- Opowiadanie: Helionis - Marsz na zachód. Część 3.

Marsz na zachód. Część 3.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Marsz na zachód. Część 3.

Kolejne dni spędzili na przebijaniu się przez puszczę. Harker prowadził, z typową dla siebie determinacją i skupieniem. Brown z drugiej strony czuł jakby odzyskiwał grunt pod nogami. Poprzedniego wieczoru był pewien, iż zobaczył szybującą mewę. Poprawił mu się humor, a wraz z nim apetyt. Dwa dni, tylko dwa dni marszu w tej ogłuszającej ciszy i wszystko będzie już za nimi. Bram obiecał doprowadzić ich za Rejan, do Wolnego Miasta Katzburgu. Jack znał tam parę osób, które pomogłyby i mu, i rodzeństwu. Catie i Ray nie trzymali się zbyt dobrze. Przyłapał ich więcej niż raz na tym, iż odwracali się i spowalniali nieco kroku. Twarz kobiety wielokrotnie nosiła rano ślady płaczu. Ericks. Cholerny, roześmiany, martwy Ericks…

Pogrążony w myślach Brown wpadł na Harkera, który nagle stanął jak wryty.

– Co jest!… – zaprotestował Strażnik, po czym zamilkł gdy Łowca uniósł prędko dłoń: milcz.

Harker powoli się rozejrzał. Coś w jego zarośniętej, napiętej twarzy nadawało mu wygląd psa, który zwietrzył pogoń i tylko czekał na komendę swojego pana. Cisza zaległa między konarami prastarych wiązów, które miały przeżyć jeszcze parę lat zanim pierwsze oznaki skażenia zaplamiły ich korę. Żadnych ptaków ani szmeru strumyka, jedynie słabe bzyczenie much. Nic dla zwykłego człowieka, powód wzmożonej czujności dla Charończyka.

– Zgubiliśmy się – oświadczył Bram.

– Aha… Nie, moment, jak to „się zgubiliśmy"? Jak… Jak to się stało?! Myślałem, że wy potraficie się tu poruszać na ślepo!

Łowca uniósł wzrok w czerwone niebo. Na twarzy wykwitł wyraz frustracji i zniechęcenia.

– To tylko chwilowa trudność. Prawda? – głos Catie był napięty i brzmiał jedynie trochę wyżej niż zwykle. Ray milczał.

– Nie, nie… to znaczy, tak. Chwilowa – Bram westchnął – Muszę tylko odzyskać namiar, to wszystko.

– Pewnie. Zapytamy o drogę w najbliższym zajeździe. Ludzie tutaj słyną z gościnności– Brown rozejrzał się wkoło. Marsz przez stepy i las nie był przyjemny, ale postój pod tym cholernym słońcem był jeszcze gorsze…

– Ano. Napalą nam w kominku, gorzałki poleją. Może nawet wieprzka oprawią i będą kotlety – Bram uśmiechnął się lekko.

Przewodnik przeszedł po niewielkiej polance. To był już ósmy raz gdy zawodziły go zmysły, od kiedy opuścili Salen. Do tej pory ukrywał to przed ocalałymi, gdyż okresy „ślepoty" trwały nie więcej niż parę minut; teraz minęła już ponad godzina. Doświadczał jednego z najbardziej podstawowych zjawisk, jakie dało się napotkać w tym przeklętym miejscu. Większość ludzi, bez przewodnika, prędko traciło poczucie czasu i kierunku. Chorzy, którzy podjęli się wędrówki, błąkali się po pustkowiach, ale nie w przypadkowy sposób. Ostatecznie, z czasem, każdy obracał się na południowy wschód, w stronę Źródła – Miasta Ur. Oczywiście, nikt tam jak dotąd nie dotarł, na długo przed osiągnięciem celu kończył w szponach Hordy, zabijała go choroba lub jedno z innych, bezimiennych zagrożeń.

Nim poznał tę trójkę, podobne okresy dezorientacji zdarzyły mu się zaledwie trzy razy. Nigdy nie zwiastowało to niczego dobrego.

– Posłuchajcie mnie. W przeciągu następnej godziny wyruszamy ponownie, ale musimy zrobić sobie tutaj przerwę. Muszę odzyskać namiar, a to trochę potrwa. W tym czasie macie być czujni jak diabeł w Noc Samhain. Rozumiecie?

Strażnik westchnął cicho; gest zmęczonego człowieka, który otrzymał oczekiwaną, złą wiadomość.

– Co zamierzasz? – zapytał.

– Nie opuszczę tej polany, jeśli o to ci chodzi. Powiedzmy, że zapadnę w sen na jawie. Trans. Znacie to słowo?

Catie pokręciła głową na nie, strażnik milczał.

– Posilcie się. Nie rozpalajcie ogniska. Nie rozpraszajcie mnie. Wszystko będzie w porządku.

Podszedł do Browna.

– Musisz mnie strzec. Jeśli bez słowa wstanę i zacznę iść w jakimś kierunku, zatrzymaj mnie. Być może zacznę krzyczeć, a wtedy musisz zrobić wszystko by mnie uciszyć, nawet jeśli będzie trzeba mnie znokautować. Mam być cicho i nie opuścić polany, nawet jeśli będziesz musiał mnie zakneblować.

– To magia, prawda? Zamierzasz tutaj odprawić jakiś czar?

Łowca Czaszek kiwnął głową.

– Zgadza się. Masz z tym jakiś problem?

Brown wzruszył ramionami.

– Jasne, że mam. Ale co poradzę? Rób co musisz. Kazałeś nam zaufać, więc to zamierzam uczynić. Po prostu… Postaraj się, żeby ci nie wyrosła nagle trzecia ręka albo coś takiego.

– Postaram się – Łowca uśmiechnął się krzywo, po czym zrobił najtrudniejszą rzecz jakiej ta sytuacja wymagała: wręczył Brownowi swoją kuszę.

– Nie musisz się o mnie martwić, Charończyku. Mam swój runsztynek…

– Większość rzeczy, która tutaj poluje czyni to przy pomocy zapachu i słuchu. Wypal ze swojego gnata, a będziemy mieć na głowie każdego potwornego bydlaka prującego na nas z nieba i ziemi w promieniu pięciu mil. Weź to. Niech cię cholera, jeśli coś popsujesz, ale wątpię czy by ci się to udało nawet gdybyś chciał.

– Lekka!

– Ano. Magazynek ma w sobie osiem bełtów. Teraz jest gotowa do strzału. Gdy strzelisz, przesuwasz tę dźwignię tutaj do przodu, aż poczujesz opór, a potem mocno do siebie. Musisz tylko uważać, ona ma znacznie mocniejszego kopa niż się spodziewasz. Dasz radę?

Oczy strażnika się zwęziły.

– Spodziewasz się kłopotów – na wpół zapytał, na wpół stwierdził.

Harker uśmiechnął się, nowa bruzda na zmęczonej twarzy starego włóczęgi.

– Zawsze. Dasz radę?

– Tak jest.

– W porządku.

Harker odszedł na środek polany. Z jednego z mieszków przy pasie wydłubał czarne zawiniątko i wyjął z niego pojedynczą, brązową kapsułkę. Skrzywił się na jej widok, wiedząc że jeśli zadziała, to czekają go dwa tygodnie z paskudnym smakiem w ustach, którego nie wypłucze nawet najsłodszy miód.

– Nieważne – mruknął. Wrzucił kapsułkę do ust.

Zaczął gryźć. Oddychał spokojnie, czekając na nadchodzący efekt. Podwinął rękawy, zdjął rękawice i uklęknął na obu kolanach. Umieścił dłonie z rozczapierzonymi palcami na ziemi, czując wysuszoną glebę wciskającą się pod paznokcie. Insekty buczały dookoła. Wziął głęboki oddech i rozpoczął swą mantrę, mówiąc w języku znanym jedynie w dawno nie istniejącym mieście.

Wiatry północy, miecze zimna tnące, dzierżone przez lodowe Panie

Ogniu południa, pożerający piaskami huraganie Orłów

Demony wschodu, spętane przez śmierć zapomniane Cienie

Bestie zachodu, szmaragdowe i chyże duchy Furii

Powtarzał te słowa w kółko, szepcząc je cicho i kołysząc się nieznacznie. Jego umysł zapadał się w sobie i uderzał o świadomość jak morskie fale, nadchodząc i cofając się z każdą chwilą. Mózg opierał się wpływowi obcego promieniowania. Tam gdzie dotykał glebę czuć było ciepło, a jeśli wytężyło się wzrok, można było dostrzec nikły zielonkawy blask prześwitujący pod krawędziami dłoni.

***

Jack wyjął kawałek suszonej koźliny i zaczął ją żuć, krzywiąc się od czasu do czasu. Wewnątrz ust porobiły mu się drobne ranki, które dodatkowo drażniła sól: efekt ubogiej diety. Unikał myśli o możliwości zachorowania na szkorbut, na dodatek na pieprzonym lądzie; i tak nic nie mogli z tym zrobić, przynajmniej na razie. Przyjrzał się przewodnikowi zanurzonemu w swej modlitwie. Oby te czary się powiodły, magia nigdy nie była warta ryzyka. Przed oczami przemknęły mu niegdyś widziane pręty klatek pokryte szronem, zaszyte oczy zwrócone ku innym światom, płomienie wspinające się ku szczytowi stosu.

Czas mijał bez niespodzianek. Minuty wlokły się jak kuśtykający muł. Przypominający pszczołę owad o czarnym odwłoku usiadł mu na ramieniu, prędko zmiażdżył go z obrzydzeniem, jednak prędko pożałował tej decyzji. Kilka innych insektów zleciało się do zniekształconej miazgi; chwytały w swe odnóża i żuwaczki kawałki chitynowego ciała pobratymca. Owady z kanibalistycznymi zapędami szybko oczyściły jego rękaw po czym, syte, odleciały.

Po jakimś czasie podszedł do Catie, która uśmiechnęła się do niego blado.

– Jak się trzymacie? Nie rozmawiamy ostatnio za dużo – rzekł Brown.

– Nic dziwnego. Żaden z tego piknik – odpowiedziała. Dłonie trzęsły się jej nieco.

– Nie powinno nas tu być, Jack.

– Wiem.

– Ciągle myślę o Salen. O dawnym życiu. Zaczynam być wdzięczna staremu Jacobowi, za to że nauczył mnie czytania i pisania. Gdy stąd wyjdziemy, spiszę to wszystko, a potem zakopię. Nie wiem czemu, ale ta myśl daje mi ukojenie.

Brown nie odpowiedział.

– Miałam dobre życie z Ericksem. Cholernie dobre. Nigdy mnie nie uderzył, wiesz? Nawet gdy był pijany jak świnia. Ile dziewczyn może to powiedzieć? Veska przychodziła do szwalni z nowym siniakiem każdego dnia. Tak samo Lana… a teraz ich nie ma.

Brown poczuł się strasznie nie na miejscu. Nie czuł się dobrze w roli spowiednika, a kolejne słowa wychodzące z ust Catie przynosiły im obu więcej wspomnień i towarzyszącego im bólu. Takie wyznania nie miały miejsca, gdy we trójkę starali się przeżyć w Salen, a jednak z każdym kolejnym krokiem jej umysł wracał do miejsca gdzie się urodziła, do tych kątów, których nienawidziła, które kochała, a także do tych, które były zupełnie obojętne.

– Kiedyś byłam z Agnes, pielęgniarką, gdy stara Chambersowa rodziła. To był chłopiec, wiesz o tym Jack? Ale nie przeżył. Śnię o tym, tak samo często jak o Ericksie. Agnes, z rękami unurzanymi we krwi.. Aż do momentu, bo ten poród… on nie powinien był nastąpić. Dzieciak, którego wyjęłyśmy darł się, ale był tylko zniekształconym, purpurowym ciałem. To brzmi potwornie, ale tylko to pamiętam… Wcześniak… Wyszło na świat zanim było na to gotowe, a my je stamtąd wyrwaliśmy. Umarł.

– My wciąż żyjemy, Catie.

– Nie mogę przestać myśleć o powrocie. Tego się najbardziej boję, wiesz? Obudzę się pewnego ranka, sama w tym cholernym, strasznym świecie, a gdy pójdę przed siebie ujrzę Salen…

– Jeszcze tylko dwa dni przed nami. Katzburg to duże miasto, pomogą nam tam.

– Wiem, że obiecałeś mojemu mężowi, że się nami zajmiesz.

Nie odpowiedział. Przypomniał sobie swojego przyjaciela, szczupłego, ciemnowłosego młodzieńca, za którym panny strzelały wzrokiem nawet po ożenku z Catie. Mówi się, że mężczyźni nie dojrzewają, jedynie rosną. Taki był Ericks, nawet gdy prawe oko przysłaniał mu wrzód, a z każdym słowem z ust unosiła się krwawa mgiełka. Obiecał mu, że się zajmie Catie, to prawda. Chwilę po złożeniu tej obietnicy wyszedł do salonu, chcąc wsadzić sobie pistolet do gęby i wypalić.

– Dziękuję – powiedziała. Przez chwilę widział ją taką jak dawniej, piękną i szczęśliwą.

Pochylił się i pocałował ją lekko w czoło. Gest ten zaskoczył go prawdopodobnie równie mocno co ją.

– Ericks był pijusem i zachowywał się jak gówniarz, a ożenek z tobą był najmądrzejszą decyzją jaką podjął. Byłby ze mnie gówniany dżentelmen, gdybym pozwolił ci tam skisnąć. Dojdziemy do Katzburga… I tobie też należą się moje podziękowania. Bez ciebie i młodego? Nie przeżyłbym. Zabiłbym się, zdrowy czy chory. Pomogłaś mi, ja pomogłem tobie. Ręka rękę myję, więc… Dziękuję.

Otworzyła usta, chciała odpowiedzieć, jednak wtedy odezwał się Ray. Do tej pory siedział obok dziewczyny, ale teraz wstał jednym, zadziwiająco płynnym ruchem i spojrzał się w oczy Brownowi.

– Idą – powiedział.

– Co?

Ktoś przebiegł za drzewami, daleko za plecami Raya. Brown poderwał się gwałtownie na równe nogi. Odwrócił się, gdy kolejny ruch mignął mu na granicy spojrzenia.

– Cholera!… Catie, zostaw plecak. Idziemy, już.

Czuł się obserwowany. Jakby ktoś wbijał mu nóż w tył głowy. W gardle poczuł rosnącą gulę. Owady umilkły. Rodzeństwo, trzymając się za dłonie, podbiegło razem z nim na środek polana, w stronę łowcy. Brown miał ochotę wyszarpnąć pistolet, jednak pomny na ostrzeżenie Harkera, zrezygnował z tego. Był zbyt nerwowy.

Ściółka zaszeleściła pod szybko poruszającymi się stopami.

Zbliżył się do przewodnika, pogrążonego w swej mantrze.

– Chyba…

Ktoś biegł w jego stronę. Usłyszał cichy tupot nagich stóp za swoimi plecami, który zbliżał się w zastraszającym tempie w jego stronę. Harker nagle oderwał się od ziemi, złapał za swą broń i wyrwał ją z dłoni strażnika – oczy przewodnika były rozszerzone do granic możliwości, a z kącika ust ciekła ślina. Ruchem szybszym niż krzyk wyrywający się z ust Browna, wycelował i pociągnął za spust kuszy.

Powietrze rozdarł świst, a bełt z matowo-srebrnym grotem wbił się w czoło pędzącego na nich truchła. Chudy stwór ubrany był w zniszczony garnitur trumniarza, a płonące żółcią oczy zgasły, gdy pocisk przebił się przez czaszkę i powalił martwiaka na ziemię.

– O boże, o boże– Catie powiedziała dwukrotnie i zamilkła. Las za nimi pociemniał od zbliżającej się Hordy, setek dygoczących ciał kierujących się na czwórkę wędrowców. Żaden nie wyglądał tak samo, jedynie żółty blask w ich oczach był identyczny. Niektórzy nadzy, inni odziani w resztki ubrań, które nosili za życia. Wyli, krzyczeli, płakali, warczeli. Fala szła na nich nierównym marszem, jednak między szeregami dało się dostrzec szybszy, gwałtowniejszy ruch.

– Idźcie. Idźcie! Brown, zachód jest tam! – wskazał kierunek– Zostawcie rzeczy, biegnijcie. Odciągnę ich – Łowca Czaszek zgarnął rękawice i wepchnął je za pas. Chwilę później następny bełt świsnął i zakończył żywot martwiaka z tatuażem słońca wokół oka.

– Nie przegonimy ich!

– Właśnie, że tak! Pobiegną za mną, nie kłóć się tylko wiej! Kazałem ci sobie zaufać, zrób to! Na zachód, tak jak pokazuję! Zaufaj mi!

– Jack, Ray… – głos Catie był cichy. Zbyt spokojny.

– Wezmę go na plecy – Brown zrezygnował z kłótni – Jestem tuż za tobą. Biegnij!

„Zaufaj mi". Słowa te zadźwięczały mu w głowie, gdy poderwał dzieciaka. Był przerażająco lekki. Zaczął biec we wskazanym kierunku i zaryzykował spojrzenie za siebie.

Setki umarłych. Był środek dnia, jednak ledwo widział ich indywidualne sylwetki. Tysiące wpatrzonych w niego, płonących spojrzeń. Zbliżali się do niego, a Harker zniknął z pola widzenia. Gdzieś za sobą usłyszał huk eksplozji, a potem drugi, odleglejszy. Ktoś wrzasnął ogłuszająco i zamilkł nagle.

„Zaufaj mi."

Zaczął biec, lekko pochylony przez swój ładunek na plecach. Szabla uderzała go w udo, a wzrok utkwił w plecach Catie, która mknęła prosto przed nim. Słyszał kroki za sobą, raz oddalające się, raz zbliżające, a wycie prawie rzuciło go parę razy na kolana. Nie chciał zerkać za siebie, dostrzec bladych ramion wycelowanych w niego, sięgających, wykrzywionych palców. Przeskakiwał powalone konary i z każdym oddechem dziękował, iż się nie potknął. Dotrzymywał kroku dziewczynie, ale musiał więcej niż raz skorygować jej kierunek.

Czy był pewien, że dobrze ją kierował? Wieczna Korono, czy nie skręcił za bardzo, czy nie odbił na północ? Dotrzymywał jej kroku, ale to nie mogło potrwać długo….

Usłyszał za sobą śmiech, odbijający się od drzew chichot dziesiątek dzieci, jak dzwonki. Setki dzwonków, które oślepiały go swoim dźwiękiem.

Zostawił nas. Harker musiał się zgubić, a gdy nadeszła Horda, oddał ich w ofierze dla martwego boga, za którą kupił sobie życie. Brown nie przestawał o tym myśleć, nawet gdy było coraz trudniej oddychać, a ból głowy rozsadzał go jak zamarznięta woda beczkę. W Salen mieliby szansę, zabarykadowaliby drzwi, przetrzymali te monstra. Byli coraz bliżej.

Pot lał się z niego strumieniami. Chyba się ściemniało. Czy byli coraz bliżej? Nie chciał patrzeć za siebie. Tylko w plecy Catie, tylko…

Śmierdzące ciało, prawie dwukrotnie cięższe od niego wypadło zza drzewa i staranowało Browna. Mężczyzna sapnął zaskoczony i przetoczył się na plecy (wybacz, Ray…) po czym poderwał na równe nogi. Chłopak, bełkoczący, podpełzł do niego na czworakach i chwycił się pasa. Catie zatrzymała się, krzyknęła „Jack!"

Potwór miał na sobie grube spodnie kowala, zgubił gdzieś jeden but. Szeroki brzuch pokryty łuszczącą się skórą wylewał się zza pasa. Broda otaczała zwisającą szczękę nadającą martwakowi wyraz zmartwionego idioty, wystawały z niej kły. Istota wrzasnęła i doskoczyła do Jacka. Ten wyciągnął szablę, która świsnęła i ugodziła martwiaka w skroń. Stal zagłębiła się w gąbczastą masę i powietrze wypełniła czarna krew. Stwór zawył, brzmiało to niemal jak jakaś mowa, której Brown nie chciał zrozumieć. Mężczyzna wycofał się, prawie potykając o Raya. Zadał cios, który zgasił żółtą lampę prawego oka. Kopnął martwiaka, powalając go na ziemię. Ostrze szabli zamigotało pod szkarłatnym słońcem i rozorało łeb potwora na pół. Oboje znieruchomieli.

Brown z trudem oddychał. Nie miał siły, a fala stała niecałe trzydzieści kroków za nimi. Oczekiwali.

„Oddaj nam chłopca…"

Mężczyzna przełknął ślinę głośno. Oczy. Tysiące zniczów martwych.

„Oddaj nam dziecko… oddaj go… Jest nasz…"

„Może uciekniesz… może nie…"

„Jest nasz!"

„Prosimy…"

„Chcemy"

„Żądamy!"

„Teraz!"

„JUŻ!"

Miliard głosów szeptało do niego. Wszystkie mieszały się, mamrotały komendy, prośby, błagania, wyrażały Wolę Hordy. Jakaś dziewczyna krzyczała. To nie miało znaczenia. Tylko śmierć, śmierć, która dopadnie w swe objęcia każdego. Umarli czekali. Przez chwilę wydawało mu się, że wśród drzew widzi wysoką, wychudzoną postać bez twarzy, połączoną czarną nitką z każdym z martwiaków.

Brown otarł krew cieknącą z nosa i wyszarpnął pistolet z kabury. Trzy pociski. To było dość. Dla niego, kulącego się, skamlącego chłopca i wrzeszczącej kobiety. Wystarczy dla każdego.

Horda ruszyła. Z jej ściany wystrzeliło kilku biegnących, każdy z tatuażem słońca. Ostatkiem sił Brown wycelował w najbliższego z nich, rzucając ostatnie wyzwanie.

Jego umysł nagle wypełniło blade światło i buczenie. Wrzasnął i był pewien iż pociągnął za spust, jednak huk ledwo dosłyszał. Zamrugał gwałtownie. Umarł? Teraz?

Po chwili odzyskał ostrość widzenia. Leżał na ziemi, chociaż nie pamiętał by się przewrócił. Uniósł spojrzenie, tylko by ujrzeć dymiące z dziury w czaszce truchło przed sobą. Horda zniknęła, podobnie jak wizja ducha bez twarzy. Rozejrzał się dookoła.

– Ray? – wycharczał.

Chłopiec leżał kawałek dalej, kuląc się w pozycji embrionalnej. Ssał kciuk jednej ręki, podczas gdy prawa zasłaniała wzrok. Brown zorientował się, że czuje dochodzący z tamtej strony zapach uryny, który mieszał się z inną, mocniejszą wonią. Podźwignął się na nogi.

– Catie?

Wszystko go bolało. Nie miał pojęcia, czym było to białe światło. Kolejnym cudem? Jeszcze chwila i wyczerpie mu się limit na ten rok, ha ha.

– Catie? Jesteś tutaj?

– Jestem…

Dziewczyna opierała się o drzewo. Trzymała dłonie na brzuchu. Wytrzeszczone oczy były przekrwione, a jej oddech płytki. Była na granicy omdlenia, a Brown prędko pojął iż nie może pozwolić kobiecie osunąć się w upragnioną nieświadomość.

– Powinniśmy iść – Brown zrobił krok w kierunku Raya. Zakręciło mu się w głowie, a przed oczami zawirowały niebiesko-purpurowe okręgi. Utrzymał się jednak na nogach.

– Słyszałeś ich?

– Catie, musimy iść.

– Słyszałeś ich, prawda?!

– Tak! Tak! Chodźmy!

– Gdzie?!

Spojrzenie Browna padło na ciało. Martwiak leżał twarzą do ziemi, ale z tyłu głowy ziała zaskakująco duża dziura. Broń ciążyła mu w dłoni. Dotąd użył pistoletu nie więcej jak siedem razy w życiu, ale to był pierwszy, gdy widział z bliska efekt. Zorientował się, że drugi zapach jaki czuł pozostał po wystrzale. Blade ciało wyciągało dłonie w jego stronę, w geście proszącego żebraka.

– Będziemy iść dalej. Ale musisz ponieść brata, przynajmniej przez jakiś czas. Jest lekki, niedługo cię zmienię.

Wyruszyli prędko, pozostawiając za sobą parę martwych ciał. Brown nie był pewien, czy poruszają się w dobrym kierunku. Niebieskie kółka wciąż latały przed jego wzrokiem, a uszy wypełniało słabnące buczenie. Horda zniknęła, ale nawet gdyby powtórnie ruszyła za nimi w pogoń, strażnik nie zauważyłby ich. Każde drzewo przypominało mu teraz kolumny poskręcanych ciał, a gałęzie – wyciągnięte dłonie.

Szli przed siebie w milczeniu. Jack był przekonany, że zwariował.

***

Gdy niebo ściemniało, a pierwsza gwiazda błysnęła swym skromnym światłem, Brown poczuł czubek grotu wbijający mu się w tył głowy.

– Powiedz swoje imię – wydał rozkaz morderca za nim.

Strażnik stanął w miejscu. Nie był pewien, czy znał ten głos. Wędrował z rodzeństwem przez pięć godzin, przekonany iż pogrąża się coraz bardziej w centrum lasu.

– Twoje imię!

– Brown. Jack Elmer Brown.

– Odwróć się.

Uczynił to. Strażnik ujrzał przed sobą swego przewodnika, z opuszczoną kuszą. Skąpany w czerni Charończyk wpatrywał się z bolesną przenikliwością w jego oczy, szukając tam oznaki skażenia. Wiele mieszków i kieszeni zwisało mu luzem z pasa, gdy ich zawartość została zużyta podczas starcia z Hordą.

– Wyglądasz jak gówno, Łowco Czaszek.

– Ano – grot bełtu obniżył się lekko, jakby niechętnie – Chociaż ciebie też na salony raczej by nie wpuszczono.

Brown splunął.

– Taa… – powiedział, po czym padł nieprzytomny na ziemię.

Catie podeszła do Harkera, trzymając Raya za rękę.

– Wróciłeś po nas. Myślałam, że już tego nie zrobisz. Przepraszam. Brown się nami zajął.

– To dobry facet.

– Tak… Muszę się przespać – powiedziała powoli, jakby wciąż rozważała swe słowa.

– Popilnuję was.

Kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością, po czym położyła obok Browna, a Ray zwinął się w kłębek tuż obok niej. Łowca Czaszek stał jeszcze przez chwilę. Pomyślał o fajce, po przysunął ocalałych blisko siebie. Następnie zajął się przygotowaniem ogniska.

 

***

Kolejny dzień i noc spędzili w ukryciu, niewielkiej jamie kawałek od miejsca, w którym Harker znalazł ocalałych. Nora leżała w ścianie koryta wysuszonej rzeki. Okrągły otwór przysłaniały przypominające ciernie zarośla i włochate korzenie, jednak Łowcy udało się sprawnie przenieść tam całą trójkę. Znalazł nawet ślady poprzednich lokatorów – na wpół zakopany bukłak i drewnianą łyżkę. Widok tych śmieci był, o dziwo, krzepiący.

Strażnik i rodzeństwo byli w kiepskim stanie, ale Łowca nie widział przeszkód by po przebudzeniu ponownie nie podjęli marszu. Jego wrogiem był jednak czas. Głupotą graniczącą z samobójstwem byłoby pozostanie zbyt długo w jednym miejscu, nawet tym pozornie bezpiecznym. Postanowił poczekać. Trzy godziny, maksymalnie. Porzucenie ich tutaj na żer byłoby zbrodnią, ale Łowca wiedział, że konieczną. Nie pierwszą jaką popełnił i prawdopodobnie nie ostatnią.

Po pięciu godzinach czekania, Harker zauważył iż Brown odzyskuje przytomność.

Bram podciągnął byłego stróża prawa do siadu i zaoferował wodę z bukłaka.

– Powoli. Daj żołądkowi przywyknąć.

Gdy Brown zaspokoił pierwsze pragnienie, skinął głową w podzięce. Rozejrzał się po jamie.

– Cholera… to nie wygląda jak Ogrody Edenu…

– Ano. Jeszcze żyjesz – odparł Łowca, po czym dodał – Wszystkiego najlepszego.

– Szczęściarz ze mnie, nie ma co… – uśmiechnął się do Łowcy Czaszek, który zmusił się by odpowiedzieć podobnym grymasem.

 

***

Mężczyźni nie rozmawiali zbyt wiele, wymieniając się jedynie paroma zdaniami na temat zdarzeń poprzedniego dnia. Brutalna prawda, iż towarzystwo Charończyka nie zapewniało immunitetu na zagrożenia Martwych Ziem tkwiła w świadomości Browna od pierwszego dnia podróży, ale dopiero teraz zaczęła kiełkować. Co zaskakujące, potrafił odnieść to do innej sytuacji ze swojego życiorysu, gdy na nogach tkwiły żołnierskie buty, a na mundurze widniała Wieczna Korona; ta wędrówka była jak bieg przez ostrzał artyleryjski. Możesz maszerować, skradać się, biec, skulić w rowie albo nawet nie ruszyć z pryczy, ale szansa iż ważąca tonę, wyjąca furia opadnie z nieba i zostawi w miejscu gdzie przed chwilą byłeś krater zawsze była taka sama. Mogła zabić zarówno zasmarkanego kadeta jak i chylącego się pod ciężarem orderów generała.

Nie rozmawiali więc ze sobą, aż w końcu oczy otworzyła Catie, prawie trzy i pół godziny po przebudzeniu Browna. Harker udał się wtedy na krótki zwiad. Gdy wrócił, był nieco bardziej odprężony. Horda nie zawróciła po jego interwencji, co oznaczał iż nie podjęli ponownego polowania; ich cel znajdował się gdzie indziej, a podróżni znajdowali się po prostu na ścieżce, którą obrali nieumarli. Było to proste i trzymające się kupy wyjaśnienie, poza jednym szczegółem.

„Czemu ich nie wyczułem?"

Stado było spore, a duch drzemiący w nim – silny. Nawet w transie, jego zmysły powinny były go ostrzec, a jednak tak się nie stało.

Minęło wiele godzin, nim obudził się Ray. Posilili się, po czym wyruszyli dalej.

***

Pod koniec przedostatniego dnia wędrówki, natknęli się na opuszczony zajazd.

Po wyjściu z lasu rozlał się przed nimi pofalowany step, stanowiący ostatnią przeszkodę oddzielającą podróżnych od Rejanu. Równina tonęła we mgle o kolorze burzowego nieba, która utrzymywała się prawie do południa. Była rześka, pozbawiona tego złowieszczego pierwiastka, który wypełniał ziemię i powietrze za ich plecami. Wkraczając na step, Catie miała wrażenie jakby wypiła łyk zimnej wody po kilkugodzinnym biegu.

Zajazd stał na starym, ale nieźle utrzymanym gościńcu. Droga prowadziła z południa na północ, łącząc ze sobą dwa inne, znacznie większe szlaki: Biały Gościniec oraz Satu'kar, Linię Zachodu. Obie drogi swoim wiekiem przewyższały wiele z zachodnich krain, które zbudowane zostały na zgliszczach dawnego imperium. Cynicy lubili oświadczać, że wiele lat po tym gdy ostatni człowiek zginie od kłów nieumarłych i strzał Eldrytów, te dwa trakty wciąż będą przecinać ludzkie krainy, pomniki dawnych, wspaniałych czasów. Były to, rzecz jasna, poglądy graniczące ze zdradą stanu i/lub herezją, dlatego mało kto wygłaszał je poza progiem własnego domu, a i tam nie zawsze.

Zajazd składał się z gospody i stajni. Drzwi i okiennice wisiały w zawiasach, od czasu do czasu jedynie skrzypiąc cichutko na wietrze, jak chrapiący starzec. Za budynkami znajdowało się niewielkie podwórze ze studnią oraz pusta zagroda. Harker spędził godzinę na obserwację gospodarstwa, jednak nie wyczuł w nim niczego złowieszczego. Z tego co widział, najgorszą rzeczą na jaką mogliby się natknąć w środku to zmutowany szczur albo kupki wysuszonych odchodów pozostawionych przez szkodniki. Ponadto, leżała bardzo blisko granicy, a to oznaczało spory ruch ze strony konfraterni Łowcy Czaszek; nigdzie nie dostrzegał znaków ostrzegających, które z pewnością pozostawiliby w razie zagrożenia, tak jak on czynił to niezliczoną ilość razy.

Brown zorientował się, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (Wieczna Korono, niech tak będzie!…), to gospoda była ostatnim przystankiem, nim dotrą do Rejanu.

Harker poprowadził ich do gospody. Z każdym krokiem rosła jego pewność, iż w środku nikogo nie zastaną, gdy nagle Catie wydała zduszony okrzyk.

Oczy pozostałych obróciły się na dziewczynę, na której twarzy wykwitł nagle wyraz poirytowania, przemieszany z nutą rozbawienia.

– Myślałam, że coś zobaczyłam. Ale nie, nie, to nic. To tylko firana.

Brown zerknął na okna; faktycznie, za okiennicami wisiał blade jak pajęczyna firanki.

– Kobieto… – mruknął pod nosem Strażnik. Gdy usłyszał jej krzyk, serce prawie podeszło mu do gardła. Teraz chciało mu się śmiać.

Gdy spojrzał się na Harkera, ten zdawał się podzielać jego humor. Na ogół pochmurny wyraz twarzy rozjaśnił się, gdy wstąpił na nią uśmiech. Wzruszył ramionami i skierował się na powrót do drzwi gospody.

Kiedy podeszli do drzwi, Łowca przez chwilę studiował ciemność za szparą w drzwiach. W środku było cicho, więc wyciągnął dłoń by otworzyć drzwi szerzej i nagle zamarł.

– Co jest? – dłoń Browna opadła na rękojeść szabli.

– Nie mogę wejść do środka.

– Bo…?

– Za mną stoi stróż prawa. Jeszcze mnie ostatni szeryf Martwych Ziem wpakuje za kratki za włamanie…

Między ocalałymi zalęgła się na chwilę cisza.

– Czy ty właśnie powiedziałeś żart? – Catie nie była pewna, jak na to zareagować.

– Chyba taak… – Harker zerknął na Browna, który splunął w piach.

– Właśnie wychodzimy z przedsionka piekła i odkryliśmy, że jedna rzecz, która powinna była tam zdechnąć trzyma się całkiem nieźle: kiepskie poczucie humoru… – Jack parsknął. – Dokończymy resztę tej rozmowy w środku? Jak tak pyskujesz, to chyba nie ma czego się bać.

Harker skinął. Weszli do środka.

 

***

Podróżni zajęli większą z dwóch sal, która składała się na gospodę. Poza nimi znaleźli także skromną, ogołoconą ze sprzętów i zapasów kuchnię ze spiżarką w piwnicy. Znajdowało się tam jedynie parę skrzynek wypełnionych przestarzałymi ziemniakami, z których zwisały długie, blade oczka. Miejsce było ogołocone, trudno było jednak doszukać się jakichkolwiek śladów walki.

Siedzieli teraz dookoła kominka, w którym zdecydowali się rozpalić skromny ogień. Z każdym dniem noce zdawały się być coraz chłodniejsze. Brown odkrył, że o ile stosunkowo nieźle poszło mu odmierzanie kolejnych dni podczas pobytu w Salem, to dopiero teraz tak naprawdę odzyskał poczucie czasu. Odcinanie kolejnych kresek na belce łóżka było zadaniem automatycznym, monotonną czynnością, która służyła mu wyłącznie dla utrzymania porządku we własnej głowie. Nie dało się polegać na pogodzie jako wyznaczniku pór roku. Były okresy, iż z gorąca puchł mu język, a także chwile, gdy bał się zdjąć buty ze strachu, że wraz z nimi zdejmie skórę ze stóp. Powolny marsz do Rejanu przyniósł pewną stabilność. Był listopad.

Catie przygotowała żałosną resztkę suszonej koźliny z ziołami, które zostały jeszcze od wyjścia z Salem. Nie było tego wiele, ale wyszła z założenia iż to nie jest pora by oszczędzać; z tego co mówił Harker wynikało, iż jutro o tej porze będą już na łodzi kierującej się na zachodni brzeg, a noc spędzą w Katzburgu. W najlepszym razie, będzie to ich ostatni posiłek na Martwych Ziemiach, a w najgorszym, ostatni posiłek w ogóle. Im dłużej o tym myślała, tym silniejsze jednak było w niej przekonanie, iż ich wędrówka zakończy się sukcesem… nadzieja zmieniła się w przekonanie.

Pożywili się przy podłużnej ławie stojącej przed kominkiem. Salę wypełniał cichy trzask ognia i, od czasu do czasu, skrzypnięcie deski pod butem. Po raz pierwszy od tygodnia zjedli przy stole, a nie siedząc na ziemi.

Skończywszy skromną kolację, Brown wyjął swoją fajkę. Przez chwilę obracał ją w dłoni, po czym – pustą – zagryzł, podobnie jak to często czynił ich przewodnik.

– Słowo daję, postawię stopę na tamtej łodzi i jak zacznę palić to nie przestanę przez cały tydzień…

Harker uśmiechnął się pod nosem.

– Tak zamierzasz uczcić powrót do zdrowego świata? – spytała Catie. – Trując się na potęgę?

– Co ty mi tu mówisz, kobieto! Kiedy palenie komukolwiek zaszkodziło?

– Pamiętasz Lamberta? Palił od kiedy matka odstawiła go od cyca, a mając pięćdziesiątkę kaszlał i charkał krwią. Krwią!

– Lambert kaszlał krwią bo był ciężko harującym skurczybykiem i psem na baby. Mieszkałem w Salem krócej niż ty, a wiedziałem chyba o każdej, w którą ten cwany lis „zapuścił korzenie", jeśli łapiesz o czym mówię… No i z tego są choroby. Dodaj do tego paręnaście lat robót w polu i nie dziwię się, że rzygał własnymi płucami.

– Jako to „pies na baby"? Nigdy o tym nie słyszałam!

– No, takich rzeczy raczej się nie mówi dorastającym dzierlatkom, gdy szyją sobie sukienki dla lalek…

Na dworze wzmagał się wiatr. Burza na zachodzie miała przejść obok, zaszczycając ich jedynie porywistym wiatrem i paroma żałosnymi kroplami deszczu. Dla Łowcy burza stanowiła dobry znak. Opuszczali skażony rejon.

– Moment… to z kim on…?

– No, wiesz, ostatnimi laty trochę przystopował. Zestarzał się … no i trudno podtrzymać swoją reputację jako tego, który żadnej nie przepuści, gdy każdy narzeczony, ojciec i mąż przychodzi do niego z wizytą, ściskając w łapie kosę albo młotek. Ale dawno temu… ponoć to był artysta, zaklinacz ciotek i pocieszyciel wielu samotnych żon, których mężowie porzucali je na rzecz codziennego chodzenia do roboty…

– … O Wieczna Korono…

– Nie kłamię! Zaklinam się na swoją szablę, że nie!

– No więc mówże, kogo on tam…

– Chambersowa. Tak, stara Chambersowa. I Agnes. I Marlen, żonę kowala. Podobno także Ester, zanim wyjechała z rodzinką. Kto tam jeszcze… eee… Edith Jones, Milly Crystal, Pani Custer, Panna Cross, Agatę Himm, Judy Hendricks, Annie White…

– Annie White, żonę burmistrza?…

– Ano. Podobno nawet w dzień jej ślubu, w kuchni, pod stołem, na którym czekał tort weselny.

W sali zapadło milczenie. Catie przez dłuższą chwilę malował się na twarzy komiczny wyraz szoku.

– Teraz już sobie ze mnie kpisz.

Brown parsknął śmiechem.

– Ano… Ale słodką minkę miałaś!

– Ty cholerny draniu!

Catie spojrzała się na Jacka i oboje odnaleźli w swych spojrzeniach to samo: bladą iskrę z tamtych dni oraz tępą, ściskającą gardło tęsknotę. W obojgu kiełkowało poczucie winy, z powodu śmiechu i światła, które w tej krótkiej rozmowie na chwilę rozjaśniło ich umysły. Brown znał to uczucie – musiał sobie z nim radzić podczas swych dawnych lat w armii. Pierwsze żarty na temat poległych zawsze były kulawe, gdy wspomnienia nie były w stanie wypełnić luki jaką po sobie pozostawili. Ale z czasem to przechodziło. Rana się zasklepiała, tak długo jak obok ciebie kroczył ktoś kto mógł pomóc podtrzymać pamięć.

– Czuję, że to świetny moment na toast, a nie mam przy sobie ani kropli wódy…

– Wciąż mamy wodę – mruknął Harker, który przez ten cały czas siedział cicho.

Brown westchnął.

– Z braku laku…

Wstał z ławy i podszedł do miejsca, gdzie leżały bukłaki. Wyciągnął rękę po jeden z nich.

– Nie ten – Harker wskazał podbródkiem drugi z worków – Weź tamten, jest do połowy pełen. W tamtym został tylko łyk.

Brown wrócił z wodą do stołu.

– Za dawne życie? -zasugerował.

– Za drugą szansę – odparła Catie.

Strażnik uśmiechnął się. – To faktycznie lepiej brzmi – rzekł, po czym uniósł bukłak do ust. Następnie podał wodę Catie, która także upiła spory łyk. Zaproponowała trochę Rayowi, a ten także się napił. Ostatni za bukłak chwycił Łowca Czaszek. Odłożył go z powrotem na stół.

Brown przekrzywił głowę.

– Nie napijecie się z nami? Sporo tobie zawdzięczamy.

– Nie, dziękuję.

– Jak sobie chcesz…

Twarz Harkera była beznamiętna, a w oczach nie sposób było dostrzec nic z wcześniejszego rozbawienia. Łowca Czaszek obracał w palcach szczurzą czaszkę, którą nieustannie się bawił.

Brown poczuł nagle mrowienie w palcach. Zrozumiał co się stało, zanim nawet Catie słabym głosem wymówiła jego imię. Chwiejnie poderwał się na równe nogi, a w tym samym momencie Ray padł do tyłu, zmożony przez narkotyk.

– Zdradziecki…! – Strażnik usłyszał swój głos jakby z dna studni. Musiał trzy razy spróbować, zanim udało mu się złapać za rękojeść szabli, a Harker w tym czasie nawet się nie poruszył. Czekał.

Brown z trudem wyszedł zza ławy. Obszedł stół krokiem pijanego. Poczuł nagle słabość w nogach, oparł się wolną dłonią o stół, a po chwili runął na twarz. Ostatnią rzeczą jaką zarejestrował jego umysł był odległy grzmot.

Gdy wszyscy troje legli u jego stóp, Łowca Czaszek powstał ze swego miejsca. Trudna część miała się dopiero zacząć…

 

 

Dopisek autora: Nie, to nie jest jeszcze ostatnia część. Zdałem sobie sprawę, że rozpisałem się nieco za bardzo. Nie szkodzi, jesetm cały i zdrowy, przeżyję. Powyższy fragment jest ostatnią częścią przed finałem, który – obiecuję – nadejdzie i nie będzie już tak długaśny… zauważcie, że właśnie zrezygnowałem z zrobienia jakiegoś taniego fallicznego żartu. A fragment będzie ostatni. Bo ten miał być. Ale nie był. Ostatni. Tego. No. Więc. Co u was? Fajnie, fajnie…

Koniec

Komentarze

"- O boże, o boże- Catie powiedziała dwukrotnie i zamilkła. "- O boże, o boże dwukrotnie? Czyli: O boże, o boże. O boże, o boże? Zmieniłbym.
"Catie spojrzała się na Jacka i oboje odnaleźli w swych spojrzeniach to samo: " - kiedy zobaczyłem się to zdanie, to aż mnie zmroziło. Jeden wyraz, ale psuje troszkę zabawę.
Może nie czytałem dokładnie, ale to chyba wszystko, co zauważyłem. A jak na tak długi tekst, to duże osiągnięcie. Podoba mi się sposób w jaki budujesz dialogi i relacje między podróżnikami. Nie są oni może zbyt wyrazistymi postaciami, przynajmniej mi nie zapadli oni w pamięć, a wręcz momentami mi się mylą, jednak w ich wypowiedziach jest coś naturalnego.
Nie przepadam za historyjkami o zombie i podobnych ( w przypadku filmu jest to zwykle jatka, w której pełno krwi i zabijania bez fabuły lub z tak napisanym scenariuszem, że ręce opadając, a głowa sama kieruje się do najbliższej ściany), jednak to opowiadanie naprawdę przypadło mi do gustu. Dużo jest jeszcze niewiadomych, ale tym bardziej czekam na finał i zakończenie tej historii.

Pozdrawiam

Komentarz autora:

Fakt, tamte dwa błędy... yeah, they suck.

Jeśli chodzi o dialogi i postacie... staram się je budować jako naturalne. Dostaję szału, gdy sięgam po powieść/opowiadanie fantasy a tam się roi od cholernych stereotypów. Gorzej, czasami niektórzy budują bohaterów w taki sposób: "Oh ona jest bezczelna, wiec w sumie to wszystko. Będzie wszystkim pyskowac i pokazywac jaka jest twarda" albo "On jest taki zamyslony! Bedzie caly czas zamyslony i będzie świecić się w swietle slonca!"

HAHAHAHAHAHAH nie. Ludzie są różni, ale nigdy ich osobowości nie opierają się na jednej nucie. Prawda jest taka, że czasami potrafimy być kuresko nudni, a taki moment też trzeba uchwycić. Życie zabójcy potworów nie opiera się jedynie na wymachiwaniu mieczem, szukaniu artefaktów zagłady i pieprzeniu wszystkiego z względnie foremnym otworem (Wybacz, Geralcie z Rivi, jesteś jedynym dozwolonym wyjątkiem...). Tworzę swoje postacie częśćiowo w oparciu o osoby, które znam. Oczywiście, możecie się zapytać... "Moment, jak możesz oprzeć charakter łowcy zombie w oparciu o kogoś z realnego życia?". Mogę, a sądzę ze nawet nieźle mi idzie.

Co do zombie: kocham je. Kocham zombie głupie i sprytne, szybkie i wolne, pełnych szału maniaków z 28 dni później oraz milczące, snujące nogami Romerowskie truchła. Zombie rządzą. Cieszę się, że udało mi się powołać do życia (ha!) zombie w nieco innej odsłonie.

PS. Muszę się przy okazji przyznać... tworzenie akcji jest ciężkie! Uwielbiam eksplozje i masakry, ale gdy trzeba rozpisać scenę walki to... Muszę nad tym popracować.

Uczynił to. Strażnik ujrzał przed sobą swego przewodnika, z opuszczoną kuszą. Skąpany w czerni Charończyk wpatrywał się z bolesną przenikliwością w jego oczy, szukając tam oznaki skażenia. Wiele mieszków i kieszeni zwisało mu luzem z pasa, gdy ich zawartość została zużyta podczas starcia z Hordą.
- Wyglądasz jak gówno, Łowco Czaszek.
- Ano - grot bełtu obniżył się lekko, jakby niechętnie

Pomyślał o fajce, po przysunął ocalałych blisko siebie.
-> ?

No, uderz w stół, hm? :D Dalej mi się podoba i dalej czekam na finał. Zwłaszcza teraz.

Fuck cum donkey shit whore cocksucker!

W tym drugim brakuje słówka "czym". Dammit... lil' bugger...

Wciągnęłam się, mimo tego że historie o zombie nie są moją ulubioną bajką. Trzymasz poziom. Mało tego, robi się coraz ciekawiej. Trochę błędów stylistycznych się wkradło, typu: Ssał kciuk jednej ręki, podczas gdy prawa zasłaniała wzrok. - chyba raczej oczy? Podobnie jak w zdaniu: Niebieskie kółka wciąż latały przed jego wzrokiem. Wzrok to zmysł, a kółka raczej latają przed oczami. pogrąża się coraz bardziej w centrum lasu; - tu też coś zgrzyta. Ale takie zgrzytacze znajduje się dopiero, kiedy przyjrzy się tekstowi dokładniej, a jak tu się przyglądać dokładniej, kiedy chce się jak najszybciej wiedzieć, jak się to wszystko skończy?
Podobają mi się postaci, podoba klimat, taki postapokaliptyczny western. Lubię takie mieszanie konwencji :) Pozdrawiam i czekam na finał.

Robi się ciekawie, to dobrze.

Generalnie masz sporo natrętów językowych, np. ciągle 'coś składa się z czegoś' itd. Mnie osobiście to drażni.

Pozdrawiam,

Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Nowa Fantastyka