Nie jechałby tędy, gdyby nie ostrożność, przez którą zszedł na ląd w Aternum. Do najbliższej gospody było daleko, więc gdy dostrzegł proste, blade słupy dymów po lewej, odbił od wygodnej Via Tiburtina w błotnistą dróżkę.
Nie musiał jechać daleko. Minąwszy wzgórze, wjechał pomiędzy niskie zabudowania.
Wychudły pies ochryple zaszczekał znad burej kałuży.
Kasjusz, niespiesznie jadąc wśród skarlałych domostw, rozglądał się bacznie naokoło i popijał z bukłaka zatrute wino.
Taaaak. Ze wszystkich ostatnio zdobytych umiejętności ta mu najbardziej spasowała. Parę dni temu próbujący go otruć czarownik tak był zaskoczony faktem, że na Kasjusza zatruty trunek nie działa, że aż sam go spróbował, w wyniku czego skonał w męczarniach. A trybunowi zostawił w spadku sporo całkiem niezłego, choć zatrutego wina.
Pies szarpnął łańcuchem i szczeknął jeszcze z dwa razy bez przekonania. Kasjusz pogonił konia.
Nawet nim imperium podupadło, wiejskie tereny w niczym nie przypominały eleganckich zabudowań Aternum czy Tiburu, choć tęskniący za słoneczną Italią wojownik wygładzał je we wspomnieniach, nadając okolicom jasny wygląd, a ich mieszkańcom roześmiane, radosne, beztroskie twarze.
Teraz gdy dostrzegał ukradkowe spojrzenia, zdawało się, jakby te nory zamieszkiwali ponurzy, nieufni barbarzyńcy z Galii albo Germanii. Kasjusz szukał wzrokiem w pobliżu jakiejś villa rustica, zastanawiając się: kto takich nieokrzesańców tu osiedlił?
Ale nigdzie nie dostrzegł eleganckich, łączących styl koryncki z jońskim kolumn z białego marmuru, łuków czy portyków. Nie było podłogowych mozaik ani chodników. Nie było żadnego większego budynku. W ogóle nie było żadnego wykonanego z kamienia.
W samym środku dużej wioski jeździec dostrzegł cztery w miarę porządne, drewniane chaty, resztę stanowiły lepianki ze słomy i gliny. Przykra odmiana po pięknych willach, które minął w Tiburze (ale nie śmiał prosić tam o nocleg, wszak misja była tajna, nikt nie powinien o niej wiedzieć, a trybun i tak miał nieustanne wrażenie, że ktoś podąża jego śladem).
Z kominów ospale unosił się dym, niosąc zapach palonego, świerkowego drewna, mchu i pleśni. Nie mogło to jednak zabić smrodu świeżego obornika, rozkładu i zgnilizny, które tu dominowały.
Dziwna, pełna szmerów cisza-nie-cisza wypełniała to miejsce: przemoknięte kozy żałosnym beczeniem skarżyły się na ciasnotę zagród, pobrzmiewało postukiwanie narzędzi, stłumione westchnienia, dziecięcy płacz oraz trudne do zidentyfikowania, żałosne piski.
I wszechobecne odgłosy taplania się w błocie. Błoto, błoto, błoto. Koń Kasjusza zapadał się w nie aż po pęciny.
Ale poza tym, okolica zdawała się uparcie milczeć.
Ucichł nawet, do niedawna bijący miarowo kowalski młot.
Wieśniacy, krzątający się jeszcze przed chwilą w gonitwie gospodarskich spraw, spoglądający ku niemu trwożliwie, teraz w pośpiechu skryli się w marnych kleciach. Na błocie jeszcze człapały dwie najwolniejsze kobiety: starowinka z wiklinowym koszem na plecach i młoda dziewczyna w wyraźnej ciąży, zginająca się pod ciężarem wypełnionych wodą cebrów. Starowinka z trudem stawiała nogi w grząskim podłożu, a dziewczyna w końcu zdecydowała się zostawić wiadra i zadziwiająco szybko jak na jej stan, dopadła do najbliższej z chat. Rzuciła jeszcze ku Kasjuszowi spłoszone spojrzenie i zniknęła za lichymi drzwiami, które bez trudu by wyważył, gdyby tylko chciał.
Przypomniała mu Felinę. Była równie szczupła. I jeszcze od Feliny młodsza. Tyle, że Felina nigdy nie była płochliwa, wręcz przeciwnie.
Kasjusz dojrzawszy niewyraźne odbicie w brudnej kałuży, pomyślał, że wcale się nie dziwi reakcji wieśniaków. W tym odbiciu, a właściwie nie tyle odbiciu, co błotnistym cieniu widział posłańca zguby, upiora, zabójcę. Pewnie w rzeczywistości, wyglądał niewiele bardziej przyjaźnie niż ten zniekształcony brudną wodą majak.
Uwagę zwracały trzy, obciążone bronią pasy. Noszenie dwóch ostrzy było powszechne, szczególnie w piechocie. Noszenie trzech, było własną manierą Kasjusza. Oprócz gladiusa i puginału, dźwigał spathę, długie ostrze często używane przez jeźdźców.
Może zresztą w tych niespokojnych czasach, nawet tak blisko stolicy każdy samotny wędrowiec, mógł oznaczać kłopoty? Bardziej nasunął kaptur na twarz.
Podjechał ku najlepiej wyglądającej z chałup, zsiadł z konia, zabrał z juków plecak, z którym nie rozstawał się nawet na chwilę od opuszczenia Grecji. Powolnym krokiem zbliżył się do drzwi. Zastukał w nie pięścią kilka razy. Nikt mu nie odpowiedział.
Zakołatał ponownie i z pewnym ociąganiem, nie pasującym do mocarnej sylwetki, wysokim głosem poprosił:
– Otwórzcie, dobrzy ludkowie.
Posłyszał stłumione odgłosy wewnątrz, szepty, ktoś komuś kazał milczeć, po czym zapadła cisza.
Zastukał jeszcze raz. I jeszcze. Bez odpowiedzi. Westchnął i rzucił oskarżycielsko:
– Czyście zapomnieli, że gość w dom, bogi w dom?
Wiedział, że ten kobieco wysoki głos nie budzi respektu. Bucik by Kasjuszowi dogryźć wymyślał dla jego misji hasła takie jak „erekcja” czy „eunuch” i obscenicznie gestykulował dając mu dłoń do ucałowania. Cesarz często dowcipkował o tym, jak trybun używa po nocach swego tyłka.
Zgrzytnął zębami na samo wspomnienie, uniósł rękę by ponownie zapukać, ale powstrzymał się, słysząc odgłos przesuwania czegoś ciężkiego po drugiej stronie. Może odsuwali to, czym zaparli drzwi? Gdy jednak nadal nie było reakcji upewnił się, że musiało być wręcz odwrotnie, podparli je czymś dodatkowo.
– Otwórzcie proszę.
Z wnętrza dobiegł go drżący, starczy głos:
– Poniechajcie nas pani, proszę, odjedźcie.
To, że wzięli go za kobietę dodatkowo go rozsierdziło:
– Jeśli nie otworzycie, to mogę się srodze rozgniewać. Wierzajcie, nie chcecie wiedzieć, do czegom zdolny, gdym rozgniewany.
– Nie mamy niczego cennego. Ani srebra ani sukien.
– Nie przyjechałem was rabować. Jedyne, czego mi od was potrzeba, to suchego kąta dla mnie i konia, odrobinę paszy i strawy. Zapewnijcie to a, nikt nie ucierpi. Przeciwnie: jeszcze was za gościnę wynagrodzę.
Cisza. Jakieś szepty.
Kasjusz zastanawiał się przez chwilę, czy po prostu nie powiedzieć, kim jest. Ale po pierwsze nie wiedział, czy naprawdę by to pomogło, a po drugie, przecież chciał zachować swą tożsamość w tajemnicy.
Zniecierpliwił się:
– Albo wpuścicie mnie i zarobicie nieco grosiwa albo nie wpuścicie, a wtedy sam wejdę i pożałujecie, żeście na ten świat przyszli. Wybierajcie.
– Wpuścimy, panie, już odsuwam.
Po dłuższej chwili szurania i przesuwania, wreszcie drzwi się uchyliły i ukazała się w nich stara, wysuszona głowa, przypominająca nadpaloną dynię na tyczce.
– Salve – powiedział starzec odsuwając się w niezręcznym ukłonie.
Kasjusz wszedł do sieni. Wielka beka kiszonej kapusty rozsiewała intensywny zapach, który nie mógł jednak zabić reszty woni domostwa. Wojownik postąpił parę kroków, do głównej izby.
Czwartą jej część zajmował olbrzymi, bielony piec. Prosta przegroda z patyków odgraniczała kurzyniec pod kuchnią od reszty pomieszczenia, zza rozwieszonych starych, płóciennych szmat dobiegały jakieś stukoty i wyglądały spomiędzy nich płochliwe oczy. „Więc tam stary ukrył swój cały babiniec” – pomyślał Kasjusz. Pomyślał, że Felinie nie podobało by się tutaj. Narzekałaby na smród kapusty, spoconych, niemytych nigdy ciał, drobiu i tej pary krów, dla których stanowisko uczyniono po lewej stronie izby. Na półmrok i odgłosy zwierząt. Na ciekawskie spojrzenia zza kotary.
Kasjuszowi nic z tego nie przeszkadzało. Cieszył się, że strop jest dobrze uszczelniony i na kark nie siąpi mu woda. A najbardziej się cieszył, że w takiej biedzie nie mógł mieszkać nikt znany, a już na pewno nikt, kto by go rozpoznał.
Wyjął z sakiewki dwie sestercje i pokazał starcowi:
– Dostaniesz jutro, jeśli się dobrze tu wyśpię. A teraz pójdę po moje rzeczy, ty zajmij się koniem, przynieś trochę wina i jadła.
Starcowi, który dotąd wyglądał, jakby spodziewał się w każdej chwili pchnięcia nożem, zalśniły oczy na widok monet.
– Będziecie spali panie tam – wskazał posłanie na zapiecku pokryte skórami – zwykle tam śpię z żoną, to najlepsze miejsce. Konia wprowadzić tutaj, obok krów, czy może być z kozami?
– O ile kozy nie płochliwe, to może być i z kozami.
Kasjusz wyszedł na zewnątrz, wziął broń i oddał wodze wieśniakowi. Ten przywołał szybko niewolnika czy może jednego z synów, który zaprowadził konia do zagrody obok domu.
Trybun położył plecak na zapiecku, tak by stale dobrze go widzieć.
Kasjusz wypił wino, pochwalił całkiem niezłą zupę, którą mu podała żona właściciela chaty, wypytał o wieś i okolicę i poszedł się położyć na zapiecku.
– Znajda, choć tu! – zawołał starzec.
Zza kotary wyszła kulejąc młoda dziewczyna. Miała krzywy zgryz i ślady po ospie na twarzy.
– Może nie najpiękniejsza, panie, ale jeszcze nie ruszana – powiedział stary, a do Znajdy rzucił – położysz się z panem i grzecznie zrobisz wszystko co zechce.
Niewolnica wyglądała na przestraszoną, ale widać było, że nie chce zawieść starego, więc uśmiechnęła się, pokazując krzywe zęby.
Kasjusz nie pamiętał już kiedy miał kobietę, a choć kulawa dziewczyna go nie pociągała, to przecież w tym półmroku nie wyglądała aż tak źle. Nie ma co zaglądać darowanemu koniowi w zęby, przyda się trochę spuścić pary z lędźwi.
Potem spojrzał na plecak, zdusił przekleństwo i odparł:
– Nie trzeba.
Stary uderzył dziewczynę w twarz, z rozwalonej wargi popłynęła krew.
– Idź już, nie widzisz, że obrzydzasz pana? Żadnego z ciebie pożytku.
– Nie o to chodzi – odparł Kasjusz chwytając starca za rękę. Nie wiedzieć czemu zrobiło mu się żal tej niewolnej. – Po prostu – rzucił okiem na plecak – jestem za bardzo zmęczony. Miałbyś tu nieco nici? Igłę mam, ale nici mi się skończyły.
– Mam, mam, a jakże. Znajda! Nie ślimtaj tylko przynieś nici dla pana.
– I daj więcej światła. Muszę dobrze widzieć.
Wieśniacy udawali, że nie interesują się na co mu przybory do szycia, ale gdy tylko Kasjusz wyciągnął strój z plecaka i zaczął nad nim pracować, co chwilę łowił zaciekawione spojrzenia. O dziwo, grube paluchy, nawykłe do miecza, w ostatnich dniach coraz lepiej radziły sobie z igłą.
Pomyśleć, że jeszcze niedawno, gdy wyciągał koszulę z grobowca, była tylko zakurzoną, oblepioną pajęczynami szmatą. W niczym nie przypominała tego jak powinien wyglądać Płaszcz Nadziei. Kasjusz w Aternum kupił farbę do tkaniny, ale nie był zadowolony z efektu: nadal znalezisko – mimo że oczyszczone, odnowione, z ponaszywanymi symbolami greckich bogów: Zeusa, Hefajstosa, Ateny i Afrodyty – odbiegało mocno od opisów. Czy Bucik nie uzna, że Kasjusz zawalił misję?
Jak przybędzie do stolicy, będzie musiał pofarbować raz jeszcze.
A może tylko mu się tak wydawało? Doszył mocniej jedną ze wstążek, które wcześniej przygotował.
Chciał nadać szacie lekkość, ale wciąż zdawała się ciężka jak morderstwo.
Przemknęło mu przez myśl, że wieśniacy, gdy już im strach minie, będą go po odjeździe długo wyśmiewać. Że nie dość, że piszczy babskim głosem, to jeszcze ima się babskich zajęć.
Niech wyśmiewają, póki mogą – pomyślał gniewnie – już niedługo nikt na to się nie waży.
* * *
Jeźdźcy, przynajmniej ci z przodu, mieli pod płaszczami tuniki ekwitów i spathy. Trzymający się z tyłu, uzbrojony w topór, karykaturalnie wielki wojownik na nieproporcjonalnie małym koniku, bez wątpienia był Galem.
– Wieziesz coś, co nigdy nie powinno trafić do tyrana – powiedział jadący na przedzie, niewysoki, gładko ogolony chłopak.
Kasjusz milczał przyglądając się im spod półprzymkniętych powiek.
– Oddaj nam, co do ciebie i tak nie należy, a nic złego nikomu się nie stanie.
Kasjusz nadal milczał. Młodzik podjechał do niego bliżej.
– Nic nie odpowiesz, trybunie?
– Przepuśćcie mnie. – Pognał konia i wjechał pomiędzy nich.
– Myślisz, że naprawdę tak trudno wytropić rabusia grobów, gdy jest nim potężny drab, o zakazanej mordzie i o babskim głosie?
Jeźdźcy zaśmiali się.
– Kasjusz Cherea, a może Kasjusz Hetera?
– Czy to prawda, co opowiada twój pan, psie, że dajesz… – Słowa utonęły w bulgocie krwi. Kasjusz wyrwał z gardła chłopaka sztylet i rzucił nim w Gala. Gal uchylił się. Kasjusz wydobył miecz, ciął bliższego z jeźdźców, obrócił i ciął kolejnego nim zdążyli zareagować.
Gal i pozostali dwaj ekwici ruszyli na trybuna próbując zaatakować równocześnie z trzech stron, ale utrudniały to konie pokonanych. Kasjusz sztychem dosięgnął jednego z jeźdźców, uchylił się przed ciosem drugiego i zaszarżował na Gala.
Ten ostatni był szybki, bardzo szybki. W normalnych warunkach pewnie Kasjusz nie uniknąłby uderzenia jego topora. Ale warunki nie były normalne i trybun dobrze o tym wiedział. A przeciwnicy nie.
Gal wybałuszył oczy w zdziwieniu gdy jego broń nie trafiła tam gdzie przewidywał. Miecz Kasjusza zakończył życie barbarzyńcy i jeśli się jeszcze czemuś Gal mógł dziwić, to nie na tym świecie.
Ostatni z przeciwników próbował uciec, ale niełatwo się ucieka z rozoranymi plecami.
Trybun dobił go szybkim pchnięciem.
Wytarł w tunikę trupa miecz i pojechał dalej.
Ku miastu.
* * *
Przybył do stolicy późnym popołudniem i z początku zamierzał udać się wprost do pałacu. Jednak wspomniawszy, jak źle został przyjęty po fiasku poszukiwań Miecza Gniewu i Pancerza Pamięci, będąc pewnym, że szata nadal nie przypomina Płaszcza Nadziei znanego z opisów, wstąpił najpierw do jedynej, niezamkniętej jeszcze taberny, kupić farby do tkanin i nowe nici, a następnie ruszył poszukać ustronnego miejsca, gdzie mógłby w spokoju popracować nad szatą.
Prowadząc konia za uzdę, szedł szybko, nie niepokojony przez nikogo. Z końskiego grzbietu widział może dalej ale niekoniecznie więcej. Zresztą, dość się już wytrząsł w siodle. Rozglądał się uważnie, lustrował ściany, okna i łuki, zaglądał w przycienione portyki i w nieliczne ludzkie twarze. Nie obawiał się już, że ktoś go rozpozna. Tak blisko celu nie powinno już to mieć żadnego znaczenia.
Ulice, które nawet o tej porze, za czasów Tyberiusza wypełniałby różnobarwny tłum, świeciły pustkami. Nie było lektyk, ani wiecznie śpieszących się przechodniów, jedynie zwały brudu i podobni tym brudom, przykucnięci przy ścianach żebracy anemicznie wyciągający przed siebie ręce, bez wiary w otrzymanie jakiejkolwiek jałmużny.
Niewielka gospoda zachęcała sugestywnymi freskami przedstawiającymi porwanie Sabinek. A także, z wszelkimi lubieżnymi szczegółami, co z nimi czyniono potem.
Trybun wszedł do sali jadalnej. Jasnoskóre niewolnice chichocząc stawiały na kamiennych stołach amfory z winem i talerze z posiekanymi warzywami lub mięsiwem. To, jak reagowały na dłonie gości błądzące pod ich tunikami, wskazywało, że nie na roznoszeniu potraw kończy się ich rola. Uderzył go kontrast między jasną, ale brudną, biedną i śmierdzącą ulicą i wesołym towarzystwem wewnątrz. Jedynie smród był ten sam. A może nawet gorszy.
Kasjusz zamówił wino, umówił nocleg i idąc do wyznaczonej izby, mimo że lędźwie bolały straszliwie od długotrwałego postu, odmówił towarzystwa ładnej, młodej, czarnowłosej meretrix, która się do niego łasiła. Odmowa przyszła mu z trudem, bo głód kobiety palił go potężnie, a dziewczyna była śliczna. Z trudem tym większym, że ta młódka jako chyba jedyna rzecz tutaj, nie śmierdziała, wręcz przeciwnie, pachniała piżmem i drzewem sandałowym.
Póki jeszcze było dość jasno usiadł przy oknie, wydobył szatę, farby i nici i zaczął szyć. Sam się zdziwił, jaką przyjemność mu sprawiało poprawianie tego stroju. A jednak skręcało go, że nie wziął sobie tej meretrix. Może szyć też potrafiła?
Ale nie, prosić ją o to byłoby zbyt niebezpieczne.
W końcu, już przy świecach, uznał rzecz za skończoną, schował szatę, podłożył sobie plecak pod głowę, zdmuchnął światło i niemal natychmiast zasnął.
* * *
Obudził go zimny dotyk na szyi. Było ciemno, ale rozpoznał, że to sztylet.
Uniósł rękę i dotknął dłoni trzymającej ostrze. Dłoni niewątpliwie kobiecej.
– Nie ruszaj się – usłyszał syknięcie, bardzo znajome, przywodzące dawne wspomnienia. Pomyślał, że w tej sytuacji, bolesna erekcja z jaką się obudził, jest dziwnie nie na miejscu. A zarazem bardzo na miejscu.
To ta meretrix? Nie, ona pachniała piżmem i drzewem sandałowym, a od tej biła przyjemna, dziwnie znajoma woń jeżyn i czegoś co przywodziło na myśl dzikie zwierzę, panterę lub lamparta.
– Felina? Dawno się nie wiedzieliśmy.
– I się nie zobaczymy. Zniknę stąd nim mnie zobaczysz.
– Już coś tam widzę. – Rzeczywiście, wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Felina. Wydoroślała trochę. Jej usta były pełniejsze. Podobnie piersi i uda. Ale nadal to była ta sama Felina, szczupła i zwinna.
Łagodnie wyjął jej sztylet z ręki.
– Gdybyś chciała mnie zabić, dawno byś to zrobiła.
– Nie przyszłam cię zabijać.
– Tęskniłem.
– Tak? – zaśmiała się. – A ja wcale.
Poprowadził jej dłoń w dół, w kierunku rozpaczliwie sterczącej i wygłodniałej części ciała.
– Bardzo tęskniłem.
Przez chwilę niedbale drażniła jego przyrodzenie, szepcząc:
– Jestem tu tylko w jednym celu.
Uderzyła boleśnie w żołądź i zabrała rękę:
– I nie jest nim zabawa ani wspominki. Było minęło.
– Po cóż więc wślizgujesz się do mego łoża?
– Po to, byś nie zrobił drugiej najgłupszej rzeczy w życiu.
– A jaka była pierwsza?
– Zostawienie mnie. Z brzuchem.
– Spędziłaś przecież płód.
Felina w ciemności rzuciła głową w nagłym zaprzeczeniu.
– Nieważne. Nie po to tu jestem, dziadygo. Oddaj Płaszcz Nadziei. Nie może trafić w ręce tyrana.
– Czemu?
– Jak to, czemu? Nie rozumiesz, jaki to potwór? Nie pamiętasz co zrobił z twoją rodziną? Co zrobił… z nami?
– Oczywiście, że pamiętam. Ale co to ma do rzeczy? Co zmieni, czy oddam mu ten kawałek rozsypującej się szmaty, czy nie?
Wstała gwałtownie. Jej smukła sylwetka przysłoniła otwór okienny. Sięgnął po krzesiwo i kilkoma wprawnymi ruchami zapalił świecę. Felina nadal była piękna. Może nawet jeszcze piękniejsza.
– Znienawidziłam cię, gdy zniknąłeś. Pogardzałam, że ode mnie uciekłeś, gdy najbardziej cię potrzebowałam. Ale nigdy nie miałam cię za głupca.
– Nigdy cię nie zostawiłem.
– Zgaś świecę. Nie patrz tak na mnie.
– Nie oddam ci Płaszcza.
– Czyżbyś naprawdę nie wiedział, czym jest? I co się stanie, gdy wpadnie w ręce tej bestii?
– To bezwartościowa szmata. Bucik się w niej trochę poprzechadza. Ponapawa nową zabawką. I tyle.
Rzuciła się ku świecy, ale osłonił płomień przed Feliną, jednocześnie ją łapiąc i wykręcając rękę.
Obrócił ją gwałtownie i zbliżył do siebie.
– Zgaś świecę.
– Nie zostawiłem cię.
– Łgarz! – Splunęła mu prosto w oczy.
Nie próbował wytrzeć śliny. Pewnie zasłużył na to splunięcie. Miast tego przysunął usta tuż do jej ust i szepnął:
– Nigdy cię nie zostawiłem. Nigdy.
Spróbował ją pocałować, ugryzła go w wargę. Przesunąwszy językiem po zakrwawionych ustach, uśmiechnął się. Przetarł twarz i powiedział:
– Nigdy nie zapomniałem twoich ugryzień, ani pazurów. Byłem najszczęśliwszym z ludzi. Opowiadałem wszystkim, że dasz mi syna.
Oczy przez chwilę mu zaśmiały się, zaszkliły, po czym znów wrócił do nich zwykły mrok.
– Cesarz wtrącił mnie do lochu, bo zakwestionowałem sens rozkazu. Czterdzieści dni o chlebie i wodzie. Potem dowiedziałem się, że spędziłaś płód i wyjechałaś.
Felina zaśmiała się gorzko.
– Więc tak ci powiedzieli?
– A nie tak było?
– Nie. Ale to bez znaczenia. Nie możesz tyranowi powieźć najpotężniejszej rzeczy na świecie.
– Najpotężniejszej rzeczy? Tego łacha? Naprawdę wierzysz w bajki, że to sama Pandora uszyła Płaszcz ze skrzydeł Nadziei?
– Grecy wierzą, że Pandora była pierwszą kobietą, pramatką całej ludzkości.
– I sprawczynią wszystkich nieszczęść, które na nas spadły.
– Afrodyta i Atena. Ninhursag, Tanit i Aszera. Cząstka każdej z nich była w prządce. Magia wielu bogów i bogiń. Ten kto nosi Płaszcz Nadziei nie musi się obawiać niczego.
– Tak sądzisz? Za dużą ufność pokładasz w bogach.
– Nie możesz zanieść mu tego płaszcza. Bogowie wybrali cię, byś go odnalazł, ale nie byś go zbezcześcił.
– Widziałem kilku bożych wybrańców. Słyszałem o wielu. Wiesz co ich łączyło?
Pokręciła głową.
– Puść mnie. Przyniosłam dobre wino.
– Przyniosłaś do mnie sztylet i wino?
– Tak, napijmy się.
– Nigdy nie zrozumiem kobiet.
Wykręcił jej rękę mocniej. Syknęła z bólu.
– Puść. Proszę.
Oswobodził ją, wstał z łoża i zapalił od świecy drugą i trzecią. Felina nie była już kruchą dziewczyną, którą pamiętał. Biło od niej dojrzałe kobiece piękno. Poczuł, że erekcja wraca.
Ze skórzanego bukłaka rozlała do czarek wino. Podała mu jedną z nich.
– Za spotkanie po latach – wzniosła czarkę w górę. Jej słowa zabrzmiały fałszywie, ale nie przejął się tym, wychylił szybko czarkę. Wino miało palący, cierpki, gorzkawy smak. Dostrzegł, że Felina zbliżyła swą czarkę do ust, ale ani kropla wina nie trafiła do ust.
Uśmiechnął się kwaśno.
– Co jest w winie?
– Zaśniesz. Obudzisz się z bólem głowy. Ale nic ci nie będzie. A ja zabiorę Płaszcz. – Sięgnęła po plecak. Chwycił ją za włosy.
– Niczego mi już nie zabierzesz. A już na pewno nie Płaszcza Nadziei. Już dość nadziei mi zabrałaś.
Zaśmiał się gorzko.
– Chciałem osiedlić się z tobą w spokojnej okolicy. Spędzić ostatnie lata życia, patrząc jak nasz syn bawi się, dojrzewa, mężnieje. Ale pozbawiłaś mnie tej nadziei.
– Gadaj zdrów. Zaraz opadniesz z sił.
– Wyrobiłem sobie odporność na wszelakie trucizny. Jeśli nie chcesz mi dać dziś miłości, odejdź.
– Miłości? Nazywasz pofolgowanie twojej chuci miłością? Puść mnie, kup sobie tę „miłość” od jakiejś meretrix.
Posłusznie puścił ją.
– Odsuń się, wychodzę.
Nim zdążył zareagować porwała plecak i wyskoczyła przez okno. Zaklął i rzucił się za nią.
* * *
Felina była szybka. Bardzo szybka. I biegła jakby gnała ją sama śmierć.
Co w sumie nie było zbyt dalekie od prawdy, bo Kasjusz wyglądał jak sama śmierć. Oczy tchnęły szaleństwem, twarz wykrzywiała się we wściekłości. Stopy stukotały o bruk ulicy, jakby biegł za nią nie człowiek, a spiżowy posąg.
Dziewczyna potknęła się, co ją wybiło z rytmu. Ale biegła dalej. Przecież staruch się zaraz zmęczy i odpuści. Nie mogło być inaczej. Jeszcze tylko parę kroków i da za wygraną. Jeszcze. Parę. Kroków.
Szarpnięcie plecaka niemal ją przewróciło. Odwróciła się tylko po to, by dostrzec maskę gniewu, w jaką się zmieniła twarz Kasjusza.
Chwycił ją za włosy i powalił gdzieś w stertę śmieci. Przygniótł swym ciężarem.
Wydobyła sztylet i pchnęła nim na oślep, ale trybun wyrwał go jej z dłoni, następnie bez trudu obie jej ręce ujął w swoją prawicę i podciągnął je wysoko nad głowę. Lewa ręka pretorianina wzniosła do góry sztylet i nagła błyskawica bólu przeszyła dłonie Feliny. Kasjusz przyszpilił sztyletem jej ręce do jakiegoś kawałka drewna, które tu leżało.
Wrzasnęła.
Podniósł się i wziął plecak.
Z trudem pokonując ból wykrzyczała:
– Nie spytasz, co się stało z naszym dzieckiem?
– Jak już wyjmiesz sztylet, przemyj ranę. I nie pokazuj się mi więcej.
– Dopiero co chrzaniłeś o nadziei, którą ci odebrałam, a nie chcesz wiedzieć, co się stało?
– A co się mogło stać? Pozbyłaś się go.
– Kiedy cię tak długo nie było, przyszłam spytać, gdzie jesteś. Kaligula kazał mnie przyprowadzić do siebie. Wyśmiał mnie. Powiedział, że uciekłeś do Germanii.
– Nigdzie nie uciekłem. Byłem w lochu.
– A potem mnie zgwałcił. Ale nie to sprawiło, że poroniłam. A to co się stało potem.
Kasjusz z trudem przełknął ślinę.
– A co się stało potem? – spytał w końcu, po dłuższej chwili milczenia.
– Oddał mnie swoim psom do zabawy. Twoim towarzyszom broni. Nie wiem ilu ich było, bo po dwudziestym straciłam rachubę. Nadal chcesz mu dać Płaszcz Nadziei?
Trybun wyszarpnął sztylet z jej dłoni i odparł:
– Nadal. Teraz jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
Z niedowierzaniem spoglądała na swoje krwawiące ręce to na twarz Kasjusza. Ten wyciągnął z plecaka zwój szmat i zaczął owijać jej dłonie. Felina w pośpiechu szeptała:
– Nie rozumiesz, że to potwór? Jeśli nie obchodzę cię ani ja, ani nasz syn, pomyśl o tysiącach ludzi, którzy cierpią. Zatopił dwa tysiące statków dla kaprysu. Miasto głoduje. Nigdy nie było takiej biedy, nędzy, śmierci. Takiego okrucieństwa. Nie widzisz tego?
– Widzę.
– I nic z tym nie zrobisz.
– Gdy Bucik był mały, uratowałem jego ojca Gajusza Germanikusa. Odtąd mój los splótł się z losem jego rodziny. Z losem cesarstwa. Jestem pretorianinem. Przysięgałem mu wierność. Moim obowiązkiem jest służyć imperium.
– Jesteś jeszcze większym potworem niż twój pan.
– Może. A teraz odejdź.
* * *
Bucik siedział jak zwykle niedbale rozparty na tronie.
– A więc? Co nam znów przyniosłeś babo? Tyle razy już mnie zawiodłeś, męska dziwko za dwa obole. Czy taka ciota jak ty potrafi choć raz zrobić, co należy?
Dworzanie i żołnierze zaśmiali się. Śmiali się zresztą już wcześniej, gdy Kasjusz wchodził do sali. Żartowali nawet z tego, że przy boku nosił aż trzy miecze. I z jego pękatego stroju i znoszonego płaszcza.
Trybun zdawał się nie przejmować tymi drwinami. Skłonił się, kładąc prawicę na piersi:
– Masz rację, panie, zawodziłem cię wielokrotnie. Nie udało mi się odnaleźć Miecza Gniewu, który należał do samego Marsa, a który potrafi spopielić każdego przeciwnika. Ani Pancerza Pamięci po który mnie wysłałeś do Grecji.
Cesarz zaśmiał się:
– Pamiętam! A obiecałeś mi, zarzekałeś się na wszelkie świętości, że go zdobędziesz! Słynny Pancerz Pamięci, którego do walki przywdziewała Pallas Atena! I gdzie go szukałeś? W grobie Heraklesa? Cóż on by tam mógł robić? Cóż byś tam mógł znaleźć poza prochami herosa? Koszulę Dejaniry? Och, nawet nie, bo ona też spłonęła na stosie. Więc czegóż tam szukałeś?
Kasjusz wyciągnął przed siebie plecak i złożył go na marmurowej posadzce.
– Masz rację, o najmądrzejszy. Ale tym razem udało mi się znaleźć Płaszcz Nadziei. Artefakt, który czyni noszącego go odpornym na wszelkie przeciwności losu. I oto go u twych stóp kładę. Hołd oddając, twoim stopom.
– Widzicie go? Nauczył się mówić. Choć dalej piszczy jak baba.
Kaligula wstał z tronu i postąpił w stronę Kasjusza.
– No, pokaż to cudo, niech nacieszę oczy!
Trybun się ukłonił i wyjął z plecaka szatę. Płaszcz olśniewał kolorami i zdobieniami.
– No już – Kaligula niecierpliwił się. – Podaj mi go!
Kasjusz usłużnie podał strój cesarzowi.
– Jak myślicie? Powinienem od razu go założyć? Nie słyszę? Co? Oczywiście, że powinienem, prawda?
Cesarz zaśmiał się, zrzucił tunikę i odział się w przyniesiony przez Kasjusza strój. Pasował idealnie.
Kaligula okręcił się parę razy i spytał:
– No i jak? Czyż nie wyglądam bosko?
Dworzanie w pośpiechu wykrzykiwali pochwały. Kasjusz tylko stał i się gorzko uśmiechał.
– Co to jest? – spytał nagle cesarz – Dlaczego… dlaczego tak wszystko… coś ty mi dał trybunie? Cioto? Dlaczego mnie tak wszystko pali?
Próbował w panice zdjąć strój, ale ten przywarł do ciała i nie pozwalał się oderwać.
– Zabijcie go! Zabijcie! – rozkazał. – To zamach na waszego cesarza!
Pretorianie rzucili się z mieczami na Kasjusza. Spadło na niego naraz kilkanaście ostrzy… nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Pretorianie ranili się nawzajem próbując zadać ciosy trybunowi.
Tymczasem Kaligula wił się na posadzce w coraz większym bólu. Drapał, gryzł, próbował ze wszystkich sił zrzucić z siebie przeklętą szatę – bezskutecznie.
Pretorianie cofnęli się. Strażnicy na galeriach uzbrojeni w łuki próbowali zastrzelić Kasjusza, ale strzały omijały go nie czyniąc mu żadnej szkody.
– No już, uspokójcie się – Kasjusz wyjął Miecz Gniewu i wskazał nim jednego z łuczników, który zaczął płonąć żywym ogniem i po chwili obrócił się w kupkę przypominających gorejący żużel szczątków.
– Ogłoście, że nastały rządy nowego cesarza, Kasjusza Drususa Cherei.

– A co z Kaligulą?
– Wrzućcie to ścierwo do ognia. A jak już się do cna wypali, wytrzepcie popiół i kości i przynieście mi z powrotem Koszulę Dejaniry.