- Opowiadanie: Przemek123xx - Sierp i sierp księżyca

Sierp i sierp księżyca

Oceny

Sierp i sierp księżyca

– Mój panie – zaćwierkała Syana radosnym, melodyjnym głosem.

Była niską kobietą o sylwetce w kształcie gruszki, ale to nie figura przyciągała uwagę, a sposób, w jaki się poruszała – lekki, prowokacyjny, niemal koci. Długi, cienki warkocz o barwie ognia opadał jej na plecy płomienistą kaskadą, a bursztynowe oczy lśniły jak oszlifowane kamienie. Wilgotne usta drgnęły w zmysłowym uśmiechu, gdy subtelnie przygryzła dolną wargę. Bez wahania wsunęła się do łóżka, naga, delikatnie okrywając ciało cienkim kocem wyszywanym w lipowe kwiaty. Spojrzała na niego spod rzęs, mrugnęła powoli, zapraszająco.

Vezgan nie kazał jej długo czekać. Podszedł bliżej, złapał ją za gardło i przesunął językiem po policzku, czując ciepło i delikatność skóry. Dłoń pewnie spoczęła na krągłości piersi, palce zagłębiły się w aksamitnej gładkości, badając i rozkoszując się każdym detalem ciała służki. Kiedy ścisnął mocniej, usłyszał cichy, urywany oddech.

Za każdym razem, gdy mrugasz, możesz coś przeoczyć – przemknęło mu przez myśl. Nie wiedział, czemu nie wypowiedział tych słów na głos. Jego dłoń sunęła leniwie po udzie dziewczyny, muskając rozgrzaną skórę, aż natrafiła na lepki ślad wilgoci. Była gotowa, niecierpliwa, by go poczuć. Pragnęła go opleść, zamknąć w ciepłym uścisku swojego ciała. Zadrżała, oddech przyspieszył, a na twarzy odmalowała się mieszanina napięcia i podrażnionej tęsknoty. Spojrzenie płonęło niemym wołaniem, drżące palce zacisnęły się na pościeli z grubo tkanego lnu.

– Powiedz mi, moja droga… – wyszeptał cicho, zbliżając usta do jej ucha, w ciemności przeszywającej zimnem. – Co jest najgroźniejszą bronią, którą można trzymać w dłoniach? Pomyśl dobrze.

Odebrała te słowa tak, jak tego chciała. W milczeniu, z subtelną gracją, zaczęła rozwiązywać mu spodnie, badając każdą krzywiznę.

– Nie – przerwał nagle. – To nie kutas. – Jego ręka w mgnieniu oka zamknęła się wokół jej nadgarstków, ściskając je mocno. Skóra na rękach poczerwieniała, drżąc pod dotykiem, a na powierzchni pojawiły się wyraźne, fioletowe żyły.

Syanie ani trochę się to nie podobało, lecz wiedziała, że musi być posłuszna człowiekowi o sercu dawno zastygłym w lodzie. Trudno było oprzeć się komuś, kogo obecność przypominała sieć, z której nie sposób się wyrwać. A jednak Vezgan dźwigał na barkach ciężkie zobowiązania, niepozwalające mu na żadną słabość. Głównie one, jak niewidzialne łańcuchy, trzymały go w ryzach, powstrzymując przed uleganiem żądzom, mogącym odciągnąć go od tego, co naprawdę istotne, od spraw niosących ze sobą konsekwencje znane tylko jemu i bratu.

Teraz był całkowicie pochłonięty myślami, niemal odcięty od otaczającego go świata. Skupiony na szeleście skrzydeł przemykających sów, które przyfruwały, niosąc w szponach strzępki zwojów. W ich wnętrzu kryły się klucze do dalszej drogi – klucze, które przybywały prosto ze stolicy.

Po chwili cofnął się o krok i zapalił świecę na stoliku. Usiadł przy nim, opierając podbródek na splecionych dłoniach. Z głębokim oddechem wchłonął chłodne powietrze, które wdarło się przez wąskie okno. Za nim sierp księżyca bielił zasuszone pęki kłosów.

– Jest nią kacze pióro – wyjaśnił spokojnie, sięgając do jednej z szuflad i wydobywając cienki, lekko przyżółkły pisarki rylec. – To broń, której mało kto się obawia, a właśnie dlatego jest najgroźniejsza. Może obsypać kogoś złotem i obdarzyć tytułami. Ale może też skazać na śmierć, nawet gdy ręka, która je trzyma, spoczywa daleko, na drugim końcu świata.

Syana spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.

– A potrafi przynieść grzanki i owsiankę?

– Z miodem?

– Oczywiście, z miodem.

– A co będę z tego miał?

Założyła na siebie lekką suknię i podeszła bliżej. Nachyliła się, opierając dłonie na stole, tak że cienki materiał napiął się na piersiach.

– Myślałam, że lubisz jaskinie, w których ściany są wilgotne – wyszeptała, kreśląc leniwe kręgi na jego skórze opuszką palca, aż dotarła do jasnobrązowych sutków.

Westchnął ciężko, odsuwając jej dłoń.

– Przestań już. – Zmusił się do uśmiechu, choć w oczach czaiła się ostatnia nuta ostrzeżenia. Wziął kielich i podsunął go jej, gestem nakazując napełnienie. – Dostaniesz to, czego zapragniesz. Ale najpierw naucz się słuchać moich rozkazów. Lepiej dla ciebie, by nawyk posłuszeństwa zapuścił w tobie głębokie korzenie. Nigdy nie wiadomo, gdzie możesz skończyć za jakiś czas.

Syana natychmiast napełniła naczynie bursztynowym trunkiem osłodzonym miodem, zwanym płynnym złotem. Jej wargi wygięły się w lekki grymas niezadowolenia. Tęskniła za dawną namiętnością, za chwilami, gdy brał ją bez pytania, bez zbędnych słów, kiedy był burzą, a ona poddawała się tej niepowstrzymanej sile. Rozgrzewająca fala rozkoszy spływała po niej wtedy niczym gorący wosk, a lepkie ślady żądzy zastygały na udach jak znak przynależności.

– W mięsie, które tu znalazłam, były czerwie – powiedziała nagle. – Pływały jak w wodzie, a jednemu przyjrzałam się dokładniej. Miał wilgotny pysk. Ci ludzie naprawdę żyją w nędzy.

Vezgan zmarszczył brwi, nie odrywając ust od krawędzi pucharu.

– Wybrzydzasz jak księżniczka – odparł, mając usta pełne „złota”. Jednak słowa były dalekie od słodyczy. – O ile dobrze pamiętam, jesteś córką czeladnika.

– Czeladnika? Ah… Może źle się wyraziłam.

– Znaj swoje miejsce – upomniał chłodno. – I ciesz się nim, albo ktoś inny zajmie je bez wahania.

– Obiecałeś mi coś więcej – przypomniała sobie Syana.

– Górę srebra?

– Kota – odparła z rozmarzonym uśmiechem. – Uwielbiam, jak się prężą. Ich futro jest miękkie jak jedwab, a wąsy są takie czułe… Może mogłabym je wyrwać?

Przez chwilę milczał, po czym odwrócił głowę i westchnął, utwierdzając się w przekonaniu, że nie przyszło mu obcować z najmądrzejszą spośród służebnych.

– Te wąsy to wibrysy, a bez nich kocur staje się bezbronny – powiedział zimnym głosem, jakby tłumacząc coś oczywistego. – Wyobraź sobie chorowite dziecko, porzucone w środku lasu. I to nocą, w ciemności. Wiesz, czym jest bezsilność?

– Wiem. Wiarą w to, że ktoś inny wybawi mnie z kłopotów.

Zbliżyła się do niego, wykorzystując każdy gest, delikatność dłoni i przewlekłe spojrzenia, by wzmocnić swoje uwodzenie.

Uśmiechnął się lekko, z subtelną ironią, a potem odepchnął ją, ale w sposób, który mógłby zostać źle odebrany przez kogoś, kto nie znał jego intencji. To, co wyglądało na gest ignorancji, było tylko świadomym manewrem. Choć znał ją dopiero od niedawna, miał wrażenie, że przenika tę kobietę, jakby widział przez nią całą. Był świadomy, że uroda jest zdradliwa i tego, że nie potrafi do końca ufać nikomu, poza sobą. Nazywał to rozsądkiem, który jeszcze go nie zawiódł. I w tym znajdował swoje bezpieczeństwo.

– W innym życiu wziąłbym cię za żonę. Ty… zmieniasz noc w środek dnia. Nigdy nie zasmakowałem zwyczajnego życia. Tak długo przebywałem z mordercami, aż sam się stałem jednym z nich. Tak to już jest, gdy dają ci do ręki stal jak tylko zaczniesz chodzić. Mój brat obrzuca mnie nudnymi intrygami, w których niechętnie biorę udział. I chociaż nie mam na nie ochoty, to także nie mam wyboru, by je zignorować. Rozkaz jest świętością, a sępy robią się coraz bardziej głodne. Tęsknie za prawdziwą wojną, tym uczuciem narastającego strachu, jak czuje się cokolwiek. Bez niej jestem tylko pękniętą skorupą po najmniejszym jajku. Wszystkie rany już zdążyły się zagoić. Nie ma nikogo, kto by mógł je ponownie zadać.

– Najgorsze są te, których nie zobaczysz gołym okiem.

– I co? Masz zamiar pozostawić po sobie właśnie takie?

– A jak myślisz?

– Myślę, że ci którzy je zostawią, będą musieli połknąć stalowego gwoździa – wypowiedział te słowa ozięble. Usta drgnęły w dziwnym, nieprzyjemnym grymasie, który zdradzał coś głęboko ukrytego.

Jej uśmiech, który jeszcze przed chwilą rozświetlał ładną twarz, nagle zgasł jak zdmuchnięta świeca. Przestraszyła się i przestraszyłaby się bardziej, gdyby tylko mogła zajrzeć w głąb jego duszy.

Skąd ta brutalna pomysłowość? – pytała samą siebie. Zauważył to, wyczuwając jej niepokój.

– Wiem, co myślisz – oznajmił. – Uważasz, że moje serce jest z kamienia, i zastanawiasz się, co sprawiło, że stałem się takim, jakim jestem. Ale to wszystko nie jest prawdą. To tylko punkt widzenia. A nie rozmyślałaś może nad tym, skąd się wzięły twoje futra? Jest w nich ciepło i przyjemnie, co? Zanim jeszcze je założyłaś, były lisem, kuną, a może nawet małym, słodkim gronostajem. Czy niewinnym? Nie nam to osądzać. Z kolei te, żeby przetrwać musiały zapolować na królika. Gdy wnętrzności wylewały mu się z jego rozerwanych boków, zamiast żalu czuły coś innego. Coś, z czym utożsamiają się nie tylko zwierzęta, ale i ludzie. Zresztą, zwierzęta nie są lepsze od nas, a my nie jesteśmy lepsi od nich. – Zacisnął pięści, a ona wyobraziła sobie, jak między jego palcami wylewają się resztki flaków. Nic nie odpowiedziała.

Pióro. Vezgan zamoczył je starannie w inkauście, a potem wyjął pergamin, który leżał obok, z lekko poskręcanym brzegiem. Zaczął pisać, ręka poruszała się z wyraźnym, ale spokojnym skupieniem, a wzrok nieco mętniał, zagłębiając się w rozważaniach. Włosy na skroniach srebrzyły się od ciepłego blasku ognia. Nienawidził upałów jak zarazy. Uważał, że strużki potu powinny spływać jedynie wtedy, gdy człowiek odcinał kończyny w bitwie albo ścinał łodygi żyta sierpem, nie zaś podczas tego nieprzyjemnego, bezwzględnego gorąca, które ogarniał całe ciało. Doceniał ciężką, nieustającą pracę w rozżarzonym słońcu. Praca jest kręgosłupem świata – powtarzał bardzo często, choć życie oszczędziło mu okazji, by poznał ją osobiście. Chyba, że mógłby do tej pracy wliczyć wszelkie konflikty, toczące się między ludźmi.

Nie wierzył w szczęście. Nigdy nie tracił czasu na szukanie czterolistnej koniczyny, nie splatał wianków, nie rzucał monet do studni. Jeśli przypadkiem znalazłby ten rzadki listek, pewnie tylko zmiażdżyłby go w palcach i rzucił na ziemię.

Był tajemnicą samą w sobie, zagadką pełną pytań, lecz przede wszystkim wojennym młotem, który przyniósł mu sławę i strach w oczach wrogów. Boki głowy golił nożem, stroniąc od ostrzy brzytew. Gdy zanurzał klingę w wodzie, wyobrażał sobie poszarpane, zmielone ciała, dryfujące wśród fal, aż ciecz nasiąkałaby karmazynem rozlanego życia. Patrzył, jak płyn przyjmuje barwę krwi, i wiedział, że to zabijanie go zepsuło. A może tylko ukształtowało na nowo.

Twarz miał surową, twardą, przypominającą wykuty w skale posąg, a bijący z niej chłód odstraszał wszelkie przejawy czułości. Nigdy nikogo do siebie nie przytulał. Oczy, zimne i puste, miały ten sam mleczny odcień co u brata. Mówiono o nim, że jest jak przerębel w skutej lodem tafli, czarną otchłanią, w której można zniknąć bez śladu. Nikt nie ważył się sprawdzić, jak głęboka jest ta ciemność.

Na zbroi nosił wyrytą zamarzniętą gałąź klonu – symbol, którego znaczenie znał tylko on sam.

W izbie, w której przebywał, wznosiła się półzamknięta kopuła z ciasno ułożonych głazów. W jej wnętrzu leniwie tlił się ogień, rzucając drżące cienie na kamienne ściany. Nie rozpalił go dla ciepła, płomień nie miał ogrzewać ciała, lecz koić skołataną duszę.

Podszedł do okna i spojrzał na nieskoszony skrawek pola. Złote łany zboża falowały jak rozkołysane morze, szumiące cicho pod gwiazdami. Wiatr igrał z kłosami, splatał je i rozplatał w nieustannym tańcu. Każdy jego podmuch zdawał się mieć swoje znaczenie, albo tylko tak mogło się wydawać.

Zamyślił się głęboko, pozwalając wspomnieniom wypełnić umysł. Widział oczyma wyobraźni swoją młodość. Czasy, gdy pewność siebie dopiero w nim kiełkowała, lecz już wtedy była niczym młody dąb, którego nie sposób złamać. Przypomniał sobie, jak wraz z młodszym bratem mierzył się na drewniane miecze. Nie potrzebował słów zachęty, by rzucać się w wir morderczych ćwiczeń; instynkt podpowiadał mu, że to jedyna droga.

Czasem pozwalał sobie na przegraną, pamiętając o świętych więzach krwi, choć duma bolała bardziej niż siniaki. Wracali potem obaj, pokryci śladami ciosów, a ojciec śmiał się, że mają „słodką pustkę w głowach” i że walczyli ze sobą, zanim jeszcze nauczyli się chodzić na czworakach.

Tamte dni przeminęły, a on nauczył się pieśni stali i poznał chwile, w których należało je śpiewać.

Łany Velisdei ciągnęły się po horyzont. Były niewielką, lecz istotną częścią królestwa Narowilu – żyznym skrawkiem ziemi, który karmił zarówno ludzi, jak i historie. Płaskie łąki pamiętały wszystkich, którzy kiedykolwiek postawili tu stopę, szumiąc o nich dawne opowieści wśród kłosów. Ziemię uprawiano według starej mądrości, część pól pozostawiano odłogiem, by odpoczęła przed kolejnymi plonami, pozwalając naturze odzyskać siły.

Vezgan nie przyjechał tu z wyboru, choć przebywanie w wioskach sprawiało mu przyjemność. Szukał dawnego przyjaciela, Kylhara Skoroświta, który utracił prawo oddychania w dniu, w którym się zbuntował. Zniknął w kłębach mgieł, umykając od poważnych konsekwencji. Oskarżony o zdradę, stracił ziemię, tytuły i cały majątek, lecz nie wszystko można było mu odebrać. Pozostały mu duma i szacunek wśród prostego ludu, który nie zapominał tych, którzy mieli odwagę podnieść głowę.

Vezgan wciąż trwał w zamyśleniu. Oprócz ciężaru poszukiwań czuł, że gdzieś w tych polach może ukrywać się odpowiedź. To zasłyszane szepty sprowadziły go na tę suchą glebę, a w nią miała wsiąknąć czyjaś krew. Nie zamierzał wracać do stolicy z pustymi rękoma. Myśli przerwało nagłe, brutalne łomotanie do drzwi. Ktoś uderzał pięścią w cienkie drewno z taką siłą, że wydawało się, jakby lada moment miało pęknąć i rozpaść się w drzazgi.

– Wejść – rzucił twardo, głosem chropowatym jak ostrza dwóch toporów ocierających się o siebie.

Mężczyzna, który wszedł do izby, nosił imię Iylon Devilry, lecz towarzysze przezwali go Czarną Żyłą, z powodu żył prześwitujących pod bladą skórą. Był niemal całkowicie łysy, jedynie kilka pasm włosów opadało mu na skroni. Wszedł ciężkim krokiem, w ciemnej zbroi noszącej ślady bitew – rąbek jego płaszcza ociekał świeżą krwią, a hełm trzymał pod pachą.

– Wybacz, lordzie Vezganie. – Delikatnie skłonił głowę. – Kilka wiosek rozrzuconych po prowincjach Velisdei stoi już w płomieniach, tak jak rozkazałeś. Większość mieszkańców milczy, a ci, którzy mówią, zarzekają się, że niczego nie widzieli. Byli jednak i tacy, co mieli ostry język i jadowite zęby… Teraz nie mają już do czego ich używać. – Przesunął językiem po wargach i uśmiechnął się krzywo. – Pojmaliśmy starszego jednej z osad, abyś mógł osobiście go przesłuchać. Przyprowadziliśmy też jego syna. – Zrobił krótką przerwę między słowami, unosząc brwi. – I psa.

– Psa?

– Tak… – odpowiedział Iylon. – Razem z synem zarzekali się bez końca, że jeśli stanie się im jakakolwiek krzywda, to ich usta nie wypowiedzą ani słowa, a nasz senior niczego się nie dowie. Wolałem nie ryzykować i zdać się na twój osąd, panie.

– Przyprowadźcie ich przed chatę.

– Wedle rozkazu.

– Jeszcze jedno. – Zatrzymał go w pól kroku. – Sprawdźcie, czy mają tu owsiankę.

– Mój panie? – zapytał z lekkim zdziwieniem.

– Z miodem.

Iylon skinął głową, choć zdziwienie nie opuszczało twarzy. Z jego spojrzenia wynikało, że nie do końca rozumie sens tej dziwnej prośby, ale posłusznie ruszył ku wyjściu. Na zewnątrz powitał go szum wiatru, a chrzęst piasku pod butami wypełniał powietrze, jakby sam dźwięk stąpania po ziemi niósł w sobie zapach łupów. Ciekawość tego, co skrywa się w środku, oraz jaką wartość to posiada, rosła w siłę. To nie była już zwykła kradzież, ale plądrowanie, wyłamywanie drzwi i okien, brutalne wkraczanie w przestrzeń, która kiedyś była domem. To wszystko prowadziło do jednej rzeczy: sfrustrowanych chłopów, którzy przez nie wypadają.

Rozgwieżdżona noc była dla wielu ostatnią, choć w mroku, pod osłoną gwiazd, nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dla zakrwawionej kobiety leżącej w drzwiach sąsiedniej szopy, była tą, która miała na zawsze wysuszyć rzekę cierpień. Strzępy ubrań, porozrzucane na ziemi, tworzyły ścieżkę, która prowadziła od brzozowego zagajnika. Jej ciało leżało nieruchomo, a twarz, zwrócona ku niebu, odbijała w sobie ostatnie światło księżyca. Tuż nad nią kłęby dymu unosiły się powoli, przysłaniając delikatnie tarczę nieba. Zanim opadła, dźgnęła się gwałtownie nożem w szyję, uwalniając się od hańby, jaką okryli ją żołnierze. Nie miała pojęcia o ciąży, która w jej wnętrzu kiełkowała, o życiu, które rozwijało się w łonie. Przyszłość, którą odebrała wojna, nie miała szansy się spełnić.

Gdy Vezgan zarzucił młot na ramię, żołnierze przyciągnęli obdartych, poobijanych mężczyzn, zmuszając ich do stanięcia tuż pod drzwiami jego izby. Dźwięk kroków wyłamał się z rytmu. Syanna zerwała się z miejsca, przebierając najszybciej jak tylko potrafiła. Jej suknia, w barwie przypominającej niebieski liść turzycy, lekko falowała w powietrzu, gdy zbierała fałdy tkaniny w dłoniach i pędziła ku drzwiom.

Zobaczyła, to co towarzyszyło jej od dłuższego czasu. Pionowe słupy dymu biły w niebo. W oddali widać było zaryglowane domostwa, a każdy krok napotykany w drodze prowadził do przeróżnych symboli żałoby. Setki królewskich żołnierzy obsiadało pole, jak wrony krążące nad padliną. Trupy leżały wszędzie, przypominając martwe koralowce na brzegu. Wzrok Syanny zatrzymał się na widoku ciał, obojętności żołnierzy na to, co kiedyś było życiem.

– Jeden z was musi dzisiaj umrzeć. – Vezganowi nie zabrakło stanowczego tonu, gdy zwrócił się do więźniów. – Taki los czeka tych, których wierność jest wątpliwa. Złamaliście prawo, więc teraz musicie zapłacić. Powiedzcie mi najpierw, jak się nazywacie?

Zmuszono ich, by opadli na kolana. Klęczeli w miękkim piasku, dotykając czołem chłodnej, wilgotnej trawy. Próbowali uspokoić oddech, jednak nie najlepiej im to szło. Każdy jeden był tak ciężki, jakby ziemia, na której się znajdowali, wchłaniała resztki ich nadziei. Iylon stał obok, nie mogąc już znieść ciszy, w końcu stracił cierpliwość.

– Ogłuchliście?! – ryknął. – Kończy się wam czas na wyjaśnienia. Nie ma tu już wina, ani ciepłych kobiet, którymi moglibyśmy zająć głowy. Jeśli nie chcecie więcej ofiar, to lepiej zacznijcie szczekać!

Wokół niego żołnierze stali nieruchomo, trzymając pochodnie, których płomienie tańczyły w mroku. Ich twarze były zimne, martwe, bez śladu litości. Obserwowali całą scenę w absolutnym milczeniu, nie wyrażając niczego poza obojętnością. Ich umysły były już tak zatrute codziennym widokiem przemocy, że odczuwali jedynie pustkę, którą wojna zafundowała każdemu z nich.

Nie pytali o zgodę, nie pytali o nic. Kobiety, jak i całe ich otoczenie, stały się dla nich tylko przedmiotami, które można zabrać, wykorzystać, zniszczyć. Bez żadnych moralnych ograniczeń, traktowali każdą bitwę, każdą wojnę jako prawo do wzięcia tego, czego zapragną. W takim świecie, w którym brutalność stała się codziennością, wszystko było tylko kolejną zdobyczą.

Iylon zerwał pojmanym łańcuszki z szyi, wstrzymując oddech na moment. Nie odwrócił wzroku, nie szukając zgody we wzroku swojego pana. Palce delikatnie przesuwały się po zimnym metalu, a on zaczynał je porównywać do swoich własnych. Srebro lśniło w blasku ognia. Widział w nich piękno, w którym wyczuwał coś więcej niż tylko ozdobę.

– Zerwałeś tylko dwa – rzucił Vezgan zimnym tonem, patrząc na niego z chłodną, nieprzeniknioną twarzą. – Obroża psa także jest ze srebra. Możesz ją sobie wziąć.

Iylon wypuścił powietrze przez nos, niemal bezgłośnie, ale zaraz potem z jego gardła wyrwał się chrapliwy śmiech. W stalowych rękawicach nie dostrzegał przeszkody, gdy podszedł bliżej psa i pochwycił obrożę, gotów ją ściągnąć jednym szarpnięciem.

– Wcisnę ci ten śmiech z powrotem do gardła, jeśli nie weźmiesz jej gołymi rękoma – Vezgan groźnie go zachęcał. – No, śmiało.

– M… Mój panie? – wychrypiał Iylon, niepewny, czy dobrze usłyszał.

– Gołymi rękoma – powtórzył twardo, nie pozostawiając miejsca na sprzeciw.

Iylon spojrzał na ślepego psa, który warował przed nim. Jego masywny, ośliniony pysk co chwilę drgał, a nozdrza poruszały się niespokojnie. Sierść miał czarną jak węgiel, lśniącą w świetle pochodni. Odsłonił zęby aż po same dziąsła, ostrzegawczo obnażając kły, na których wciąż wisiały czerwonawe strzępy.

Iylon zdjął rękawice powoli, niemal odruchowo. Skóra dłoni była zimna, ale i tak czuł, jak spływa po niej wilgoć, może od wiatru, a może od napięcia, które rozciągało się między nim a bestią. Wziął bukłak i rozlał wodę do miedzianej miski, którą wcześniej zauważył wśród porzuconych przedmiotów. Pchnął ją delikatnie w stronę psa, uważnie obserwując jego reakcję.

Zaczął powoli wyciągać dłoń, wolniej niż kiedykolwiek przedtem. Cmoknął cicho, chcąc udobruchać zwierzę, ale to nie musiało zmienić jej wściekłości w coś łagodniejszego, ale wściekłość z pewnością mogła zmienić kolory wody. Na czerwony.

Czarna Żyła pragnął poczuć zimny dotyk srebra. Jednak w ułamku sekundy powietrze rozdarł przeraźliwy ryk, a potem dźwięk szarpiącego mięsa. Pies rzucił się na niego, zatapiając kły głęboko w jego przedramieniu. Krew trysnęła szerokim łukiem, barwiąc ziemię karmazynem.

Wrzasnął. Nie był to jedynie ból, to było coś gorszego. Surowa, pierwotna świadomość, że właśnie stracił część siebie. Skóra zwisała w poszarpanych strzępach, odsłaniając nagą, białą kość, na której zaciskały się kły bestii. Drżał, ciało odmawiało posłuszeństwa, a oczy rozszerzyły się w oszołomieniu.

Vezgan patrzył na to z mieszaniną rozbawienia i chłodnej obojętności. Głęboko w sobie parsknął śmiechem. Teraz już zawsze będziesz chodził w rękawicy, Iylonie… Mógł się tego spodziewać. Chciwość to choroba, a on nie zamierzał leczyć jej współczuciem.

– Bierz swojego psa – rozkazał właścicielowi, nie spuszczając wzroku z wijącego się w bólu żołnierza. – Obroża. Załóżcie mu ją na szyję tak, by wrzynała się boleśnie. I nie zdejmujcie, dopóki wam nie powiem.

Gdy mężczyzna przywołał bestię, ta posłusznie cofnęła się. Dwaj żołnierze wyłonili się z ciemności i bez słowa zabrali się za wykonanie rozkazu. W ich ruchach nie było wahania, a jedynie rutyna ludzi przyzwyczajonych do posłuszeństwa. Jednak kiedy przyszło do obroży, zawahali się. Czy mieli założyć ją psu, czy może Iylonowi? Spojrzeli po sobie, aż w końcu jeden z nich – mężczyzna o kwadratowej szczęce i wąsach przypominających pożółkłą trawę, uniósł wzrok ku Vezganowi, szukając potwierdzenia.

– Panie, nie jesteśmy pewni, czy… – zaczął ostrożnie, ważąc każde słowo.

– A jak myślisz?

– Myślę, że…

– Iylonowi.

Mężczyzna skinął głową i wraz z towarzyszem zacisnął srebrną obręcz na szyi Iylona. Chłód metalu wpił się w jego skórę, przypominając mu o błędzie. Oddychał płytko, czując, jak obroża nie pozwala mu nawet przełknąć śliny bez świadomości upokorzenia.

– Gdyby ludzie byli wierni jak psy, to zło by nie istniało – V powiedział Vezgan Niebołamacz, spoglądając na klęczącego starca. – A przynajmniej nie byłoby potrzeby roztrzaskiwać głów młotem.

– Mój panie! – Starszy wioski zabrał się za wyjaśnienia, składając dłonie w błagalnym geście. Na jego twarzy odmalowała się skrucha. – Nazywam się Gerold Hagstone, a mój syn ma na imię Sayron. Chłopak jest kaleką, otępiałym dzieckiem, nie potrafi dobrze mówić… Nigdy nie widziałem w jego oczach tyle strachu, co dziś. Oszczędź go, błagam cię o litość!

– To ty mi oszczędź nieszczerych odpowiedzi. Dostaję ich pod dostatkiem od dziwek. – Przyklęknął tuż obok starca i spojrzał mu prosto w oczy, wgryzając się spojrzeniem w jego duszę. – Gdyby to ode mnie zależało, może pozwoliłbym wam odejść. Obu. Może. – Ziewnął ostentacyjnie, jakby całe to przesłuchanie było dla niego jedynie kolejnym uciążliwym obowiązkiem. – Ale nie zależy. – Przejechał kciukiem po rękojeści młota. – Gdzie jest Kylhar? Mamy powody sądzić, że przejeżdżał tędy i że ktoś w tej nędznej dziurze udzielił mu pomocy. Masz jedną szansę, starcze. Jedno słowo, a twój syn zobaczy kolejny wschód słońca.

Gerold uniósł wzrok ku górze.

– Znam tu każdy gwóźdź wbity w każdą ścianę, każdą deskę, co trzeszczy pod stopami. Znam te lasy, znam te pola jak własną kieszeń – powiedział cicho, a w jego oczach zatańczyło zmieszanie. – I nie widzę w nich bandytów. Nie jesteśmy rodziną, w której po obiedzie zostają resztki. Nie jesteśmy miejscem, gdzie karmi się obcych, gdy własne dzieci zasypiają z pustymi żołądkami. Od dwóch lat nie najadłem się do syta. Walczymy, by wykarmić samych siebie. Bieda nie przyjmuje gości… Nie stać nas na nich.

– Widziałem zgniecione muchomory wymieszane w ziarnach zboża w waszym spichlerzu. Wasi ludzie głodują, a wy ich świadomie podtruwacie. Pewnie po to, żeby zmniejszyć ilość gęb do wykarmienia, co?

– Zdarzało się nam nawet zjadać trawę… korę drzew… Głód zabiera rozsądek, panie… a dzieci nie rozumieją, dlaczego muszą czekać. – Głos mu się załamał. – Tu osełka masła, zawinięta w strzęp płótna, jest niekiedy droższa od życia.

– To wy, paniczyki nic nie rozumiecie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Macie palce poparzone od gorącego chleba i myślicie, że to cierpienie. – Gniew w nim wrzał, rozrywając ostatnie więzy strachu. – Nie wiesz, jak to jest patrzeć, jak nadzieja umiera w oczach dzieci. Jak błagają o skórkę starego chleba, a ty nie masz nic, czym mógłbyś zapełnić ich puste żołądki. W waszych rzekach zamiast wody płynie wino. Zajadacie się krabami i wołowiną w mleku, a gdy kucharz poda danie o chwilę za długo gotowane, obwiniacie go jak zbrodniarza. Zabijacie. Gwałcicie. Wasze wojny pozostawiają nam tylko zgliszcza i zrozpaczonych ludzi. Żony nie wracają do swych mężów, a jeśli wracają, to nie zawsze są w całości… Brakuje silnych rąk do pracy, a z każdym rokiem jest ich coraz mniej, bo to właśnie wy je odcinacie. Ironiczne, prawda? Odcinacie dłonie, które uprawiają ziemię, gotują, karmią. Pozbawiliście nas srebra, złota i żelaza, a teraz stoicie tu i śmiejecie się z naszej nędzy. Nie ważcie się mnie oceniać, panie. Wasze wojny sprowadziły na nas piekło. My robimy tylko to, co musimy, by przeżyć… – Urwał, a potem, jakby nagle sobie przypomniał, dodał twardo: – I nie było tu żadnego buntownika.

Buntownika – powtórzył w myślach Vezgan. – Nie mówiłem mu, że nim jest. A jednak z pewnością wiele tu słyszeli.

Zerknął na Gerolda, który wyglądał w miarę na spokojnego, choć jego palce drżały nieznacznie, gdy zaciskał je na postrzępionym skrawku swojej tuniki.

– Ktoś twierdzi inaczej – rzucił, przeciągając słowa z namysłem.

– Może niedowidzi. A może i niedosłyszy.

– To ostatnia osoba, którą można o to podejrzewać.

Starzec przełknął ślinę, ale nie spuścił wzroku.

– Masz zamiar wziąć wszystkich w niewolę?

– Przeciwnie. – Odwrócił się, dając znak swoim ludziom. – Niewolnicy są tylko ciężarem.

Jeden z lekkozbrojnych wyrósł przy nim jak spod ziemi. Jego płaszcz był przemoczony i ciężki od wody, ciemne plamy rozlewały się na materiale. Może jakiś chłop próbował uciec, przeprawiając się przez rzekę? Może udało mu się dotrzeć na drugi brzeg, a może…

Vezgan nie zaszczycił żołnierza spojrzeniem, tylko mówił, nie odrywając wzroku od klęczącego starca.

– Poślij sowę do Syvandis – rozkazał chłodno. – Niech odbudują domy i spichlerze, a potem napełnią je po brzegi. Chcę zobaczyć, jak stoją pod ciężarem worków mąki.

Lekkozbrojny skłonił się i odszedł bez słowa. Wilgoć z jego płaszcza zostawiła mokry ślad na ziemi.

Pojmanemu zaszkliły się oczy. Łzy, choć wstrzymywane, w końcu przebiły się przez zmarszczki i spłynęły po pobladłych policzkach. Otworzył się. Opowiedział o starszym synu, który zeszłej zimy wyruszył do stolicy i już nie wrócił. Wypłynął kupiecką galerą, a potem zniknął, rozpłynął się jak para nad kotłem. Być może wpadł w ręce piratów, może wpadł za burtę, a może po prostu przepadł w wielkim świecie, który nie znał litości dla biednych chłopów. Hagstone wychwalał pamięć o nim za to, że urabiał się po łokcie w polu, nigdy nie odmawiając pracy. Obwiniał tych, którzy rządzili, i tych, którzy dopiero mieli dojść do władzy, ponieważ wiedział, że niezależnie od ich imion los prostego ludu zawsze pozostanie taki sam.

– No dalej… – Hagstone uniósł podbródek, starając się brzmieć odważnie. Był przekonany, że to koniec. A jednak gdzieś w głębi tliła się nadzieja. – Rób co musisz. Powiedziałem już swoje. Nikogo tu nie było.

Nie wyglądał, jakby kłamał, może po prostu poznał plotki. Ale to nie wystarczyło.

– Jeśli mówisz, że nie było, to ci wierzę – odparł Vezgan.

Gerold spojrzał na niego z niedowierzaniem. Chwilę milczał, jakby szukał w sobie jeszcze jakichś słów.

– Ale mój młot już nie za bardzo. On nie kupuję kłamstw. Wiesz, co czasem robi, gdy je wyczuwa? Przykłada do skroni ostry kołek, zanim…

– Mój panie… – Głos mężczyzny opadł do tonu wyczerpania. Zamknął oczy.

Vezgan wykonał gwałtowny ruch, a młot, runął z impetem na głowę starca. Kości i tkanki pękły pod miażdżącą siłą. Krew i szara masa rozbryzgnęły się na ziemię, wsiąkając w glebę. Drżący syn rzucił się na martwe ciało, jego wychudzone ręce kurczowo zbierały fragmenty roztrzaskanego mózgu, jak gdyby wciąż istniała nadzieja, że poskłada ojca z powrotem. Szlochał spazmatycznie, dławił się własnym płaczem, błagał o litość dla tego, kto już dawno nią nie oddychał.

Niebołamacz patrzył na to beznamiętnie. Jeśli kiedykolwiek w życiu czegoś żałował, to z pewnością nie tego. Nie miał w sobie współczucia dla skamlących i nie wahał się przed gaszeniem kolejnych świec. W jego oczach nie było litości – tylko lodowata, gorzka satysfakcja.

Odwrócił się powoli i ruszył w stronę drzwi. Chłopiec pozostał tam, gdzie upadł, klęcząc w błocie nasiąkniętym krwią. Twarz miał zapuchniętą od łkania, rozdartą na strzępy duszy, której już nigdy nie zdoła posklejać. Rozpacz uczepiła się go jak cień i miała już nigdy nie opuścić.

Vezgan zatrzymał się w progu i zwrócił ku żołnierzowi zimny wzrok.

– Posłałeś sowę z wiadomością?

Lekkozbrojny drgnął, czując, jak wstyd ściska mu gardło. Zakaszlał cicho, próbując odchrząknąć poczucie winy.

– Nie… – przyznał w końcu. Słowo ledwie przeszło mu przez usta. – Mój panie, myślałem, że to była gra… że chciałeś wyciągnąć z niego informacje…

– Wszyscy myślą dziś za dużo – warknął Vezgan, a w jego głosie brzmiała zarówno irytacja, jak i wyrok. – Wykonuj rozkazy, nie kwestionuj ich.

Żołnierz opuścił głowę.

– Tak jest.

– Natychmiast – dodał Vezgan twardo. – Chcę, by Velisdei dożyło lepszych dni. Te ziemie widziały już wystarczająco okropieństw. Ludzie nie przetrwają w takiej nędzy.

Po tych słowach przekroczył próg, pozostawiając za sobą stęchłe powietrze chaty i szloch chłopca wciąż klęczącego przy ciele ojca.

– Panie, dlaczego to robisz? To tylko zwykłe robaki – wydusił z siebie, nie mogąc pojąć sensu tego, co widział.

– Nie wiesz, jak wygląda ciężka praca. W ogóle wiesz niewiele. Tacy ludzie są potrzebni, by wykarmić taki brzydki ryj jak ten, który nosisz na swojej szyi. Zazdroszczę im – przyznał z niechęcią. – Skupiają się na sprawianiu sobie drobnych przyjemności. Ja już nie pamiętam, jak to jest cieszyć się czymkolwiek. Ludzie dzielą się bogactwem, ale nikt się nie dzieli biedą. Znałem kobietę, która wolała zabić własne dziecko, niż patrzeć, jak głód wyżera je od środka. Kradną, by go zaspokoić. A potem tracą dłonie, ponieważ kradną. Ich los zależy od człowieka, który niczym się od nich nie różni.

Jego oczy patrzyły jak w dwa nieba.

– Synowie zastępują ojców, choć rzadko na to zasługują – dodał, śledząc wzrokiem spadającą gwiazdę. – A która z gwiazd zasługuję na miano najjaśniejszej?

Syana wzdrygnęła się, słysząc jego ton. Wbiła wzrok w ziemię, jakby szukała jakiejś odpowiedzi w martwych kłodach drewna.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Skoro to jest fragment, rozumiem, że jest sporo treści przed i po nim, zatem niewiele mogę napisać o samej fabule. :) Opisujesz sceny bardzo realistycznie, stylizacja języka też jest moim zdaniem w porządku.

 

Ze spraw technicznych na pewno warto zwrócić uwagę na literówki, bo zdarzają się w opowiadaniu, np.:

Tęsknie za prawdziwą wojną…

… nie zaś podczas tego nieprzyjemnego, bezwzględnego gorąca, które ogarniał całe ciało.

Zatrzymał go w pól kroku.

 

Poprawki trzeba nanieść też jeśli chodzi o interpunkcję, np., dostrzegłam brak przecinka przed wyrażeniem z „który” – Myślę, że ci którzy je zostawią, będą musieli połknąć stalowego gwoździa; przy okazji – tego wyrazu jest bardzo dużo, czasem pojawia się w zdaniach dwukrotnie, tworząc niepotrzebne powtórzenia.

Podobnie rzecz się ma z zaimkami osobowymi i dzierżawczymi.

 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

dziękuje jeszcze raz za następne wskazówki! niedługo zabiorę się za poprawki

Dziękuję także, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka