- Opowiadanie: d.pankovski - Trylogia Przyszłości: Kod Pustki

Trylogia Przyszłości: Kod Pustki

W świecie, w którym pamięć można kupić, a tożsamość wymienić jak części zużytego mechanizmu, pojawia się ktoś, kto nie pasuje do układu.
Nie szuka chwały. Nie szuka zemsty.
Szuka czegoś, co wszyscy uznali za utracone: sensu.

Na ulicach Nova Pragi nie ma bohaterów.
Są tylko ci, którzy przetrwali. I ci, którzy przestali próbować.

Ale czasem, w cieniu wypalonych neonów, zapada krok.
Ciężki. Cichy. Niewygodny dla świata, który wolałby, by pytania nigdy nie wróciły.

To nie jest opowieść o przyszłości.
To opowieść o tym, co po niej.

Oceny

Trylogia Przyszłości: Kod Pustki

Zdarzyło się to pod wieczór, w czas, gdy planeta Nova Praga – jak gdyby zmęczona hałasem dnia i bijatyką systemów informacyjnych – wchodziła w swe nocne stadium, zwane przez mieszkańców poetycko „fazą ciemnego kodu”. Z nieba, pokrytego olbrzymią kopułą ochronną z nanowłókna i fotopolaryzacyjnych pryzmatów, sączył się deszcz nie tyle wodny, co elektryczny – twór mgły cyfrowej i wyładowań impulsowych, które rozświetlały przestrzeń nad miastem błyskami barwy niebieskiej, purpurowej i zielonej.

Lądowisko A13, jedno z najstarszych i najbardziej niebezpiecznych, zbudowane na szczątkach dawnego sanktuarium energetycznego, przypominało amfiteatr ruin i blachy, który nie tyle służył przybyszom, co ich pożerał. Masywne kładki prowadziły do hangarów w kształcie olbrzymich skorup ślimaków, a same płyty lądownicze, pokryte były gęstym mchem z wirusów pasywnych – świeciły w nocy słabo, ale złowrogo, jakby ostrzegając, że stopa niewłaściwego nie powinna ich dotykać.

Tam właśnie – gdy ostatni promień dnia zgasł w objęciach neonu – wylądował statek transportowy klasy Raptor, noszący na sobie ślady przebytej burzy jonowej. Kadłub był popękany, lewy silnik dymił jak stara kadzielnica, a na skrzydle widniał zarys nieznanego herbu wypalonego promieniem plazmy. Wylotowe porty syczały, uwalniając gorące powietrze, i przez chwilę zdawało się, że cały pojazd jęczy – jak ranny koń wojenny, który mimo licznych ran, wciąż jeszcze stoi.

Z wnętrza wysunęła się stalowa rampa, a na jej końcu ukazała się postać – samotna, wysoka, okryta długim płaszczem z włókien refleksyjnych, z głową pochyloną pod kapturem, spod którego świeciły dwa mechaniczne czujniki o bursztynowym świetle. Stawiał kroki wolno, lecz pewnie, jak ktoś, kto zna każde zgięcie ziemi, po której stąpa, i zna również ciężar odpowiedzialności, jaki niesie na swych barkach.

To był Ion Skret, znany niegdyś jako Skretus, dziś już bez tytułu, bez rangi, lecz nie bez ducha. Kiedyś dowódca w Gwardii Kodów, dziś – zaledwie cień tego, czym był, a może raczej – tego, czym świat chciał, by był. Mówiono o nim różnie: jedni – że człowiek bez serca, inni – że ostatni z rycerzy. Jeszcze inni szeptali, że już nie człowiek, ale coś więcej – albo coś mniej.

Skret zatrzymał się na moment u podnóża rampy, spojrzał w górę na rozgwieżdżone niebo – choć w rzeczywistości nie było tam gwiazd, a jedynie migające sygnały satelitów i stacji orbitalnych. Westchnął. Nie był to jednak westchnienie zmęczenia fizycznego – to było westchnienie tego rodzaju, które zna tylko ten, kto przeżył zbyt wiele, by jeszcze wierzyć, a zbyt mało, by już umrzeć.

Powietrze śmierdziało ozonem i smarem, a w oddali słychać było modulowany śpiew – to kapłani Sieci Otchłani rozpoczynali swe wieczorne czuwanie. Skret nie zwrócił na nich uwagi. Dla niego było to tło – szum codzienności, echo szaleństwa tego świata.

Zaraz potem wśród blach i kontenerów rozległ się dźwięk metalowych nóg i charczący głos:

– Ion… Ion Skret… to ty?

Z cienia wyłonił się Kura – istota, której człowieczeństwo zakończyło się prawdopodobnie jeszcze przed Wielkim Resetem. Miał mechaniczne odnóża, przypominające konstrukcję starego pająka, tułów złożony z fragmentów pancerza, a głowę – wciąż ludzką, choć zasnutą siatką przewodów i czujników. Oczy miał puste jak niebo Nova Pragi, a głos skrzypiał jak rdza.

– Kura – odrzekł Ion chłodno, ale z cieniem szacunku. – Wciąż tu jesteś?

– A gdzie miałbym pójść, rycerzu bez kodeksu? – zaśmiał się metalicznie. – Tylko idioci umierają dziś z wyboru.

Kura podpełzł bliżej, jego kończyny zgrzytały po stalowej płycie.

– Wróciłeś w dziwnym czasie, Skret. Miasto drży. Rada Kodów zebrała się znów. Mówią, że coś nadciąga z północy – coś, co nie zna litości, bo nie zna pojęcia bólu.

Zawiał nagły wiatr – nie ten zwyczajny, naturalny, którego w Nova Pradze od wieków już nie znano, lecz wiatr maszynowy, syntetyczny, zrodzony w trzewiach stacji filtrujących atmosferę. Niósł ze sobą zapach wypalonego syntolu, oleju neuronowego i śladowe ładunki jonowe. Gdy uderzył w twarz Iona, nie drgnął – jakby jego ciało nie rejestrowało już tego, co dawniej nazywano chłodem.

Rampa pod jego stopami jęknęła, a stalowe ogniwa rozsunęły się pod ciężarem pancerza jego płaszcza. Miał na sobie stary, wojskowy model z czasów Marsowych Zabezpieczeń – zmatowiały, podziurawiony, wciąż noszący znaki dawnej chwały, jak rycerski karacen. Po bokach wisiały mu dwa ładowniki z kapsułami danych, przy pasie – rękojeść miecza energetycznego, obecnie wygaszona, ale gotowa do aktywacji w każdej chwili.

Jego krok był pewny, choć lekko nierówny – lewe ramię, cybernetyczne, działało z nieznacznym opóźnieniem, jakby mechanizm opierał się współpracy z duchem właściciela. Był to wszczep starego typu, bez możliwości adaptacji biologicznej – dowód na to, że Ion unikał „ulepszeń”, które mogłyby ingerować w to, co pozostało w nim z człowieka. Jakby każdy gram elektroniki ponad minimum zagrażał jego tożsamości.

Twarz miał smukłą, ale pooraną, jakby czas zrył ją cierpieniem zamiast latami. Szrama ciągnęła się przez lewe oko aż po żuchwę – pamiątka po starciu w Strefie Szeptów, gdzie, jak głoszono, przeciwnik walczył nie ciałem, lecz myślą. Oczy – jedno ludzkie, drugie syntetyczne – różniły się barwą i światłem. Lewe, mechaniczne, świeciło bursztynem, pulsując rytmicznie z każdą aktywacją danych z otoczenia. Prawe – pozostało szare, spokojne, ale w jego głębi migotał smutek, którego nie potrafił ukryć nawet najbardziej doświadczony obserwator. Na piersi nosił stary sygnet z symbolem Zakonu Kodów – złamany, jakby celowo przecięty, lecz wciąż błyszczący pod warstwą brudu i kurzu.

Ion przeszedł przez strefę rozładunku, mijając techników bez twarzy – ich maski ochronne, identyczne jak ich ruchy, sprawiały wrażenie, że cała sekcja lądowania jest sterowana przez jedną świadomość, rozproszoną, lecz jednolitą. Nikt nie odważył się go zatrzymać, nikt nie śmiał spojrzeć dłużej. Mówiono, że jego imię – choć dawno wykreślone z rejestrów Zakonu – wciąż niesie echo. Być może dlatego każdy odwracał się, gdy przechodził, jakby jego obecność była wyrzutem sumienia, które dawno już zapomniano mieć.

Po drodze mijał wraki maszyn bojowych – pokryte kurzem i rdzą, z antenami powykręcanymi jak stare kości. Niektóre z nich wciąż miały ślady dawnych herbów – pęknięte tarcze, odrapane litery. Ion pochylił głowę przed jednym z nich – mechorycerzem klasy Jeroma, z emblematem dwóch przeciętych mieczy.

– Bracie… – szepnął cicho, nie do maszyny, lecz do ducha, który kiedyś w niej walczył. – Wróciłem. Choć nie wiem jeszcze po co.

Z cienia wyłoniła się mała, zniszczona sonda obserwacyjna – zapewne bezpańska, od lat nieaktywna. Gdy go ujrzała, zaświeciła jednym okiem, przesłała próbkę danych i… zamarła. Może rozpoznała jego kod. Może po prostu wolała umrzeć.

Z boku, w alejce prowadzącej do starego doku C3, grupa dzieci – półnagich, pokrytych kablami i protezami – śpiewała stary hymn Solaryatu w tonacji zmiennej. Ich głosy były przesterowane, ale czyste. Ion się zatrzymał. Posłuchał przez chwilę. Potem ruszył dalej.

W tym samym momencie – niebo nad Nova Pragą przecięła smuga światła. Nie był to meteor ani żadna statyczna reklama korporacyjna. To było coś innego – sygnał? wiadomość? omen? Zatrzymał się. Z lewej rękawicy aktywował analizator wizualny.

Źródło: nieznane.

Wektor: sektor północny.

Treść: brak.

Subtekst: …………………….

Ion zadrżał. To „subtekst” – złożony z samych kropek – był starym kodem Zakonu. Znaczył: „Nie jesteś sam.”

Ale czy to była obietnica… czy groźba?

Koniec

Komentarze

Fragment, być może wstęp, w każdym razie rolę wstępu może pełnić. Samotny bohater, niegdyś sławny, teraz jak gdyby niechętnie widziany, i to praktycznie wszystko. O świecie dowiaduję się tyle, co nic – bardzo daleka przyszłość, transhumanizm, złomowisko maszyn bojowych, czyli wojny i wojenki były, a co będzie, nie wiadomo nic poza tym, że może być wszystko. Stary chwyt: zaintrygować sugestiami, niedopowiedzeniami…

Dziękuję za opinię. W gruncie rzeczy masz trochę racji. Chciałem sprawdzić, czy prostym, nieco schematycznym wstępem uda mi się zainteresować potencjalnego czytelnika.

Przez lata pisałem poezję. Od niedawna próbuję swoich sił w prozie, by przelać na papier własne pomysły. Opublikowałem ten tekst również po to, by sprawdzić, czy jest płynny w odbiorze, a opisy – wiarygodne i sensowne.

Niby to tylko wstęp, ale moim zdaniem pierwsze słowa i zdania w opowieści są równie ważne, jak pierwsze akordy w utworze muzycznym. Może nie musi to być od razu mocne wejście, ale przynajmniej powinno stopniowo zaciekawić czytelnika.

Jeszcze raz dziękuję za Twoją opinię.

To opowieść futurystyczna, rozgrywająca się w świecie celowo przerysowanym. Poniższy fragment odsłoni nieco więcej z tej wizji.:

 

Ulice Dzielnicy Hałasu, przez miejscowych zwane także Korytem Danych, wypełnione były tym, co najłatwiej ginie w oficjalnych rejestrach świata: ludźmi. A może bardziej: tym, co z ludzi pozostało. Oto człowiek z żarówką w miejscu oka, oto kobieta z dzieckiem w kartridżu na plecach, oto starzec z cewką pamięci zamiast głowy, który szeptał dawne przepowiednie do kałuży.

Była to dzielnica wiecznej nocy, choć nie dlatego, że słońce jej nie dosięgało – lecz dlatego, że nikt tu go nie chciał. Ciemność była tu schronieniem, było w niej mniej pytań, mniej kamer, mniej możliwości analizy. Nad głowami biegły setki kabli, jak sieci pająków splecione ze światła. Rurami płynęła nie woda, lecz sygnał. Pomiędzy budynkami lewitowały reklamy – pulsujące, obsesyjne, nachalne – oferujące wszystko: pamięć dzieciństwa, znieczulenie moralne, tanie sny i miłość syntetyczną, w trzech wersjach językowych.

Ion szedł powoli.

Nie dlatego, że bał się – on się nie bał. Ale dlatego, że tutaj należało iść wolno. Szybki ruch był sygnałem. A sygnały miały cenę.

Obok przetoczył się droid medyczny, pchając przed sobą wózek z nerką. Gdzieś w górze, pomiędzy balkonami, powieszony był człowiek – a raczej jego skorupa – pokryta kablami, z oczami świecącymi jak świąteczne lampki. Podpis głosił: „Sprzedał duszę. Dostał aktualizację.”

Ion nie zwrócił na niego uwagi.

Przeszedł pod migoczącym napisem „GMOdyfikacje – szybkie, tanie, głębokie!”, gdzie dzieci z mechanizmem głośnikowym zamiast ust sprzedawały oddechy – nabierane w kapsuły, przechowywane w lodówkach, podpisane według emocji: strach, radość, ból, tęsknota. Kupujący wybierał, co chciał poczuć.

Wszystko tu było na sprzedaż.

Tylko czas był darmowy – ale i ten kradziono najczęściej.

Przy rogu alei Stałych Migotów siedziała stara kobieta. Jej oczy były zamknięte na zawsze – zalutowane – ale dłonie wciąż miała sprawne. Na kolanach haftowała wzór, który powtarzał się co kilka cali – kod alfanumeryczny: stare, zapomniane hasło do archiwów sprzed Resetu. Nikt jej nie zaczepiał. Nie dlatego, że była groźna – lecz dlatego, że nikt nie chciał poznać treści haftu. W Nova Pradze były rzeczy, których nie należało wiedzieć.

Ion przeszedł obok niej bez słowa, ale nie bez szacunku. W jego oku zamigotała rejestracja postaci – „Obiekt: Mądra. Poziom zagrożenia: nieznany. Status: nieśmiertelna.”

Szereg młodocianych gangów przemykał wzdłuż kanałów wentylacyjnych – z laserami zrobionymi z rozbitych dronów i kastetami domowej roboty. Ich twarze były pomalowane na srebrno, a w ich oczach – tylko śmiech. Nie walczyli dla idei, lecz dla dźwięku własnych kroków w pustych korytarzach.

Gdy mijali Iona, zatrzymali się na chwilę. Jeden z nich splunął – elektronicznie, przez głośnik.

– Patrzcie. Kodowiec. Z blizną. Pewnie nosi przeszłość w plecaku.

Ion spojrzał na nich bez słowa.

To wystarczyło.

Odeszli.

Na ścianie, obok porzuconego kiosku z czarnym chlebem syntetycznym, widniał napis:

„PRZESZŁOŚĆ NIE ISTNIEJE. WSZYSTKO JEST EMULACJĄ.”

Ion przystanął. Przypomniał sobie głos Orveka:

„Przeszłość istnieje. Ale nie dla wszystkich.”

Ruszył dalej.

W jego oku zapaliła się ikona: Zbliżenie do Strefy Wysokiego Hałasu. Szum danych 87%. W tej części miasta każde słowo było rejestrowane, przetwarzane, przekształcane. Ale Ion nie mówił. On milczał jak kod.

I tak, pośród tłumu, dymu, kolorów i ciszy – szedł.

A miasto patrzyło za nim.

Przy jednym z zaułków, tam gdzie Dzielnica Hałasu zwężała się w labirynt ciasnych, obrośniętych kablami korytarzy, Ion zauważył postać skuloną za ladą zrobioną z resztek konsoli starożytnego modelu Sony-Relikt IX. Lada ta drżała delikatnie, jakby wciąż tliło się w niej życie starego świata.

Musze przyznać, że mnie zaintrygowało, bardzo ciekawie zbudowany świat, opisy klimatyczne. Lubię, kiedy wszystko jest stare, mroczne, brzydkie, złe, ale jednocześnie wielkie i majestatyczne, np opis Kury zamiast jakiegoś technologicznego majstersztyku – to była istota, której człowieczeństwo przestało istnieć dawno temu. Pajęcze odnóża i tak dalej, bardzo fajnie, chciałbym to zobaczyć.

,,To opowieść futurystyczna, rozgrywająca się w świecie celowo przerysowanym’’.

Przyznaję bez pytań z niczyjej strony, że tego typu teksty już nie przyciągają mojej uwagi tak silnie, jak przed laty, gdy zaczynały się pojawiać, najczęściej pod szyldami Weird Fiction i, oczywiście, postapokalipsy. Nie traktuj tego przyznania, proszę, jako zarzutu – to jedynie ujawnienie faktu, że zmieniają się z czasem preferencje.

Pozdrawiam, powodzenia.

Nowa Fantastyka