- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Automat z Karabinami Szturmowymi

Automat z Karabinami Szturmowymi

Po­sta­no­wi­łem prze­nieść ab­sur­dal­ny ele­ment z gry bat­tle roy­ale do nor­mal­ne­go świa­ta. Miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Automat z Karabinami Szturmowymi

Po­ran­ki po im­pre­zach za­zwy­czaj by­wa­ją trudne. Szcze­gól­nie, gdy czło­wiek zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić do trój­ki z przo­du swo­je­go wieku. I szcze­gól­nie, gdy o siód­mej budzą go prze­raź­li­we i prze­ra­ża­ją­ce za­ra­zem krzy­ki. Ze­rwa­łem się na równe (no może tro­chę krzy­wią­ce się) nogi i za­czą­łem na­słu­chi­wać. Ktoś ewi­dent­nie wrzesz­czał i nie było to nic zwią­za­ne­go z moim pi­jac­kim snem o plan­ta­cji ar­bu­zów na Sa­tur­nie. Ko­bie­ta. Star­sza. Z dołu. Tyle udało mi się wy­wnio­sko­wać, zanim gadzi mózg prze­jął kon­tro­lę nad cia­łem i kazał się­gnąć po sto­ją­cą na biur­ku wodę.

Pijąc mi­ne­ral­ną, wciąż sły­sza­łem pełne stra­chu okrzy­ki. Kilka se­kund za­ję­ło mi wy­ze­ro­wa­nie bu­tel­ki, a gdy to zro­bi­łem, po­sta­no­wi­łem cho­ciaż wyj­rzeć z miesz­ka­nia, bo prze­cież może komuś dzie­je się krzyw­da, a ja i tak już nie usnę. Dzię­ku­jąc więc zmyśl­ne­mu mnie z póź­nej nocy lub wcze­sne­go po­ran­ka, który po­ło­żył się do łóżka w ubra­niu, na­tych­mia­sto­wo opu­ści­łem swoje lokum, wkładając je­dy­nie w po­śpie­chu buty.

Na klat­ce zo­ba­czy­łem, że nie tylko mnie za­in­te­re­so­wał dziw­ny po­ran­ny la­ment. Mój są­siad z na­prze­ciw­ka, pan Ustrzyc­ki, rów­nież wy­chy­nął zza drzwi miesz­ka­nia i na­słu­chi­wał. Ski­ną­łem mu głową, a on, z wła­ści­wym sobie za­pa­łem, prze­szedł od razu do rze­czy.

– Drze się to bab­sko i drze! Chodź pan, trza to spraw­dzić! Może jaki zło­dziej czy ki pie­ron?

– Nie le­piej za­dzwo­nić po kogoś? – Słowa z tru­dem for­mo­wa­ły zda­nia. Al­ko­hol, prze­kształ­ca­ny już ak­tyw­nie do al­de­hy­du octo­we­go, wciąż miał się świet­nie w moim ciele.

– A po kogo, jak guzik wiemy? Chodź pan, bo jużem mi­gre­ny do­stał od tego sko­wy­tu! – po­wie­dział, za­mknął drzwi i ru­szył po scho­dach w dół.

Nie mia­łem wy­bo­ru. Ustrzyc­ki był star­szy, bar­dziej za­da­nio­wy ode mnie i przede wszyst­kim trzeź­wy. Po­słusz­nie po­drep­ta­łem za nim na par­ter, a potem, gdy oka­za­ło się, że prze­ra­żo­ne wo­ła­nie do­bie­ga z ze­wnątrz, co zu­peł­nie nas zresz­tą zdez­o­rien­to­wa­ło, wy­szli­śmy razem przed klat­kę.

– Ra­tun­ku! Po­mo­cy! Lu­dzie! Ola­bo­ga! Mor­du­ją! Za­bi­ją nas! Wojna! Wojna idzie! – krzy­cza­ła star­sza ko­bie­ta w ko­lo­ro­wej chu­st­ce, spód­ni­cy i z wóz­kiem na za­ku­py. Do­brze mi i panu Ustrzyc­kie­mu znana zresz­tą. Była to nasza są­siad­ka z par­te­ru, pani…

– No i czego się tak Ma­cie­jo­wa drze?! – wrza­snął Ustrzyc­ki, gdy tylko ją zo­ba­czył. – Co tu się dzie­je, do stu dia­błów?!

– O, pa­no­wie! Bogu dzię­ki! – Ko­bie­ta rzu­ci­ła ku nam bła­gal­ne spoj­rze­nie. – Jużem my­śla­ła, że po mnie!

– Ale co?! Zło­dziej? Wła­my­wacz? – do­py­ty­wał Ustrzyc­ki, roz­glą­da­jąc się we wszyst­kie stro­ny. Ja zaś de­lek­to­wa­łem się świe­żym po­wie­trzem, po­wo­li do­cho­dząc do sie­bie.

– Ach, panie Hu­ber­cie! Broń nam ze­sła­li! Na front nas zaraz wyślą! – Ma­cie­jo­wa za­ma­cha­ła cha­otycz­nie rę­ka­mi. – Pa­no­wie pa­trzą, jakie dia­bel­stwo nada­li!

Ko­bie­ta drżą­cą ręką wska­za­ła coś obok nas. Obaj z Ustrzyc­kim po­wie­dli­śmy wzro­kiem w lewo, gdzie zo­ba­czy­li­śmy au­to­mat do sprze­da­ży prze­ką­sek, a przy­naj­mniej tak my­śle­li­śmy. Gdy jed­nak zbli­ży­li­śmy się do Ma­cie­jo­wej, by po­pa­trzeć z jej per­spek­ty­wy, sta­nę­li­śmy onie­mia­li. Za szybą au­to­ma­tu mie­ści­ły się uło­żo­ne w kilku rzę­dach ka­ra­bi­ny. Poza nie­co­dzien­ną za­war­to­ścią ma­szy­na wy­glą­da­ła zu­peł­nie nor­mal­nie, ale była więk­sza od prze­cięt­nych au­to­ma­tów z chip­sa­mi, co wydawało się oczy­wi­ste, jeśli sprze­da­wa­ła ka­ra­bi­ny. Nie zmie­nia­ło to faktu, że samo jej ist­nie­nie już było trud­ne do za­ak­cep­to­wa­nia.

– C-co to jest, pani Ma­cie­jo­wa? – za­py­tał zu­peł­nie zbity z tropu Hu­bert Ustrzyc­ki.

– Dia­beł, panie Hu­ber­cie.

– Niech Ma­cie­jo­wa głu­pot nie gada! Toć widzę, że to ustroj­stwo jakie! Ale ma broń w środ­ku! – Nie mógł uwierzyć Ustrzyc­ki.

– Dla­te­go żem się prze­ra­zi­ła! Do skle­pu szłam jak co rano, pa­trzę, a tu takie cudo! Pa­trzę, myślę, a może z ja­ki­mi ener­go­ły­ka­mi co teraz mło­dzi pijo… I jak żem nie od­sko­czy­ła! Nor­mal­na broń, panie Hu­ber­cie! Po dziel­ni­co­we­go trza dzwo­nić, ino już!

– To czemu Ma­cie­jo­wa nie dzwo­ni, tylko wy­dzie­ra się i ludzi budzi? – za­py­tał po­iry­to­wa­ny Ustrzyc­ki. – My z ko­le­gą Mich­nie­wi­czem my­śle­li, że panią kto skó­ru­je!

Ko­le­gą Mich­nie­wi­czem byłem ja. Na co dzień zaś byłem po pro­stu Mich­nie­wi­czem.

– A prze­cież ja ko­mór­ki nie mam! A jak żem już wy­szła to strach przejść koło tego cze­goś z po­wro­tem! Pa­no­wie, ra­tuj­cie no!

– A może to za­baw­ko­we ka­ra­bi­ny? – włą­czy­łem się do dys­ku­sji. Tlen w końcu do­tarł do za­chla­ne­go mózgu i dał po­czą­tek jako tako trzeź­wym my­ślom.

– Za­baw­ko­we? – zdzi­wił się Ustrzyc­ki.

– Że dla dziec­ków? – do­da­ła Ma­cie­jo­wa.

– No, to chyba mia­ło­by wię­cej sensu… W końcu gdzie tu u nas broń? – Na­praw­dę wie­rzy­łem w tę tezę.

– A spraw­dzisz to pan? Bo ja się do tego ta­ła­taj­stwa nie zbli­żam.

– Uwa­żaj pan tylko! Dia­bel­stwo…

– Spraw­dzę. Choć­by i praw­dzi­we były, to prze­cie au­to­mat mnie nie za­strze­li, nie? – po­wie­dzia­łem, by dodać pew­no­ści całej na­szej trój­ce, ale sam nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć.

Czas zwol­nił, gdy po­dcho­dzi­łem do za­gad­ko­wej ma­szy­ny. Kto ją tu przy­niósł? Kiedy to zro­bił? I w jakim celu? Dał­bym głowę, że nie było jej, gdy wra­ca­łem z im­pre­zy, czyli rap­tem czte­ry go­dzi­ny temu. W takim razie mu­sia­ła po­ja­wić się nad ranem. Tylko, że to dalej nie wy­ja­śnia­ło ab­so­lut­nie ni­cze­go. W końcu po dwóch se­kun­dach lub dniach udało mi się przejść kilka kro­ków i do­trzeć do ma­szy­ny przy wej­ściu do klat­ki. Wi­docz­ny do­pie­ro z nie­wiel­kiej od­le­gło­ści napis na pa­ne­lu ste­ro­wa­nia brzmiał: „Au­to­mat z ka­ra­bi­na­mi sztur­mo­wy­mi”. Dalej była in­for­ma­cja, że au­to­mat przyj­mu­je tylko mo­ne­ty od dzie­się­ciu gro­szy do pię­ciu zło­tych, ale nie wy­da­je resz­ty. No i ty­po­wa kla­wia­tu­ra nu­me­rycz­na. In­for­ma­cji o pro­du­cen­cie czy kim­kol­wiek od­po­wie­dzial­nym za sprzęt – brak. Gdy zaś spoj­rza­łem na sam towar, czyli owe ka­ra­bi­ny sztur­mo­we, które na­pę­dzi­ły ta­kie­go stra­cha Ma­cie­jo­wej, z nie­po­ko­jem stwier­dzi­łem, że nie wy­glą­da­ją na za­baw­ki. Re­pli­ki może tak, ale na pewno nie pla­sti­ko­we ba­dzie­wie. Co cie­ka­we, wszyst­kie były zu­peł­nie iden­tycz­ne i kosz­to­wa­ły pięć­dzie­siąt gro­szy.

Ode­tchną­łem tro­chę, wi­dząc, że au­to­mat funk­cjo­nu­je jak nor­mal­na ma­szy­na i ra­czej sam nie chwy­ci żad­ne­go ze swo­ich cacek i nie od­strze­li mi nim łba. Skar­ci­łem się za ten głupi strach. Może wciąż byłem pi­ja­ny, a może udzie­li­ła mi się pa­ra­no­ja sta­rusz­ki. W każ­dym razie sta­łem przed au­to­ma­tem, nie wie­dząc co po­cząć. Poza jego bu­cze­niem i ćwier­ka­niem pta­ków na osie­dlo­wych drze­wach oto­cze­nie było zu­peł­nie ciche.

– No i?! – Ma­cie­jo­wa przerwała ciszę. – Wi­dzisz pan co?!

– Fak­tycz­nie ka­ra­bi­ny, pani Ma­cie­jo­wa. Miała pani rację. To praw­dzi­wa broń.

– Wojna! Ło Je­zu­sic­ku! Wojnę nam nada­li!

– Ci­szej, pani Ma­cie­jo­wa! – upo­mniał ją Ustrzyc­ki. – Już wy­star­czy, że nas pani obu­dzi­ła. In­nych tu nie trze­ba.

– Co za nie­szczę­ście, nie­szczę­ście… – mru­cza­ła dalej ko­bie­ta.

– Panie Ustrzyc­ki, ma pan pięć­dzie­siąt gro­szy? – za­py­ta­łem.

– Ano może mam… – Męż­czy­zna prze­szu­kał kie­sze­nie i wy­cią­gnął z nich port­fel, a z niego mo­ne­tę. – A po co?

– Chcę kupić ka­ra­bin. Wła­śnie tyle kosz­tu­je.

– Zwa­rio­wa­łeś pan?! – syk­nął nagle. – To nie spra­wa dla nas! Ma­cie­jo­wa ma rację, dziel­ni­co­we­go nam trza! O!

– A dla kogo jak nie dla nas, panie Hu­ber­cie? – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. – A bo to my tu miesz­ka­my czy dziel­ni­co­wy? Cho­le­ra wie o co cho­dzi z tym au­to­ma­tem. Może nam się to wszyst­kim śni? Chcę przy­naj­mniej wie­dzieć, że te ka­ra­bi­ny na­praw­dę tu są i czy au­to­mat dzia­ła. Apa­ra­tu pań­stwo­we­go nie na­le­ży ru­szać bez po­wo­du.

– Może i racja, może i racja… Ten nasz dziel­ni­co­wy to też taki za­chlej­mor­da, że niech go licho! – Po­krę­cił głową Ustrzyc­ki. – Wy­obra­żasz pan sobie w środę wie­czór wódkę pić jak menel naj­gor­szy?

– Nigdy w życiu! – od­par­łem, czu­jąc coraz bar­dziej chłód czwart­ko­we­go po­ran­ka. – Przez myśl by mi nie prze­szło!

– No wła­śnie! Masz pan rację, dziel­ni­co­we­go nam tu nie trze­ba! Sami to roz­wią­że­my, kupuj pan gnata! – rzu­cił mi mo­ne­tę, którą wbrew swo­jej zwy­kłej zręcz­no­ści zła­pa­łem.

Ma­cie­jo­wa ob­ser­wo­wa­ła nas z za­par­tym tchem i prze­że­gna­ła się kilka razy. Ja zresz­tą nie bez mniej­sze­go na­pię­cia wrzu­ca­łem pie­nią­żek do otwo­ru i wci­sną­łem jeden z do­stęp­nych nu­mer­ków. Coś za­sko­czy­ło, za­chrzę­ści­ło, za­brzę­cza­ło i nagle sprę­żyn­ki trzy­ma­ją­ce wy­bra­ny prze­ze mnie ka­ra­bin za­czę­ły się ob­ra­cać, aż w końcu broń spa­dła do po­jem­ni­ka u moich stóp. Jej huk o pla­sti­ko­we dno spra­wił, że pra­wie pod­sko­czy­łem. Było jed­nak za późno, by się wy­co­fać. Schy­li­łem się i pod­niósłszy klap­kę, się­gną­łem po broń. Z tru­dem wy­tar­ga­łem ją z wnę­trza au­to­ma­tu. Była cięż­ka, więc to ra­czej nie re­pli­ka… Obej­rza­łem ka­ra­bin z kilku stron, nie bar­dzo wie­dząc, co z nim zro­bić. Rzu­ci­łem bez­rad­ne spoj­rze­nie Ustrzyc­kie­mu, który wy­da­wał się rów­nie zdez­o­rien­to­wa­ny, jak ja.

– Jaki on jest? – za­py­tał w końcu.

– Cięż­ki i… zimny. To chyba praw­dzi­wy ka­ra­bin.

– Wiel­kie nieba! Na­praw­dę wojna idzie! Zaraz przyj­dą i nas wy­strze­la­ją! – Ma­cie­jo­wa już nie mogła się po­wstrzy­mać.

Jakby od­po­wia­da­jąc na jej za­wo­ła­nie, drzwi klat­ki się otwo­rzy­ły, a całą naszą trój­kę mi­mo­wol­nie prze­szedł dreszcz. Przez drzwi wybiegł dzie­ciak pań­stwa Łu­życ­kich, Tomek. O ile do­brze pa­mię­ta­łem, był gdzieś w póź­nej pod­sta­wów­ce. Pew­nie szedł do szko­ły, w końcu był czwar­tek rano.

– Dzień dobry – po­wie­dział, obie­ga­jąc nas wzro­kiem.

Już miał ru­szyć w dal­szą drogę, gdy jego spoj­rze­nie za­trzy­ma­ło się na ka­ra­bi­nie w moich rę­kach. Chło­pak do­słow­nie po­że­rał go wzro­kiem, a ja mo­men­tal­nie po­ża­ło­wa­łem, że tak otwar­cie pre­zen­to­wa­łem swój na­by­tek.

– Cza­do­wy! – po­wie­dział w końcu. Oczy świe­ci­ły mu jakby wło­żyć w nie świecz­ki. – Skąd pan go ma? Jest praw­dzi­wy? Ile kosz­to­wał?

– Yyy… ja…

– A co to jest, to obok pana? – za­py­tał, mi­mo­wol­nie od­ry­wa­jąc wzrok od broni. – Au­to­mat?

– Nie pod­chodź, chło­pak! Bo cię dia­beł do­się­gnie! – za­wo­ła­ła Ma­cie­jo­wa. Tomek zaś po­pa­trzył na nią, zu­peł­nie zbity z tropu.

– Słu­cham?

– Przed­sta­wie­nie ro­bi­my, wiesz Tomek? Próbę zna­czy – po­wie­dzia­łem nagle, sam nie wie­dząc czemu. Naj­wi­docz­niej nie­daw­ny al­ko­hol i nie­wy­spa­nie dzia­ła­ły na mnie w wy­jąt­ko­wy spo­sób. – Do na­sze­go domu kul­tu­ry! Praw­da, panie Ustrzyc­ki? – po­sła­łem są­sia­do­wi pro­szą­ce spoj­rze­nie. O mru­gnię­cie nie mo­głem się po­ku­sić. Tomek był cał­kiem mądry jak na swój wiek. Całe szczę­ście udało się i bez tego.

– Tak! Tak, oczy­wi­ście! – po­twier­dził Ustrzyc­ki. – Ro­bi­my przed­sta­wie­nie o… dru­giej woj­nie świa­to­wej! Ten ka­ra­bin to re­kwi­zyt, a to obok to taka spe­cjal­na skrzyn­ka do nich. Trze­ba je tak trzy­mać, bo są tego…

 – Dro­gie – do­da­łem. – Taki sztucz­ny ka­ra­bin jest bar­dzo drogi i trze­ba go trzy­mać w spe­cjal­nym po­jem­ni­ku taki jak ten.

– Aha… czyli nie jest praw­dzi­wy… – za­smu­cił się Tomek. – Ale próba do przed­sta­wie­nia tutaj? Przed klat­ką? I to tak wcze­śnie?

– Gdzie tutaj?! Zaraz po nas przy­ja­dą i… je­dzie­my do domu kul­tu­ry! – po­wie­dzia­łem, ma­cha­jąc bez­tro­sko ka­ra­bi­nem by udać, że nic nie waży. Ledwo udało mi się przy tym nie skrzy­wić, gdy nie­uży­wa­ne od lat mię­śnie po­czu­ły wy­si­łek. – Ale ty już po­wi­nie­neś iść do szko­ły, nie?

– T-tak, pew­nie tak… To po­wo­dze­nia na pró­bie! – rzu­cił Tomek i spo­glą­da­jąc ostat­ni raz na ka­ra­bin, znik­nął za blo­kiem.

– Uf, pra­wie­śmy wpa­dli! – Ustrzyc­ki starł z czoła nie­ist­nie­ją­cy pot. – A Ma­cie­jo­wa mo­gła­by jak raz gębę na kłód­kę trzy­mać i dia­błem dziec­ka nie stra­szyć!

– Kiedy to dia­bel­stwo praw­dzi­we! – upie­ra­ła się sta­rusz­ka. – Ka­ra­bi­ny sprze­da­wać pod blo­kiem! Pod klat­ką moją! Idę do skle­pu, a jak to dalej tu bę­dzie to za­dzwo­nię na po­li­cję i po­rzą­dek zro­bią! A pa­no­wie wy­rzuć­cie w cho­le­rę ten ka­ra­bin bo i kło­po­ty z tego będą, mówię wam! – po­wie­dzia­ła i ru­szy­ła wol­nym kro­kiem w kie­run­ku cen­trum han­dlo­we­go.

Zo­sta­li­śmy tylko we dwóch. Przez chwi­lę sta­li­śmy w ciszy, bez­rad­nie pa­trząc na sie­bie. W końcu obaj prze­nie­śli­śmy wzrok na ka­ra­bin.

– Mogę do­tknąć? – za­py­tał Ustrzyc­ki, a gdy po­czuł pod pal­ca­mi metal, za­klął cicho i za­py­tał – Co z tym ro­bi­my?

– A bo ja wiem? Może fak­tycz­nie po­li­cję le­piej we­zwać… – Czu­łem, że po­cząt­ko­wa werwa ustę­pu­je miej­sca sen­no­ści i zmę­cze­niu po sza­lo­nej nocy.

– Chło­pa­czek też go wi­dział, więc mo­że­śmy jesz­cze nie osza­le­li… – Ustrzyc­ki po­dra­pał się po bro­dzie. – Ki pie­ron go tu po­sta­wił?

– Dobre py­ta­nie. Cały ten au­to­mat jest po­dej­rza­ny. W końcu… – Spoj­rza­łem na ka­ra­bi­ny za szybą i za­mar­łem. Do tego stop­nia, że są­siad mu­siał mną po­trzą­snąć.

– Panie Mich­nie­wicz, co panu?!

– Panie Hu­ber­cie… ile ja pła­ci­łem za ten ka­ra­bin?

– Ano… pięć­dzie­siąt gro­szy, jako żywo.

Drżą­cym pal­cem wska­za­łem cenę.

– To dla­cze­go teraz kosz­tu­ją zło­tów­kę?

Dal­sza część dnia by­naj­mniej nie przy­nio­sła roz­wią­zań spra­wy ta­jem­ni­cze­go au­to­ma­tu. Za­ku­pio­ny ka­ra­bin za­bra­łem do sie­bie i długo stu­dio­wa­łem, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie prze­gnać ból głowy po wczo­raj­szym piciu, który przy­po­mniał o sobie, gdy po­ran­na ad­re­na­li­na opa­dła. Z tej pry­mi­tyw­nej ana­li­zy (nie byłem prze­cież żad­nym eks­per­tem) wy­wnio­sko­wa­łem tylko same pod­sta­wy. Mia­no­wi­cie ka­ra­bin nie za­wie­rał żad­nych in­for­ma­cji o pro­du­cen­cie czy ja­kiej­kol­wiek fir­mie wytwarzającej co­kol­wiek do niego. Miał pełen ma­ga­zy­nek, a gdy udało mi się wy­cią­gnąć jeden z naboi z nie­po­ko­jem stwier­dzi­łem, że są praw­dzi­we. Z tej broni da się za­bi­jać ludzi – po­my­śla­łem i prze­szedł mnie so­lid­ny dreszcz. Do­dat­ko­wo za­uwa­ży­łem, że po­mi­mo swej wagi jest bar­dzo po­ręcz­ny, ma in­tu­icyj­ny sys­tem za­bez­pie­cza­nia i przy­jem­ny ce­low­nik. Z pew­no­ścią była to dobra broń. Ale fakt ten wcale mnie nie po­cie­szał.

Ustrzyc­ki wpadł do mnie aku­rat gdy mie­rzy­łem w bu­tel­kę na stole. Po­cząt­ko­wo się prze­ra­ził, ale gdy po­ka­za­łem wy­ję­ty ma­ga­zy­nek, od razu ochło­nął. Po­wie­dzia­łem mu, co wie­dzia­łem, a on tylko w za­my­śle­niu kiwał głową.

– Byłem tam na dole, zo­ba­czyć na niego – po­wie­dział, gdy skoń­czy­łem swój wywód. – I wiesz pan co? Te ka­ra­bi­ny kosz­tu­ją już trzy­dzie­ści dwa złote! A prze­cież my go za pięć­dzie­siąt gor­szy ku­pi­li!

– Pa­mię­ta pan, że zaraz po na­szym za­ku­pie po­dro­ża­ły, praw­da?

– Pa­mię­tam, pa­mię­tam. Zna­czy, że ktoś jesz­cze je kupił.

– Kon­kret­nie ku­pio­no… pięć sztuk. Po nas. Bo nie wiemy prze­cież ile kosz­to­wa­ły na start.

– Też racja. Mogły i za gro­si­ka cho­dzić. Złoty in­te­res, co? – za­śmiał się Ustrzyc­ki.

– Gdyby cho­dzi­ło o co in­ne­go to pew­nie tak. Ale strach po­my­śleć kto to wszyst­ko kupił i co z nim zrobi.

– Ano praw­da! Jesz­cze nam strze­la­ni­ny trze­ba na osie­dlu. Krew nie woda, skąd to dia­bel­stwo przy­szło? – za­py­tał, pa­trząc na ka­ra­bin, który po­ło­ży­łem na bla­cie.

Za­pro­po­no­wa­łem mu kawę, ale od­mó­wił. Stwier­dził, że od dzie­się­ciu lat nie to­le­ru­je lak­to­zy, a bez niej mleko sma­ku­je jak tłu­sta woda. Bez mleka zaś kawy nie wy­pi­je. I tak od de­ka­dy. Sam więc zro­bi­łem sobie czar­ną i gdy przez prze­łyk spły­nę­ła mi słod­ka go­rycz, po­sta­no­wi­łem wy­ja­śnić inną kwe­stię.

– A pani Ma­cie­jo­wa? – za­gad­ną­łem. – Za­dzwo­ni­ła w końcu na po­li­cję?

– A dzwo­ni­ła! Pew­nie, że dzwo­ni­ła, wa­riat­ka stara! Ino nikt nie od­bie­ra!

– Jak to? Na po­li­cji nie od­bie­ra­ją? Ani sto dwa­na­ście?

– Wcale! Głu­cho, aż miło! A jak tam po­szedł ten jej wnu­czek, wiesz pan, ten gru­biut­ki Kazio, to mówił, że ni­ko­go na ko­mi­sa­ria­cie też nie ma! – Ustrzyc­ki roz­ło­żył ręce na całą sze­ro­kość mi­kro­sko­pij­nej kuch­ni.

– Coś pan!

– A tak! Dziel­ni­co­wy wia­do­mo, pew­nie śpi ochlap­tus, ale resz­ta? Gdzie to, żeby na ko­men­dzie nie było ży­we­go ducha! Prze­cież nasze mia­sto nie takie małe znowu. Może wy­jazd jaki mają czy co?

– I co pani Ma­cie­jo­wa na to?

– A zo­ba­czy­my! Pusz­kę od dia­błów zwy­zy­wa­ła, ze­mstę za za­kłó­ca­nie po­rząd­ku po­przy­się­gła i po­szła jędza do sie­bie! – za­śmiał się Ustrzyc­ki.

Śmiał­by się pew­nie dłu­żej, gdyby nie to, że nagle usły­sze­li­śmy strzał. Po­je­dyn­czy, głu­chy wy­strzał gdzieś z nie­ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni za ku­chen­nym oknem. Sie­dzie­li­śmy, na­słu­chu­jąc, ale nie usły­sze­li­śmy już nic. Chwi­lę póź­niej Hu­bert Ustrzyc­ki wy­mam­ro­tał coś o na­czy­niach, które musi umyć i szyb­ko wy­szedł. Ja zaś sie­dzia­łem jesz­cze nie wiem jak długo, pa­trząc na ka­ra­bin i sty­gną­cą kawę. Strzał nie po­wtó­rzył się ani razu tego dnia, jed­nak wcale nie po­czu­łem się spo­koj­niej­szy.

 

Na­za­jutrz obu­dził mnie strasz­ny ja­zgot, gwar, har­mi­der i pew­nie coś jesz­cze, bo tego okrop­ne­go ha­ła­su nie dało się po­rów­nać z ni­czym mi zna­nym. Ze­rwa­łem się z łóżka zu­peł­nie tak samo jak wczo­raj, gdy moim bu­dzi­kiem była pani Ma­cie­jo­wa. Do­pie­ro po se­kun­dzie za­uwa­ży­łem, że trzy­mam w ręku ka­ra­bin. No tak, w końcu spa­łem z nim pod po­dusz­ką. Czy dla za­ba­wy w żoł­nie­rza czy dla bez­pie­czeń­stwa, nie mam po­ję­cia. Tak czy ina­czej był prze­cież roz­ła­do­wa­ny, ale wo­la­łem mieć go przy sobie. Teraz też prze­wie­si­łem go przez ramię i ru­szy­łem do kuch­ni. Otwo­rzy­łem okno i wyj­rza­łem na ze­wnątrz, a gdy to zro­bi­łem – za­nie­mó­wi­łem.

Pod klat­ką ufor­mo­wał się praw­dzi­wy wrzesz­czą­cy, skan­du­ją­cy i ha­ła­su­ją­cy na wszel­kie moż­li­we spo­so­by tłum. Sta­no­wi­li go miesz­kań­cy osie­dla w róż­nym wieku oraz kilku po­li­cjan­tów, któ­rzy bez­sku­tecz­nie starali się za­pa­no­wać nad sy­tu­acją. Nie pró­bowałem nawet zro­zu­mieć cze­go­kol­wiek z tego, co wrzesz­cze­li. Po pro­stu ubra­łem się i zsze­dłem na dół, men­tal­nie przy­go­to­wu­jąc się na ko­lej­ną dawkę sza­leń­stwa.

– Pro­szę wszyst­kich o spo­kój! Muszą pań­stwo… – roz­pacz­li­wie ape­lo­wał po­li­cjant, ma­cha­jąc rę­ka­mi.

Roz­po­zna­łem go. Był to dziel­ni­co­wy. Ten sam, który w opi­nii Ustrzyc­kie­go nigdy nie wy­le­wał za koł­nierz. Dziś jed­nak był wy­jąt­ko­wo trzeź­wy na umy­śle.

– Gówno mu­si­my! Prze­puść­cie nas! – od­krzyk­nął mu ktoś z tłumu. Inni za­wtó­ro­wa­li.

– To nie­ludz­kie!

– Mamy prawo się bro­nić!

– Ro­zu­miem pań­stwa obawy, ale są bez­pod­staw­ne! Po­li­cja pa­nu­je…

– Wczo­raj w nocy była strze­la­ni­na! – krzyk­nął facet, któ­re­go ko­ja­rzy­łem po su­mia­stych wą­sach. – Pra­wie mi dzie­cia­ka za­strze­li­li!

– Ban­dy­ci!

– Daj­cie nam kupić broń!

Przy­glą­da­łem się całej tej sy­tu­acji z mie­szan­ką nie­zro­zu­mie­nia i lęku. Nagle ktoś z tłumu wska­zał mnie pal­cem i wy­krzyk­nął:

– O, pa­trz­cie! Ten też ma ka­ra­bin!

– Mor­der­ca!

– Mądry czło­wiek!

– Lu­dzie, spo­koj­nie! – prze­krzy­ki­wał ich dziel­ni­co­wy, ale zda­wał się coraz bar­dziej tra­cić po­słuch, jeśli było w ogóle coś do stra­ce­nia.

Wy­da­wa­ło się, że wście­kła tłusz­cza zaraz runie w kie­run­ku au­to­ma­tu, obok któ­re­go sta­łem. To dało mi dziw­ne po­czu­cie za­gro­że­nia i zu­peł­nie jak w tran­sie zro­bi­łem dwa kroki do przo­du, sta­jąc na kra­wę­dzi scho­dów do klat­ki. Pod­nio­słem ka­ra­bin i wy­strze­li­łem w po­wie­trze. Huk wy­strza­łu prze­ra­ził wszyst­kich, zaś mnie naj­bar­dziej. Bo oprócz in­stynk­tow­nej re­ak­cji na gło­śny dźwięk, mój strach skła­dał się też z prze­ra­ża­ją­cej do gra­nic świa­do­mo­ści. Świa­do­mo­ści, że ka­ra­bin był po­zba­wio­ny ja­kich­kol­wiek naboi. A jed­nak wy­strze­lił.

Uwaga wszyst­kich sku­pi­ła się na mnie; tłum umilkł, nikt nie po­wie­dział nawet jed­ne­go słowa. Nawet dziel­ni­co­wy był cicho, po­dob­nie resz­ta po­li­cjan­tów. Ja zaś z ja­kie­goś po­wo­du wcale nie czu­łem się spe­szo­ny. My­śla­łem, że zaraz rzucą się na mnie jako na po­ten­cjal­ne­go agre­so­ra, ale funk­cjo­na­riu­sze tylko stali w ocze­ku­ją­cym mil­cze­niu. Po­czu­łem się ważny.

– O co tu cho­dzi, panie dziel­ni­co­wy? Co ci wszy­scy lu­dzie robią pod moją klat­ką?

– Pro­szę po­słu­chać, panie…

– Mich­nie­wicz.

– Panie Mich­nie­wicz. – Dziel­ni­co­wy starł z czoła kro­ple potu. – Czy ten… au­to­mat jest dla pana no­wo­ścią?

– Nie li­cząc wczo­raj­sze­go dnia, tak. Wczo­raj ku­pi­łem w nim ten oto ka­ra­bin.

– A czy wie pan, ile ta­kich broni się sprze­da­ło? Kto je kupił? I do kogo na­le­ży ta ma­szy­na? – za­py­tał z na­dzie­ją. – Mamy tu przez nią nie­zły baj­zel.

– Nie, nie i nie. Wiem na­to­miast, że ku­pi­łem go za pięć­dzie­siąt gro­szy. Ile teraz kosz­tu­ją?

Spoj­rze­nia ze­bra­nych przy­bra­ły formę świ­dru­ją­ce­go mnie do gra­nic ga­pie­nia się. Ktoś nie wy­trzy­mał.

– Pięć­dzie­siąt gro­szy! Szwa­gier mu­siał ze dwie stówy dać!

– A ja dwa ty­sią­ce! – ode­zwał się ktoś inny.

– Dro­dzy pań­stwo, pro­szę…

– Panie dziel­ni­co­wy – prze­rwa­łem mu.

Znów każdy na mnie pa­trzył. Mia­łem po­słuch i nie wie­dzia­łem czy była to kwe­stia ka­ra­bi­nu czy dziw­nej cha­ry­zmy, którą czu­łem. A może jedno było spraw­ką dru­gie­go? Spoj­rza­łem na au­to­mat. Ka­ra­bi­ny kosz­to­wa­ły szes­na­ście zło­tych. Chyba za­czy­na­łem ro­zu­mieć, co się tu dzia­ło.

– Każdy ko­lej­ny ka­ra­bin jest dwa razy droż­szy od po­przed­nie­go – po­wie­dzia­łem. – Ale wy­glą­da na to, że każ­de­go dnia cena się re­se­tu­je. Dziś znów są tanie jak barszcz. Ale ktoś zdą­żył już kilka kupić.

– Oczy­wi­ście, że tak! Dla­te­go żeśmy tu przy­je­cha­li! Ina­czej ta swo­łocz ku­pi­ła­by wszyst­kie! Niech to szlag trafi, w na­szym mie­ście takie coś! – Dziel­ni­co­wy splu­nął, a tłum za nim za­fa­lo­wał groź­nie, jed­nak nikt się nie po­ru­szył.

– I co pa­no­wie pla­nu­ją?

– A co, zaraz przy­jeż­dża la­we­ta i za­bie­ra­my to coś na ko­men­dę! Prze­cież to tak nie może być! Broń jest nie­le­gal­na, wie pan? Po­win­ni­śmy ją panu ode­brać!

Znów sprze­ciw tłumu. Za­czy­na­ło mnie to wszyst­ko mę­czyć.

– Nie oddam! – po­wie­dzia­łem od razu. – Broń uczci­wie ku­pi­łem i nic wam do tego!

Co praw­da nie mia­łem po­ję­cia po co mi ten ka­ra­bin, ale w obec­nej sy­tu­acji prze­cież le­piej było go mieć niż nie mieć. Coraz więk­sza część osie­dla po­sia­da­ła broń.

– To nie jest uczci­wy au­to­mat! – krzyk­nął na mnie dziel­ni­co­wy. – Broni nie można ot tak ku­po­wać!

– Wiesz tyle, ile zjesz! – za­wo­łał ktoś z tłumu.

– Daj­cie nam kupić ka­ra­bi­ny!

– To jest ogra­ni­cza­nie swo­bód oby­wa­tel­skich!

Dziel­ni­co­wy spoj­rzał na mnie bła­gal­nym wzro­kiem. Jego ko­le­dzy rów­nież mieli nie­tę­gie miny.

– Nie odda pan ka­ra­bi­nu?

– Nie.

– A jeśli…

– Nie oddam, po­wie­dzia­łem – od­par­łem twar­do. – Do­pó­ki to sza­leń­stwo się nie za­koń­czy, wolę mieć broń. Gdy­by­ście nor­mal­nie funk­cjo­no­wa­li, to może bym oddał. Ale wczo­raj sły­sza­łem strza­ły. Chcę mieć się czym bro­nić.

– To wy je­ste­ście za­gro­że­niem! – za­piał dziel­ni­co­wy.

W tym samym mo­men­cie tłum osta­tecz­nie na­parł na po­li­cjan­tów, prze­py­cha­jąc się w stro­nę au­to­ma­tu. W ostat­niej chwi­li wpa­dłem do klat­ki i za­mkną­łem drzwi, na któ­rych szy­bie roz­płasz­czył się dziel­ni­co­wy, przy­gwoż­dżo­ny po­bu­dzo­ną do gra­nic tłusz­czą. Całe szczę­ście nikt z tłumu nie mógł ich otwo­rzyć. Ja zaś mo­głem ob­ser­wo­wać sza­leń­cze kłę­bo­wi­sko ciał przy au­to­ma­cie. Lu­dzie prze­py­cha­li się, cią­gnę­li, ude­rza­li i pod­du­sza­li, byle kupić ka­ra­bin po niż­szej cenie. W końcu ktoś wrzu­cił bank­not (byłem pe­wien, że wczo­raj au­to­mat przyj­mo­wał tylko mo­ne­ty), a ktoś inny wci­snął od­po­wied­ni przy­cisk. Gdy broń spa­dła do po­jem­ni­ka, ręce kilku no­wych osób chci­wie wy­cią­gnę­ły się po nią. Wśród wrza­sków i prze­mo­cy, która za­czę­ła przy­bie­rać coraz po­waż­niej­szy wy­miar, jakiś chło­pak wresz­cie wy­szar­pał ka­ra­bin i rzu­cił się z nim do uciecz­ki. W ślad za nim ru­szy­ło kilka ko­lej­nych osób, jed­nak nie dali rady go zła­pać. Ten zaś gdy choć tro­chę od­da­lił się od klat­ki, chwy­cił broń i wy­mie­rzył w po­ścig. Ci na­tych­miast za­sty­gli i nie­chęt­nie wró­ci­li do ludzi przy au­to­ma­cie, któ­rych mie­sza­ni­na coraz bar­dziej przy­po­mi­na­ła ki­bol­ską ustaw­kę. Po­li­cjan­ci po krót­kim oszo­ło­mie­niu w końcu wkro­czy­li do akcji i za­czę­li pa­ło­wać kogo po­pad­nie, zu­peł­nie od­da­jąc się temu sza­leń­stwu.

Stwier­dzi­łem, że pora się wy­co­fać. Nawet ka­ra­bin nie dawał mi już po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Czym prę­dzej ru­szy­łem scho­da­mi w górę, ale nie­mal od razu wpa­dłem na Ustrzyc­kie­go tasz­czą­ce­go wiel­ki worek śmie­ci.

– Nie idź pan tam! – Przy­pa­dłem do niego, a mój głos przy­brał dziw­ną barwę kon­spi­ra­cyj­ne­go szep­tu.

– A co się dzie­je? Czemu pan to ustroj­stwo tasz­czysz? – Spoj­rzał na mnie jak na obłą­ka­ne­go. Być może rze­czy­wi­ście tak wy­glą­da­łem.

– Lu­dzie po­wa­rio­wa­li! Po­li­cjan­tów stra­to­wa­li, żeby ka­ra­bi­ny ku­po­wać! Wsłu­chaj się pan!

Rumor ludz­kiej ko­tło­wa­ni­ny sły­chać było nawet przez za­mknię­te drzwi. Na twa­rzy Ustrzyc­kie­go ma­lo­wa­ło się coraz więk­sze za­nie­po­ko­je­nie.

– Niech to dia­bli… I znowu te ka­ra­bi­ny?

– Bo sta­nia­ły! Cho­ler­stwo znowu parę zło­tych kosz­tu­je! Lu­dzie się boją to i ku­pu­ją.

Hu­bert Ustrzyc­ki po­krę­cił głową i przez chwi­lę roz­wa­żył swoją sy­tu­ację. Zszedł kilka schod­ków, wy­chy­lił się, by spoj­rzeć przez drzwi i onie­miał. Czym prę­dzej ru­szył z po­wro­tem do góry.

– Chodź pan! – rzu­cił przez ramię. – Cho­le­ra wie kiedy który z tych wa­ria­tów tu wej­dzie!

We­szli­śmy do jego miesz­ka­nia. Ustrzyc­ki z re­zy­gna­cją rzu­cił wór śmie­ci w kąt przy za­mknię­tych drzwiach do ja­kie­goś po­ko­ju i upew­nił się, że prze­krę­ci­łem sko­bel w tych wej­ścio­wych. We­szli­śmy do nie­wiel­kiej kuch­ni.

– Na­pi­je się pan?

– Her­ba­ty?

– Wódki!

– Jest dzie­sią­ta rano! – za­pro­te­sto­wa­łem. – Poza tym czy pan nie jest abs­ty­nen­tem?

– Ofi­cjal­nie tak – uśmiech­nął się i otwo­rzył jedną z sza­fek pod bla­tem, wy­peł­nio­ną po brze­gi bu­tel­ka­mi al­ko­ho­lu. Z braku ban­de­rol wnio­sko­wa­łem, że czter­dzie­ści pro­cent to wol­taż star­to­wy dla tej ko­lek­cji. – Naj­ciem­niej pod la­tar­nią, zna pan takie po­wie­dze­nie? Gdzie pan Ustrzyc­ki by pił, prze­cież taki chory! Ha ha! Ina­czej te stare de­wo­ty z na­szej klat­ki nie da­ły­by mi spo­ko­ju. No, sia­daj­że pan! Ziem­niak czy psze­ni­ca?

– Psze­ni­ca… – od­par­łem bez prze­ko­na­nia.

– Dobry wybór, wy­jąt­ko­wo pa­skud­na ta ziem­nia­czan­ka. Ale z wiej­ską to wszyst­ko wej­dzie… Zo­staw pan ten ka­ra­bin, do cho­le­ry!

Po­sta­wi­łem broń przy ścia­nie, jed­nak wciąż nie mo­głem się uspo­ko­ić.

– Panie Hu­ber­cie…

– No?

– Co to bę­dzie teraz? Prze­cie lu­dzie się wy­strze­la­ją!

– Ano, bę­dzie jak bę­dzie – po­wie­dział, od­krę­ca­jąc bu­tel­kę. – Nie takie rze­czy się tu dzia­ły.

– Nie takie?

– Młody je­steś, po­ży­jesz tro­chę dłu­żej to zo­ba­czysz, że broń wcale nie jest taka strasz­na. – Roz­sta­wił kie­lisz­ki, wlał do nich al­ko­hol i spoj­rzał na mnie. – To lu­dzie są strasz­ni. Za­wsze byli zresz­tą… Sia­dasz pan czy sto­isz dalej jak fiut na we­se­lu?

Usia­dłem. Wy­pi­łem wódkę i zja­dłem ka­wa­łek kieł­ba­sy. Ze wszyst­kich moich śnia­dań to było chyba naj­bar­dziej oso­bli­we, ale żadne też nie dało mi tyle we­wnętrz­ne­go spo­ko­ju. Na ka­ra­bin w rogu kuch­ni spoj­rza­łem tylko raz i to wcale nie ze stra­chem. Do resz­ty prze­peł­nia­ła mnie dziw­na neu­tral­ność. A z każ­dym ko­lej­nym kie­lisz­kiem śnia­da­nia za­gro­że­nie pły­ną­ce z opar­te­go o ścia­nę ka­wał­ka me­ta­lu wy­da­wa­ło się coraz bar­dziej od­le­głe.

 

Dzię­ki Ustrzyc­kie­mu resz­tę dnia spę­dzi­łem w bło­gim spo­ko­ju, za to w prze­raź­li­wym nie­rób­stwie. Oglą­da­łem ja­kieś głu­po­ty w te­le­wi­zji, ga­pi­łem się na ptaki za oknem albo go­to­wa­łem całą pacz­kę ma­ka­ro­nu spa­ghet­ti, gdy w końcu zgłod­nia­łem. Mia­łem na­dzie­ję, że cho­ciaż on po­mo­że mi wy­trzeź­wieć, ale to jed­nak nie miało miej­sca. Umysł prze­siąk­nął wódką do resz­ty. Choć chwi­la­mi za­sta­na­wia­łem się czy na­praw­dę była to wódka, bo nie­mal­że do wie­czo­ra nie mo­głem dojść do sie­bie. Gdy w końcu eta­nol jako tako ze mnie ule­ciał, mój wzrok pra­wie ma­gicz­nym spo­so­bem wy­lą­do­wał na sto­ją­cym pod ścia­ną ka­ra­bi­nie. No tak, al­ko­hol nigdy nie był roz­wią­za­niem pro­ble­mu, a je­dy­nie spo­so­bem jego od­wle­cze­nia.

Wyj­rza­łem przez okno, jed­nak nie mo­głem ni­cze­go doj­rzeć. Otwo­rzy­łem je, ale ni­cze­go nie sły­sza­łem. Ni­cze­go prócz śpie­wu pta­ków i prze­cięt­ne­go szumu osie­dla. Wie­dzia­łem, że po­zo­sta­ło już tylko jedno. Ubie­ra­jąc się, rzu­ci­łem okiem na ka­ra­bin. W świe­tle ża­rów­ki w przed­po­ko­ju błysz­czał ole­iście. Za­chę­cał do wzię­cia w dło­nie. Od­bez­pie­cze­nia. Strza­łu. Czym prę­dzej wy­sze­dłem z miesz­ka­nia.

Na ze­wnątrz pa­no­wał dziw­ny chłód. Mia­łem też wra­że­nie, że przez te kilka se­kund na klat­ce scho­do­wej słoń­ce zdą­ży­ło zejść o wiele niżej i teraz ledwo po­ka­zy­wa­ło się nad ho­ry­zon­tem. Osie­dle spo­wi­ja­ła jakaś dziw­na aura. Nie umia­łem tego okre­ślić, ale coś uno­si­ło się w po­wie­trzu i nie był to zwy­czaj­ny dla tej dziel­ni­cy smog. Coś było… nie tak.

Nagle zro­zu­mia­łem o co cho­dzi­ło. Nie było ludzi! Tłum, który ocho­czo kłę­bił się pod klat­ką jesz­cze tego ranka zu­peł­nie wyparował. Czy to ozna­cza­ło…  Spoj­rza­łem w lewo i znie­ru­cho­mia­łem.

Au­to­mat znik­nął.

Jak idio­ta wpa­try­wa­łem się w zu­peł­nie puste miej­sce, gdzie jesz­cze przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi stała pie­kiel­na ma­szy­na. Jed­nak jej nie­obec­ność była nie­za­prze­czal­nym fak­tem. W nie­wier­no­ści wła­snym zmy­słom mach­ną­łem ręką w zaj­mo­wa­nej przez niego wcze­śniej prze­strze­ni, spo­dzie­wa­jąc się oporu; jakby au­to­mat dalej tu stał, tylko nie­wi­dzial­ny. Jed­nak dłoń nie na­tra­fi­ła na żadną prze­szko­dę. Au­to­mat na­praw­dę znik­nął. Od­sze­dłem kilka kro­ków od klat­ki i spoj­rza­łem na ścia­nę. Z tej per­spek­ty­wy rów­nież go nie było. Znik­nął tak nagle, jak nagle się po­ja­wił.

– A może to mi się śniło? – po­my­śla­łem. – Może moje ostat­nie pi­jac­kie za­pę­dy nie były do­brym po­my­słem? W końcu to wszyst­ko było takie głu­pie!

Roz­ocho­co­ny myślą, że wszyst­ko było snem, ru­szy­łem na spa­cer po osie­dlu. Wie­czor­ne po­wie­trze sku­tecz­nie wy­rzu­ca­ło ze mnie al­ko­ho­lo­we opary, które wciąż sie­dzia­ły w płu­cach. Przy trze­cim wde­chu błogą ciszę ro­ze­rwał jed­nak jakiś krzyk. A im bar­dziej się wsłu­chi­wa­łem, tym wię­cej gło­sów wy­ry­wa­ło się z ciszy. I choć nie mia­łem po­ję­cia, co się dzie­je, pod­świa­do­mie wie­dzia­łem jedno. Au­to­mat i jego znik­nię­cie wcale nie było snem. Za­czą­łem iść w kie­run­ku, z któ­re­go do­bie­ga­ły mnie głosy. Im bli­żej byłem, tym szyb­ciej sze­dłem, aż w końcu za­czą­łem biec.

– Po­mo­cy! Lu­dzie! Zo­staw­cie mnie, dia­bły! – Roz­po­zna­łem, że to krzy­cza­ła pani Ma­cie­jo­wa.

Wy­bie­głem zza rogu bloku i zna­la­złem się na osie­dlo­wym skwer­ku. Widok, który tam uj­rza­łem, był na­praw­dę nie­po­ko­ją­cy. Wokół ogrom­ne­go drze­wa wy­zna­cza­ją­ce­go śro­dek pla­cy­ku, ze­bra­ło się kil­ka­dzie­siąt osób. Wielu z nich miało ka­ra­bi­ny, zaś wszy­scy byli dziw­nie po­bu­dze­ni. Gdy spoj­rze­li na mnie, zo­ba­czy­łem obłęd w ich oczach. Gdzieś po­środ­ku tego zgro­ma­dze­nia le­ża­ła prze­ra­żo­na Ma­cie­jo­wa, nad którą pa­stwi­ło się kilka osób. Ra­czej chcie­li ją za­stra­szyć niż skrzyw­dzić, ale nie wy­glą­da­ło to zbyt do­brze.

– Czy wy­ście lu­dzie po­wa­rio­wa­li?! – wrza­sną­łem, a rumor nagle umilk­nął, po­dob­nie jak krzy­ki sta­rusz­ki. – Star­szą ko­bie­tę bę­dzie­cie kopać?! Co tu się dzie­je?!

– O, tego to ja znam! On rano dziel­ni­co­we­go usta­wił! – roz­legł się męski głos, a za nim po­zo­sta­łe.

– Dobry on jest!

– Ka­ra­bin za pięć­dzie­siąt gro­szy kupił!

– To gdzie go ma teraz?

– Co tu się dzie­je pytam?! Co wam pani Ma­cie­jo­wa za­wi­ni­ła?! – Byłem już po­waż­nie zde­ner­wo­wa­ny. Co praw­da za Ma­cie­jo­wą nigdy nie prze­pa­da­łem, ale nie trze­ba dużej wraż­li­wo­ści by li­to­wać się nad na­pa­sto­wa­ną sta­rusz­ką, w do­dat­ku miesz­ka­ją­cą po są­siedz­ku.

– Ta stara rasz­pla do­nio­sła o au­to­ma­cie psom, a te w końcu za­bra­ły au­to­mat.

– Cho­ciaż ich wczo­raj po­go­ni­li­śmy nie­źle!

– Ale cena za ka­ra­bin już osiem tysi była!

– Panie Mich­nie­wicz, ratuj pan! – jęk­nę­ła Ma­cie­jo­wa, pró­bu­jąc wstać z ziemi. – Te chu­li­ga­ny mnie ukrzy­żu­jo zaraz!

– To się przy­znaj cho­le­ro, żeś do­nio­sła!

– Nic żem nie po­wie­dzia­ła! Ko­mi­sa­riat nie­czyn­ny był!

– Łże stara rura!

– Au­to­mat nam za­bra­li!

– Przez cie­bie nie mo­że­my czuć się bez­piecz­nie na wła­snym osie­dlu!

Ktoś nad­po­bu­dli­wy pod­ciął wsta­ją­cą sta­rusz­kę, tak że upa­dla bo­le­śnie. Tego było już za wiele.

– Macie ją zo­sta­wić, psia­krew! Nie­wy­raź­nie mówię?! – krzyk­ną­łem.

– Tak? 

– Tak!

– A co za­mie­rzasz zro­bić? Nawet nie masz ka­ra­bi­nu!

Prze­klą­łem w my­ślach swoją głu­po­tę. Istot­nie byłem bez­bron­ny, a na­prze­ciw mnie stała roz­ju­szo­na zgra­ja ćwierć­in­te­li­gen­tów z osie­dla. Po­mi­ja­jąc prze­ra­ża­ją­cą prze­wa­gę li­czeb­ną, na­li­czy­łem przy­naj­mniej osiem ka­ra­bi­nów. Nie mia­łem naj­mniej­szych szans.

– Bę­dzie­cie pa­stwić się nad star­szą ko­bie­tą? Co wam to da, świry?!

– Niech się przy­zna, to prze­sta­nie­my!

– Au­to­mat niech nam wróci, wiedź­ma!

Sy­tu­acja była istot­nie roz­pacz­li­wa Sta­ra­łem się coś wy­my­ślić, ale zu­peł­nie nic nie przy­cho­dzi­ło mi do głowy. Była już pra­wie noc; na osie­dlu roz­bły­sły żółte świa­tła la­tar­ni, na­da­jąc obłą­ka­nej zgrai iście upior­ny wy­gląd. Kie­dyś widły i po­chod­nie, teraz ka­ra­bi­ny i la­tar­nie – prze­mknę­ło mi przez myśl, choć wcale nie było mi do śmie­chu. Oni na­praw­dę byli w sta­nie za­ka­to­wać Ma­cie­jo­wą! Gdy­bym cho­ciaż miał swój ka­ra­bin…

Nagle usły­sze­li­śmy ogłu­sza­ją­ce wycie syren, a ze wszyst­kich stron oto­czy­ły nas błę­kit­ne świa­tła. Na plac wy­sy­pa­li się w ma­so­wej ilo­ści po­li­cjan­ci, jed­nak ubra­ni w ku­lo­od­por­ne ka­mi­zel­ki i po­zo­sta­ły sprzęt wła­ści­wy służ­bom spe­cjal­nym. Od razu wy­ce­lo­wa­li broń w grupę sa­mo­są­dow­ców. Ci zaś mieli na tyle oleju w gło­wie, by mo­men­tal­nie rzu­cić na zie­mię swoje ka­ra­bi­ny. Któ­ryś z po­li­cjan­tów pod­niósł z ziemi prze­ra­żo­ną Ma­cie­jo­wą, któ­ryś wykręcił mi ra­mio­na do tyłu, upew­nia­jąc się, że nie sta­no­wię za­gro­że­nia. W mniej niż dzie­sięć se­kund całe nasze zgro­ma­dze­nie było spa­cy­fi­ko­wa­ne. Do­brze, że ktoś po­mógł sta­rej Ma­cie­jo­wej, ale za­sta­no­wi­łem się, co bę­dzie ze mną? Czy uzna­ją mnie za współ­win­ne­go?

– Pan Mich­nie­wicz? – za­py­tał mnie mój po­li­cjant.

– To ja.

– Po­je­dzie pan z nami na prze­słu­cha­nie. Ktoś chce się z panem zo­ba­czyć. Z tamtą star­szą panią też.

Zanim zdążyłem co­kol­wiek zro­bić, oboje z Ma­cie­jo­wą sie­dzie­li­śmy w po­li­cyj­nej suce z eskor­tą dwóch po­li­cjan­tów. Zdzi­wi­ło mnie, że nie za­ło­ży­li nam kaj­da­nek. Choć tej nocy miało to być naj­mniej­sze z moich zdzi­wień.

Być może byłem bar­dzo zmę­czo­ny, ale nie pa­mię­tam nic od wej­ścia do sa­mo­cho­du aż do wpro­wa­dze­nia nas do du­że­go i ja­sne­go po­ko­ju. Gdy się jed­nak w nim zna­leź­li­śmy, od razu od­ży­łem. Nie można było jed­nak tego po­wie­dzieć o Ma­cie­jo­wej; wciąż wy­glą­da­ła na wstrzą­śnię­tą po tym jak po­trak­to­wa­li ją miesz­kań­cy osie­dla. Moje wstrzą­śnie­nie na­to­miast wy­ni­kło z tego, że zo­ba­czy­łem sie­dzą­ce­go przy me­ta­lo­wym stole Ustrzyc­kie­go.

– Pan też? – za­py­ta­łem.

– Do­brze, że nic wam nie jest – wes­tchnął Ustrzyc­ki. – No i może w końcu ktoś mi coś wy­ja­śni. Sie­dzę tu prze­szło dwie go­dzi­ny, a nie ra­czy­li mi nawet dać szklan­ki wody!

Sie­dzie­li­śmy sami jesz­cze przez chwi­lę, a potem me­ta­lo­we drzwi otwo­rzy­ły się z hu­kiem i do środ­ka wszedł po­li­cjant, po któ­re­go mun­du­rze jak i minie można było stwier­dzić, że jest ważny. Sta­nął przy stole i po­wiódł po nas wzro­kiem, w któ­rym nie zna­la­złem ani krzty­ny za­in­te­re­so­wa­nia. Było tam je­dy­nie znu­że­nie i coś na wzór iry­ta­cji.

– Nad­in­spek­tor Mar­czew­ski. Sie­dzą tu pań­stwo, bo jako pierw­si mieli kon­takt z tak zwa­nym Au­to­ma­tem z Ka­ra­bi­na­mi Sztur­mo­wy­mi.

Nad­zwy­czaj bez­po­śred­nio.

– Jako pierw­si, to zna­czy, że nikt przed nami nie kupił ka­ra­bi­nu?

– Do­kład­nie. I nie­ste­ty to wła­śnie przez was to wszyst­ko się stało.

– To wszyst­ko, to zna­czy co? – prych­nął Ustrzyc­ki.

– Łącz­nie sze­ściu mar­twych, czter­na­stu ran­nych i jedna obec­na tu po­tur­bo­wa­na. – Wska­zał głową Ma­cie­jo­wą.

Ustrzyc­ki przy­brał zmar­twio­ną minę. Są­siad­ka nawet nie spoj­rza­ła na po­li­cjan­ta.

– Nie ro­zu­miem, panie Mar­czew­ski. Niby jak to, że ku­pi­li­śmy ka­ra­bin w au­to­ma­cie…

– Ten Au­to­mat to silny ar­te­fakt, panie Mich­nie­wicz. Ano­ma­lia, która prze­miesz­cza się po świe­cie. Przy­bie­ra różne formy, na nie­szczę­ście tym razem był to Au­to­mat z Ka­ra­bi­na­mi Sztur­mo­wy­mi. Choć gdy­by­ście pań­stwo mieli osza­leć na widok pącz­ków albo sznu­ró­wek by­ło­by to o wiele głup­sze, praw­da?

– Kim pan jest? – Po­krę­cił głową Ustrzyc­ki. – I czego od nas chce?

– Jak mó­wi­łem, je­stem nad­in­spek­to­rem. Nad­in­spek­to­rem Wy­dzia­łu Pa­ra­nor­mal­ne­go do spraw Ano­ma­lii. Wasz Au­to­mat to jedna z nich. Fe­no­me­nu ano­ma­lii tłu­ma­czyć wam nie muszę. Są to po pro­stu… dziw­no­ści, które co jakiś czas po­ja­wia­ją się na świe­cie.

– Dia­bel­stwo… – wy­szep­ta­ła Ma­cie­jo­wa. – Mó­wi­łam, że dia­bel­stwo!

– Au­to­mat dzia­ła pro­sto. Po­ja­wia się tam, gdzie jest dużo ludzi. Za­wsze ofe­ru­je jedną rzecz, za­wsze cena ro­śnie po za­ku­pie, za­wsze prze­cho­dzi reset ko­lej­ne­go dnia – wy­li­czał, jakby po­wta­rzał to już kil­ka­dzie­siąt razy. – Każdy zakup pod­świa­do­mie pro­wo­ku­je część ludzi w za­się­gu kilkuset metrów do uda­nia się w oko­li­cę Au­to­ma­tu, a na­stęp­nie do za­ku­pu wła­sne­go eg­zem­pla­rza przed­mio­tu. Broń była przy­pad­ko­wa, ale za­wsze przed­mio­ty wy­da­ją się po­ku­są nie do opa­no­wa­nia, czę­sto ze skut­kiem śmier­tel­nym. Gdy były to słoje ma­jo­ne­zu, lu­dzie prze­ja­da­li się na śmierć, a w przy­pad­ku wi­bra­to­rów… no cóż.

– To wy go za­bra­li­ście?

– Za­bra­li­śmy? – zdzi­wił się nad­in­spek­tor. – We­dług na­szych badań Au­to­mat waży kil­ka­set ton i tylko dzię­ki swoim wła­ści­wo­ściom nie za­pa­da się na po­wierzch­niach. Żadna siła go nie ruszy.

– Więc co? Prze­cież znik­nął!

– No wła­śnie. Znik­nął. Au­to­mat sam się po­ja­wia i sam znika. Nie­zwy­kle to uciąż­li­we. Nigdy nie wiemy czy po­sie­dzi w ja­kimś miej­scu rok czy ty­dzień. Mie­li­ście szczę­ście, że usunął się tak szyb­ko, by­ło­by wię­cej ofiar. Nie­ste­ty przez opie­sza­łość wa­szej po­li­cji przy­by­li­śmy odro­bi­nę za późno.

– Po co nam pan to mówi? – za­py­tał Ustrzyc­ki. – To jakaś gra? Ukry­ta ka­me­ra?

– Nic z tych rze­czy, stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra. Za­wsze po in­cy­den­cie kon­tak­tu­je­my się z tymi od pierw­sze­go kon­tak­tu. Zbie­ra­my dane i tłu­ma­czy­my sy­tu­ację w przy­pad­ku po­now­ne­go wy­stą­pie­nia ano­ma­lii. Pro­szę więc wy­ba­czyć późną porę, ale muszę pań­stwu zadać kilka pytań.

Ustrzyc­ki wy­glą­dał, jakby chciał go ude­rzyć. Ma­cie­jo­wa chyba za­snę­ła. Ja na­to­miast po­sta­no­wi­łem do­wie­dzieć się od tego czło­wie­ka jak naj­wię­cej, jeśli już mia­łem za­rwać noc. I osta­tecz­nie chyba się udało.

 

– Widzi pan, panie Mich­nie­wicz. – Ustrzyc­ki nalał mi cze­goś, co już nawet nie miało uda­wać wódki. – Są na tym świe­cie rze­czy, które się fi­zjo­lo­gom nie śniły!

– Dalej nie mogę uwie­rzyć w to wszyst­ko. Mam wra­że­nie, że wiele nam nie po­wie­dział…

– Oczy­wi­ście, że nie! Co to, tacy my! Ta­jem­ni­ce rzą­do­we, spi­ski, ilu­mi­na­ci czy inne dia­bły Ma­cie­jo­wej! Co nas to w grun­cie rze­czy ob­cho­dzi, są­sie­dzie?

– Ob­cho­dzi, jeśli na wła­snym po­dwór­ku za­czy­na­ją sprze­da­wać ka­ra­bi­ny.

– Otóż wła­śnie! Do­pie­ro wtedy! Toteż jak się po­ja­wi, bę­dzie­my go­to­wi. Na inne cho­ler­stwo też! Co się pan tak pa­trzysz? Chciał pan wię­cej się wy­wie­dzieć? Nie warto! Nasz dra­mat i tak wy­star­czy. Tyle po­grze­bów w tym ty­go­dniu bę­dzie… – Wypił za­war­tość kie­lisz­ka i nawet się nie skrzy­wił.

Po­sze­dłem w jego ślady, przy­naj­mniej w po­ło­wie; tru­nek miał pi­jal­ność po­rów­ny­wal­ną z do­me­sto­sem. My­śla­łem o tym, czego do­świad­czy­li­śmy. Nasz ka­ra­bin oczy­wi­ście skon­fi­sko­wa­no jako dowód w spra­wie. Ten ta­jem­ni­czy nad­in­spek­tor po­wie­dział nam wiele dziw­nych rze­czy i do tej pory nie wiem, które z nich były praw­dzi­we. I im dłu­żej o tym myślę, tym chyba coraz bar­dziej nie chcę wie­dzieć. Au­to­mat znik­nął. Lu­dzie wrócą do nor­mal­no­ści prę­dzej czy póź­niej. Nie­sa­mo­wi­te jak przy­pad­ko­wy przed­miot może wpły­nąć na życie. Daj lu­dziom au­to­mat, a będą ku­po­wać. Daj im ka­ra­bin, a będą strze­lać. Nie chcia­łem wie­rzyć w tłu­ma­cze­nia po­li­cjan­ta o dziw­nym dzia­ła­niu na umy­sły.

– We­dług mnie to jest gdzieś głę­biej w czło­wie­ku – po­wie­dzia­łem przez przy­pa­dek na głos.

– Ale że co?

– Zło. Jakaś siła, która pcha do złych de­cy­zji albo krzyw­dy.

– Dia­beł, co? Haha! Oż w dupę, ile ja się teraz wy­słu­cham jak Ma­cie­jo­wa do sie­bie wróci! To bę­dzie fe­sti­wal! Jak jesz­cze ko­le­ża­necz­kom opo­wie!

Spoj­rza­łem na niego. W grun­cie rze­czy był do­brym czło­wie­kiem. Poza nie­zdro­wym po­dej­ściem do picia. Ale kto z nas nie ma wad? W końcu to dla­te­go Au­to­ma­to­wi udało się nas znie­wo­lić i pra­wie przez niego osza­le­li­śmy. Czy uda­ło­by mu się znowu?

– Panie Ustrzyc­ki.

– No?

– Wiszę panu pięć­dzie­siąt gro­szy za ka­ra­bin.

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny, a potem ro­ze­śmiał się szcze­rze.

– Dług umo­rzo­ny, są­sie­dzie! Ale pod jed­nym wa­run­kiem!

– A jakim?

– Że po­mo­żesz mi pan to wszyst­ko wypić! – Wska­zał wy­peł­nio­ną bu­tel­ka­mi szaf­kę obok sie­bie. – Rzu­cić bym chciał, ale nie wy­obra­żam sobie po-rzu­cić tego skar­bu. Co pan na to?

Po­krę­ci­łem głową i uśmiech­ną­łem się.

– Jeśli tylko star­czy mi sił.

– A co by nie! Mło­dyś pan, to dasz pan radę. Pa­mię­tam, jak ja mia­łem te lata. Pięk­ne czasy, osiem­dzie­sią­ty pierw­szy…

Słu­cha­łem jego pa­pla­ni­ny o daw­nych cza­sach. Piłem płyn, który mógł­by być udraż­nia­czem rur i za­gry­za­łem go ki­szo­ny­mi ogór­ka­mi. Spoj­rza­łem przez okno. Świe­ci­ło słoń­ce, ćwier­ka­ły ptaki, w od­da­li sły­chać było prze­jeż­dża­ją­ce sa­mo­cho­dy. Stwier­dzi­łem, że Au­to­mat wcale nie zmie­nił na­sze­go życia. On nawet nie mógł na nas wpły­nąć. Od po­cząt­ku cho­dzi­ło o nas. O mnie, Ustrzyc­kie­go, Ma­cie­jo­wą, dziel­ni­co­we­go i in­nych. W życiu cały czas są ja­kieś Au­to­ma­ty. Ale w grun­cie rze­czy to my wrzu­ca­my do nich pie­nią­dze. W do­dat­ku jesz­cze po­ży­czo­ne. By kupić coś, czego nie po­trze­bu­je­my. I to do­pie­ro jest ano­ma­lia.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Na razie tylko tyle mi wpadło w oko:

Obaj z Ustrzyckim powiedliśmy wzrokiem w lewo, gdzie zobaczyliśmy automat do sprzedaży przekąsek, a przynajmniej tak nam myśleliśmy. – brak części zdania lub czegoś jest za dużo

Toć widzę, że to ustrojstwo jakie! Ale ma broń w środku! – Niedowierzał Ustrzycki. – ortograf? – osobno i małą?

Wrócę, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Witam po powrocie. :)

Inne wątpliwości (zawsze – tylko do przemyślenia):

Czas zwolnił, gdy pochodziłem do zagadkowej maszyny. – literówka?

Dałbym głowę, że nie było jej, gdy wracałem z imprezy, a to było raptem cztery godziny temu.powtórzenie?

Taki sztuczny karabin jest bardzo drogi i trzeba go trzymać w specjalnym pojemniku taki jak ten. – literówka?

Początkowo się przeraził, ale gdy pokazałem mu wyjęty magazynek, od razu ochłonął. Powiedziałem mu, co wiedziałem, a on tylko w zamyśleniu kiwał głową. – powtórzenie?

Sam więc zrobiłem sobie jaką taką czarną i gdy przez przełyk spłynęła mi słodka gorycz, postanowiłem wyjaśnić inną kwestię. – czy celowy zabieg stylistyczny?

Stanowili go mieszkańcy osiedla w różnym wieku oraz kilku policjantów, którzy bezskutecznie próbowali zapanować nad sytuacją. Nie próbowałem nawet zrozumieć czegokolwiek z tego, co wrzeszczeli. – powtórzenie?

A co, zaraz przyjeżdża laweta i zabieramy to to na komendę! Przecież to tu tak nie może stać! – i tu?

 

Aparatu państwowego nie należy ruszać bez powodu. – genialne zdanie! :))

Znakomity humor, brawa za niego oraz za sam pomysł! :)

Pozdrawiam serdecznie, na razie tyle. ;)

Pecunia non olet

Hej bruce

Wielkie dzięki za przeczytanie i wskazanie tych wszystkich gaf. Z pewnością się nad nimi pochylę. No i miło mi, że opowiadanie przypadło ci do gustu!

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

To ja dziękuję, klik będzie z pewnością, bo opowiadanie jest znakomite, jestem bardzo ciekawa, co dalej, lecz dziś jeszcze doczytać nie zdołam. :)

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Doskonałe. Jest akcja, jest wewnętrzna logika, świetnie się czyta! Co do stosunku ludzi do broni… hmmm… W Polsce jest nienormalny, bo i sytuacja jest chora. W Niemczech w co trzecim domu coś jest, w Czechach w co siódmym? W Skandynawii , w takiej Finlandii np., co trzeci obywatel/ka ma giwerę. I nic. Przed wojną II światową w Polsce tez tak było. No ale nasi okupanci zrobili swoje i dziś Polacy traktują broń jak jakiegoś raroga. Niesłusznie. Moje dziecię odpowiednio przeszkolone na strzelnicy ma do broni zdrowe podejście. Lubi postrzelać sportowo i potrafi się z bronią obchodzić, więc ani ją ona ziębi, ani grzeje. Tym bardziej mam tak ja, facet co strzelał już chyba z każdego rodzaju giwer włącznie ze snajperkami. W swoim czasie. Więc dziś taki automat mógłby sobie stać pod naszym domem spokojnie. Bo karabinek szturmowy może i kosztowałby w nim 50 groszy, ale czy wy wiecie, ile teraz kosztuje do niego obowiązkowa szafa stalowa o odpowiednich parametrach i certyfikatach? A jak przyjdzie co do czego, to nam giwery i tak rozdadzą za darmo ;) . Tak czy siak opko fajne. Klikam!

Już tylko spokój może nas uratować

Hej Rybak3,

Bardzo mi miło, że opowiadanie się podobało i dziękuję za klika. A co do broni to chyba jak we wszystkim najważniejszy jest zdrowy rozsądek.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Witam ponownie. :)

Wątpliwości co do dalszej części (tylko do przemyślenia):

Zniknął tak nagle, jak nagle się pojawił. – A może to mi się śniło? – pomyślałem nagle. – powtórzenia?

Zanim zrobiłem cokolwiek zrobić, oboje z Maciejową siedzieliśmy w policyjnej suce z eskortą dwóch policjantów. – błędny wyraz, prawdopodobnie miało być „zdążyłem”?

 

– Łącznie sześciu martwych, czternaście rannych i jedna obecna tu poturbowana. – jeśli wcześniej jest „sześciu”, czy potem nie powinno być „czternastu”?

 

Są to po prostu… dziwności, które jakiś czas pojawiają się na świecie. – brak „co”?

 

Wstawiłabym jeszcze wiele przecinków, ale pewności co do nich nie mam, niestety…

 

Fajnie zakończenie, humor świetny, zaskakujące zwroty akcji, fabuła całkiem nieprzewidywalna. Mnie niepokoi nadal fakt, że ten jeden karabin skonfiskowano, może tamte porzucone przy kopanej Maciejowej też, ale co z resztą?

W sumie opowieść odczytuję jako czarny humor, taki przysłowiowy „śmiech przez łzy”. Są przecież ofiary, nawet choroby psychicznej, czy obsesji, a do tego także śmiertelne. Maciejowa poturbowana, do tego nieufna już teraz wobec większości sąsiadów. Czy uda się o tym zapomnieć? Szczerze wątpię.

I, przyznam, istotnie nie dziwię się wyjaśnieniom nadinspektora, że ludzie za każdym razem tak masowo kupują wszystkie rzeczy z Automatu. Szczególnie karabiny, zwłaszcza w poczuciu zagrożenia, kiedy słyszą strzały, a cena oferowanych produktów diametralnie rośnie. :)

Wydaje mi się, że pomysł jest na tyle oryginalny, aby zerknął tu jeszcze ktoś bardziej utytułowany. Podwójny kliczek, trzymam kciuki za Piórko, powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Hej,

 

Sam tytuł już mnie wciągnął, a treść wręcz porwała. Opko jest zabawne, ale jednak czuć morał o podejściu do broni i ogólnej naturze ludzkiej. Można prawie że powiedzieć – typowy dzień w Stanach o.o Mimo dość absurdalnego wydarzenia, jakim jest automat z bronią pod blokiem, zachowania bohaterów są naprawdę reakcją, którą mógłbym sobie wyobrazić jako rezultat takiej anomalii. No bo, kto z ciekawości nie kupiłby karabinu za tak śmieszną cenę? 

 

Ale przyznam, że mechaniki z automatem zupełnie nie kojarzę. Może dlatego, że jakoś w strzelanki typu Battle Royale nie grywam. Za to na myśl przyszła mi skrzynka losująca broń – taka akcja, w połączeniu z hazardem, to by zdecydowanie był koszmar na jawie…

 

Pozdrawiam i podwójnie klikam :D

Hej pnzrdiv.117,

Bardzo cieszy mnie, że opowiadanie przypadło ci do gustu i zdołało jednocześnie rozbawić i zmusić do refleksji (czyli mamy pełen sukces). Mechanika jest z gry Fortnite, tam takie cudeńka stoją sobie gdzie popadnie. A pomysł połączenia tego z hazardem zaiste jest przerażający. 

Serdecznie dziękuję za oba kliki i również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Opowiadanie niewątpliwie abstrakcyjne i mocno szalone. gry nie znam, ale przemówiło do mnie, a nawet zepchnęło mnie ze schodów wprost pod automat.

– Gdzie ja mam 50 groszy?…

Przepięknie opowiadasz Nikodemie_Podstawski. Wiele osób próbuje dodawać dygresje, ale często skutkuje to rozwodnieniem treści, napuchnięciem i brakiem czytelności tekstu. A u Ciebie jak u Hrabala, odpływam do dygresji i wracam do głównego nurtu bogatsza o wiedzę.

Podobają mi się zdawkowe, ale wielemówiące opisy.

I wspomniane już przed przedpiśców poczucie humoru, które dodaje pieprzyku, ale nie psuje wrażenia niepokoju.

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Cześć Ambush,

Niezmiernie miło mi przeczytać taką opinię, prawdziwy miód na moje serce i wspaniała nagroda za własną pracę. Hrabala osobiście nie czytałem, jednak czuję się wyróżniony tym porównaniem. Dziękuję bardzo za podbicie mi poczucia własnej wartości no i za klika.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Ślimak hamuje z doślizgiem przy kolejnym tekście!

Chyba na żadne Twoje opowiadanie jeszcze dotąd nie natrafiłem? Ogólnie mi się podobało. Sprawnie napisane, z humorem, seria migawek pokazujących niewesołą przeciętność naszego kochanego społeczeństwa, które chciałoby się nazwać groteskowymi, tylko chyba nie ma podstaw – daje to jakieś podłoże do głębszej refleksji. Szkoda, że fabuła jest dość wątła, właściwie można to podsumować “pojawił się jeden z tych magicznych sklepów, co robią zamęt i znikają, zrobił zamęt i zniknął, potem pojawił się policjant do spraw paranormalnych i wyjaśnił, że to był jeden z tych magicznych sklepów” (głównie kojarzę ten trop z Blasku fantastycznego Pratchetta, ale podobne kreacje raczej nie są rzadkością). Broń palna magicznie kusząca właściciela, żeby ją użytkował, to w sumie także Pratchett. Bardzo mocnym punktem mogłyby być finałowe przemyślenia głównego bohatera, że to tylko zwykła ludzka natura, a nie jakiś wpływ nadprzyrodzony. Wydaje mi się jednak, że broń palna ma dość szczególny status – nawet w krajach, w których jest popularniejsza, a podejście do niej bardziej rzeczowe, nikt jej chyba nie traktuje jak opakowania ładnych sznurówek czy słoika majonezu – słabo się więc nadaje na taką ogólną metaforę późnego kapitalizmu i uzależnienia od zakupów.

Co do postulatów liberalizacji dostępu, zwykle mam bardzo mieszane uczucia. Jasne, że większość ludzi korzystałaby z tego rozsądnie, każdy odpowiedzialny gospodarz (gospodyni) chce czuć się bezpiecznie i mieć większe możliwości obrony przed napaścią we własnym domu. W praktyce jednak dziwnie często się okazuje, że to nie ofiara ma broń, tylko sprawca. Do tego wzrost przemocy policyjnej. Co prawda, we wspomnianych Czechach czy Finlandii zwykle nie spotykamy tych wszystkich patologicznych zjawisk znanych z USA, ale też nasza kultura wydaje się bardziej dotknięta fascynacją Ameryką. Ciekawe też, że sprawca niedawnej masakry na Uniwersytecie Karola w Pradze zajmował się historią Polski. Załóżmy, że to przypadek…

Dość dużo błędów interpunkcyjnych, głównie w postaci niewydzielonych zdań podrzędnych i wtrąconych. Podam parę przykładów z początku, ale trzeba by sumiennie przejrzeć cały tekst:

Tyle udało mi się wywnioskować, zanim gadzi mózg przejął kontrolę nad ciałem

Pijąc mineralną, wciąż słyszałem pełne strachu okrzyki.

Skinąłem mu głową, a on, z właściwym sobie zapałem, przeszedł od razu do rzeczy.

Gdy jednak zbliżyliśmy się do Maciejowej, by popatrzeć z jej perspektywy, stanęliśmy oniemieli.

Oniemiali (co zrobili? oniemieli, jacy? oniemiali).

Poza niecodzienną zawartością, maszyna wyglądała zupełnie normalnie

Bez przecinka (grupa okolicznika na początku zdania).

– To czemu Maciejowa nie dzwoni, tylko wydziera się i ludzi budzi?

A jak żem już wyszła, to strach przejść koło tego czegoś z powrotem!

I tak dalej… Zwróciłem jeszcze uwagę na taki drobiazg logiczny:

Któryś z policjantów podniósł z ziemi przerażoną Maciejową, któryś skrępował mi ramiona

(…)

Zdziwiło mnie, że nie założyli nam kajdanek.

Sznurem go przecież policjant nie krępował? Czy miało chodzić po prostu o to, że “przytrzymał go za ramiona”?

 

Pozdrawiam i dobijam do Biblioteki!

Witaj Ślimak Zagłady,

Dziękuję bardzo za rozbudowane przemyślenia i za klika. Być może faktycznie tekst jest “pratchettowy”, choć za wiele z tym autorem do czynienia nie miałem. Dzięki za pochylenie się nad błędami, przejrzę tekst i poprawię co nieco.

Również pozdrawiam.

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nie, ogólnie ze stylistyką Pratchetta nie ma to wiele wspólnego (choć sugerowane wyżej porównanie do Hrabala również wydaje mi się niepewne). Pisałem tylko o możliwej inspiracji centralnego wątku, w zakresie magicznego sklepu o opisanej charakterystyce oraz karabinu jak gdyby obdarzonego świadomością, a w każdym razie magicznie budzącego w posiadaczach najgorsze instynkty.

Spokojni obywatele spokojnego osiedla nagle dostają fioła, bo oto pojawił się automat, w którym można coś kupić – tu akurat karabin. Jakże często podobne „okazje” przewracają ludziom w głowach, jakże trudno zachować zdrowy rozsądek, gdy osobliwym zrządzeniem losu trafi się taka gratka, że karabiny są rozchwytywane jak przysłowiowe świeże bułeczki…

Nikodemie, spodobał mi się Twój pomysł, a lektura dostarczyła niezłej rozrywki. :)

 

Poranki po imprezach zazwyczaj bywają ciężkie. → Poranki po imprezach zazwyczaj bywają trudne.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Kobieta drżącą ręką wskazała na coś obok nas. → Kobieta drżącą ręką wskazała coś obok nas.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

ale była większa od przeciętnych automatów z chipsami, co było oczywiste, jeśli sprzedawała karabiny. Nie zmieniało to faktu, że samo jej istnienie już było trudne… → Lekka byłoza.

 

– No i?! – Ciszę przerwała Maciejowa. → – No i?! – Maciejowa przerwała ciszę.

 

– Co za nieszczęście, nieszczęście… – Mruczała dalej kobieta. → – Co za nieszczęście, nieszczęście… – mruczała dalej kobieta.

Mruczenie jest odgłosem paszczowym.

 

Schyliłem się i podnosząc klapkę, sięgnąłem po broń. → Schyliłem się i podniósłszy klapkę, sięgnąłem po broń.

 

wydawał się równie zdezorientowany, co ja. → …wydawał się równie zdezorientowany, jak ja.

 

mimowolnie przeszedł dreszcz. Przez drzwi wyszedł dzieciak… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …mimowolnie przeszedł dreszcz. Przez drzwi wybiegł dzieciak

 

bezradnie patrząc się na siebie. → …bezradnie patrząc na siebie.

 

żadnych informacji o producencie czy jakiejkolwiek firmie produkującej cokolwiek do niego. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …żadnych informacji o producencie czy jakiejkolwiek firmie wytwarzającej cokolwiek do niego.

 

– Byłem tam na dole, zobaczyć na niego… → – Byłem tam na dole, by spojrzeć na niego

Zobaczyć można coś, na niego można spojrzeć. Choć zdaję sobie sprawę, że Ustrzycki nie musi mówić poprawnie.

 

– Nie idź pan tam! – przypadłem do niego… → – Nie idź pan tam! – Przypadłem do niego

 

Rozochocony myślą, że wszystko było snem… → Wystarczy: Rozochocony myślą, że wszystko było snem

 

Wieczorne powietrze skutecznie wyrzucało ze mnie alkoholowe opary, które wciąż siedziały mi w płucach. → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Widok, jaki tam ujrzałem… → Widok, który tam ujrzałem

 

Wskazał głową na Maciejową. → Wskazał głową na Maciejową.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

Nadinspektorem Wydziału Paranormalnego ds. Anomalii. → Nadinspektorem Wydziału Paranormalnego do spraw Anomalii.

Nie używamy skrótów, zwłaszcza w dialogach.

 

Wskazał na wypełnioną butelkami szafkę… → Wskazał wypełnioną butelkami szafkę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Regulatorzy,

Bardzo mi miło, że tekst dostarczył pozytywnych wrażeń. I dziękuję za nieocenioną korektę.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Bardzo proszę, Nikodemie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

A ponieważ dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, spoko opowiadanie, całkiem zabawne:). Wam pomysł na automat z bronią w środku miasta daje pole do całkiem ciekawych rozważań nad ludzką naturą i opisania ciekawych wydarzeń :). I jak wydarzenia są ciekawe i całkiem zabawne, o ile znęcanie się nad starszą panią może być zabawne ;), to już wątek zamykając z anomalią, jak i wniosek, że ludzie, jeśli da im się broń to się zwyczajnie pozabijają, jakoś do mnie nie przemawia, to znaczy mogłoby tak być, ale to pewnie zależy kto by znalazł taki automat ;). Ale duży plus za poprowadzenie fabuły, było ciekawie i zabawnie :). Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej Bardjaskier,

Cieszę się, że się podobało. A co do wniosków, to nie są one by się każdemu podobać tylko, żeby jakoś zwieńczyć całość, więc nie ma najmniejszego problemu ;)

Pozdrawiam, 

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nowa Fantastyka