- Opowiadanie: Przemek123xx - Wylinka

Wylinka

Serdecznie zapraszam do czytania, za jakiekolwiek opinie dziękuję! Pomaga mi to w poprawianiu błędów.  Jest to rozdział nr 23, dlatego też niektóre rzeczy mogą być niezrozumiałe.

Oceny

Wylinka

Ostatnie dni Leyhar spędził pogrążony w rozmyślaniach, nie rozstając się przy tym z antałkiem wódki. Siedział samotnie w zaciemnionym kącie karczmy, a każdy kolejny łyk ognistego trunku zdawał się zarówno koić jego myśli, jak i pogłębiać chaos w głowie. Wpatrywał się w mętną powierzchnię alkoholu w swoim kubku i widział… widział wojnę, widział krew i zatracenie. W wirujących refleksach płynu dostrzegał płonące wsie, słyszał krzyki umierających i brzęk pękającej pod naporem stali zbroi. Widział sylwetki poległych towarzyszy, ich puste, nieruchome oczy wpatrujące się w milczące niebo.

Oczy piekły go od zmęczenia i niewyspania, ale nie odważył się ich zamknąć. Wiedział, co czaiło się w mroku za powiekami… Stukot kufli o drewniane stoły, śmiechy i przytłumione rozmowy biesiadujących gości odbijały się od niego jak fale od martwego kamienia. Dźwięki, których nie chciał słyszeć, przestawały istnieć.

Raz jeszcze uniósł kubek, lecz nie zdążył zamoczyć w nim ust, gdyż podszedł do niego jakiś chłopina o posturze tura, szerokich barkach i grubej, omszałej brodzie, w której można by schować pół tawerny. Jego skóra była naznaczona bliznami, a dłonie wyglądały jak stworzone do łamania karków, pokryte odciskami po siekierze. Oczy, jasne i bystre, błyszczały spod krzaczastych brwi.

Leyhar Lathaon rozpoznał go natychmiast. Choć minęły lata, twarz pirata wciąż wypalona była w jego pamięci. Walczyli niegdyś na wzburzonych wodach, gdy na rozkaz lorda Xoloriana przyszło mu tępić wszelki morski pomiot, zostawiając po sobie jedynie spopielone wraki i trupy unoszące się na falach. Wtedy sądził, że morze upomniało się o wszystkich, połykając ciała. A jednak ten oto człek ocalał – jakimś cudem, wśród szczątków zatopionych okrętów i skowytu konających. Leyhar zerwał się od stołu tak gwałtownie, że drewno zaprotestowało przeciągłym skrzypnięciem. Ręka bez namysłu sięgnęła ku rękojeści miecza. Cała ta raptowność ucięła wszelkie rozmowy, a tawerna nagle skostniała w milczeniu. Kufle zatrzymały się w pół drogi do ust, oczy biesiadników utkwione były w tej jednej chwili, którą został.

Mężczyzna uniósł rękę w uspokajającym geście i przemówił chropawym głosem. Było w nim coś… co sprawiło, że Leyhar, zamiast pociągnąć stal, zawahał się i wysłuchał jego słów.

– Możesz się cieszyć. Mnie i moich kamratów, cóż… mogę powiedzieć… wreszcie dosięgło nas ramię sprawiedliwości, które nazwaliście Zunrilem Quarrenhalem – powiedział półgłosem, rozglądając się czujnie po izbie. – Jeszcze niedawno mówiono o nas jak o starych morskich wilkach, a teraz z pogardą na ustach, prześmiewczo nazywają nas zjadaczami padliny. No, ale może coś w tym jest, nie? Woda w drewnianych beczkach zielenieje, a wieprzowinka gnije i staje się robaczywa. Zmieniają się czasy, zmieniają się słowa, a morskie wiatry przynoszą nowe wieści. – Gdy przemawiał, bez zwłoki przysunął się ku stołowi i z wolna osiadł na ławie. Oparł łokcie na zgrzebnym, porysowanym nożami drewnie, gdzie niejedna ręka ściskała kufel. Splótł dłonie, palcami leniwie muskając chropowatą powierzchnię, po czym lekko pochylił się ku Leyharowi, który nie okazywał już sprzeciwu. – Przywykłem do zatłoczonego, cuchnącego kubryka, gdzie spaliśmy krótko, w mokrym, pokrytym solą ubraniu. Ręce nasze, obolałe od ciągłego wspinania się po masztach i szarpania szorstkich lin, miały otwarte rany, w które wżerało się wszelkie gówno, jakie wody potrafiły tylko przynieść. Jednak my, widzieliśmy w tym urok, którego nie zazna się na lądzie. Skóra schodziła z ciała płatami, wrzody i pękające strupy stawały się naszą codziennością, jak szkorbut czy czerwonka. I choć nie była to najwłaściwsza droga, to przynajmniej ci, którzy nie zawiśli, tonęli w morzu rumu. A potem… Wymordowano bydło i trzodę na wyspie. Jeden z naszych okrętów wypłynął w poszukiwaniu strawy, a także cennych łupów. I wtedy wszystko się zaczęło jebać. Pojmani ludzie trafiali na tortury. Zunril nie wahał się odcinać kawałków ciała, nawet całych kończyn, by poznać każdy szczegół, który pozwoliłby mu dotrzeć do sedna sprawy. Poznał tajemnice, które doprowadziły go do podkomendnych by później, bez litości, zabić kapitana.

Leyhar zmrużył oczy.

– Ale jak to wszystko ma się do mnie?

– Do ciebie, ta – pirat parsknął cicho. – Właśnie do tego płynę. Znaczy, zmierzam. Bo widzisz, mamy ze sobą więcej wspólnego, niżbyś chciał przyznać. Jak już mówiłem o wieściach, to wśród nich znalazły się i takie, które mogą cię zainteresować. Mówią, że twoi rodzice żyją gdzieś na uboczu, z dala od politycznych intryg, a ty jeden wciąż próbujesz ratować ich dobre imię. I co ci to dało? Twój senior już dawno postawił na tobie krzyżyk. Twoje dni są policzone. W herbie masz jabłko, ale to jabłko od dawna gnije od środka. Nie masz przyszłości, Leyharze. Masz jedynie dwie możliwości; albo zdechniesz, próbując odzyskać córkę Xoloriana, albo umrzesz z godnością, jako wolny człowiek. Wybór należy do ciebie.

Ma rację – Ta myśl przyszła mu do głowy szybko i boleśnie, niczym wbity między żebra nóż. To tylko kwestia czasu, aż padnę bezsensowną śmiercią. Xolorion nie dba o mnie ani o moich ludzi. Jesteśmy jedynie narzędziem, które zużyje i odrzuci, gdy tylko noga Mildred stanie bezpiecznie w jego pałacu. Moja głowa albo potoczy się po bruku, albo roztrzaska się w trakcie jakiejś bitwy. A pierdolić to wszystko…

– Mój senior nieraz prawił coś o zrzucaniu skóry – rzekł Leyhar, unosząc kącik ust w gorzkim uśmiechu. – Ilekroć mówiłem mu coś, czego nie chciał usłyszeć, miałem wrażenie, że pęknięcia nie pojawiały się wokół jego warg, lecz na moich. Jakbym to ja był zmuszony do porzucenia dawnej powłoki, do dopasowania się do czyjejś woli. Może i mniej we mnie tej szlachetnej krwi, ale wraz z nią mniej jadu w żyłach. Nie zamierzam przyjąć losu, jaki dla mnie przędą jego ręce. Jeśli mam być posłuszny komukolwiek, to na własnych warunkach.

– W końcu zaczynasz coś rozumieć.

– Przecież widzę, że próbujesz podać mi linę – powiedział, wbijając palce w spękane drewno. Knykcie zbielały pod naporem, a paznokcie wgryzły się w nierówności stołu. – Tylko że równie dobrze mogę na niej zawisnąć.

Pirat uśmiechnął się wilczo, odsłaniając rząd pożółkłych zębów.

– Kto nie waży się w przepaść spojrzeć, ten nigdy złota czar nie skosztuje. Poza tym, nie zrozum mnie źle, rycerzyku. Ta wężowa księżniczka jest kluczem do wszystkiego. Pomogę ci ją odzyskać, a ty w zamian za to…

– Chcesz bogactw? – przerwał mu ostro Leyhar.

– Nie. – Pirat pokręcił głową, a w jego oczach błysnęło coś dziwnie niepasującego do człowieka jego pokroju. – Chcę lekarstw dla moich ludzi, bydła do wykarmienia ocalałych, ziemi, na której moglibyśmy znów stanąć jak ludzie, a nie szczury uciekające przed płomieniami. Chcę drugiej szansy dla tych, których świat dawno już spisał na straty.

Leyhar prychnął, odchylając się na ławie.

– I niby jak ktoś taki jak ty miałby pomóc w odbiciu księżniczki? – Słowa Lathaona ociekały kpiną.

Mężczyzna po drugiej stronie stołu uniósł brew.

– Odbiciu? – powtórzył ostrym głosem. – Musiałbyś mieć kilkadziesiąt tysięcy ludzi, okutych w stal, z tarczami, włóczniami i machinami oblężniczymi. A może i to by nie wystarczyło. Ja, rycerzyku, nie zamierzam jej odbijać. Ja zamierzam ją ukraść. Wieści o tym, że zostanie wydana za mąż, rozpełzły się po świecie szybciej niż morowa zaraza – kontynuował pirat. – Dotarły do najbardziej zakurzonych, zapomnianych zakątków, do nor, w których pijacy dławią się szczochami, a banici tną się nawzajem za pół kromki spleśniałego chleba. A na moje szczęście, lub nieszczęście, akurat miałem okazję w nich przebywać. Wiem, gdzie i kiedy odbędzie się uczta weselna. Wiem, jaką drogą będą dowozić tam wino i mięsiwo. Możemy się podszyć, chociaż nie musimy. Wiem, gdzie prowadzą kanały i podziemia Syvandis, bo od dziecka kradłem w tych cuchnących, ciemnych korytarzach. Każda cegła, każda wnęka, każdy tunel znane są mi lepiej niż modlitwy zakonnikom z Ashdam. Dobrze byłoby już z tym skończyć, nie sądzisz? Życie złodzieja nie trwa długo, a los prędzej czy później upomina się o dług. Ale ten ostatni raz. – Palcem zatoczył krąg na stole, jakby odmierzał przeznaczenie.– No, tak dla smaku.

– Dla smaku, powiadasz? – rzucił z nutą znudzenia, przeciągając słowa. – To najpierw opowiedz mi o czymś bardziej przyziemnym. Księżniczkę odzyskuje się stalą, nie podstępami, a już na pewno nie trucizną kapiącą z kielicha ani bajeczkami dla strachliwych bab.

Mężczyzna przeciągnął językiem po zębach i splunął na bok, gotów podjąć opowieść.

– Dobra –  mruknął. – Jedno nie ulega wątpliwości. Ludzie sądzą, że osiadamy na wyspach, żyjąc wśród palm i rozbitych beczek, i opisują nas jako brodatych opojów, dla których rum jest… Ale to nieprawda. No… może poza rumem. Byłem częścią załogi, która napadała na statki, lecz brała jedynie to, co było jej niezbędne do przetrwania. Nie rabowaliśmy przez jakieś widzimisię, nie mordowaliśmy dla uciechy. Nasz kapitan, surowy jak sama stal, nie miał miłosierdzia dla handlarzy ciał. Gdy zdobywaliśmy statek pełen ludzi skazanych na kajdany, jego dowódca kończył na rei, kołysząc się na wietrze, dopóki kruki nie dobrały się do oczu. Niewolnikom zaś darowaliśmy wolność, a kto chciał, mógł zasilić nasze szeregi i stać się bratem po wietrze i fali.

– Jak szlachetnie – rzucił sucho Lathaon.

Pirat jedynie się uśmiechnął, lecz było w nim coś złamanego.

– Bywało, że sami zastawialiśmy sidła – kontynuował, ignorując sarkazm. – Gdy niebo ciemniało od burzowych chmur, a fale uderzały o burty z ponurym pomrukiem nadciągającego sztormu, ktoś wychodził na pusty pokład i błagał o ratunek. Jeśli jakiś statek, powodowany litością, podpłynął zbyt blisko – był ograbiany do cna.

– Jak szlachetnie – powtórzył z kpiną.

– Lecz wilk nosił razy kilka, ponieśli i wilka – mężczyzna opowiadał dalej, chociaż jego głos spochmurniał. – Przyszedł dzień, gdy nasza stara łajba nie wytrzymała. Spękane drewno rozsypało się pod uderzeniami rozhukanej toni, a my, fałszywi rozbitkowie, staliśmy się nimi naprawdę. Gdy tym razem wzywaliśmy pomocy, nikt nie przypłynął. Wielu skończyło w objęciach morskich głębin, a ci, którzy przeżyli… No cóż, życie pirata rzadko bywa długie, ale zawsze kończy się krwawo.

– A co mi powiesz o syrenach, skoro masz tak rozwlekłe usta? – zapytał Leyhar, wzbierając się w sobie lekceważeniem, które zwykł okazywać wobec wszelkich opowieści o potworach. – Bo dla mnie, to tylko bajki dla dzieci i pijaków, nic więcej.

– A na przykład to, że istnieją naprawdę.

Leyhar parsknął, przewracając oczami, wyśmiewając całe to wierzenie, lecz kiedy spojrzał w oczy pirata, poczuł coś, czego nie potrafił zignorować. Nie było w nich żadnego śladu żartu, ani przesady, tylko chłodna pewność.

– Widziałeś je?

– Widziałem – odparł z powagą. – I słyszałem. A kto raz usłyszy ich pieśń, ten nigdy już nie zazna ciszy w głowie. Mówią, że syreny to tylko marynarze po rumie, którzy w falach widzą kształty i słyszą śpiew w zawodzeniu wiatru. Ale ci, którzy żyli wystarczająco długo na morzu, wiedzą, że to kłamstwo. One istnieją. I nie są tym, co opiewają grajkowie przy książęcych stołach. Żadnych wdzięcznych panien z perłami wplecionymi w włosy, o ptasim torsie, które od pasa w dół są rybą. O nie. Syreny są stare jak sama woda i złe jak głód na statku. Ich oczy nie mogą być już bardziej czarne, a uśmiech zimny i pełen ostrych, zakrzywionych zębów. Kiedyś za młodu, pływałem na statku zwanym „Ropiejąca Północ”. Byliśmy daleko od brzegu, gdy nagle natrafiliśmy na gęstą mgłę. Cisza była tak głęboka, że słychać było szelest własnego oddechu. Wtedy je zobaczyliśmy. Wynurzyły się z wody. Skóra szara jak śmierć, włosy…. – urwał na moment, jakby walczył z własnym językiem, by dokończyć. Z kolei Leyhar skrzyżował ramiona na piersi, lecz nie odezwał się ani słowem. – Najpierw myśleliśmy, że to tylko omamy. Że może, morze igra z naszymi umysłami. Ale potem zaczęły śpiewać. Człowiek stawał się lekki, jakby wystarczyło tylko zrobić krok w stronę burty i wielu go zrobiło. Patrzyłem jak moi towarzysze rzucają się w fale, ale na dnie morza nic na nich nie czekało. Ja… zatkałem uszy woskiem –  Pirat lekko uchylił głowę, a palec przesunął się po bliznach, które zohydzały uszy. Ślady te ciągnęły się wzdłuż linii żuchwy. – Jeden z moich druhów chwycił mnie za kark, wrzasnął i padł na kolana, wijąc się w konwulsjach. Gdy mgła się podniosła „Ropiejąca Północ” dryfowała pośród trupów. A teraz powiedz mi, rycerzyku. Czy to jakieś bajanie? Bo ja wciąż słyszę ten śpiew, kiedy morze jest zbyt ciche.

– No… prawie ci uwierzyłem w to wszystko.

– Ja, chłopcze, nie opowiadam bajek. Wkrótce sam zobaczysz, co jest prawdą, a co kłamstwem… ale wtedy może być już za późno, by zawrócić na bezpieczne wody. Gdy wiatr targnie żaglem, liny zajęczą, a statek westchnie głucho, niosąc odór zjełczałego tłuszczu i gnijącego drewna, Może wówczas pożałujesz swych wątpliwości. Wtedy, gdy morze upomni się o twoje kości.

– Każdy może snuć opowieści, ale mało kto potrafi spleść je tak, by układały się w coś więcej niż pijacką bujdę – odparł bez chwili wahania Leyhar. – A ty, zdaje się, masz w tym pewną wprawę.

Brodacz nachylił się bliżej.

– Nie jesteś łatwowierny, ale za to lekkomyślny. Ocknij się w porę, młodzieńcze, bo jutro możesz już się nie obudzić. Jutro przyjdą koszmary. Przystań do nas, a już nigdy nie będziesz musiał być niczyim psem. Wyrwij się z łańcuchów, które ci narzucili, i weź, co ci się należy. Wyobraź sobie, jaki byłby to przełom… ktoś ze szlachetną krwią, który porzucił splendor dworu, by stać się jednym z nas. Twoje imię niosłoby się z wiatrem od portu do portu. Czeka cię sława, jakiej żaden lord nie zazna, bo żaden nie odważy się sięgnąć po prawdziwą wolność.

Kusi skurwysyn – pomyślał Leyhar, gniewnie zaciskając szczęki. Zaczynał dostrzegać, że im dłużej trwała ta rozmowa, tym bardziej wplątywał się w sieci wątpliwości. Jeśli wejdę na ten statek, to mnie wyklą. Ale jeśli zostanę, to jaką mam szansę naprawić wszystko, co zostało zniszczone? Niemal żadną…

– Teraz ja ci coś opowiem – rzekł w końcu, przełykając gorycz, która zbierała się w jego gardle niczym żrąca trucizna. Izba pustoszała z każdą chwilą. Jedynie spojrzenie karczmarza, pełne niepokoju, pozostawało tam, gdzie było na początku. – Mojemu wujaszkowi nie szło zbyt dobrze. Przypisywał to temu, że w rodzinie każdy ma to samo – wszystko u wszystkich szło jak po grudzie, czyli najzwyczajniej w świecie chujowo, a każda próba czegokolwiek kończyła się niepowodzeniem lub tragedią. Częściej to drugie. Myśliwy był z niego żaden. Któregoś razu był pewien, że śledzi sarnę, że widzi ją w gęstwinie. Wypuścił strzałę z łuku, ale zamiast zwierzyny usłyszał krzyk. Dziecko, które przypadkiem przechodziło przez las… Przestrzelił jakąś dziewczynkę, i to w taki sposób, ze grot utknął w drzewie, a ona wisiała na niej, jakby była martwym ptakiem na gałęzi. – Zamilkł na chwilę, a może coś dławiło go od wewnątrz? – Ale to nie wszystko. Czego się nie tknął, kończyło się jak się kończyło. Pamiętam, że kiedyś chciał zaparzyć jakiejś kobiecie zioła. Smalił do niej cholewki, ale zamiast odpowiednich ziół, zerwał tojad. Zgadnij, co się stało? Zmarła dwa dni później. Gdybyś słyszał płacz jej matki… Coś takiego rozdziera cię od środka. – Taka rozmowa była rzadkością z jego strony. Nie był kimś, kto się spoufalał lub wdawał w głębsze dyskusje. A teraz, mimo tego, że jego rozmówcą jest banita, dał się wciągnąć w wir historii i rozterek. – Zaczął się zastanawiać nad tym wszystkim. Czy aby na pewno nieszczęścia rodziny mogły przechodzić z jednej osoby na drugą? Przypomniał sobie coś ważnego, co dotąd ignorował. Jego poprzednia żona, ta, którą porzucił dawno temu, nie była zwykłą kobietą. Wciąż odprawiała jakieś rytuały, wierzyła w wiedźmy, w ciemne moce, które wypełniały jej życie. Kiedy ich drogi się rozeszły, zrobiła laleczkę, która go przypominała. Zaczęła ją przekłuwać, podtapiać, rzucać na nią klątwy. Dopiero gdy o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że mógł zostać przeklęty. Wtedy wróciły do niego obrazy dawnych obrzędów, a w szczególności jajowanie. Był to stary ludowy rytuał, w którym jajko wykorzystywano do wróżb, uzdrawiania lub ochrony przed złem. Wierzono, że skorupa symbolizuję barierę między światami, a jego wnętrze ma moc pochłaniania chorób, złych uroków i klątw. Praktyka była prosta. Wiedźma toczyła jajko po ciele, szeptała w dziwnym języku, a potem rozbijała je do miski wypełnionej wodą. Jeśli w środku pojawiały się dziwne kształty, pęcherzyki albo skrzepy, oznaczało to, że wszystko, co paskudne, zostało przeniesione do jajka. Czasami nawet zakopywano je pod progiem domu lub wyrzucano na rozstaje dróg, gdzie nie byłoby szansy na powroty zła.

– To co? – spytał morski wyga. Na jego spalone słońcem oblicze wpełzł cień zaintrygowania. – Pozostaniesz szczurem lądowym, a może powinienem raczej powiedzieć wężem, czy może zbierzesz się na odwagę i mi zaufasz?

Leyhar milczał, ważąc każde słowo. Wciąż kurczowo trzymał się tego, co znał. A przecież to właśnie to niewzruszone przywiązanie do przeszłości – prowadziło go przez łańcuch niekończących się porażek. I choćby nie wiadomo jak się starał, nie potrafił się uwolnić od tej pętli.

– Byłem zawsze dla wszystkich, ale nigdy dla siebie. Tylko, gdzie mielibyśmy zacząć?

– Jak to gdzie? – pirat roześmiał się sucho, jakby usłyszał wyjątkowo głupie pytanie. – W Wealdbrook. Nie od wczoraj te zatoki są wiecznym ustroniem dla wygnanych. Tam się wszystko zaczęło… i tam też wszystko się zakończy.

Wealdbrook… Młodzieniec wiedział, że dziwny brodacz miał na myśli wszystko, co wiązało się z krwawą przeszłością. Miejsce, które tchnęło mrocznymi opowieściami, w którym wszystko miało swój początek. To tam, w cieniu ruin, rozwinęły się sploty zdrady, które na zawsze odmieniły losy Ibelynów. Leyhar zastanawiał się, co by było, gdyby nie nadejście mgławic. Czy Niebołamacze zdołaliby podbić Gjaladen, gdyby nie te przerażające zjawiska?

W głębi duszy czuł, że gdy raz postawi stopę na tym brzegu, powrotu już nie będzie. A może powrotu nie było już od dawna?

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Fragment interesujący, rzeczywiście trudno się połapać (biorąc pod uwagę fabułę oraz bohaterów), bo jest to wycinek większej całości. Dostrzegłam powielające się wyrazy, np. “który”, “to” (i ogólnie – zaimki, zwłaszcza osobowe), stojące obok siebie, czasem w tym samym zdaniu. Stwarza to niepotrzebne powtórzenia. W moim odczuciu wypowiedzi bohaterów są często nazbyt długie, obszerne.

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Cześć bruce, jestem blisko ukończenia powieści, a wtedy zacznę wymazywać nadmiar tych powielających się wyrazów i ogólnie poprawiać całość. Dzięki za porady.

O, super, życzę zatem powodzenia, trzymam kciuki i pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka