowytu! – powiedział, zamknął drzwi i ruszył po schodach w dół.
Nie miałem wyboru. Ustrzycki był starszy, bardziej zadaniowy ode mnie i przede wszystkim trzeźwy. Posłusznie podreptałem za nim na parter, a potem, gdy okazało się, że przerażone wołanie dobiega z zewnątrz, co zupełnie nas zresztą zdezorientowało, wyszliśmy razem przed klatkę.
– Ratunku! Pomocy! Ludzie! Olaboga! Mordują! Zabiją nas! Wojna! Wojna idzie! – krzyczała starsza kobieta w kolorowej chustce, spódnicy i z wózkiem na zakupy. Dobrze mi i panu Ustrzyckiemu znana zresztą. Była to nasza sąsiadka z parteru, pani…
– No i czego się tak Maciejowa drze?! – wrzasnął Ustrzycki, gdy tylko ją zobaczył. – Co tu się dzieje, do stu diabłów?!
– O, panowie! Bogu dzięki! – Kobieta rzuciła ku nam błagalne spojrzenie. – Jużem myślała, że po mnie!
– Ale co?! Złodziej? Włamywacz? – dopytywał Ustrzycki, rozglądając się we wszystkie strony. Ja zaś delektowałem się świeżym powietrzem, powoli dochodząc do siebie.
– Ach, panie Hubercie! Broń nam zesłali! Na front nas zaraz wyślą! – Maciejowa zamachała chaotycznie rękami. – Panowie patrzą, jakie diabelstwo nadali!
Kobieta drżącą ręką wskazała coś obok nas. Obaj z Ustrzyckim powiedliśmy wzrokiem w lewo, gdzie zobaczyliśmy automat do sprzedaży przekąsek, a przynajmniej tak myśleliśmy. Gdy jednak zbliżyliśmy się do Maciejowej, by popatrzeć z jej perspektywy, stanęliśmy oniemiali. Za szybą automatu mieściły się ułożone w kilku rzędach karabiny. Poza niecodzienną zawartością maszyna wyglądała zupełnie normalnie, ale była większa od przeciętnych automatów z chipsami, co wydawało się oczywiste, jeśli sprzedawała karabiny. Nie zmieniało to faktu, że samo jej istnienie już było trudne do zaakceptowania.
– C-co to jest, pani Maciejowa? – zapytał zupełnie zbity z tropu Hubert Ustrzycki.
– Diabeł, panie Hubercie.
– Niech Maciejowa głupot nie gada! Toć widzę, że to ustrojstwo jakie! Ale ma broń w środku! – Nie mógł uwierzyć Ustrzycki.
– Dlatego żem się przeraziła! Do sklepu szłam jak co rano, patrzę, a tu takie cudo! Patrzę, myślę, a może z jakimi energołykami co teraz młodzi pijo… I jak żem nie odskoczyła! Normalna broń, panie Hubercie! Po dzielnicowego trza dzwonić, ino już!
– To czemu Maciejowa nie dzwoni, tylko wydziera się i ludzi budzi? – zapytał poirytowany Ustrzycki. – My z kolegą Michniewiczem myśleli, że panią kto skóruje!
Kolegą Michniewiczem byłem ja. Na co dzień zaś byłem po prostu Michniewiczem.
– A przecież ja komórki nie mam! A jak żem już wyszła to strach przejść koło tego czegoś z powrotem! Panowie, ratujcie no!
– A może to zabawkowe karabiny? – włączyłem się do dyskusji. Tlen w końcu dotarł do zachlanego mózgu i dał początek jako tako trzeźwym myślom.
– Zabawkowe? – zdziwił się Ustrzycki.
– Że dla dziecków? – dodała Maciejowa.
– No, to chyba miałoby więcej sensu… W końcu gdzie tu u nas broń? – Naprawdę wierzyłem w tę tezę.
– A sprawdzisz to pan? Bo ja się do tego tałatajstwa nie zbliżam.
– Uważaj pan tylko! Diabelstwo…
– Sprawdzę. Choćby i prawdziwe były, to przecie automat mnie nie zastrzeli, nie? – powiedziałem, by dodać pewności całej naszej trójce, ale sam nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Czas zwolnił, gdy podchodziłem do zagadkowej maszyny. Kto ją tu przyniósł? Kiedy to zrobił? I w jakim celu? Dałbym głowę, że nie było jej, gdy wracałem z imprezy, czyli raptem cztery godziny temu. W takim razie musiała pojawić się nad ranem. Tylko, że to dalej nie wyjaśniało absolutnie niczego. W końcu po dwóch sekundach lub dniach udało mi się przejść kilka kroków i dotrzeć do maszyny przy wejściu do klatki. Widoczny dopiero z niewielkiej odległości napis na panelu sterowania brzmiał: „Automat z karabinami szturmowymi”. Dalej była informacja, że automat przyjmuje tylko monety od dziesięciu groszy do pięciu złotych, ale nie wydaje reszty. No i typowa klawiatura numeryczna. Informacji o producencie czy kimkolwiek odpowiedzialnym za sprzęt – brak. Gdy zaś spojrzałem na sam towar, czyli owe karabiny szturmowe, które napędziły takiego stracha Maciejowej, z niepokojem stwierdziłem, że nie wyglądają na zabawki. Repliki może tak, ale na pewno nie plastikowe badziewie. Co ciekawe, wszystkie były zupełnie identyczne i kosztowały pięćdziesiąt groszy.
Odetchnąłem trochę, widząc, że automat funkcjonuje jak normalna maszyna i raczej sam nie chwyci żadnego ze swoich cacek i nie odstrzeli mi nim łba. Skarciłem się za ten głupi strach. Może wciąż byłem pijany, a może udzieliła mi się paranoja staruszki. W każdym razie stałem przed automatem, nie wiedząc co począć. Poza jego buczeniem i ćwierkaniem ptaków na osiedlowych drzewach otoczenie było zupełnie ciche.
– No i?! – Maciejowa przerwała ciszę. – Widzisz pan co?!
– Faktycznie karabiny, pani Maciejowa. Miała pani rację. To prawdziwa broń.
– Wojna! Ło Jezusicku! Wojnę nam nadali!
– Ciszej, pani Maciejowa! – upomniał ją Ustrzycki. – Już wystarczy, że nas pani obudziła. Innych tu nie trzeba.
– Co za nieszczęście, nieszczęście… – mruczała dalej kobieta.
– Panie Ustrzycki, ma pan pięćdziesiąt groszy? – zapytałem.
– Ano może mam… – Mężczyzna przeszukał kieszenie i wyciągnął z nich portfel, a z niego monetę. – A po co?
– Chcę kupić karabin. Właśnie tyle kosztuje.
– Zwariowałeś pan?! – syknął nagle. – To nie sprawa dla nas! Maciejowa ma rację, dzielnicowego nam trza! O!
– A dla kogo jak nie dla nas, panie Hubercie? – Wzruszyłem ramionami. – A bo to my tu mieszkamy czy dzielnicowy? Cholera wie o co chodzi z tym automatem. Może nam się to wszystkim śni? Chcę przynajmniej wiedzieć, że te karabiny naprawdę tu są i czy automat działa. Aparatu państwowego nie należy ruszać bez powodu.
– Może i racja, może i racja… Ten nasz dzielnicowy to też taki zachlejmorda, że niech go licho! – Pokręcił głową Ustrzycki. – Wyobrażasz pan sobie w środę wieczór wódkę pić jak menel najgorszy?
– Nigdy w życiu! – odparłem, czując coraz bardziej chłód czwartkowego poranka. – Przez myśl by mi nie przeszło!
– No właśnie! Masz pan rację, dzielnicowego nam tu nie trzeba! Sami to rozwiążemy, kupuj pan gnata! – rzucił mi monetę, którą wbrew swojej zwykłej zręczności złapałem.
Maciejowa obserwowała nas z zapartym tchem i przeżegnała się kilka razy. Ja zresztą nie bez mniejszego napięcia wrzucałem pieniążek do otworu i wcisnąłem jeden z dostępnych numerków. Coś zaskoczyło, zachrzęściło, zabrzęczało i nagle sprężynki trzymające wybrany przeze mnie karabin zaczęły się obracać, aż w końcu broń spadła do pojemnika u moich stóp. Jej huk o plastikowe dno sprawił, że prawie podskoczyłem. Było jednak za późno, by się wycofać. Schyliłem się i podniósłszy klapkę, sięgnąłem po broń. Z trudem wytargałem ją z wnętrza automatu. Była ciężka, więc to raczej nie replika… Obejrzałem karabin z kilku stron, nie bardzo wiedząc, co z nim zrobić. Rzuciłem bezradne spojrzenie Ustrzyckiemu, który wydawał się równie zdezorientowany, jak ja.
– Jaki on jest? – zapytał w końcu.
– Ciężki i… zimny. To chyba prawdziwy karabin.
– Wielkie nieba! Naprawdę wojna idzie! Zaraz przyjdą i nas wystrzelają! – Maciejowa już nie mogła się powstrzymać.
Jakby odpowiadając na jej zawołanie, drzwi klatki się otworzyły, a całą naszą trójkę mimowolnie przeszedł dreszcz. Przez drzwi wybiegł dzieciak państwa Łużyckich, Tomek. O ile dobrze pamiętałem, był gdzieś w późnej podstawówce. Pewnie szedł do szkoły, w końcu był czwartek rano.
– Dzień dobry – powiedział, obiegając nas wzrokiem.
Już miał ruszyć w dalszą drogę, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na karabinie w moich rękach. Chłopak dosłownie pożerał go wzrokiem, a ja momentalnie pożałowałem, że tak otwarcie prezentowałem swój nabytek.
– Czadowy! – powiedział w końcu. Oczy świeciły mu jakby włożyć w nie świeczki. – Skąd pan go ma? Jest prawdziwy? Ile kosztował?
– Yyy… ja…
– A co to jest, to obok pana? – zapytał, mimowolnie odrywając wzrok od broni. – Automat?
– Nie podchodź, chłopak! Bo cię diabeł dosięgnie! – zawołała Maciejowa. Tomek zaś popatrzył na nią, zupełnie zbity z tropu.
– Słucham?
– Przedstawienie robimy, wiesz Tomek? Próbę znaczy – powiedziałem nagle, sam nie wiedząc czemu. Najwidoczniej niedawny alkohol i niewyspanie działały na mnie w wyjątkowy sposób. – Do naszego domu kultury! Prawda, panie Ustrzycki? – posłałem sąsiadowi proszące spojrzenie. O mrugnięcie nie mogłem się pokusić. Tomek był całkiem mądry jak na swój wiek. Całe szczęście udało się i bez tego.
– Tak! Tak, oczywiście! – potwierdził Ustrzycki. – Robimy przedstawienie o… drugiej wojnie światowej! Ten karabin to rekwizyt, a to obok to taka specjalna skrzynka do nich. Trzeba je tak trzymać, bo są tego…
– Drogie – dodałem. – Taki sztuczny karabin jest bardzo drogi i trzeba go trzymać w specjalnym pojemniku taki jak ten.
– Aha… czyli nie jest prawdziwy… – zasmucił się Tomek. – Ale próba do przedstawienia tutaj? Przed klatką? I to tak wcześnie?
– Gdzie tutaj?! Zaraz po nas przyjadą i… jedziemy do domu kultury! – powiedziałem, machając beztrosko karabinem by udać, że nic nie waży. Ledwo udało mi się przy tym nie skrzywić, gdy nieużywane od lat mięśnie poczuły wysiłek. – Ale ty już powinieneś iść do szkoły, nie?
– T-tak, pewnie tak… To powodzenia na próbie! – rzucił Tomek i spoglądając ostatni raz na karabin, zniknął za blokiem.
– Uf, prawieśmy wpadli! – Ustrzycki starł z czoła nieistniejący pot. – A Maciejowa mogłaby jak raz gębę na kłódkę trzymać i diabłem dziecka nie straszyć!
– Kiedy to diabelstwo prawdziwe! – upierała się staruszka. – Karabiny sprzedawać pod blokiem! Pod klatką moją! Idę do sklepu, a jak to dalej tu będzie to zadzwonię na policję i porządek zrobią! A panowie wyrzućcie w cholerę ten karabin bo i kłopoty z tego będą, mówię wam! – powiedziała i ruszyła wolnym krokiem w kierunku centrum handlowego.
Zostaliśmy tylko we dwóch. Przez chwilę staliśmy w ciszy, bezradnie patrząc na siebie. W końcu obaj przenieśliśmy wzrok na karabin.
– Mogę dotknąć? – zapytał Ustrzycki, a gdy poczuł pod palcami metal, zaklął cicho i zapytał – Co z tym robimy?
– A bo ja wiem? Może faktycznie policję lepiej wezwać… – Czułem, że początkowa werwa ustępuje miejsca senności i zmęczeniu po szalonej nocy.
– Chłopaczek też go widział, więc możeśmy jeszcze nie oszaleli… – Ustrzycki podrapał się po brodzie. – Ki pieron go tu postawił?
– Dobre pytanie. Cały ten automat jest podejrzany. W końcu… – Spojrzałem na karabiny za szybą i zamarłem. Do tego stopnia, że sąsiad musiał mną potrząsnąć.
– Panie Michniewicz, co panu?!
– Panie Hubercie… ile ja płaciłem za ten karabin?
– Ano… pięćdziesiąt groszy, jako żywo.
Drżącym palcem wskazałem cenę.
– To dlaczego teraz kosztują złotówkę?
Dalsza część dnia bynajmniej nie przyniosła rozwiązań sprawy tajemniczego automatu. Zakupiony karabin zabrałem do siebie i długo studiowałem, starając się jednocześnie przegnać ból głowy po wczorajszym piciu, który przypomniał o sobie, gdy poranna adrenalina opadła. Z tej prymitywnej analizy (nie byłem przecież żadnym ekspertem) wywnioskowałem tylko same podstawy. Mianowicie karabin nie zawierał żadnych informacji o producencie czy jakiejkolwiek firmie wytwarzającej cokolwiek do niego. Miał pełen magazynek, a gdy udało mi się wyciągnąć jeden z naboi z niepokojem stwierdziłem, że są prawdziwe. Z tej broni da się zabijać ludzi – pomyślałem i przeszedł mnie solidny dreszcz. Dodatkowo zauważyłem, że pomimo swej wagi jest bardzo poręczny, ma intuicyjny system zabezpieczania i przyjemny celownik. Z pewnością była to dobra broń. Ale fakt ten wcale mnie nie pocieszał.
Ustrzycki wpadł do mnie akurat gdy mierzyłem w butelkę na stole. Początkowo się przeraził, ale gdy pokazałem wyjęty magazynek, od razu ochłonął. Powiedziałem mu, co wiedziałem, a on tylko w zamyśleniu kiwał głową.
– Byłem tam na dole, zobaczyć na niego – powiedział, gdy skończyłem swój wywód. – I wiesz pan co? Te karabiny kosztują już trzydzieści dwa złote! A przecież my go za pięćdziesiąt gorszy kupili!
– Pamięta pan, że zaraz po naszym zakupie podrożały, prawda?
– Pamiętam, pamiętam. Znaczy, że ktoś jeszcze je kupił.
– Konkretnie kupiono… pięć sztuk. Po nas. Bo nie wiemy przecież ile kosztowały na start.
– Też racja. Mogły i za grosika chodzić. Złoty interes, co? – zaśmiał się Ustrzycki.
– Gdyby chodziło o co innego to pewnie tak. Ale strach pomyśleć kto to wszystko kupił i co z nim zrobi.
– Ano prawda! Jeszcze nam strzelaniny trzeba na osiedlu. Krew nie woda, skąd to diabelstwo przyszło? – zapytał, patrząc na karabin, który położyłem na blacie.
Zaproponowałem mu kawę, ale odmówił. Stwierdził, że od dziesięciu lat nie toleruje laktozy, a bez niej mleko smakuje jak tłusta woda. Bez mleka zaś kawy nie wypije. I tak od dekady. Sam więc zrobiłem sobie czarną i gdy przez przełyk spłynęła mi słodka gorycz, postanowiłem wyjaśnić inną kwestię.
– A pani Maciejowa? – zagadnąłem. – Zadzwoniła w końcu na policję?
– A dzwoniła! Pewnie, że dzwoniła, wariatka stara! Ino nikt nie odbiera!
– Jak to? Na policji nie odbierają? Ani sto dwanaście?
– Wcale! Głucho, aż miło! A jak tam poszedł ten jej wnuczek, wiesz pan, ten grubiutki Kazio, to mówił, że nikogo na komisariacie też nie ma! – Ustrzycki rozłożył ręce na całą szerokość mikroskopijnej kuchni.
– Coś pan!
– A tak! Dzielnicowy wiadomo, pewnie śpi ochlaptus, ale reszta? Gdzie to, żeby na komendzie nie było żywego ducha! Przecież nasze miasto nie takie małe znowu. Może wyjazd jaki mają czy co?
– I co pani Maciejowa na to?
– A zobaczymy! Puszkę od diabłów zwyzywała, zemstę za zakłócanie porządku poprzysięgła i poszła jędza do siebie! – zaśmiał się Ustrzycki.
Śmiałby się pewnie dłużej, gdyby nie to, że nagle usłyszeliśmy strzał. Pojedynczy, głuchy wystrzał gdzieś z nieograniczonej przestrzeni za kuchennym oknem. Siedzieliśmy, nasłuchując, ale nie usłyszeliśmy już nic. Chwilę później Hubert Ustrzycki wymamrotał coś o naczyniach, które musi umyć i szybko wyszedł. Ja zaś siedziałem jeszcze nie wiem jak długo, patrząc na karabin i stygnącą kawę. Strzał nie powtórzył się ani razu tego dnia, jednak wcale nie poczułem się spokojniejszy.
Nazajutrz obudził mnie straszny jazgot, gwar, harmider i pewnie coś jeszcze, bo tego okropnego hałasu nie dało się porównać z niczym mi znanym. Zerwałem się z łóżka zupełnie tak samo jak wczoraj, gdy moim budzikiem była pani Maciejowa. Dopiero po sekundzie zauważyłem, że trzymam w ręku karabin. No tak, w końcu spałem z nim pod poduszką. Czy dla zabawy w żołnierza czy dla bezpieczeństwa, nie mam pojęcia. Tak czy inaczej był przecież rozładowany, ale wolałem mieć go przy sobie. Teraz też przewiesiłem go przez ramię i ruszyłem do kuchni. Otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz, a gdy to zrobiłem – zaniemówiłem.
Pod klatką uformował się prawdziwy wrzeszczący, skandujący i hałasujący na wszelkie możliwe sposoby tłum. Stanowili go mieszkańcy osiedla w różnym wieku oraz kilku policjantów, którzy bezskutecznie starali się zapanować nad sytuacją. Nie próbowałem nawet zrozumieć czegokolwiek z tego, co wrzeszczeli. Po prostu ubrałem się i zszedłem na dół, mentalnie przygotowując się na kolejną dawkę szaleństwa.
– Proszę wszystkich o spokój! Muszą państwo… – rozpaczliwie apelował policjant, machając rękami.
Rozpoznałem go. Był to dzielnicowy. Ten sam, który w opinii Ustrzyckiego nigdy nie wylewał za kołnierz. Dziś jednak był wyjątkowo trzeźwy na umyśle.
– Gówno musimy! Przepuśćcie nas! – odkrzyknął mu ktoś z tłumu. Inni zawtórowali.
– To nieludzkie!
– Mamy prawo się bronić!
– Rozumiem państwa obawy, ale są bezpodstawne! Policja panuje…
– Wczoraj w nocy była strzelanina! – krzyknął facet, którego kojarzyłem po sumiastych wąsach. – Prawie mi dzieciaka zastrzelili!
– Bandyci!
– Dajcie nam kupić broń!
Przyglądałem się całej tej sytuacji z mieszanką niezrozumienia i lęku. Nagle ktoś z tłumu wskazał mnie palcem i wykrzyknął:
– O, patrzcie! Ten też ma karabin!
– Morderca!
– Mądry człowiek!
– Ludzie, spokojnie! – przekrzykiwał ich dzielnicowy, ale zdawał się coraz bardziej tracić posłuch, jeśli było w ogóle coś do stracenia.
Wydawało się, że wściekła tłuszcza zaraz runie w kierunku automatu, obok którego stałem. To dało mi dziwne poczucie zagrożenia i zupełnie jak w transie zrobiłem dwa kroki do przodu, stając na krawędzi schodów do klatki. Podniosłem karabin i wystrzeliłem w powietrze. Huk wystrzału przeraził wszystkich, zaś mnie najbardziej. Bo oprócz instynktownej reakcji na głośny dźwięk, mój strach składał się też z przerażającej do granic świadomości. Świadomości, że karabin był pozbawiony jakichkolwiek naboi. A jednak wystrzelił.
Uwaga wszystkich skupiła się na mnie; tłum umilkł, nikt nie powiedział nawet jednego słowa. Nawet dzielnicowy był cicho, podobnie reszta policjantów. Ja zaś z jakiegoś powodu wcale nie czułem się speszony. Myślałem, że zaraz rzucą się na mnie jako na potencjalnego agresora, ale funkcjonariusze tylko stali w oczekującym milczeniu. Poczułem się ważny.
– O co tu chodzi, panie dzielnicowy? Co ci wszyscy ludzie robią pod moją klatką?
– Proszę posłuchać, panie…
– Michniewicz.
– Panie Michniewicz. – Dzielnicowy starł z czoła krople potu. – Czy ten… automat jest dla pana nowością?
– Nie licząc wczorajszego dnia, tak. Wczoraj kupiłem w nim ten oto karabin.
– A czy wie pan, ile takich broni się sprzedało? Kto je kupił? I do kogo należy ta maszyna? – zapytał z nadzieją. – Mamy tu przez nią niezły bajzel.
– Nie, nie i nie. Wiem natomiast, że kupiłem go za pięćdziesiąt groszy. Ile teraz kosztują?
Spojrzenia zebranych przybrały formę świdrującego mnie do granic gapienia się. Ktoś nie wytrzymał.
– Pięćdziesiąt groszy! Szwagier musiał ze dwie stówy dać!
– A ja dwa tysiące! – odezwał się ktoś inny.
– Drodzy państwo, proszę…
– Panie dzielnicowy – przerwałem mu.
Znów każdy na mnie patrzył. Miałem posłuch i nie wiedziałem czy była to kwestia karabinu czy dziwnej charyzmy, którą czułem. A może jedno było sprawką drugiego? Spojrzałem na automat. Karabiny kosztowały szesnaście złotych. Chyba zaczynałem rozumieć, co się tu działo.
– Każdy kolejny karabin jest dwa razy droższy od poprzedniego – powiedziałem. – Ale wygląda na to, że każdego dnia cena się resetuje. Dziś znów są tanie jak barszcz. Ale ktoś zdążył już kilka kupić.
– Oczywiście, że tak! Dlatego żeśmy tu przyjechali! Inaczej ta swołocz kupiłaby wszystkie! Niech to szlag trafi, w naszym mieście takie coś! – Dzielnicowy splunął, a tłum za nim zafalował groźnie, jednak nikt się nie poruszył.
– I co panowie planują?
– A co, zaraz przyjeżdża laweta i zabieramy to coś na komendę! Przecież to tak nie może być! Broń jest nielegalna, wie pan? Powinniśmy ją panu odebrać!
Znów sprzeciw tłumu. Zaczynało mnie to wszystko męczyć.
– Nie oddam! – powiedziałem od razu. – Broń uczciwie kupiłem i nic wam do tego!
Co prawda nie miałem pojęcia po co mi ten karabin, ale w obecnej sytuacji przecież lepiej było go mieć niż nie mieć. Coraz większa część osiedla posiadała broń.
– To nie jest uczciwy automat! – krzyknął na mnie dzielnicowy. – Broni nie można ot tak kupować!
– Wiesz tyle, ile zjesz! – zawołał ktoś z tłumu.
– Dajcie nam kupić karabiny!
– To jest ograniczanie swobód obywatelskich!
Dzielnicowy spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Jego koledzy również mieli nietęgie miny.
– Nie odda pan karabinu?
– Nie.
– A jeśli…
– Nie oddam, powiedziałem – odparłem twardo. – Dopóki to szaleństwo się nie zakończy, wolę mieć broń. Gdybyście normalnie funkcjonowali, to może bym oddał. Ale wczoraj słyszałem strzały. Chcę mieć się czym bronić.
– To wy jesteście zagrożeniem! – zapiał dzielnicowy.
W tym samym momencie tłum ostatecznie naparł na policjantów, przepychając się w stronę automatu. W ostatniej chwili wpadłem do klatki i zamknąłem drzwi, na których szybie rozpłaszczył się dzielnicowy, przygwożdżony pobudzoną do granic tłuszczą. Całe szczęście nikt z tłumu nie mógł ich otworzyć. Ja zaś mogłem obserwować szaleńcze kłębowisko ciał przy automacie. Ludzie przepychali się, ciągnęli, uderzali i podduszali, byle kupić karabin po niższej cenie. W końcu ktoś wrzucił banknot (byłem pewien, że wczoraj automat przyjmował tylko monety), a ktoś inny wcisnął odpowiedni przycisk. Gdy broń spadła do pojemnika, ręce kilku nowych osób chciwie wyciągnęły się po nią. Wśród wrzasków i przemocy, która zaczęła przybierać coraz poważniejszy wymiar, jakiś chłopak wreszcie wyszarpał karabin i rzucił się z nim do ucieczki. W ślad za nim ruszyło kilka kolejnych osób, jednak nie dali rady go złapać. Ten zaś gdy choć trochę oddalił się od klatki, chwycił broń i wymierzył w pościg. Ci natychmiast zastygli i niechętnie wrócili do ludzi przy automacie, których mieszanina coraz bardziej przypominała kibolską ustawkę. Policjanci po krótkim oszołomieniu w końcu wkroczyli do akcji i zaczęli pałować kogo popadnie, zupełnie oddając się temu szaleństwu.
Stwierdziłem, że pora się wycofać. Nawet karabin nie dawał mi już poczucia bezpieczeństwa. Czym prędzej ruszyłem schodami w górę, ale niemal od razu wpadłem na Ustrzyckiego taszczącego wielki worek śmieci.
– Nie idź pan tam! – Przypadłem do niego, a mój głos przybrał dziwną barwę konspiracyjnego szeptu.
– A co się dzieje? Czemu pan to ustrojstwo taszczysz? – Spojrzał na mnie jak na obłąkanego. Być może rzeczywiście tak wyglądałem.
– Ludzie powariowali! Policjantów stratowali, żeby karabiny kupować! Wsłuchaj się pan!
Rumor ludzkiej kotłowaniny słychać było nawet przez zamknięte drzwi. Na twarzy Ustrzyckiego malowało się coraz większe zaniepokojenie.
– Niech to diabli… I znowu te karabiny?
– Bo staniały! Cholerstwo znowu parę złotych kosztuje! Ludzie się boją to i kupują.
Hubert Ustrzycki pokręcił głową i przez chwilę rozważył swoją sytuację. Zszedł kilka schodków, wychylił się, by spojrzeć przez drzwi i oniemiał. Czym prędzej ruszył z powrotem do góry.
– Chodź pan! – rzucił przez ramię. – Cholera wie kiedy który z tych wariatów tu wejdzie!
Weszliśmy do jego mieszkania. Ustrzycki z rezygnacją rzucił wór śmieci w kąt przy zamkniętych drzwiach do jakiegoś pokoju i upewnił się, że przekręciłem skobel w tych wejściowych. Weszliśmy do niewielkiej kuchni.
– Napije się pan?
– Herbaty?
– Wódki!
– Jest dziesiąta rano! – zaprotestowałem. – Poza tym czy pan nie jest abstynentem?
– Oficjalnie tak – uśmiechnął się i otworzył jedną z szafek pod blatem, wypełnioną po brzegi butelkami alkoholu. Z braku banderol wnioskowałem, że czterdzieści procent to woltaż startowy dla tej kolekcji. – Najciemniej pod latarnią, zna pan takie powiedzenie? Gdzie pan Ustrzycki by pił, przecież taki chory! Ha ha! Inaczej te stare dewoty z naszej klatki nie dałyby mi spokoju. No, siadajże pan! Ziemniak czy pszenica?
– Pszenica… – odparłem bez przekonania.
– Dobry wybór, wyjątkowo paskudna ta ziemniaczanka. Ale z wiejską to wszystko wejdzie… Zostaw pan ten karabin, do cholery!
Postawiłem broń przy ścianie, jednak wciąż nie mogłem się uspokoić.
– Panie Hubercie…
– No?
– Co to będzie teraz? Przecie ludzie się wystrzelają!
– Ano, będzie jak będzie – powiedział, odkręcając butelkę. – Nie takie rzeczy się tu działy.
– Nie takie?
– Młody jesteś, pożyjesz trochę dłużej to zobaczysz, że broń wcale nie jest taka straszna. – Rozstawił kieliszki, wlał do nich alkohol i spojrzał na mnie. – To ludzie są straszni. Zawsze byli zresztą… Siadasz pan czy stoisz dalej jak fiut na weselu?
Usiadłem. Wypiłem wódkę i zjadłem kawałek kiełbasy. Ze wszystkich moich śniadań to było chyba najbardziej osobliwe, ale żadne też nie dało mi tyle wewnętrznego spokoju. Na karabin w rogu kuchni spojrzałem tylko raz i to wcale nie ze strachem. Do reszty przepełniała mnie dziwna neutralność. A z każdym kolejnym kieliszkiem śniadania zagrożenie płynące z opartego o ścianę kawałka metalu wydawało się coraz bardziej odległe.
Dzięki Ustrzyckiemu resztę dnia spędziłem w błogim spokoju, za to w przeraźliwym nieróbstwie. Oglądałem jakieś głupoty w telewizji, gapiłem się na ptaki za oknem albo gotowałem całą paczkę makaronu spaghetti, gdy w końcu zgłodniałem. Miałem nadzieję, że chociaż on pomoże mi wytrzeźwieć, ale to jednak nie miało miejsca. Umysł przesiąknął wódką do reszty. Choć chwilami zastanawiałem się czy naprawdę była to wódka, bo niemalże do wieczora nie mogłem dojść do siebie. Gdy w końcu etanol jako tako ze mnie uleciał, mój wzrok prawie magicznym sposobem wylądował na stojącym pod ścianą karabinie. No tak, alkohol nigdy nie był rozwiązaniem problemu, a jedynie sposobem jego odwleczenia.
Wyjrzałem przez okno, jednak nie mogłem niczego dojrzeć. Otworzyłem je, ale niczego nie słyszałem. Niczego prócz śpiewu ptaków i przeciętnego szumu osiedla. Wiedziałem, że pozostało już tylko jedno. Ubierając się, rzuciłem okiem na karabin. W świetle żarówki w przedpokoju błyszczał oleiście. Zachęcał do wzięcia w dłonie. Odbezpieczenia. Strzału. Czym prędzej wyszedłem z mieszkania.
Na zewnątrz panował dziwny chłód. Miałem też wrażenie, że przez te kilka sekund na klatce schodowej słońce zdążyło zejść o wiele niżej i teraz ledwo pokazywało się nad horyzontem. Osiedle spowijała jakaś dziwna aura. Nie umiałem tego określić, ale coś unosiło się w powietrzu i nie był to zwyczajny dla tej dzielnicy smog. Coś było… nie tak.
Nagle zrozumiałem o co chodziło. Nie było ludzi! Tłum, który ochoczo kłębił się pod klatką jeszcze tego ranka zupełnie wyparował. Czy to oznaczało… Spojrzałem w lewo i znieruchomiałem.
Automat zniknął.
Jak idiota wpatrywałem się w zupełnie puste miejsce, gdzie jeszcze przed paroma godzinami stała piekielna maszyna. Jednak jej nieobecność była niezaprzeczalnym faktem. W niewierności własnym zmysłom machnąłem ręką w zajmowanej przez niego wcześniej przestrzeni, spodziewając się oporu; jakby automat dalej tu stał, tylko niewidzialny. Jednak dłoń nie natrafiła na żadną przeszkodę. Automat naprawdę zniknął. Odszedłem kilka kroków od klatki i spojrzałem na ścianę. Z tej perspektywy również go nie było. Zniknął tak nagle, jak nagle się pojawił.
– A może to mi się śniło? – pomyślałem. – Może moje ostatnie pijackie zapędy nie były dobrym pomysłem? W końcu to wszystko było takie głupie!
Rozochocony myślą, że wszystko było snem, ruszyłem na spacer po osiedlu. Wieczorne powietrze skutecznie wyrzucało ze mnie alkoholowe opary, które wciąż siedziały w płucach. Przy trzecim wdechu błogą ciszę rozerwał jednak jakiś krzyk. A im bardziej się wsłuchiwałem, tym więcej głosów wyrywało się z ciszy. I choć nie miałem pojęcia, co się dzieje, podświadomie wiedziałem jedno. Automat i jego zniknięcie wcale nie było snem. Zacząłem iść w kierunku, z którego dobiegały mnie głosy. Im bliżej byłem, tym szybciej szedłem, aż w końcu zacząłem biec.
– Pomocy! Ludzie! Zostawcie mnie, diabły! – Rozpoznałem, że to krzyczała pani Maciejowa.
Wybiegłem zza rogu bloku i znalazłem się na osiedlowym skwerku. Widok, który tam ujrzałem, był naprawdę niepokojący. Wokół ogromnego drzewa wyznaczającego środek placyku, zebrało się kilkadziesiąt osób. Wielu z nich miało karabiny, zaś wszyscy byli dziwnie pobudzeni. Gdy spojrzeli na mnie, zobaczyłem obłęd w ich oczach. Gdzieś pośrodku tego zgromadzenia leżała przerażona Maciejowa, nad którą pastwiło się kilka osób. Raczej chcieli ją zastraszyć niż skrzywdzić, ale nie wyglądało to zbyt dobrze.
– Czy wyście ludzie powariowali?! – wrzasnąłem, a rumor nagle umilknął, podobnie jak krzyki staruszki. – Starszą kobietę będziecie kopać?! Co tu się dzieje?!
– O, tego to ja znam! On rano dzielnicowego ustawił! – rozległ się męski głos, a za nim pozostałe.
– Dobry on jest!
– Karabin za pięćdziesiąt groszy kupił!
– To gdzie go ma teraz?
– Co tu się dzieje pytam?! Co wam pani Maciejowa zawiniła?! – Byłem już poważnie zdenerwowany. Co prawda za Maciejową nigdy nie przepadałem, ale nie trzeba dużej wrażliwości by litować się nad napastowaną staruszką, w dodatku mieszkającą po sąsiedzku.
– Ta stara raszpla doniosła o automacie psom, a te w końcu zabrały automat.
– Chociaż ich wczoraj pogoniliśmy nieźle!
– Ale cena za karabin już osiem tysi była!
– Panie Michniewicz, ratuj pan! – jęknęła Maciejowa, próbując wstać z ziemi. – Te chuligany mnie ukrzyżujo zaraz!
– To się przyznaj cholero, żeś doniosła!
– Nic żem nie powiedziała! Komisariat nieczynny był!
– Łże stara rura!
– Automat nam zabrali!
– Przez ciebie nie możemy czuć się bezpiecznie na własnym osiedlu!
Ktoś nadpobudliwy podciął wstającą staruszkę, tak że upadla boleśnie. Tego było już za wiele.
– Macie ją zostawić, psiakrew! Niewyraźnie mówię?! – krzyknąłem.
– Tak?
– Tak!
– A co zamierzasz zrobić? Nawet nie masz karabinu!
Przekląłem w myślach swoją głupotę. Istotnie byłem bezbronny, a naprzeciw mnie stała rozjuszona zgraja ćwierćinteligentów z osiedla. Pomijając przerażającą przewagę liczebną, naliczyłem przynajmniej osiem karabinów. Nie miałem najmniejszych szans.
– Będziecie pastwić się nad starszą kobietą? Co wam to da, świry?!
– Niech się przyzna, to przestaniemy!
– Automat niech nam wróci, wiedźma!
Sytuacja była istotnie rozpaczliwa Starałem się coś wymyślić, ale zupełnie nic nie przychodziło mi do głowy. Była już prawie noc; na osiedlu rozbłysły żółte światła latarni, nadając obłąkanej zgrai iście upiorny wygląd. Kiedyś widły i pochodnie, teraz karabiny i latarnie – przemknęło mi przez myśl, choć wcale nie było mi do śmiechu. Oni naprawdę byli w stanie zakatować Maciejową! Gdybym chociaż miał swój karabin…
Nagle usłyszeliśmy ogłuszające wycie syren, a ze wszystkich stron otoczyły nas błękitne światła. Na plac wysypali się w masowej ilości policjanci, jednak ubrani w kuloodporne kamizelki i pozostały sprzęt właściwy służbom specjalnym. Od razu wycelowali broń w grupę samosądowców. Ci zaś mieli na tyle oleju w głowie, by momentalnie rzucić na ziemię swoje karabiny. Któryś z policjantów podniósł z ziemi przerażoną Maciejową, któryś wykręcił mi ramiona do tyłu, upewniając się, że nie stanowię zagrożenia. W mniej niż dziesięć sekund całe nasze zgromadzenie było spacyfikowane. Dobrze, że ktoś pomógł starej Maciejowej, ale zastanowiłem się, co będzie ze mną? Czy uznają mnie za współwinnego?
– Pan Michniewicz? – zapytał mnie mój policjant.
– To ja.
– Pojedzie pan z nami na przesłuchanie. Ktoś chce się z panem zobaczyć. Z tamtą starszą panią też.
Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, oboje z Maciejową siedzieliśmy w policyjnej suce z eskortą dwóch policjantów. Zdziwiło mnie, że nie założyli nam kajdanek. Choć tej nocy miało to być najmniejsze z moich zdziwień.
Być może byłem bardzo zmęczony, ale nie pamiętam nic od wejścia do samochodu aż do wprowadzenia nas do dużego i jasnego pokoju. Gdy się jednak w nim znaleźliśmy, od razu odżyłem. Nie można było jednak tego powiedzieć o Maciejowej; wciąż wyglądała na wstrząśniętą po tym jak potraktowali ją mieszkańcy osiedla. Moje wstrząśnienie natomiast wynikło z tego, że zobaczyłem siedzącego przy metalowym stole Ustrzyckiego.
– Pan też? – zapytałem.
– Dobrze, że nic wam nie jest – westchnął Ustrzycki. – No i może w końcu ktoś mi coś wyjaśni. Siedzę tu przeszło dwie godziny, a nie raczyli mi nawet dać szklanki wody!
Siedzieliśmy sami jeszcze przez chwilę, a potem metalowe drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wszedł policjant, po którego mundurze jak i minie można było stwierdzić, że jest ważny. Stanął przy stole i powiódł po nas wzrokiem, w którym nie znalazłem ani krztyny zainteresowania. Było tam jedynie znużenie i coś na wzór irytacji.
– Nadinspektor Marczewski. Siedzą tu państwo, bo jako pierwsi mieli kontakt z tak zwanym Automatem z Karabinami Szturmowymi.
Nadzwyczaj bezpośrednio.
– Jako pierwsi, to znaczy, że nikt przed nami nie kupił karabinu?
– Dokładnie. I niestety to właśnie przez was to wszystko się stało.
– To wszystko, to znaczy co? – prychnął Ustrzycki.
– Łącznie sześciu martwych, czternastu rannych i jedna obecna tu poturbowana. – Wskazał głową Maciejową.
Ustrzycki przybrał zmartwioną minę. Sąsiadka nawet nie spojrzała na policjanta.
– Nie rozumiem, panie Marczewski. Niby jak to, że kupiliśmy karabin w automacie…
– Ten Automat to silny artefakt, panie Michniewicz. Anomalia, która przemieszcza się po świecie. Przybiera różne formy, na nieszczęście tym razem był to Automat z Karabinami Szturmowymi. Choć gdybyście państwo mieli oszaleć na widok pączków albo sznurówek byłoby to o wiele głupsze, prawda?
– Kim pan jest? – Pokręcił głową Ustrzycki. – I czego od nas chce?
– Jak mówiłem, jestem nadinspektorem. Nadinspektorem Wydziału Paranormalnego do spraw Anomalii. Wasz Automat to jedna z nich. Fenomenu anomalii tłumaczyć wam nie muszę. Są to po prostu… dziwności, które co jakiś czas pojawiają się na świecie.
– Diabelstwo… – wyszeptała Maciejowa. – Mówiłam, że diabelstwo!
– Automat działa prosto. Pojawia się tam, gdzie jest dużo ludzi. Zawsze oferuje jedną rzecz, zawsze cena rośnie po zakupie, zawsze przechodzi reset kolejnego dnia – wyliczał, jakby powtarzał to już kilkadziesiąt razy. – Każdy zakup podświadomie prowokuje część ludzi w zasięgu kilkuset metrów do udania się w okolicę Automatu, a następnie do zakupu własnego egzemplarza przedmiotu. Broń była przypadkowa, ale zawsze przedmioty wydają się pokusą nie do opanowania, często ze skutkiem śmiertelnym. Gdy były to słoje majonezu, ludzie przejadali się na śmierć, a w przypadku wibratorów… no cóż.
– To wy go zabraliście?
– Zabraliśmy? – zdziwił się nadinspektor. – Według naszych badań Automat waży kilkaset ton i tylko dzięki swoim właściwościom nie zapada się na powierzchniach. Żadna siła go nie ruszy.
– Więc co? Przecież zniknął!
– No właśnie. Zniknął. Automat sam się pojawia i sam znika. Niezwykle to uciążliwe. Nigdy nie wiemy czy posiedzi w jakimś miejscu rok czy tydzień. Mieliście szczęście, że usunął się tak szybko, byłoby więcej ofiar. Niestety przez opieszałość waszej policji przybyliśmy odrobinę za późno.
– Po co nam pan to mówi? – zapytał Ustrzycki. – To jakaś gra? Ukryta kamera?
– Nic z tych rzeczy, standardowa procedura. Zawsze po incydencie kontaktujemy się z tymi od pierwszego kontaktu. Zbieramy dane i tłumaczymy sytuację w przypadku ponownego wystąpienia anomalii. Proszę więc wybaczyć późną porę, ale muszę państwu zadać kilka pytań.
Ustrzycki wyglądał, jakby chciał go uderzyć. Maciejowa chyba zasnęła. Ja natomiast postanowiłem dowiedzieć się od tego człowieka jak najwięcej, jeśli już miałem zarwać noc. I ostatecznie chyba się udało.
– Widzi pan, panie Michniewicz. – Ustrzycki nalał mi czegoś, co już nawet nie miało udawać wódki. – Są na tym świecie rzeczy, które się fizjologom nie śniły!
– Dalej nie mogę uwierzyć w to wszystko. Mam wrażenie, że wiele nam nie powiedział…
– Oczywiście, że nie! Co to, tacy my! Tajemnice rządowe, spiski, iluminaci czy inne diabły Maciejowej! Co nas to w gruncie rzeczy obchodzi, sąsiedzie?
– Obchodzi, jeśli na własnym podwórku zaczynają sprzedawać karabiny.
– Otóż właśnie! Dopiero wtedy! Toteż jak się pojawi, będziemy gotowi. Na inne cholerstwo też! Co się pan tak patrzysz? Chciał pan więcej się wywiedzieć? Nie warto! Nasz dramat i tak wystarczy. Tyle pogrzebów w tym tygodniu będzie… – Wypił zawartość kieliszka i nawet się nie skrzywił.
Poszedłem w jego ślady, przynajmniej w połowie; trunek miał pijalność porównywalną z domestosem. Myślałem o tym, czego doświadczyliśmy. Nasz karabin oczywiście skonfiskowano jako dowód w sprawie. Ten tajemniczy nadinspektor powiedział nam wiele dziwnych rzeczy i do tej pory nie wiem, które z nich były prawdziwe. I im dłużej o tym myślę, tym chyba coraz bardziej nie chcę wiedzieć. Automat zniknął. Ludzie wrócą do normalności prędzej czy później. Niesamowite jak przypadkowy przedmiot może wpłynąć na życie. Daj ludziom automat, a będą kupować. Daj im karabin, a będą strzelać. Nie chciałem wierzyć w tłumaczenia policjanta o dziwnym działaniu na umysły.
– Według mnie to jest gdzieś głębiej w człowieku – powiedziałem przez przypadek na głos.
– Ale że co?
– Zło. Jakaś siła, która pcha do złych decyzji albo krzywdy.
– Diabeł, co? Haha! Oż w dupę, ile ja się teraz wysłucham jak Maciejowa do siebie wróci! To będzie festiwal! Jak jeszcze koleżaneczkom opowie!
Spojrzałem na niego. W gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem. Poza niezdrowym podejściem do picia. Ale kto z nas nie ma wad? W końcu to dlatego Automatowi udało się nas zniewolić i prawie przez niego oszaleliśmy. Czy udałoby mu się znowu?
– Panie Ustrzycki.
– No?
– Wiszę panu pięćdziesiąt groszy za karabin.
Mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony, a potem roześmiał się szczerze.
– Dług umorzony, sąsiedzie! Ale pod jednym warunkiem!
– A jakim?
– Że pomożesz mi pan to wszystko wypić! – Wskazał wypełnioną butelkami szafkę obok siebie. – Rzucić bym chciał, ale nie wyobrażam sobie po-rzucić tego skarbu. Co pan na to?
Pokręciłem głową i uśmiechnąłem się.
– Jeśli tylko starczy mi sił.
– A co by nie! Młodyś pan, to dasz pan radę. Pamiętam, jak ja miałem te lata. Piękne czasy, osiemdziesiąty pierwszy…
Słuchałem jego paplaniny o dawnych czasach. Piłem płyn, który mógłby być udrażniaczem rur i zagryzałem go kiszonymi ogórkami. Spojrzałem przez okno. Świeciło słońce, ćwierkały ptaki, w oddali słychać było przejeżdżające samochody. Stwierdziłem, że Automat wcale nie zmienił naszego życia. On nawet nie mógł na nas wpłynąć. Od początku chodziło o nas. O mnie, Ustrzyckiego, Maciejową, dzielnicowego i innych. W życiu cały czas są jakieś Automaty. Ale w gruncie rzeczy to my wrzucamy do nich pieniądze. W dodatku jeszcze pożyczone. By kupić coś, czego nie potrzebujemy. I to dopiero jest anomalia.
Witaj.
Na razie tylko tyle mi wpadło w oko:
Obaj z Ustrzyckim powiedliśmy wzrokiem w lewo, gdzie zobaczyliśmy automat do sprzedaży przekąsek, a przynajmniej tak nam myśleliśmy. – brak części zdania lub czegoś jest za dużo
Toć widzę, że to ustrojstwo jakie! Ale ma broń w środku! – Niedowierzał Ustrzycki. – ortograf? – osobno i małą?
Wrócę, pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Witam po powrocie. :)
Inne wątpliwości (zawsze – tylko do przemyślenia):
Czas zwolnił, gdy pochodziłem do zagadkowej maszyny. – literówka?
Dałbym głowę, że nie było jej, gdy wracałem z imprezy, a to było raptem cztery godziny temu. – powtórzenie?
Taki sztuczny karabin jest bardzo drogi i trzeba go trzymać w specjalnym pojemniku taki jak ten. – literówka?
Początkowo się przeraził, ale gdy pokazałem mu wyjęty magazynek, od razu ochłonął. Powiedziałem mu, co wiedziałem, a on tylko w zamyśleniu kiwał głową. – powtórzenie?
Sam więc zrobiłem sobie jaką taką czarną i gdy przez przełyk spłynęła mi słodka gorycz, postanowiłem wyjaśnić inną kwestię. – czy celowy zabieg stylistyczny?
Stanowili go mieszkańcy osiedla w różnym wieku oraz kilku policjantów, którzy bezskutecznie próbowali zapanować nad sytuacją. Nie próbowałem nawet zrozumieć czegokolwiek z tego, co wrzeszczeli. – powtórzenie?
A co, zaraz przyjeżdża laweta i zabieramy to to na komendę! Przecież to tu tak nie może stać! – i tu?
Aparatu państwowego nie należy ruszać bez powodu. – genialne zdanie! :))
Znakomity humor, brawa za niego oraz za sam pomysł! :)
Pozdrawiam serdecznie, na razie tyle. ;)
Pecunia non olet
Hej bruce,
Wielkie dzięki za przeczytanie i wskazanie tych wszystkich gaf. Z pewnością się nad nimi pochylę. No i miło mi, że opowiadanie przypadło ci do gustu!
Również pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
To ja dziękuję, klik będzie z pewnością, bo opowiadanie jest znakomite, jestem bardzo ciekawa, co dalej, lecz dziś jeszcze doczytać nie zdołam. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Doskonałe. Jest akcja, jest wewnętrzna logika, świetnie się czyta! Co do stosunku ludzi do broni… hmmm… W Polsce jest nienormalny, bo i sytuacja jest chora. W Niemczech w co trzecim domu coś jest, w Czechach w co siódmym? W Skandynawii , w takiej Finlandii np., co trzeci obywatel/ka ma giwerę. I nic. Przed wojną II światową w Polsce tez tak było. No ale nasi okupanci zrobili swoje i dziś Polacy traktują broń jak jakiegoś raroga. Niesłusznie. Moje dziecię odpowiednio przeszkolone na strzelnicy ma do broni zdrowe podejście. Lubi postrzelać sportowo i potrafi się z bronią obchodzić, więc ani ją ona ziębi, ani grzeje. Tym bardziej mam tak ja, facet co strzelał już chyba z każdego rodzaju giwer włącznie ze snajperkami. W swoim czasie. Więc dziś taki automat mógłby sobie stać pod naszym domem spokojnie. Bo karabinek szturmowy może i kosztowałby w nim 50 groszy, ale czy wy wiecie, ile teraz kosztuje do niego obowiązkowa szafa stalowa o odpowiednich parametrach i certyfikatach? A jak przyjdzie co do czego, to nam giwery i tak rozdadzą za darmo ;) . Tak czy siak opko fajne. Klikam!
Już tylko spokój może nas uratować
Hej Rybak3,
Bardzo mi miło, że opowiadanie się podobało i dziękuję za klika. A co do broni to chyba jak we wszystkim najważniejszy jest zdrowy rozsądek.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Witam ponownie. :)
Wątpliwości co do dalszej części (tylko do przemyślenia):
Zniknął tak nagle, jak nagle się pojawił. – A może to mi się śniło? – pomyślałem nagle. – powtórzenia?
Zanim zrobiłem cokolwiek zrobić, oboje z Maciejową siedzieliśmy w policyjnej suce z eskortą dwóch policjantów. – błędny wyraz, prawdopodobnie miało być „zdążyłem”?
– Łącznie sześciu martwych, czternaście rannych i jedna obecna tu poturbowana. – jeśli wcześniej jest „sześciu”, czy potem nie powinno być „czternastu”?
Są to po prostu… dziwności, które jakiś czas pojawiają się na świecie. – brak „co”?
Wstawiłabym jeszcze wiele przecinków, ale pewności co do nich nie mam, niestety…
Fajnie zakończenie, humor świetny, zaskakujące zwroty akcji, fabuła całkiem nieprzewidywalna. Mnie niepokoi nadal fakt, że ten jeden karabin skonfiskowano, może tamte porzucone przy kopanej Maciejowej też, ale co z resztą?
W sumie opowieść odczytuję jako czarny humor, taki przysłowiowy „śmiech przez łzy”. Są przecież ofiary, nawet choroby psychicznej, czy obsesji, a do tego także śmiertelne. Maciejowa poturbowana, do tego nieufna już teraz wobec większości sąsiadów. Czy uda się o tym zapomnieć? Szczerze wątpię.
I, przyznam, istotnie nie dziwię się wyjaśnieniom nadinspektora, że ludzie za każdym razem tak masowo kupują wszystkie rzeczy z Automatu. Szczególnie karabiny, zwłaszcza w poczuciu zagrożenia, kiedy słyszą strzały, a cena oferowanych produktów diametralnie rośnie. :)
Wydaje mi się, że pomysł jest na tyle oryginalny, aby zerknął tu jeszcze ktoś bardziej utytułowany. Podwójny kliczek, trzymam kciuki za Piórko, powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Hej,
Sam tytuł już mnie wciągnął, a treść wręcz porwała. Opko jest zabawne, ale jednak czuć morał o podejściu do broni i ogólnej naturze ludzkiej. Można prawie że powiedzieć – typowy dzień w Stanach o.o Mimo dość absurdalnego wydarzenia, jakim jest automat z bronią pod blokiem, zachowania bohaterów są naprawdę reakcją, którą mógłbym sobie wyobrazić jako rezultat takiej anomalii. No bo, kto z ciekawości nie kupiłby karabinu za tak śmieszną cenę?
Ale przyznam, że mechaniki z automatem zupełnie nie kojarzę. Może dlatego, że jakoś w strzelanki typu Battle Royale nie grywam. Za to na myśl przyszła mi skrzynka losująca broń – taka akcja, w połączeniu z hazardem, to by zdecydowanie był koszmar na jawie…
Pozdrawiam i podwójnie klikam :D
Hej pnzrdiv.117,
Bardzo cieszy mnie, że opowiadanie przypadło ci do gustu i zdołało jednocześnie rozbawić i zmusić do refleksji (czyli mamy pełen sukces). Mechanika jest z gry Fortnite, tam takie cudeńka stoją sobie gdzie popadnie. A pomysł połączenia tego z hazardem zaiste jest przerażający.
Serdecznie dziękuję za oba kliki i również pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Opowiadanie niewątpliwie abstrakcyjne i mocno szalone. gry nie znam, ale przemówiło do mnie, a nawet zepchnęło mnie ze schodów wprost pod automat.
– Gdzie ja mam 50 groszy?…
Przepięknie opowiadasz Nikodemie_Podstawski. Wiele osób próbuje dodawać dygresje, ale często skutkuje to rozwodnieniem treści, napuchnięciem i brakiem czytelności tekstu. A u Ciebie jak u Hrabala, odpływam do dygresji i wracam do głównego nurtu bogatsza o wiedzę.
Podobają mi się zdawkowe, ale wielemówiące opisy.
I wspomniane już przed przedpiśców poczucie humoru, które dodaje pieprzyku, ale nie psuje wrażenia niepokoju.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć Ambush,
Niezmiernie miło mi przeczytać taką opinię, prawdziwy miód na moje serce i wspaniała nagroda za własną pracę. Hrabala osobiście nie czytałem, jednak czuję się wyróżniony tym porównaniem. Dziękuję bardzo za podbicie mi poczucia własnej wartości no i za klika.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Ślimak hamuje z doślizgiem przy kolejnym tekście!
Chyba na żadne Twoje opowiadanie jeszcze dotąd nie natrafiłem? Ogólnie mi się podobało. Sprawnie napisane, z humorem, seria migawek pokazujących niewesołą przeciętność naszego kochanego społeczeństwa, które chciałoby się nazwać groteskowymi, tylko chyba nie ma podstaw – daje to jakieś podłoże do głębszej refleksji. Szkoda, że fabuła jest dość wątła, właściwie można to podsumować “pojawił się jeden z tych magicznych sklepów, co robią zamęt i znikają, zrobił zamęt i zniknął, potem pojawił się policjant do spraw paranormalnych i wyjaśnił, że to był jeden z tych magicznych sklepów” (głównie kojarzę ten trop z Blasku fantastycznego Pratchetta, ale podobne kreacje raczej nie są rzadkością). Broń palna magicznie kusząca właściciela, żeby ją użytkował, to w sumie także Pratchett. Bardzo mocnym punktem mogłyby być finałowe przemyślenia głównego bohatera, że to tylko zwykła ludzka natura, a nie jakiś wpływ nadprzyrodzony. Wydaje mi się jednak, że broń palna ma dość szczególny status – nawet w krajach, w których jest popularniejsza, a podejście do niej bardziej rzeczowe, nikt jej chyba nie traktuje jak opakowania ładnych sznurówek czy słoika majonezu – słabo się więc nadaje na taką ogólną metaforę późnego kapitalizmu i uzależnienia od zakupów.
Co do postulatów liberalizacji dostępu, zwykle mam bardzo mieszane uczucia. Jasne, że większość ludzi korzystałaby z tego rozsądnie, każdy odpowiedzialny gospodarz (gospodyni) chce czuć się bezpiecznie i mieć większe możliwości obrony przed napaścią we własnym domu. W praktyce jednak dziwnie często się okazuje, że to nie ofiara ma broń, tylko sprawca. Do tego wzrost przemocy policyjnej. Co prawda, we wspomnianych Czechach czy Finlandii zwykle nie spotykamy tych wszystkich patologicznych zjawisk znanych z USA, ale też nasza kultura wydaje się bardziej dotknięta fascynacją Ameryką. Ciekawe też, że sprawca niedawnej masakry na Uniwersytecie Karola w Pradze zajmował się historią Polski. Załóżmy, że to przypadek…
Dość dużo błędów interpunkcyjnych, głównie w postaci niewydzielonych zdań podrzędnych i wtrąconych. Podam parę przykładów z początku, ale trzeba by sumiennie przejrzeć cały tekst:
Tyle udało mi się wywnioskować, zanim gadzi mózg przejął kontrolę nad ciałem
Pijąc mineralną, wciąż słyszałem pełne strachu okrzyki.
Skinąłem mu głową, a on, z właściwym sobie zapałem, przeszedł od razu do rzeczy.
Gdy jednak zbliżyliśmy się do Maciejowej, by popatrzeć z jej perspektywy, stanęliśmy oniemieli.
Oniemiali (co zrobili? oniemieli, jacy? oniemiali).
Poza niecodzienną zawartością, maszyna wyglądała zupełnie normalnie
Bez przecinka (grupa okolicznika na początku zdania).
– To czemu Maciejowa nie dzwoni, tylko wydziera się i ludzi budzi?
A jak żem już wyszła, to strach przejść koło tego czegoś z powrotem!
I tak dalej… Zwróciłem jeszcze uwagę na taki drobiazg logiczny:
Któryś z policjantów podniósł z ziemi przerażoną Maciejową, któryś skrępował mi ramiona
(…)
Zdziwiło mnie, że nie założyli nam kajdanek.
Sznurem go przecież policjant nie krępował? Czy miało chodzić po prostu o to, że “przytrzymał go za ramiona”?
Pozdrawiam i dobijam do Biblioteki!
Witaj Ślimak Zagłady,
Dziękuję bardzo za rozbudowane przemyślenia i za klika. Być może faktycznie tekst jest “pratchettowy”, choć za wiele z tym autorem do czynienia nie miałem. Dzięki za pochylenie się nad błędami, przejrzę tekst i poprawię co nieco.
Również pozdrawiam.
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Nie, ogólnie ze stylistyką Pratchetta nie ma to wiele wspólnego (choć sugerowane wyżej porównanie do Hrabala również wydaje mi się niepewne). Pisałem tylko o możliwej inspiracji centralnego wątku, w zakresie magicznego sklepu o opisanej charakterystyce oraz karabinu jak gdyby obdarzonego świadomością, a w każdym razie magicznie budzącego w posiadaczach najgorsze instynkty.
Spokojni obywatele spokojnego osiedla nagle dostają fioła, bo oto pojawił się automat, w którym można coś kupić – tu akurat karabin. Jakże często podobne „okazje” przewracają ludziom w głowach, jakże trudno zachować zdrowy rozsądek, gdy osobliwym zrządzeniem losu trafi się taka gratka, że karabiny są rozchwytywane jak przysłowiowe świeże bułeczki…
Nikodemie, spodobał mi się Twój pomysł, a lektura dostarczyła niezłej rozrywki. :)
Poranki po imprezach zazwyczaj bywają ciężkie. → Poranki po imprezach zazwyczaj bywają trudne.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
Kobieta drżącą ręką wskazała na coś obok nas. → Kobieta drżącą ręką wskazała coś obok nas.
Wskazujemy coś, nie na coś.
…ale była większa od przeciętnych automatów z chipsami, co było oczywiste, jeśli sprzedawała karabiny. Nie zmieniało to faktu, że samo jej istnienie już było trudne… → Lekka byłoza.
– No i?! – Ciszę przerwała Maciejowa. → – No i?! – Maciejowa przerwała ciszę.
– Co za nieszczęście, nieszczęście… – Mruczała dalej kobieta. → – Co za nieszczęście, nieszczęście… – mruczała dalej kobieta.
Mruczenie jest odgłosem paszczowym.
Schyliłem się i podnosząc klapkę, sięgnąłem po broń. → Schyliłem się i podniósłszy klapkę, sięgnąłem po broń.
…wydawał się równie zdezorientowany, co ja. → …wydawał się równie zdezorientowany, jak ja.
…mimowolnie przeszedł dreszcz. Przez drzwi wyszedł dzieciak… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …mimowolnie przeszedł dreszcz. Przez drzwi wybiegł dzieciak…
…bezradnie patrząc się na siebie. → …bezradnie patrząc na siebie.
…żadnych informacji o producencie czy jakiejkolwiek firmie produkującej cokolwiek do niego. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …żadnych informacji o producencie czy jakiejkolwiek firmie wytwarzającej cokolwiek do niego.
– Byłem tam na dole, zobaczyć na niego… → – Byłem tam na dole, by spojrzeć na niego…
Zobaczyć można coś, na niego można spojrzeć. Choć zdaję sobie sprawę, że Ustrzycki nie musi mówić poprawnie.
– Nie idź pan tam! – przypadłem do niego… → – Nie idź pan tam! – Przypadłem do niego…
Rozochocony tą myślą, że wszystko było snem… → Wystarczy: Rozochocony myślą, że wszystko było snem…
Wieczorne powietrze skutecznie wyrzucało ze mnie alkoholowe opary, które wciąż siedziały mi w płucach. → Drugi zaimek jest zbędny.
Widok, jaki tam ujrzałem… → Widok, który tam ujrzałem…
Wskazał głową na Maciejową. → Wskazał głową na Maciejową.
Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.
Nadinspektorem Wydziału Paranormalnego ds. Anomalii. → Nadinspektorem Wydziału Paranormalnego do spraw Anomalii.
Nie używamy skrótów, zwłaszcza w dialogach.
Wskazał na wypełnioną butelkami szafkę… → Wskazał wypełnioną butelkami szafkę…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć Regulatorzy,
Bardzo mi miło, że tekst dostarczył pozytywnych wrażeń. I dziękuję za nieocenioną korektę.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Bardzo proszę, Nikodemie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)
A ponieważ dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, spoko opowiadanie, całkiem zabawne:). Wam pomysł na automat z bronią w środku miasta daje pole do całkiem ciekawych rozważań nad ludzką naturą i opisania ciekawych wydarzeń :). I jak wydarzenia są ciekawe i całkiem zabawne, o ile znęcanie się nad starszą panią może być zabawne ;), to już wątek zamykając z anomalią, jak i wniosek, że ludzie, jeśli da im się broń to się zwyczajnie pozabijają, jakoś do mnie nie przemawia, to znaczy mogłoby tak być, ale to pewnie zależy kto by znalazł taki automat ;). Ale duży plus za poprowadzenie fabuły, było ciekawie i zabawnie :). Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Hej Bardjaskier,
Cieszę się, że się podobało. A co do wniosków, to nie są one by się każdemu podobać tylko, żeby jakoś zwieńczyć całość, więc nie ma najmniejszego problemu ;)
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube