Zdarzyło się to pod wieczór, w czas, gdy planeta Nova Praga – jak gdyby zmęczona hałasem dnia i bijatyką systemów informacyjnych – wchodziła w swe nocne stadium, zwane przez mieszkańców poetycko „fazą ciemnego kodu”. Z nieba, pokrytego olbrzymią kopułą ochronną z nanowłókna i fotopolaryzacyjnych pryzmatów, sączył się deszcz nie tyle wodny, co elektryczny – twór mgły cyfrowej i wyładowań impulsowych, które rozświetlały przestrzeń nad miastem błyskami barwy niebieskiej, purpurowej i zielonej.
Lądowisko A13, jedno z najstarszych i najbardziej niebezpiecznych, zbudowane na szczątkach dawnego sanktuarium energetycznego, przypominało amfiteatr ruin i blachy, który nie tyle służył przybyszom, co ich pożerał. Masywne kładki prowadziły do hangarów w kształcie olbrzymich skorup ślimaków, a same płyty lądownicze, pokryte były gęstym mchem z wirusów pasywnych – świeciły w nocy słabo, ale złowrogo, jakby ostrzegając, że stopa niewłaściwego nie powinna ich dotykać.
Tam właśnie – gdy ostatni promień dnia zgasł w objęciach neonu – wylądował statek transportowy klasy Raptor, noszący na sobie ślady przebytej burzy jonowej. Kadłub był popękany, lewy silnik dymił jak stara kadzielnica, a na skrzydle widniał zarys nieznanego herbu wypalonego promieniem plazmy. Wylotowe porty syczały, uwalniając gorące powietrze, i przez chwilę zdawało się, że cały pojazd jęczy – jak ranny koń wojenny, który mimo licznych ran, wciąż jeszcze stoi.
Z wnętrza wysunęła się stalowa rampa, a na jej końcu ukazała się postać – samotna, wysoka, okryta długim płaszczem z włókien refleksyjnych, z głową pochyloną pod kapturem, spod którego świeciły dwa mechaniczne czujniki o bursztynowym świetle. Stawiał kroki wolno, lecz pewnie, jak ktoś, kto zna każde zgięcie ziemi, po której stąpa, i zna również ciężar odpowiedzialności, jaki niesie na swych barkach.
To był Ion Skret, znany niegdyś jako Skretus, dziś już bez tytułu, bez rangi, lecz nie bez ducha. Kiedyś dowódca w Gwardii Kodów, dziś – zaledwie cień tego, czym był, a może raczej – tego, czym świat chciał, by był. Mówiono o nim różnie: jedni – że człowiek bez serca, inni – że ostatni z rycerzy. Jeszcze inni szeptali, że już nie człowiek, ale coś więcej – albo coś mniej.
Skret zatrzymał się na moment u podnóża rampy, spojrzał w górę na rozgwieżdżone niebo – choć w rzeczywistości nie było tam gwiazd, a jedynie migające sygnały satelitów i stacji orbitalnych. Westchnął. Nie był to jednak westchnienie zmęczenia fizycznego – to było westchnienie tego rodzaju, które zna tylko ten, kto przeżył zbyt wiele, by jeszcze wierzyć, a zbyt mało, by już umrzeć.
Powietrze śmierdziało ozonem i smarem, a w oddali słychać było modulowany śpiew – to kapłani Sieci Otchłani rozpoczynali swe wieczorne czuwanie. Skret nie zwrócił na nich uwagi. Dla niego było to tło – szum codzienności, echo szaleństwa tego świata.
Zaraz potem wśród blach i kontenerów rozległ się dźwięk metalowych nóg i charczący głos:
– Ion… Ion Skret… to ty?
Z cienia wyłonił się Kura – istota, której człowieczeństwo zakończyło się prawdopodobnie jeszcze przed Wielkim Resetem. Miał mechaniczne odnóża, przypominające konstrukcję starego pająka, tułów złożony z fragmentów pancerza, a głowę – wciąż ludzką, choć zasnutą siatką przewodów i czujników. Oczy miał puste jak niebo Nova Pragi, a głos skrzypiał jak rdza.
– Kura – odrzekł Ion chłodno, ale z cieniem szacunku. – Wciąż tu jesteś?
– A gdzie miałbym pójść, rycerzu bez kodeksu? – zaśmiał się metalicznie. – Tylko idioci umierają dziś z wyboru.
Kura podpełzł bliżej, jego kończyny zgrzytały po stalowej płycie.
– Wróciłeś w dziwnym czasie, Skret. Miasto drży. Rada Kodów zebrała się znów. Mówią, że coś nadciąga z północy – coś, co nie zna litości, bo nie zna pojęcia bólu.
Zawiał nagły wiatr – nie ten zwyczajny, naturalny, którego w Nova Pradze od wieków już nie znano, lecz wiatr maszynowy, syntetyczny, zrodzony w trzewiach stacji filtrujących atmosferę. Niósł ze sobą zapach wypalonego syntolu, oleju neuronowego i śladowe ładunki jonowe. Gdy uderzył w twarz Iona, nie drgnął – jakby jego ciało nie rejestrowało już tego, co dawniej nazywano chłodem.
Rampa pod jego stopami jęknęła, a stalowe ogniwa rozsunęły się pod ciężarem pancerza jego płaszcza. Miał na sobie stary, wojskowy model z czasów Marsowych Zabezpieczeń – zmatowiały, podziurawiony, wciąż noszący znaki dawnej chwały, jak rycerski karacen. Po bokach wisiały mu dwa ładowniki z kapsułami danych, przy pasie – rękojeść miecza energetycznego, obecnie wygaszona, ale gotowa do aktywacji w każdej chwili.
Jego krok był pewny, choć lekko nierówny – lewe ramię, cybernetyczne, działało z nieznacznym opóźnieniem, jakby mechanizm opierał się współpracy z duchem właściciela. Był to wszczep starego typu, bez możliwości adaptacji biologicznej – dowód na to, że Ion unikał „ulepszeń”, które mogłyby ingerować w to, co pozostało w nim z człowieka. Jakby każdy gram elektroniki ponad minimum zagrażał jego tożsamości.
Twarz miał smukłą, ale pooraną, jakby czas zrył ją cierpieniem zamiast latami. Szrama ciągnęła się przez lewe oko aż po żuchwę – pamiątka po starciu w Strefie Szeptów, gdzie, jak głoszono, przeciwnik walczył nie ciałem, lecz myślą. Oczy – jedno ludzkie, drugie syntetyczne – różniły się barwą i światłem. Lewe, mechaniczne, świeciło bursztynem, pulsując rytmicznie z każdą aktywacją danych z otoczenia. Prawe – pozostało szare, spokojne, ale w jego głębi migotał smutek, którego nie potrafił ukryć nawet najbardziej doświadczony obserwator. Na piersi nosił stary sygnet z symbolem Zakonu Kodów – złamany, jakby celowo przecięty, lecz wciąż błyszczący pod warstwą brudu i kurzu.
Ion przeszedł przez strefę rozładunku, mijając techników bez twarzy – ich maski ochronne, identyczne jak ich ruchy, sprawiały wrażenie, że cała sekcja lądowania jest sterowana przez jedną świadomość, rozproszoną, lecz jednolitą. Nikt nie odważył się go zatrzymać, nikt nie śmiał spojrzeć dłużej. Mówiono, że jego imię – choć dawno wykreślone z rejestrów Zakonu – wciąż niesie echo. Być może dlatego każdy odwracał się, gdy przechodził, jakby jego obecność była wyrzutem sumienia, które dawno już zapomniano mieć.
Po drodze mijał wraki maszyn bojowych – pokryte kurzem i rdzą, z antenami powykręcanymi jak stare kości. Niektóre z nich wciąż miały ślady dawnych herbów – pęknięte tarcze, odrapane litery. Ion pochylił głowę przed jednym z nich – mechorycerzem klasy Jeroma, z emblematem dwóch przeciętych mieczy.
– Bracie… – szepnął cicho, nie do maszyny, lecz do ducha, który kiedyś w niej walczył. – Wróciłem. Choć nie wiem jeszcze po co.
Z cienia wyłoniła się mała, zniszczona sonda obserwacyjna – zapewne bezpańska, od lat nieaktywna. Gdy go ujrzała, zaświeciła jednym okiem, przesłała próbkę danych i… zamarła. Może rozpoznała jego kod. Może po prostu wolała umrzeć.
Z boku, w alejce prowadzącej do starego doku C3, grupa dzieci – półnagich, pokrytych kablami i protezami – śpiewała stary hymn Solaryatu w tonacji zmiennej. Ich głosy były przesterowane, ale czyste. Ion się zatrzymał. Posłuchał przez chwilę. Potem ruszył dalej.
W tym samym momencie – niebo nad Nova Pragą przecięła smuga światła. Nie był to meteor ani żadna statyczna reklama korporacyjna. To było coś innego – sygnał? wiadomość? omen? Zatrzymał się. Z lewej rękawicy aktywował analizator wizualny.
Źródło: nieznane.
Wektor: sektor północny.
Treść: brak.
Subtekst: …………………….
Ion zadrżał. To „subtekst” – złożony z samych kropek – był starym kodem Zakonu. Znaczył: „Nie jesteś sam.”
Ale czy to była obietnica… czy groźba?