- Opowiadanie: exturio - 1453

1453

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

1453

Za­pach krwi na­si­lił się. Nie był jesz­cze tak wy­raź­ny, żeby wy­czuł go nos zwy­czaj­ne­go czło­wie­ka, ale Zelle bez trudu roz­po­znał tę me­ta­licz­ną nutę. Przy­kuc­nął na pia­sku, chło­nął nocne, prze­sy­co­ne mgłą po­wie­trze. Był bli­sko.

 

Be­re­gy­nia sie­dzia­ła na wiel­kim ka­mie­niu, otu­lo­na mgłą. Świa­tło księ­ży­ca po­bły­ski­wa­ło na mo­krej skó­rze, śląc re­flek­sy. Od­wró­ci­ła głowę w stro­nę Zel­le­go, ob­li­za­ła krew na ustach.

Nie lubił bo­gi­nek, ale jak na złość, był od nich cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­ny. Tyle pięk­na na zmar­no­wa­nie, a nawet kości nie dało się roz­ru­szać przy walce. Się­gnął do prze­wie­szo­nej przez ramię małej kuszy, wy­ce­lo­wał. Be­re­gy­nia wpa­try­wa­ła się w niego pu­sty­mi ocza­mi trupa. Za­wsze po po­sił­ku tracą cały blask, po­my­ślał i strze­lił. Nawet nie jęk­nę­ła, kiedy bełt zgru­cho­tał mo­stek i wszedł po lotkę. Bez­wład­nie, z chlu­po­tem, wpa­dła w płyt­ką wodę.

Zelle nie spie­szył się. Pod­szedł do ciała, spraw­nym ru­chem wy­rwał bełt. Chło­nął za­pach krwi, prze­cią­gnął ję­zy­kiem po drew­nie. Słony, me­ta­licz­ny smak roz­szedł się po ustach, wy­wo­łu­jąc falę roz­ko­szy. Nie po­wstrzy­mał dresz­czu, który gwał­tow­nie prze­biegł po ple­chach, uśmiech­nął się wil­czo.

Ktoś jęk­nął.

Czar­no­wło­sy męż­czy­zna, około trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni, dło­nią za­kry­wał krwa­wią­cą ranę na pier­si. Obok niego le­ża­ło tru­chło, praw­do­po­dob­nie jego kom­pa­na. Bo­gin­ka nie­źle się z nim za­ba­wi­ła roz­szar­pa­ła ciało na strzę­py, nawet wiele krwi nie zo­sta­ło.

– Kim je­steś? – spy­tał Zelle, chy­ląc się nad ran­nym. Ostre rysy i za­pa­dłe po­licz­ki po­sta­rza­ły go. Fak­tycz­nie mógł mieć nie wię­cej, niż trzy­dzie­ści lat.

– Na­zy­wam się Mi­ko­łaj Ko­per­nik – wy­char­czał męż­czy­zna, oplu­wa­jąc sobie brodę krwią. – Je­stem kup­cem. Mam złoto, dużo złota… Pomóż mi, a…

– Za­mknij się – prze­rwał mu. – Kiedy ga­dasz krew bar­dziej za­le­wa płuca. Za nie­dłu­go i tak się nią udu­sisz, ale im mniej mó­wisz, tym dłu­żej po­ży­jesz.

Ko­per­nik za­ci­snął usta, ścią­gnął brwi. W po­wie­trzu roz­niósł się za­pach ozonu, Zelle po­czuł to od razu. Że­la­zny­mi ocza­mi przy­glą­dał się źró­dłu za­pa­chu: dłoni spo­czy­wa­ją­cej na ranie.

– Pomóż mi – rzekł Mi­ko­łaj – a uczy­nię cię bo­ga­tym czło­wie­kiem.

Zelle za­cią­gnął się za­pa­chem ozonu i krwi.

– Je­steś zmien­no­kształt­nym? – spy­tał Ko­per­nik, nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi. Męż­czy­zna kiw­nął głową.

– Je­stem – od­po­wie­dział. – I wiesz, co czuję w two­jej krwi? Tru­ci­znę. Mo­żesz być ma­giem, ale z jadem be­re­gy­ni nie wy­grasz. Zmo­rzy cię, prę­dzej czy póź­niej.

Ku­piec przy­glą­dał mu się dość długo. My­ślał in­ten­syw­nie, a wy­stę­pu­ją­cy na czoło pot pach­niał bar­dzo nie­zdro­wo. Jak śmierć.

Zelle z ma­łe­go, skó­rza­ne­go worka wy­cią­gnął bo­che­nek chle­ba, uła­mał ka­wa­łek. Jedną ręką przy­cią­gnął z przy­brzeż­nej wody ciało bo­gin­ki. Było śli­skie, zimne i lep­kie, jak to ciała wod­nych stwo­rów. Dłu­gim szty­le­tem na­ciął klat­kę pier­sio­wą, za­mo­czył chleb w po­wo­li tę­że­ją­cej krwi.

– Cza­sa­mi się za­sta­na­wiam – po­wie­dział Ko­per­nik pró­bu­jąc po­wstrzy­mać nad­cho­dzą­ce drgaw­ki i przy­ci­ska­jąc pach­ną­cą ozo­nem dłoń do rany – jak wy w ogóle mo­że­cie na­zy­wać się ludź­mi. – Od­wró­cił głowę z nie­sma­kiem.

– To nie jest kwe­stia stan­dar­dów, tylko wy­glą­du i po­zo­rów – od­parł Zelle, prze­żu­wa­jąc. Ka­pią­ca z brody krew pla­mi­ła skó­rza­ną kurt­kę pla­ma­mi, które w świe­tle księ­ży­ca wy­glą­da­ły jak smoła. Usiadł obok kupca. Non­sza­lanc­ko, przy­cią­ga­jąc ciało po­two­ra na wy­cią­gnię­cie ręki.

– Taki, dla przy­kła­du, leszy – za­czął, uła­mu­jąc ko­lej­ny ka­wa­łek bo­chen­ka – po­tra­fi być bar­dziej ludz­ki, niż więk­szość z was, a i tak wszy­scy okrzyk­ną go po­two­rem, bo źle wy­glą­da. Ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi?

Ko­per­nik ski­nął głową. Krew coraz moc­niej­szym stru­mie­niem są­czy­ła się spod przy­ci­ska­nej do pier­si dłoni. Od­dech mu się skró­cił, przy­spie­szył. Sta­wał się chra­pli­wy.

– Tobie jad nie za­szko­dzi? – spy­tał, pró­bu­jąc pod­trzy­mać roz­mo­wę. Artur zdał sobie spra­wę, że mag, choć z pew­no­ścią nie naj­wyż­szej próby, z pew­no­ścią li­znął też co nieco me­dy­cy­ny, bo naj­wi­docz­niej sta­rał się utrzy­mać świa­do­mość.

– Nie – od­parł, kie­ru­jąc na kupca sta­lo­we oczy. – Ja nie je­stem czło­wie­kiem, je­stem isto­tą ma­gicz­ną. Mam im­mu­ni­tet.

Mil­cze­li obaj przez dłuż­szy czas. Cisza za­kłó­ca­na była je­dy­nie chlu­po­tem wody, mla­śnię­cia­mi Zel­le­go i char­czą­cym, krót­kim od­de­chem Ko­per­ni­ka. Ranny krę­cił się i my­ślał go­rącz­ko­wo. Nie­zdro­wa woń potu mie­sza­ła się z ożyw­czym za­pa­chem wody i śmier­dzą­cych wo­do­ro­stów.

– Nie wy­star­czy ci ener­gii, żeby utrzy­mać się do rana – stwier­dził sta­lo­wo­oki. – Wy­glą­da na to, że tak czy ina­czej, dane ci bę­dzie umrzeć tutaj, na ni­skim brze­gu Wisły. Co ty sobie w ogóle my­śla­łeś, zo­sta­jąc na noc poza mu­ra­mi mia­sta?

– A co ty sobie my­śla­łeś? – od­burk­nął Ko­per­nik, nie siląc się już na miły ton. Bli­skość śmier­ci ośmie­la­ła go do bar­dziej otwar­te­go kon­tak­tu z nie­zna­jo­mym.

– My­śla­łem sobie, że się najem. Nie za­prze­czę, ko­la­cja jest przed­nia.

– Po­trze­bo­wa­łem pazur bo­gin­ki – po­wie­dział ku­piec po chwi­li. Wy­glą­dał, jakby chciał dodać coś jesz­cze, ale się roz­my­ślił.

– Al­che­mia – stwier­dził Zelle. – Nie­bez­piecz­ne za­ję­cie. Trze­ba było wy­na­jąć za­wo­dow­ca. Albo wy­słać kilku pa­choł­ków, skoro masz złoto. W osta­tecz­no­ści: za­się­gnąć ję­zy­ka, po­czy­tać be­stia­riu­sze, przy­go­to­wać się. Wszy­scy wie­dzą, że naj­ła­twiej zabić na­je­dzo­ną be­re­gy­nię.

– Teraz mi to mó­wisz?

– To twoje życie. Poza tym, do­pie­ro się po­zna­li­śmy.

Długą chwi­lę sie­dzie­li w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w ka­wa­łek księ­ży­ca, wi­szą­cy nisko nad wodą. Mgła opa­da­ła, za­no­si­ło się na ry­chły wschód.

– Wła­ści­wie to po co tu jesz­cze sie­dzisz?

– Cze­kam na kogoś. I za­sta­na­wia mnie, jak długo po­ży­jesz.

Nie skoń­czył ostat­nie­go słowa, a na przy­brzeż­nych ka­mie­niach za­stu­ka­ły ko­py­ta. Z po­cząt­ku nie można było do­strzec wierz­chow­ca ani jeźdź­ca. Po chwi­li syl­wet­ka zma­te­ria­li­zo­wa­ła się w sza­rze­ją­cej czer­ni, jak zjawa. Jeź­dziec wy­swo­bo­dził nogę ze strze­mie­nia, z chrzę­stem kol­czu­gi ze­sko­czył w płyt­ką wodę.

– Gdzie be­re­gy­nia? – za­py­tał gło­sem, od któ­re­go je­ży­ły się włosy na karku. Ko­per­nik jęk­nął. Zmien­no­kształt­ny za­sa­lu­to­wał ka­wał­kiem chle­ba.

– Cześć, Sadko – po­wie­dział we­so­ło. – Co tam pod wodą sły­chać?

Przy­bysz za­sę­pił się, się­gnął po włócz­nię.

– Znowu ty, Alo­sza? Cho­ciaż kogo in­ne­go mógł­bym się spo­dzie­wać? Dobra – po­wie­dział, nie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi na py­ta­nie – biorę go ze sobą, za bo­gin­kę. Zgod­nie z umową.

– Dzi­siaj zro­bisz wy­ją­tek – od­rzekł Zelle, wsta­jąc. – Nie bie­rzesz nic. Albo weź sobie to tru­chło, jeśli już po­trze­bu­jesz co­kol­wiek. – Dło­nią wska­zał na roz­szar­pa­ne ciało to­wa­rzy­sza Ko­per­ni­ka. – Żywy zo­sta­je.

– Chyba ci się już kom­plet­nie po­rą­ba­ło od tej krwi – wolno wy­ce­dził wo­jow­nik. Knyk­cie dłoni za­ci­śnię­tej na drzew­cu włócz­ni po­bie­la­ły. – Mamy układ i będę się go trzy­mał. Poza tym on i tak już pra­wie jest tru­pem, spójrz na niego.

– Mój ci jest! – wark­nął Zelle. – Chyba, że chcesz się spraw­dzić? – ką­ci­ki ust zmien­no­kształt­ne­go za­drga­ły nie­bez­piecz­nie. – Ro­dan­ka wzię­ła, co twoje, ale ja mogę za­wal­czyć o moją dział­kę. Jak za daw­nych cza­sów.

Sadko wy­glą­dał, jak kot go­to­wy do skoku na ofia­rę. Jed­nak po­wstrzy­mał się. Wie­dział, że Po­po­wicz to nie mysz, którą mógł­by się za­ba­wiać. Do tego raz na jakiś czas mógł zro­bić wy­ją­tek dla sta­łe­go klien­ta. Roz­szar­pa­ny trup mu­siał tym razem wy­star­czyć. Przy­bysz sta­nął pro­sto, opu­ścił włócz­nię.

– Kie­dyś cię z tego roz­li­czę, Alo­sza – po­wie­dział, wrzu­ca­jąc roz­szar­pa­ne tru­chło na łęk. – Prze­ko­nasz się.

Wsko­czył na sio­dło i znik­nął, po­grą­żo­ny w wod­nej to­pie­li. Ko­ro­na słoń­ca po­wo­li wy­ła­nia­ła się nad roz­cią­ga­ją­cym się wzdłuż Wisły lasem, roz­ga­nia­jąc cie­pły­mi pro­mie­nia­mi reszt­ki mgieł.

– Kto… Kto to był? – spy­tał Mi­ko­łaj, roz­trzę­sio­nym gło­sem.

– Straż­nik – od­rzu­cił bez­na­mięt­nie. – Lubi się dro­czyć. Trzy­maj – po­wie­dział, rzu­ca­jąc kup­co­wi skó­rza­ną sa­kiew­kę, nie­wie­le więk­szą od pię­ści. – Od razu gol­nij elik­sir. Póź­niej dwa razy dzien­nie pij napar z zió­łek. Żad­ne­go upusz­cza­nia krwi. Może prze­ży­jesz.

Nie cze­kał na wy­ra­zy wdzięcz­no­ści za­sko­czo­ne­go Ko­per­ni­ka. Resz­tę chle­ba scho­wał do sakwy, wy­tarł szty­let i znik­nął za drze­wa­mi, roz­cią­ga­ją­cy­mi się nie­da­le­ko brze­gu.

 

***

 

 

Leszy nie spie­szył się z po­da­niem na­pa­ru. Po­wo­li od­ce­dzał li­ście przez sitko, zro­bio­ne z cie­niut­kich, gięt­kich ga­łą­zek. Płyn prze­le­wał się do drew­nia­nych kub­ków, chlu­po­cząc i sie­jąc zło­ci­sty­mi kro­pla­mi. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach bzu i miodu.

– Po­wiesz mi wresz­cie, co cię do mnie spro­wa­dza? – spy­tał, kiedy ostat­nie kro­ple wpa­dły do kubka.

Zelle zę­ba­mi od­kor­ko­wał gli­nia­ny gą­sio­rek, wy­pluł korek. Kar­mi­no­wy płyn za­chlu­po­tał w cy­no­wym kie­li­chu, który ja­kimś cudem zna­lazł się w dłoni zmien­no­kształt­ne­go.

– Od­wie­dził mnie Sadko – po­wie­dział, po czym po­cią­gnął so­lid­ny łyk wina. Skrzy­wił się, napój był kwa­śny.

– Nic no­we­go – leszy po­sta­wił na drew­nia­nej ławie kubki. – Dość czę­sto się z nim wi­du­jesz.

– Ode­bra­łem mu zdo­bycz, Wsie­sła­wie­wi­czu.

Leszy za­chli­pał po­cią­ga­jąc go­rą­cy napój. Opar­ty o drze­wo przy­glą­dał się Ar­tu­ro­wi obo­jęt­nym spoj­rze­niem.

– No i? – spy­tał. – Nie widzę po tobie śla­dów walki. Żad­ne­go dra­śnię­cia. Czyli nie było źle.

– Nie było – przy­tak­nął zmien­no­kształt­ny. – Ale to się jesz­cze nigdy nie zda­rzy­ło.

– Czemu nie do­trzy­ma­łeś umowy?

Zmien­no­kształt­ny wzru­szył ra­mio­na­mi.

– My­śla­łem, że bę­dzie cie­ka­wie. On się wku­rzy, za­sza­le­je­my… Ale nic z tego – dodał z nutą za­wo­du w gło­sie. Poza tym ten czło­wiek był dziw­ny. Zna­lazł się tam przy­pad­kiem – dodał po chwi­li. – W ogóle nie po­win­no go tam być. Spe­cjal­nie nie bra­łem za­kład­ni­ka dla Sadka, po co miał­bym po­świę­cać przy­pad­ko­we­go kupca?

– Skąd u cie­bie te skru­pu­ły, Po­po­wicz? – prych­nął leszy. – Od dzie­się­cio­le­ci po­świę­casz przy­pad­ko­wych ludzi. Na sta­rość ze­bra­ło ci się na obro­nę uci­śnio­nych?

– Nie wy­ma­wiaj tego imie­nia – wark­nął wi­docz­nie po­iry­to­wa­ny. – Teraz na­zy­wam się Artur Zelle. Alo­sza Po­po­wicz nie żyje, dla­te­go sie­dzę tutaj, a nie na Rusi.

Leszy prze­ni­kał go wzro­kiem. Zmien­no­kształt­ne­mu wy­da­wa­ło się, że mi­lio­ny igie­łek prze­szy­wa­ją jego ciało, chcąc zba­dać każdy ka­wa­łek. Nie wy­trzy­mał spoj­rze­nia, od­wró­cił wzrok.

– Każdy z nas – po­wie­dział Wołch – do­stał wła­sną wer­sję nie­śmier­tel­no­ści. Ty mu­sisz chłep­tać krew, co zwią­za­ło cię umową z Sad­kiem, twoja spra­wa, Alo­sza. Mu­sisz zmie­niać po­stać, żeby prze­trwać w dzi­siej­szym spo­łe­czeń­stwie, w po­rząd­ku, rób to. Ale nie przy­chodź do mnie, kiedy boisz się, że po trzy­stu la­tach stra­cisz dar, bo chcia­łeś za­sza­leć, a jakiś kra­kow­ski kup­czyk cię ujął swoim bez­na­dziej­nym losem. Wcze­śniej nie mia­łeś skru­pu­łów, nie miej ich teraz. I nie za­cho­wuj się jak dziec­ko. Mu­sisz umieć przyj­mo­wać kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów.

Zelle wstał, po­cią­gnął z gą­sior­ka. Z hu­kiem od­sta­wił na­czy­nie na ławie, wino chlup­nę­ło, kilka kro­pel spa­dło na nie­he­blo­wa­ne drew­no.

– Idę.

 

 

***

 

 

Mia­sto obu­dzi­ło się z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca. Teraz, kiedy do­cho­dzi­ło po­łu­dnie, więk­szość miesz­kań­ców ro­bi­ła prze­rwy w pracy, spie­sząc na obiad lub do go­spo­dy. Prze­cho­dząc przez za­chod­nią bramę Zelle wto­pił się w nie­wiel­ki tłu­mek kup­ców, któ­rzy do­pie­ro co przy­by­li do To­ru­nia.

Każde mia­sto śmier­dzia­ło po­dob­nie: koń­ski nawóz, ludz­kie fe­ka­lia, nie­my­te ciała, mocz, ryby z targu i wiele in­nych nut w za­pa­cho­wej sym­fo­nii, iden­tycz­nych dla każ­de­go więk­sze­go zbio­ro­wi­ska ludz­kie­go. Jed­nak za­wsze zda­rza­ły się in­dy­wi­du­al­ne ak­cen­ty. Toruń pach­niał suk­nem i zbo­żem, skła­do­wa­ny­mi tutaj do dal­sze­go spła­wu w dół Wisły, do Gdań­ska. Wy­czu­wal­ne były pier­ni­ki, coraz bar­dziej po­pu­lar­ne ciast­ka miej­sco­wych pie­ka­rzy. Jed­nak tego dnia w po­wie­trzu była jedna nuta, która nie pa­so­wa­ła do żad­ne­go z za­pa­chów mia­sta. Była jak ma­leń­ka por­cja przy­pra­wy, która zmie­nia smak całej po­tra­wy. Jad be­re­gy­ni we krwi i pocie Ko­per­ni­ka.

Zelle od razu to po­znał i dał się po­pro­wa­dzić nie­co­dzien­ne­mu prze­wod­ni­ko­wi. Prze­szedł obok ko­ścio­ła świę­tych Janów, skrę­cił w stro­nę rynku. Od bramy Że­glar­skiej cią­gnę­ły tłumy ludzi, naj­pew­niej pa­choł­ków, któ­rzy po­ma­ga­li przy za­ła­dun­ku i roz­ła­dun­ku stat­ków, a teraz uda­wa­li się na za­słu­żo­ną, choć krót­ką hu­lan­kę przy piwie i odro­bi­nie po­lew­ki. Za­pach znikł mo­men­tal­nie, za­głu­szo­ny wszech­obec­nym smro­dem sta­re­go potu, zu­ży­tych łapci i skó­rza­nych butów. Jed­nak Artur już wie­dział, gdzie się kie­ro­wać.

Nigdy wcze­śniej nie był w tym bu­dyn­ku. Mi­ster­nie rzeź­bio­ny w drew­nie szyld gło­sił: "Skrzy­dła Ar­cha­nio­ła", a wy­ma­lo­wa­ny pod na­pi­sem wąż nie­omyl­nie świad­czył o tym, że przy­by­tek jest ap­te­ką. Z resz­tą trud­no było to prze­oczyć – zioła było czuć już na Dro­dze Kró­lew­skiej, nie trze­ba było nawet otwie­rać cięż­kich, dę­bo­wych drzwi.

W przy­ciem­nio­nym, dusz­nym po­miesz­cze­niu ude­rzył go mocny za­pach, ko­rze­ni, wosku, wina i mydła. Przez mo­ment po­wstrzy­my­wał za­wro­ty głowy, jed­no­cze­śnie usil­nie sta­ra­jąc się nie ki­chać. Wy­so­ki, szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna przy la­dzie uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie. Wy­glą­dał jak mnich, bra­ko­wa­ło tylko ton­su­ry.

– Czym mogę słu­żyć? – za­py­tał.

Zelle przy­glą­dał mu się, pró­bu­jąc w tym za­pa­cho­wym ba­ła­ga­nie zna­leźć po­szu­ki­wa­ną nutę. Co praw­da nie do­pusz­czał do sie­bie myśli, że mógł tra­fić źle, ale obez­wład­nia­ją­ca węch mie­sza­ni­na zwo­dzi­ła i oszu­ki­wa­ła.

– Szu­kam sil­nej tru­ci­zny – po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się wę­żo­wej skó­rze w sło­iku, uno­szą­cej się w gę­stej, żół­tej sub­stan­cji.

– To nie tru­ci­zna – z uśmie­chem po­wie­dział ap­te­karz. Zelle mógł­by przy­siąc, że jego głos był zimny jak za­mar­z­nię­te je­zio­ro. – To mik­stu­ra na bóle reu­ma­tycz­ne.

– Po­my­ślał­by kto – mruk­nął zmien­no­kształt­ny.

– Ja­kie­go ro­dza­ju tru­ci­znę panu po­trze­ba? Czy też: co za­mie­rza pan nią truć? Szczu­ry? Inne szkod­ni­ki?

– Jad bo­gin­ki – od­po­wie­dział, wzro­kiem lu­stru­jąc sa­kiew­kę, w któ­rej rze­ko­mo, we­dług pod­pi­su, miała znaj­do­wać się sprosz­ko­wa­na noga żaby. – Naj­le­piej w miarę świe­ży.

– Nie mamy ta­kiej sub­stan­cji. – Usta ap­te­ka­rza zwę­zi­ły się. Artur pod­szedł do lady, oparł się obie­ma dłoń­mi.

– Głowę dam, że gdzieś tutaj wy­czu­łem nutkę gni­ją­cej krwi, w któ­rej krąży taka tru­ci­zna – syk­nął, pa­trząc w twarz szpa­ko­wa­te­go.

Jego oczy zmie­ni­ły się w dwie czar­ne stud­nie, mię­śnie stę­ża­ły. Do­pie­ro teraz po­czuł, że ap­te­karz nie jest, jak się wcze­śniej mogło wy­da­wać, zwy­kłym sprze­daw­cą z, być może, ty­tu­łem ma­gi­stra. Wszech­obec­ne ko­rze­nie i przy­pra­wy oszu­ki­wa­ły pod­sta­wo­wy zmysł więk­szo­ści istot ma­gicz­nych – węch. Ap­te­karz był w rze­czy­wi­sto­ści ma­giem, wy­glą­da­ło na to, że dość po­tęż­nym.

– Odejdź, de­mo­nie – po­wie­dział spo­koj­nie, ale w jego gło­sie czuło się nie­okre­ślo­ną groź­bę. – Wyjdź i nie wra­caj.

– Nie je­stem de­mo­nem – sucho od­rzekł Zelle. – Ani Straż­ni­kiem, choć to pew­nie wy­wnio­sko­wał pan z opo­wie­ści ucznia.

Mag otak­so­wał go za­cie­ka­wio­nym spoj­rze­niem. Z trza­skiem wy­su­nął szu­fla­dę, po­grze­bał we wnę­trzu dło­nią. Nie­wiel­ki, okrą­gły przed­miot po­szy­bo­wał z pręd­ko­ścią bły­ska­wi­cy w stro­nę zmien­no­kształt­ne­go, ten zwin­nym ru­chem zła­pał go w dłoń. Za­pach­nia­ło piż­mem.

– Bez­oar? – zdzi­wił się, po­wstrzy­mu­jąc uśmiech. – Jed­nak mi pan nie ufa?

– Po­wi­nie­nem?

– Mi­ko­łaj Ko­per­nik – przy­po­mniał Zelle, zmie­nia­jąc temat. – To pilne. – Odło­żył ka­mień na ladę.

– Zo­staw go sobie – po­wie­dział mag, na po­wrót przyj­mu­jąc zmę­czo­ny wy­gląd ap­te­ka­rza. – Przy­dat­ny ta­li­zman.

– Artur Zelle – po­wie­dział zmien­no­kształt­ny, wy­cią­ga­jąc dłoń. Szpa­ko­wa­ty przy­jął moc­nym uści­skiem.

– Erazm z Borku. Dla przy­ja­ciół: Cio­łek.

 

 

***

 

 

Pod­zie­mia "Skrzy­deł Ar­cha­nio­ła" wy­da­wa­ły się tu­ne­la­mi bez końca. Z jed­nej piw­nicz­nej izby prze­cho­dzi­ło się tu­ne­lem do ko­lej­nej, tamta znów pro­wa­dzi­ła do innej. Artur stra­cił orien­ta­cję przy szó­stej. Nie miał po­ję­cia, w jakim kie­run­ku idą i jak głę­bo­ko ze­szli. Piw­ni­ce zmie­ni­ły się w losz­ki, losz­ki prze­szły w pie­cza­ry. Ka­pią­ca ze stro­pów woda i stu­kot butów jako je­dy­ne prze­ry­wa­ły wszech­obec­ną ciszę. Fos­fo­ry­zu­ją­ce na nie­bie­sko i zie­lo­no po­ro­sty wy­zna­cza­ły drogę, wio­dąc obok nik­ną­cych w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach komór i omi­ja­jąc bez­den­ne stud­nie. Po­wie­trze prze­sy­co­ne było wil­go­cią, za­pa­chem zgni­li­zny i grzy­bów.

W końcu tra­fi­li przed nad­gry­zio­ne zębem czasu drew­nia­ne drzwi bez okuć. Wy­glą­da­ły jakby zaraz miały się roz­paść, jed­nak ap­te­karz pchnął je sil­nie i pew­nie. Za­skrzy­pia­ły za­wia­sy i ich oczom uka­za­ła się prze­stron­na, do­brze oświe­tlo­na kom­na­ta pełna reort, alem­bi­ków, roz­dzie­la­czy, pal­ni­ków. Gdzieś coś się prze­le­wa­ło, coś się skra­pla­ło, jakiś brą­zo­wy płyn bul­go­tał, pod­grze­wa­ny nie­bie­skim pło­mie­niem. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach mięty, nardu, róży i cy­na­mo­nu.

Erazm ge­stem za­pro­sił go­ścia do środ­ka. Ko­per­nik, zzie­le­nia­ły na twa­rzy, krzą­tał się przy stole, mie­szał w kol­bie płyny, które za nic nie chcia­ły się po­łą­czyć, tylko tań­czy­ły w szkla­nym na­czy­niu, two­rząc prze­ni­ka­ją­ce się, żółte i czer­wo­ne wiry i spi­ra­le. Mistrz chrząk­nął.

– Masz go­ścia – po­wie­dział, zanim uczeń zdą­żył za­re­ago­wać. Męż­czy­zna odło­żył kolbę, wy­tarł dło­nie w czar­ny far­tuch.

– Pro­szę sia­dać – uśmiech­nął się Ko­per­nik. – Rad je­stem, że się znów spo­ty­ka­my, panie…

– Zelle. Artur Zelle – po­wie­dział zmien­no­kształt­ny.

– Jak się panu udało mnie zna­leźć?

– Mam dobry węch – od­rzu­cił Zelle. – Chciał­bym cię za­py­tać o kilka rze­czy.

– To jesz­cze nie jest ni­gre­do – burk­nął Erazm, oglą­da­jąc pod świa­tło po­zo­sta­wio­ną przez Mi­ko­ła­ja kolbę . Zaraz potem wylał za­war­tość do wiel­kie­go, drew­nia­ne­go wia­dra sto­ją­ce­go obok stołu.

– Pro­szę pytać – Ko­per­nik nie zwró­cił uwagi na burk­nię­cia mi­strza.

– Uczest­ni­czył pan kie­dy­kol­wiek w sa­ba­cie, zbo­rze, albo zlo­cie czar­no­księ­skim w oko­li­cach Kra­ko­wa?

Ko­per­nik zdzi­wił się, nie ukry­wał tego.

– Dla­cze­go pyta mnie pan o takie rze­czy? – nie­mal wy­buch­nął.

– Pro­szę mnie nie zro­zu­mieć źle, ale po­szu­ku­ję przy­ja­cie­la, któ­re­go nie wi­dzia­łem od dłu­gie­go czasu. Sły­sza­łem plot­ki, że po­ja­wiał się cza­sa­mi na około kra­kow­skich zbo­rach.

– Bro­da­ty wiesz­czy na siwku – bar­dziej stwier­dził niż spy­tał Erazm. – Mówią, że to sam Do­bry­nia Ni­ki­tycz, prze­klę­ty przez Boga, wa­łę­sa się po świe­cie, pró­bu­jąc zna­leźć swoje miej­sce. Wie­dzia­łem, że skądś cię znam i gdzieś już wi­dzia­łem. Kim je­steś, Ar­tu­rze Zelle, który po­da­jesz się za zmien­no­kształt­ne­go, a jed­nak bli­żej ci do de­mo­na?

Zmien­no­kształt­ny przyj­rzał mu się ba­daw­czo, z bły­skiem w oku. Długo nie od­po­wia­dał.

– Kim pan jest, Era­zmie z Borku, przez przy­ja­ciół zwany Cioł­kiem, że bywał pan na sa­ba­tach już ponad dwie­ście lat temu?

– In­for­ma­cja za in­for­ma­cję.

– Pro­szę.

– Je­stem mistrz Wi­te­lon, zwany Vi­tel­lo Thu­rin­go­po­lo­nis.

Artur po­ki­wał z uzna­niem.

– Alo­sza Po­po­wicz, syn Le­on­ti­ja z Ro­sto­wa.

Wi­te­lo przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Cie­ka­we – po­wie­dział, prze­cią­ga­jąc sy­la­by. – Ile to już lat? Bę­dzie pod trzy­sta?

– Bę­dzie – bez­na­mięt­nie od­po­wie­dział Po­po­wicz. – Skoro pan jest tym słyn­nym ma­giem, al­che­mi­kiem i uczo­nym, to może zdo­łał­by mi pan pomóc od­na­leźć przy­ja­cie­la?

– Jaka jest praw­da? – spy­tał w za­my­śle­niu Wi­te­lon, mó­wiąc jakby cał­ko­wi­cie bez związ­ku, do sie­bie, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na Po­po­wa.

– Co to jest praw­da? – od­rzekł Popow, trąc dło­nie.

– Nie po­mo­gę ci go od­na­leźć. Boję się, że to nie jest moż­li­we.

– Dla­cze­go?

– Wcale nie chcesz go spo­tkać. Py­ta­nie to tylko pre­tekst, żeby prze­ko­nać się, co tak in­try­gu­ją­ce­go jest w tym tutaj czło­wie­ku. – Wska­zał na Ko­per­ni­ka. – Co cię tak do niego cią­gnie. Cie­ka­wość: jak to się stało, że jako je­dy­ny z le­gen­dar­nych bo­ha­te­rów za­cho­wa­łeś ludz­ką formę?

– Słod­ka ta­jem­ni­ca – od­parł Alo­sza bez cie­nia uśmie­chu. – Czy też słona.

Ko­per­nik chrząk­nął, naj­wi­docz­niej czu­jąc się za­po­mnia­ny.

– Cho­dzi o krew? – spy­tał.

– Zdol­na be­stia – przy­znał z uzna­niem Zelle, ale nie spo­glą­dał na kupca, tylko na maga.

– To nie jest boska kara – po­wie­dział po chwi­li Wi­te­lon, wy­rwa­ny z za­my­śle­nia – tylko par­tac­ka klą­twa. Dziwi mnie, że nikt się do tej pory nie po­ła­pał.

Popow spo­glą­dał na niego z wy­ra­zem za­cie­ka­wie­nia na twa­rzy.

– Świad­czy o tym fakt – cią­gnął – że mo­żesz po­wstrzy­mać trans­for­ma­cję. Zga­du­ję, że twoja de­mo­nicz­na forma to żmij?

Zmien­no­kształt­ny wolno ski­nął głową.

– Jak to się stało, że za­czą­łeś się prze­mie­niać?

– Ob­ra­zi­łem Boga po tym, jak po­mógł mi i moim to­wa­rzy­szom po­ko­nać…

– Znam le­gen­dę. Chcę fak­tów. Jak wy­glą­da­ło oto­cze­nie, z kim na­praw­dę wal­czy­li­ście?

Wo­jow­nik stro­pił się, my­ślał dłuż­szą chwi­lę. Pró­bo­wał przy­wo­łać w pa­mię­ci tam­ten dzień, kiedy razem z to­wa­rzy­sza­mi broni zmie­rzył się z hor­da­mi pogan. Pa­mię­tał szczęk że­la­za, krzy­ki, ogień i trupy. Na końcu zaś uczu­cie dumy, to­wa­rzy­szą­ce przy­glą­da­niu się ucie­ka­ją­cym od­dzia­łom wroga.

– Wal­czy­li­śmy z Ta­ta­ra­mi – za­czął. – Na­je­cha­li na­sze­go su­we­re­na, słu­ży­li­śmy wtedy knia­zio­wi Wło­dzi­mie­rzo­wi. Nie pa­mię­tam nazwy mia­sta, które bro­ni­li­śmy, to, jak się rze­kło, było dawno. Nie zwra­ca­li­śmy więk­szej uwagi na geo­gra­fię, ważne, że sta­li­śmy u boku Wło­dzi­mie­rza. Pa­mię­tam, że mia­sto pło­nę­ło, wszę­dzie był ogień i krew…

– Wszyst­ko jasne – bez­ce­re­mo­nial­nie prze­rwał mu mag, zanim tam­ten na dobre roz­po­czął opo­wieść. – Par­tac­ko rzu­co­na klą­twa, z uży­ciem ele­men­tu ognia. Nic dziw­ne­go, że picie krwi wod­nych istot na jakiś czas cofa jej dzia­ła­nie. Myślę, że mo­że­my to od­czy­nić.

Alo­sza spoj­rzał na niego, a Ko­per­nik mógł­by przy­siąc, że w tym spoj­rze­niu przez chwi­lę do­strzegł wro­gość. Nie­uchwyt­ną, bez­słow­ną groź­bę.

– Pan się tego boi – po­wie­dział zdu­mio­ny. Po chwi­li zo­rien­to­wał się, że sie­dzi z pół­otwar­ty­mi usta­mi. – Panie Zelle, pan się boi wró­cić do nor­mal­no­ści.

Alo­sza Popow alias Artur Zelle ob­da­ro­wał kupca tak mor­der­czym spoj­rze­niem, że ten aż się sku­lił. Wi­te­lon chwy­cił coś ze stołu.

– Mam swój – po­wie­dział Popow, po­ka­zu­jąc na dłoni bez­oar. – Mó­wi­łem ci, nie je­stem de­mo­nem.

– Nie chcesz też być czło­wie­kiem – pod­su­mo­wał al­che­mik. – To jest smut­ne, wiesz?

– Od dwu­stu z moc­nym ha­kiem lat żyję tak, jak żyję. Nikt nie lubi zmian. Poza tym nie tylko ja tutaj mam awer­sję do umie­ra­nia.

– Nie­któ­rzy nie lubią też za­bi­jać bez ko­niecz­no­ści.

– Jako żmij za­bił­bym znacz­nie wię­cej ludzi.

– Albo ktoś za­bił­by cie­bie. Tak jak ty po­zba­wi­łeś głowy Tu­ga­ry­na.

Po­po­wicz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wy­bra­łem swoją drogę.

– Gdy­byś zmie­nił zda­nie, mo­żesz na nas li­czyć.

 

 

***

 

 

– Oni chcą dać mi drugą szan­sę – po­wie­dział Popow, sior­biąc pach­ną­cy bzem i mio­dem napój. – Twier­dzą, że to od­wra­cal­ne.

Leszy przy­glą­dał mu się czer­wo­ny­mi, dzi­ki­mi oczy­ma, jed­nak Alo­sza wie­dział, że ta wście­kłość to tylko pozór, ilu­zja wcie­le­nia. Myśli Woł­cha za­wsze były spo­koj­ne i zimne, jak ma­ce­doń­ska stal w ręku wpraw­ne­go szer­mie­rza. Cza­sa­mi mogły być tak samo za­bój­cze.

– Ja bym nie miał nic prze­ciw­ko – rzekł po dłu­giej chwi­li. – Sam bym się z chę­cią po­zbył tego… Sam nie wiem, jak to na­zwać. Tej sko­ru­py.

Stał opar­ty o nie­wiel­ką brzo­zę, sior­biąc go­rą­cy napar z drew­nia­ne­go kubka. W za­my­śle­niu spo­glą­dał gdzieś mię­dzy drze­wa, w nie­uchwyt­ny dla ni­ko­go in­ne­go punkt.

– Kosz­tem dłu­go­wiecz­no­ści – ni z tego, ni z owego wy­pa­lił Popow. – Albo nie­śmier­tel­no­ści, jesz­cze się nie do­wie­dzia­łem, jak długo żyją tacy jak my.

– I tak to w końcu stra­ci­my. Kiedy się tutaj spro­wa­dzi­łem, ten las był ol­brzy­mią pusz­czą. Do naj­bliż­szych sie­dzib ludz­kich mia­łem pół­to­ra dnia drogi rysim szla­kiem. A teraz? Z le­go­wi­ska widzę skraj lasu. Za dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia lat mój dom bę­dzie za­ora­nym polem, bo lu­dzie muszą się roz­wi­jać. Po­trze­bu­ją te­re­nu, je­dze­nia, drew­na. Prę­dzej czy póź­niej i tak mnie do­pad­ną, na­dzie­ją na widły, od­rą­bią łeb i spalą.

Po­wie­dział to w taki spo­sób, że jego słowa za­brzmia­ły jak oczy­wi­sta praw­da do­stęp­na każ­de­mu. Popow nigdy wcze­śniej się nad tym nie za­sta­na­wiał, wzru­szył więc ra­mio­na­mi.

– Mi to nie grozi – po­wie­dział. – Miesz­kam w mie­ście, to mia­sta się roz­wi­ja­ją.

– W końcu kogoś zde­ner­wu­je fakt, że pre­cy­zyj­nie raz w ty­go­dniu znika ko­lej­ny czło­wiek. Ktoś za­in­te­re­su­je się spra­wą. I, nie chcę ci ży­czyć źle, ale w końcu mo­żesz tra­fić na lep­sze­go od sie­bie.

– Boże ucho­waj – po­wie­dział zmien­no­kształt­ny.

– Ucho­waj – od­rzekł leszy.

Sie­dzie­li na po­la­nie, słu­cha­jąc śpie­wu pta­ków i de­lek­tu­jąc się świe­żym, le­śnym po­wie­trzem. Od nie­zbyt od­le­głych pól wiatr niósł za­pach dymu i mięsa pie­czo­ne­go w ogni­sku.

– Świat po­szedł do przo­du – za­czął leszy – a lu­dzie nie zmie­ni­li się ani tro­chę. Mięso w ogni­sku nie zmie­ni­ło się nawet odro­bi­nę. Las, po dwu­stu la­tach, nadal pach­nie tak samo.

– I tylko wódkę pędzą lep­szą – od­po­wie­dział Alo­sza. – Chciał­bym po­ga­dać jesz­cze z Do­bry­nią i Ilją. Oni za­słu­gu­ją na wybór.

– Nie je­steś im nic dłuż­ny, Alo­sza.

Zmien­no­kształt­ny skrzy­wił się na dźwięk swo­je­go imie­nia. Jed­nak tym razem nie pro­te­sto­wał.

– Jak po­wie­dział słyn­ny mag: par­tac­ka klą­twa. Żadna kara boska.

 

 

***

 

 

Dru­idzi przy­wi­ta­li go chło­stą wi­ją­ce­go blusz­czu i in­ter­wen­cją ma­gicz­nie ani­mo­wa­nych drzew. Leszy, w for­mie rysia, jak za­wsze sie­dział w bez­piecz­nej od­le­gło­ści i przy­glą­dał się przed­sta­wie­niu. Gdyby nie fakt, że zwie­rzę­ce wcie­le­nie nie po­zwa­la­ło mu na to, z pew­no­ścią oka­zał­by nie­zwy­kłe roz­ba­wie­nie całym zaj­ściem. Takie zda­rze­nia nigdy nie prze­sta­wa­ły śmie­szyć.

Sza­mo­ta­ni­na trwa­ła dłuż­szą chwi­lę, zanim zo­rien­to­wa­no się, że in­tru­zem nie jest demon, za któ­re­go Alo­szę za­wsze uwa­ża­li lu­dzie ma­ją­cy ja­kieś do­świad­cze­nia z magią, tylko stary, dawno nie­wi­dzia­ny zna­jo­my.

De­cy­zję o wy­pra­wie do dru­idz­kie­go gaju pod­ję­li wie­czo­rem, przy ko­la­cji. Miej­sco­wi ka­pła­ni sły­nę­li z nie­zwy­kłych zdol­no­ści wiesz­czych i me­dial­nych, dla­te­go zda­rza­ło się, że piel­grzy­mo­wa­li do nich nie tylko miesz­kań­cy Prus, ale rów­nież Po­la­cy, Li­twi­ni czy Czesi. Świę­ty Gaj Tu­chol­ski, jak na­zy­wa­no to miej­sce od ponad stu lat, przez pół ty­siąc­le­cia zdą­żył wy­ro­bić sobie re­no­mę na po­ło­wie kon­ty­nen­tu, a mo­dlić się do Ducha Wiel­kie­go Dębu przy­by­wa­li nawet chrze­ści­ja­nie z kra­jów za­cho­du.

Wiel­ki Dąb był, we­dług dru­idów, głów­ną sie­dzi­bą Pe­ru­na w tym re­jo­nie, a świad­czyć o tym miał fakt, że drze­wo z za­dzi­wia­ją­cą re­gu­lar­no­ścią ude­rza­ne było przez pio­ru­ny. Efekt był taki, że licz­ne bli­zny po­kry­ły korę dębu, jed­nak nigdy żadna gałąź nie zo­sta­ła zła­ma­na, a drze­wo cią­gle stało.

Ar­tu­ra nie ob­cho­dzi­ła mo­dli­twa do Ducha Drze­wa, nie chciał me­dy­to­wać, nie miał za­mia­ru skła­dać ofiar pra­daw­nym bó­stwom. Celem jego wę­drów­ki była nie­wiel­ka chat­ka Szczu­ro­mie­cha, który był, we­dług Woł­cha, naj­zna­ko­mit­szym me­dium wśród tu­tej­szych dru­idów, a przez lata zna­jo­mo­ści zdą­żył za­przy­jaź­nić się z Wie­sie­sła­wie­wi­czem.

Zmien­no­kształt­ny wy­plą­tał się z po­ucze­pia­nych jego ubra­nia ga­łą­zek, przyj­rzał się nieco za­kło­po­ta­nym, ale nie skry­wa­ją­cym uciesz­nych uśmie­chów twa­rzom mło­dych ka­pła­nów z drew­nia­ny­mi sier­pa­mi przy­pię­ty­mi na ra­mio­nach lnia­nych, sza­ro­brą­zo­wych szat. Elita dru­idz­kich wo­jow­ni­ków. Ti­mer­le­ci.

Kiedy pa­trzy­ło się na nich z boku, na nie­win­ne pa­cho­lę­ta rzu­ca­ją­ce ob­rę­cza­mi do celu, ba­wią­ce się w spo­sób przy­sta­ją­cy ra­czej dzie­się­cio­let­nim la­to­ro­ślom nie­zbyt za­moż­nych miesz­czan, można było uznać, że to tylko banda mło­dzie­niasz­ków, któ­rzy nawet nie sta­ra­ją się wy­glą­dać groź­nie. Ro­ze­śmia­ne, ogo­lo­ne buźki my­li­ły, o czym nie­je­den in­truz zdą­żył się prze­ko­nać. W razie po­trze­by kilku Ti­mer­le­tów po­tra­fi­ło być bar­dziej za­bój­czy­mi, niż cała armia Krzy­żac­ka.

Artur prze­szedł obok nich, trą­ca­jąc jed­ne­go z mło­dych dru­idów ra­mie­niem. Chciał za­de­mon­stro­wać swoją złość, a jed­no­cze­śnie wie­dział, że nic mu nie grozi. Ti­mer­le­ci, wbrew wszel­kim po­zo­rom, byli wy­szko­lo­ny­mi za­wo­dow­ca­mi, nie da­wa­li się spro­wo­ko­wać.

Od razu też oka­za­ło się, że za­dba­no o zgu­bio­ne­go wcze­śniej konia. Zwie­rzę, szla­chet­ny arab o ła­bę­dziej szyi, nie spło­szy­ło się, kiedy dru­idzi obez­wład­nia­li jeźdź­ca. Szpa­czek od­kłu­so­wał na nie­wiel­ką od­le­głość i, zmę­czo­ny ca­ło­noc­ną wy­pra­wą, szczy­pał spo­koj­nie trawę, nie przej­mu­jąc się ha­ła­sem i prze­kleń­stwa­mi wła­ści­cie­la. Zmien­no­kształt­ny po­dej­rze­wał, że mogło to mieć jakiś zwią­zek z aurą tego miej­sca i wszech­obec­ną magią, która spra­wia­ła, że obok sie­bie wy­le­gi­wa­ły się ja­gnię­ta i wilki, a dziec­ko mogło bez prze­szkód bawić się przy norze żmii.

Koń za­trząsł łbem, za­par­skał ra­do­śnie, kiedy jeden z dru­idów roz­pi­nał po­pręg. Trud­no było oprzeć się wra­że­niu, że łasi się do star­ca jak kot do wła­ści­cie­la. Pro­blem w tym, że od kota był nieco więk­szy.

 

Szczu­ro­miech pierw­szą mło­dość miał już dawno za sobą. Drugą i trze­cią pew­nie też, choć trud­no było okre­ślić to z całą pew­no­ścią, z po­wo­du siwej brody, za­sła­nia­ją­cej więk­szą część twa­rzy. Kiedy tylko wy­ja­śni­li mu cel wi­zy­ty za­ka­sał rę­ka­wy burej szaty, od­sła­nia­jąc we­le­so­wy try­kwert wy­ta­tu­owa­ny na przed­ra­mie­niu. Za­tarł ręce.

– To, sza­now­ni pa­no­wie, bę­dzie nie­zwy­kle pro­ste za­da­nie. Dziwi mnie fakt, że mag Wołch nie za­brał się za to sa­mo­dziel­nie – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na le­sze­go. – Ale nic to, nic to. Żaden pro­blem. – Zmru­żył oczy.

Zanim się spo­strze­gli już ścią­gał z koł­ków i haków aro­ma­tycz­ne zioła, nie­któ­re jesz­cze świe­że, inne po­de­schłe i zżółk­nię­te. Spraw­ny­mi ru­cha­mi uplótł kilka na­wę­zów, z roz­ma­ry­nu skle­cił bran­so­let­ki, które miały chro­nić przed ne­ga­tyw­ną ener­gią.

W tym cza­sie leszy zajął się roz­pa­le­niem ogni­ska przed chatą, a Zelle przy­glą­dał się przy­go­to­wa­niom po­pi­ja­jąc wino i nie do końca wie­dząc, co ma ze sobą zro­bić. Prze­spa­ce­ro­wał się kilka razy do­oko­ła po­la­ny, o mały włos nie stra­cił butów, bez­myśl­nie wcho­dząc w bagno nie­da­le­ko za linią drzew, a kiedy udało mu się w końcu wy­czy­ścić je z błota, druid oznaj­mił, że wszyst­ko jest go­to­we.

 

– Na Pe­ru­na! – ryk­nął Szczu­ro­miech gło­sem po­sęp­nym i do­stoj­nym, usta­wia­jąc się przed trzesz­czą­cym ogni­skiem i wzno­sząc ra­mio­na ku niebu – Na sierp i topór! Bła­gam cię, Panie Bły­ska­wic, o twe bło­go­sła­wień­stwo!

Za­sy­czał wrzu­ca­ny do ognia nawęz, w górę strze­li­ły snopy iskier, roz­świe­tla­ją­ce ciem­ny, aro­ma­tycz­ny dym.

– Na Swa­ro­ży­ca! – kon­ty­nu­ował. – Niech ten ogień, przed­wiecz­ny dar bogów, nigdy nie zga­śnie w na­szych do­mach!

Pło­mie­nie za­fa­lo­wa­ły, czer­niąc ko­lej­ną por­cję ziół.

– To był wstęp – szep­nął zmien­no­kształt­ne­mu do ucha leszy. – Przy­go­to­wa­nie. Teraz bę­dzie wła­ści­wy ob­rzą­dek, choć nie spo­dzie­wał­bym się ni­cze­go spe­cjal­ne­go. Magia dru­idów nie jest zbyt efek­tow­na.

Druid pod­cią­gnął rę­ka­wy, syp­nął trza­ska­ją­cym ja­sny­mi iskier­ka­mi prosz­kiem. Przy­gła­dził brodę i znów wy­cią­gnął ręce.

– Bądź po­chwa­lo­ny, We­le­sie, Panie Wy­ra­ju i wszel­kiej sztu­ki ta­jem­nej! Chwa­lę twe imię, Wszech­po­tęż­ny Magu!

Jed­nym hau­stem wypił za­war­tość nie­wiel­kie­go bu­kłacz­ka. Nie­mal w mo­men­cie jego twarz po­si­nia­ła, wy­da­wa­ło się też, że na­pęcz­nia­ła, jak u trupa, uno­szą­ce­go się w je­zio­rze.

– Po­zwól mi – za­skrze­czał z tru­dem – zo­ba­czyć rze­czy te­raź­niej­sze! Otwórz moją we­wnętrz­ną… – nie do­koń­czył. Padł na zie­mię z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, z rę­ka­mi cią­gle jesz­cze wy­cią­gnię­ty­mi ku górze. Kilka razy za­czła­pał szczę­ką, wes­tchnął i znie­ru­cho­miał. Leszy w zdu­mie­niu po­tarł czoło.

– Chyba nie o to cho­dzi­ło – stwier­dził nie­mal bez­na­mięt­nie. Zelle zdzi­wił się, bo wie­dział, że Wołch i Szczu­ro­miech znali się od dość dawna, wręcz byli przy­ja­ciół­mi. Można by się po magu spo­dzie­wać bar­dziej ży­wio­ło­wej re­ak­cji na śmierć kon­fra­tra.

– Chyba nie. Co teraz zro­bi­my?

Leszy nie zdą­żył od­po­wie­dzieć. Druid ze świ­stem za­cią­gnął się po­wie­trzem, ze­rwał się na równe nogi. Oby­dwaj go­ście in­stynk­tow­nie od­sko­czy­li. Twarz sta­rusz­ka przy­po­mi­na­ła maskę gro­bo­wą. Nie była już na­puch­nię­ta i sina, teraz stra­ci­ła wszel­ki wyraz, jak ka­mien­ny posąg, któ­re­go rysy zmięk­czy­ły i wy­gła­dzi­ły licz­ne desz­cze. Ogni­sko strze­li­ło ol­brzy­mim pło­mie­niem. Druid za­ma­chał rę­ka­mi, wrzu­cił do niego resz­tę ziół, pió­ro­pu­sze iskier wy­strze­li­ły aż nad ko­ro­ny drzew. Cięż­ki dym opa­da­ją­cy ku ziemi nie­spiesz­nie for­mo­wał się w syl­wet­ki du­chów i de­mo­nów, które okrą­ża­ły ich, mu­ska­jąc ciała zim­ny­mi, pach­ną­cy­mi sosną i zio­ła­mi mac­ka­mi.

– Nawie – nie do­wie­rzał leszy. – Praw­dzi­we nawie.

Ar­tu­ro­wi nie po­do­ba­ły się te zjawy. Sta­rał się uni­kać ich do­ty­ku, pró­bo­wał la­wi­ro­wać mię­dzy nimi, ustę­pu­jąc im miej­sca. Było w tych ży­wych cie­niach coś od­ra­ża­ją­ce­go, co spra­wia­ło, że sam ich widok od­py­chał i znie­chę­cał do za­po­zna­wa­nia się z dym­ny­mi syl­wet­ka­mi.

– Nic ci nie grozi – zim­nym gło­sem wy­re­cy­to­wał druid. Jego twarz nie zmie­ni­ła się ani odro­bin­kę, wy­da­wa­ło się, że głos do­cho­dzi gdzieś z tyłu, zza niego. Wy­glą­dał jakby był tylko ma­rio­net­ką w rę­kach spraw­ne­go lal­ka­rza.

Zjawy skłę­bi­ły się w jed­nym miej­scu, two­rząc szaro – czar­ny obłok, nie­prze­nik­nio­ny dla wzro­ku. Gdzie­nie­gdzie w kłę­bo­wi­sku można było jesz­cze roz­po­znać ludz­ką formę, jed­nak syl­wet­ka taka zaraz mie­sza­ła się z dymem i wpa­so­wy­wa­ła w gę­stwi­nę.

Nagle nawie zni­kły. Mo­men­tal­nie, w jed­nej chwi­li. Roz­pły­nę­ły się w po­wie­trzu, po­zo­sta­wia­jąc po sobie je­dy­nie za­pach i po­wo­li uno­szą­cy się kłąb dymu, z któ­re­go wy­ło­ni­ły się syl­wet­ki dwóch zdez­o­rien­to­wa­nych wo­jow­ni­ków. Do­bry­ni Ni­ki­ty­cza i Ilji Mu­rom­ca.

– Co do… – za­jąk­nął się Do­bry­nia, wi­dząc przed sobą ogni­sko i trzech męż­czyzn. Dwóch wpa­try­wa­ło się w niego z lek­kim zdu­mie­niem, a trze­ci z ka­mien­ną twa­rzą spo­glą­dał gdzieś da­le­ko przed sie­bie.

– Czego tu… – zdzi­wił się Ilja, na­tra­fia­jąc wzro­kiem na tę samą scen­kę. – Alo­sza? – spy­tał po chwi­li. – Do­bry­nia? Co to ma być, kurwa?

– Też się za­sta­na­wiam – stwier­dził sucho Ni­ki­tycz, za­ci­ska­jąc pię­ści.

– We­zwa­li­śmy was – od­parł po chwi­li Artur, nie do końca wie­dząc, co ma po­wie­dzieć.

– Wła­ści­wie to we­zwa­li­śmy wasze formy astral­ne, na czas in­ter­wen­cji owi­nię­te w ma­gicz­ne ciała, które imi­tu­ją praw­dzi­we ciała sprzed prze­mia­ny – wy­ja­śnił rze­czo­wo leszy. Do­bry­nia spoj­rzał na niego z całą su­ro­wo­ścią i chło­dem nie­bie­skich oczu. – Choć wła­ści­wie to we­zwał was ten druid.

– Kim ty, kurwa, je­steś? – spy­tał.

– Wołch Wie­sie­sła­wie­wicz – przed­sta­wił się leszy. – Wal­czy­łem z wami prze­ciw Ta­ta­rom – przy­po­mniał.

Ilja po­tarł ciem­ną brodę w za­my­śle­niu.

– Ja go pa­mię­tam, Do­bry­nia. To ten mag jest, chyba.

– Pa­mię­tam – zo­rien­to­wał się wo­jow­nik. – Ale to i tak nie wy­ja­śnia, co się tutaj dzie­je – grzmot­nął.

– Nie de­ner­wuj się, Do­bry­nia – spró­bo­wał uspo­ko­ić Zelle. – To mój po­mysł i już wam wszyst­ko wy­ja­śniam.

Ni­ki­tycz zna­lazł stary pie­niek, roz­siadł się na nim na tyle wy­god­nie, na ile po­zwa­la­ło twar­de drew­no. Mu­ro­miec usiadł na pię­tach przy ogni­sku, grze­jąc dło­nie. Artur sta­nął przed nimi, po dru­giej stro­nie ogni­ska, gotów do skła­da­nia wy­ja­śnień. Druid ska­mie­niał w bez­ru­chu. Leszy wzru­szył ra­mio­na­mi, po­szedł gdzieś na skraj po­la­ny.

– Nie będę owi­jał w ba­weł­nę – stwier­dził zmien­no­kształt­ny, kiedy wszy­scy za­ję­li do­god­ne po­zy­cje. – Chcia­łem was prze­pro­sić za to, co się stało.

Ni­ki­tycz par­sk­nął. Mu­ro­miec nie był jed­nak aż tak wy­ro­zu­mia­ły dla szla­chet­nych in­ten­cji, które przy­świe­ca­ły daw­ne­mu kom­pa­no­wi pod­czas przy­wo­ły­wa­nia go.

– Po­rą­ba­ło cię – stwier­dził sucho, wsta­jąc. Ob­szedł ogni­sko, sta­nął obok Zel­le­go. Przez mo­ment wpa­try­wa­li się w sie­bie, po czym Ilja trza­snął Ar­tu­ra w szczę­kę. W cios wło­żył całą swoją fru­stra­cję i złość, które na­ra­sta­ły w nim przez dłu­gie dzie­się­cio­le­cia. Zmien­no­kształt­ne­go od­rzu­ci­ło w tył, za­chwiał się, ale nie upadł. Przed spo­tka­niem z zie­mią po­wstrzy­ma­ły go silne ręce le­sze­go, który zja­wił się nie wia­do­mo skąd.

– Spo­koj­nie – po­wie­dział. – Naj­pierw po­słu­chaj­cie, co Alo­sza ma wam do po­wie­dze­nia.

– Gówno mnie to ob­cho­dzi – wy­ce­dził przez za­ci­śnię­te szczę­ki Ilja.

– Gęba w kubeł, Mu­ro­miec – Ni­ki­tycz po­tra­fił być nie­zwy­kle sta­now­czy, kiedy wy­ma­ga­ła tego sy­tu­acja. – I słu­chaj.

Leszy spoj­rzał na niego dzięk­czyn­nym wzro­kiem.

– Jest ktoś, kto twier­dzi, że może nas z tego wy­le­czyć.

Wo­jow­ni­cy spo­glą­da­li na by­łe­go kom­pa­na z mie­sza­ni­ną nie­do­wie­rza­nia i roz­ba­wie­nia, ryk­nę­li śmie­chem.

– Alo­sza, przy­ja­cie­lu! – wy­du­kał przez łzy Do­bry­nia. – Z czego ty chcesz nas le­czyć? Z kary bo­skiej?

– Je­dy­ne le­kar­stwo – dodał Mu­ro­miec po­waż­nie­jąc – to od­ku­pie­nie win. Poza tym… – za­wa­hał się. – Skoro już przy­wa­li­łem ci w ryj mogę to po­wie­dzieć: przy­wy­kłem do tego życia. Jest mi tak do­brze.

Do­bry­nia nad­garst­kiem otarł łzy spły­wa­ją­ce po po­licz­ku, wes­tchnął.

– Ja też mam się cał­kiem nie­źle – dodał. – Nie chcę zmian.

– Zmia­ny – po­wie­dział druid wolno, głu­cho. – Zmia­ny was od­naj­dą. Kiedy Pan Dwóch Kró­lestw się­gnie po uro­dzaj­ną zie­mię, po­pły­nie krew szu­braw­ców. Szu­braw­ców, któ­rzy uzur­pu­ją sobie prawo do drę­cze­nia jej dzie­ci. Dzie­ci pod­nio­są dłoń na panów, a dłoń nie zo­sta­nie im od­cię­ta, bo siła leży w jed­no­ści. Jed­ność na­ru­szy fałsz Czar­ne­go Krzy­ża, który Jasz­czu­ra prze­gnać pra­gnie, ale Jasz­czur z po­mo­cą Wiel­kie­go Li­twi­na Czar­ny Krzyż pożre. W tym cza­sie ucisk za­pa­nu­je nad lal­ka­mi We­le­sa taki, że nie­wie­le z nich na świe­cie zo­sta­nie. Zo­sta­ną ci, któ­rzy uci­sku się nie lę­ka­ją i wyjdą na­prze­ciw wy­ro­kom losu. Los nie po­zwo­li żyć żad­ne­mu z fał­szy­wych braci.

Prze­rwał ty­ra­dę, żeby za­czerp­nąć tchu. Leszy po­sta­no­wił dzia­łać. Wie­dział, że od­sła­nia­nie wy­ro­ków bo­skich nigdy nie koń­czy­ło się do­brze. Chwy­cił dru­ida za ramię, ten spoj­rzał w czer­wo­ne oczy pu­sty­mi gał­ka­mi.

– Sy­no­wi węża i ko­bie­ty – po­wie­dział wpa­tru­jąc się nie­wi­dzą­cy­mi oczy­ma w le­sze­go – od­mó­wią bo­sko­ści. Nigdy nie wcho­dzi się dwa razy do tej samej wody, niech wody wy­strze­ga się jak ognia. Woda z nie­bios po­chło­nie jego mo­gi­łę tak, że pa­mięć o nim prze­trwa tylko w le­gen­dach.

Druid chwy­cił le­sze­go za barki i pod­niósł, jakby Wołch ważył mniej, niż worek ziar­na. Zelle, wi­dząc co się świę­ci, do­sko­czył i po­mógł ma­go­wi wy­rwać się z niedź­wie­dzie­go uści­sku. Spró­bo­wał obez­wład­nić wiesz­cza.

– Ten, który wła­snym imie­niem gar­dzi – głu­cho prze­mó­wił Szczu­ro­miech – do­pó­ty bę­dzie wzgar­dzo­ny, do­pó­ki po­jed­na­nia nie zazna. Oj­ciec sław­nych synów umrze zanim zo­sta­ną po­czę­ci, wodny stwór wcią­gnie go do ziemi. Umrze, ale żyć bę­dzie i nie zazna spo­ko­ju w wę­gier­skiej mie­dzi, ani w suk­nie, ani w zbożu. Zanim od­ku­pie­nia zazna bój sto­czy, nie o wła­sną spra­wę. Na ko­niec spo­kój od­zy­ska, a śmierć podła do­pad­nie go po­now­nie, razem z wie­lo­ma in­ny­mi. Chwa­ły synów swo­ich nie do­świad­czy… – za­krztu­sił się, kaszl­nął i wy­padł z uści­sku Zel­le­go. Padł na ko­la­na krztu­sząc się i plu­jąc śliną. W tym samym cza­sie roz­wia­ły się ma­gicz­ne ciała zdu­mio­nych Ni­ki­ty­cza i Mu­rom­ca, czar prze­stał dzia­łać, kiedy druid ock­nął się z transu.

– Kurwa – wy­char­czał w końcu. – Daj­cie wódki.

Al­ko­hol zna­lazł się od razu. Szczu­ro­miech przy­warł usta­mi do gą­sior­ka, pił długo, łzy cie­kły mu stru­mycz­ka­mi po po­licz­kach. W końcu ode­rwał się od szyj­ki, nieco za­mglo­ny­mi ocza­mi spoj­rzał na le­sze­go i zmien­no­kształt­ne­go.

– Do­ga­da­li­ście się? – spy­tał.

– Nie – za­prze­czył Wołch. – Nie chcie­li się do­ga­dać.

– Przy­kro mi. – Wyraz twa­rzy dru­ida wcale na to nie wska­zy­wał. Wła­ści­wie to nie wska­zy­wał na nic. – Długo ga­da­łem?

– Co nieco zdą­ży­łeś zdra­dzić.

– Kurwa. Nie lubię grze­bać w spra­wach Czasu – zmar­twił się. W końcu wzru­szył ra­mio­na­mi. – Cóż, ry­zy­ko za­wo­do­we.

– Dzię­ku­ję, Szczu­ro­mie­chu – wtrą­cił się Zelle. – Teraz przy­naj­mniej może będę wie­dział, co ze sobą zro­bić.

– Nie ma spra­wy – od­parł za­gad­nię­ty, cią­gnąc po­tęż­ny łyk z gą­sior­ka. – Moja praca.

 

 

***

 

 

W drogę po­wrot­ną wy­ru­szy­li jesz­cze przed za­pad­nię­ciem zmro­ku. Wcze­śniej dru­idzi ugo­ści­li ich tym, co mieli, na­kar­mi­li i na­po­ili konia. Szpa­czek rwał się do po­dró­ży, ra­do­śnie za­rzu­cał łbem i z nie­cier­pli­wo­ścią grze­bał ko­py­tem w ziemi kiedy Zelle za­kła­dał mu sio­dło. Dro­bił do­oko­ła po­lan­ki, kiedy że­gna­li się z Szczu­ro­mie­chem.

– Na­ro­wi­ste bydlę – stwier­dził druid, przy­glą­da­jąc się wy­czy­nom araba. – Nie chcesz go czymś uspo­ko­ić? Ja­kieś ziół­ko może?

Sta­ru­szek szyb­ko do­szedł do sie­bie po po­po­łu­dnio­wym tran­sie. Wódka, jak mówił, szyb­ko sta­wia na nogi, kiedy prze­szar­żu­je się z we­le­so­wą magią. Istot­nie, wy­glą­da­ło na to, że miał rację.

– Po wa­szych ziół­kach się tak roz­be­stwił – stwier­dził Zelle. – Dzię­ku­ję, jakoś sobie po­ra­dzę.

Wsko­czył na wierz­chow­ca, leszy zmie­nił się w rysia. Przed sobą mieli ca­ło­noc­ną po­dróż duk­ta­mi i mało uczęsz­cza­ny­mi szla­ka­mi. Noc to pora po­two­rów, de­mo­nów i kosz­ma­rów, ale kto mógł im za­szko­dzić? Straż­ni­ko­wi lasu i nie­do­koń­czo­ne­mu żmi­jo­wi?

 

 

***

 

 

– Co masz za­miar teraz zro­bić? – spy­tał Wołch, kiedy przy pierw­szych pro­mie­niach wscho­dzą­ce­go słoń­ca roz­sie­dli się na po­la­nie, z któ­rej widać było prze­pły­wa­ją­cą nie­da­le­ko Wisłę, a przy niej ma­je­sta­tycz­nie przy­cup­nię­ty Toruń. Przez całą drogę nie ode­zwa­li się do sie­bie ani sło­wem, wy­cho­dząc ze słusz­ne­go za­ło­że­nia, że trud­no o dobrą wy­mia­nę zdań, kiedy jeden z roz­mów­ców jest ry­siem. Teraz jed­nak przy­szedł czas na pod­su­mo­wa­nia i de­cy­zje. Zelle wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Jesz­cze nie wiem. Naj­pew­niej czasy bę­dzie­my mieli hi­sto­rycz­ne, jeśli prze­po­wied­nie dru­ida się spraw­dzą. Może warto dać się po­nieść lo­so­wi?

Leszy spo­glą­dał na ulice mia­sta. Z domów wy­cho­dzi­li pierw­si miesz­kań­cy, za­czy­nał się wcze­sno­po­ran­ny ruch. Ćwier­ka­ją­ce leśne ptaki do­da­wa­ły całej sce­nie ja­kie­goś ulot­ne­go uroku.

– Czasy za­wsze są hi­sto­rycz­ne – od­po­wie­dział. – Tylko nie za­wsze o tym wiemy. Po­wi­nie­neś był się już zo­rien­to­wać.

Zmien­no­kształt­ny łyk­nął wina.

– Z tego co mówił Szczu­ro­miech – cią­gnął mag – wy­ni­ka chyba, że po­wi­nie­neś się sta­wić w tej swo­jej ap­te­ce. Dać sobie pomóc.

– Dzię­ki za dru­ida, Wołch – od­po­wie­dział Artur. – Wy­śpię się, póź­niej po­dej­mę de­cy­zję. Nie jest do­brze, tak bez snu.

Leszy ski­nął głową. Sam miał za­miar od­po­cząć. Od Świę­te­go Gaju spał może ze dwie go­dzi­ny. Padał z nóg.

 

 

***

 

 

Kiedy wie­czo­rem do­tarł pod drzwi ap­te­ki "Skrzy­dła Ar­cha­nio­ła" oka­za­ło się, że były za­mknię­te. Z ja­kichś po­wo­dów mistrz Wi­te­lon nie otwo­rzył przy­byt­ku i naj­wi­docz­niej nie chciał wi­dzieć się z ob­cy­mi. Artur za­ko­ła­tał raz jesz­cze i już miał od­cho­dzić, kiedy szczęk­nął zamek i za­skrzy­pia­ły sta­lo­we za­wia­sy. Przez szpa­rę mię­dzy skrzy­dłem i fra­mu­gą spo­glą­da­ła na niego szara, zmę­czo­na twarz al­che­mi­ka.

– Wejdź – po­wie­dział Wi­te­lon, otwie­ra­jąc sze­rzej. – Wejdź, pro­szę.

– Coś się stało? – spy­tał zmien­no­kształt­ny, wy­czu­wa­jąc nie­po­kój.

Mag na po­wrót za­ry­glo­wał drzwi, prze­szedł na za­ple­cze.

– Z Ko­per­ni­kiem jest nie­do­brze – po­wie­dział, pro­wa­dząc go­ścia do lo­chów. – Jad oka­zał się zbyt mocny, a chło­pak za bar­dzo się prze­mę­czał. Stra­cił wła­dzę w człon­kach, po­dej­rze­wam, że nie zo­sta­ło mu już wiele czasu.

– Chyba nie mogę tutaj pomóc – stro­pił się Zelle. – Nie je­stem me­dy­kiem.

– Ja je­stem – od­parł Wi­te­lon – i wiem, że tutaj nic już nie po­mo­że. On ma – za­wa­hał się – pewną proś­bę. Pro­szę ją speł­nić.

– Jaka to proś­ba?

– Chyba wo­lał­by sam o tym po­wie­dzieć.

 

Ku­piec leżał w pra­cow­ni, przy­kry­ty kil­ko­ma gru­by­mi ko­ca­mi. Nie ru­szał się, je­dy­nie usta bez­gło­śnie szep­ta­ły mo­dli­twę. Roz­go­rącz­ko­wa­ne czoło po­kry­wa­ły wiel­kie kro­ple potu, a w całym po­miesz­cze­niu uno­sił się in­ten­syw­ny za­pach cho­ro­by i nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się śmier­ci.

– Prze­stał wy­mio­to­wać ja­kieś dwie go­dzi­ny temu – wy­ja­śnił mag. – Pro­szę z nim po­roz­ma­wiać.

– On jest w sta­nie…?

Al­che­mik ski­nął głową.

Zelle przy­cią­gnął do łóżka nie­wiel­ki zy­de­lek, cięż­ko opadł na drew­no. Ko­per­nik wy­glą­dał jakby dźwięk go obu­dził, po­de­rwał głowę, ale zaraz opadł, zmę­czo­ny wy­sił­kiem. Za­mglo­ny­mi ocza­mi pró­bo­wał zlu­stro­wać go­ścia, ale przy­cho­dzi­ło mu to z ol­brzy­mim tru­dem. Wie­dział jed­nak, z kim ma do czy­nie­nia. Na­brał po­wie­trza w płuca. Od­dech miał płyt­ki, nie­rów­ny.

– Weź… – wy­szep­tał z tru­dem. – Weź moje ciało.

Artur spoj­rzał na kupca ze zdzi­wie­niem. Nie był pe­wien, czy do­brze zro­zu­miał słowa Ko­per­ni­ka, czy się nie prze­sły­szał. Przy­ło­żył ucho nie­mal do sa­mych ust Mi­ko­ła­ja. Coś rzę­zi­ło i świsz­cza­ło w płu­cach.

– Ciało – wy­szep­tał chory – jest twoje.

Zmien­no­kształt­ny wstał, od­su­wa­jąc zydel. Rzu­cił py­ta­ją­ce spoj­rze­nie ma­go­wi. Ten ski­nął głową.

– Taka jest jego wola – stwier­dził. – On nie ma ro­dzi­ny, jeśli umrze, jego ma­ją­tek bę­dzie roz­gra­bio­ny, to pewne. Pewne jest też to, że nie wy­trzy­ma dłu­żej niż kilka go­dzin. A i mój byt, przy­zna­ję, byłby le­piej za­bez­pie­czo­ny, jeśli za­jął­byś się ma­jąt­kiem Ko­per­ni­ka.

– Co on robi?

– Han­dlu­je, jak to ku­piec. Jeśli py­tasz o kon­kre­ty, to kie­dyś głów­nie mie­dzią, ale towar prze­stał być tak cho­dli­wy jak kie­dyś, więc ostat­nio bar­dziej sku­pił się na zbożu i suk­nie. Szcze­gól­nie zboże, to dobry in­te­res. Z resz­tą – wzru­szył ra­mio­na­mi – zrób o co cię prosi, sam się do­wiesz.

– Nie szko­da ci go? Mó­wisz, jakby był dla cie­bie kimś obcym.

– Szko­da – przy­znał Wi­te­lon. – Ale przy­wy­kłem. Co praw­da je­stem młod­szy niż ty, ale stra­ci­łem już tylu uczniów, że się przy­zwy­cza­iłem. To wcho­dzi w krew – uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co.

 

 

***

 

 

– Chyba nie o takie zmia­ny cho­dzi­ło – stwier­dził leszy, kiedy Popow po­ja­wił się na jego po­la­nie. Gość wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wi­docz­nie los miał po­wo­dy – od­po­wie­dział. – Ale i tak szko­da czło­wie­ka.

Wołch prze­łknął ślinę, przy­glą­da­jąc się ba­daw­czo przy­ja­cie­lo­wi.

– Za­bi­łeś go?

Alo­sza wy­ko­nał nie­okre­ślo­ny ruch głową. Przez chwi­lę mil­czał.

– On i tak by umarł.

– Teraz – po­wie­dział po chwi­li, od­po­wia­da­jąc na nie­za­da­ne py­ta­nie le­sze­go – będę po­mna­żał ma­ją­tek i się ustat­ku­ję.

– Jasne. Znaj­dziesz sobie żonę, naj­le­piej z bo­ga­tej i wpły­wo­wej ro­dzi­ny. Z pew­no­ścią bę­dziesz miał czwór­kę pięk­nych i mą­drych dzie­ci. Dwóch synów i dwie córki, bo rów­no­wa­ga musi być za­cho­wa­na. W jakim ty świe­cie ży­jesz?

Popow długo nie od­po­wia­dał, przy­pa­tru­jąc się pracy kar­czow­ni­ków, koń­czą­cych dzie­ła drwa­li na skra­ju lasu, rzut be­re­tem od po­lan­ki, na któ­rej znaj­do­wa­ło się le­go­wi­sko le­sze­go. Dźwięk sie­kier i krót­kie strza­ły ury­wa­nych ko­rze­ni brzmia­ły jakoś nie­przy­jem­nie, bar­ba­rzyń­sko.

– Świat się zmie­nia – po­wie­dział, wsta­jąc, Mi­ko­łaj Ko­per­nik. – A my już dawno prze­sta­li­śmy za nim na­dą­żać. Pora to zmie­nić.

Leszy uśmiech­nął się krzy­wo.

– Nie rób min. Jasz­czur nie­cier­pli­wie kła­pie zę­bi­ska­mi, a Krzy­ża­cy się go boją. Gdań­skie prawo skła­du jest wrzo­dem na du­pach to­ruń­skich kup­ców, a nie od dziś wia­do­mo, że kupcy po­tra­fią wal­czyć o swoje. W Rzecz­po­spo­li­tej po­dob­no sły­chać nie­śmia­łe głosy o in­kor­po­ra­cji Prus. Trze­ba tylko ka­mycz­ka, żeby wy­wo­łać la­wi­nę.

– I to ty masz być tym ka­mycz­kiem?

– Trze­ba w końcu wyjść wy­da­rze­niom na prze­ciw, Wie­sie­sła­wie­wi­czu.

Leszy w przy­glą­dał się kar­czow­ni­kom.

– Ta krew cię zmie­ni­ła – po­wie­dział, prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie. – Nie je­steś już tym czło­wie­kiem, któ­re­go zna­łem.

– Wi­docz­nie nie. Ale jeśli to cię po­cie­szy, to przy­naj­mniej była smacz­na. Wy­bacz – dodał. – Mam spo­tka­nie z klien­tem.

 

Koniec

Komentarze

First!

1+4+5+3 = 13. Spryt­ne, ale roz­gry­złem to już na "Pokój 1403" gdy pisał to król S. King x]

Nawet nie za­uwa­ży­łem. 1453 to rok, a tytuł jest taki, bo to ma zna­cze­nie dla kilku wy­da­rzeń przed­sta­wio­nych w opo­wia­da­niu. Z Kin­giem nie ma nic wspól­ne­go. Ani z hor­ro­rem. Pro­po­nu­ję prze­czy­tać przed ko­men­to­wa­niem. To dobra ko­lej­ność.

Prze­czy­ta­łem. Po­do­ba­ło mi się, a po­wyż­szy ko­ment to była tylko luźna ob­ser­wa­cja.

To miło. :)

W opo­wia­da­niu tro­chę się po­gu­bi­łem, ale może to wina roz­pra­sza­ją­cych czyn­ni­ków do­oko­ła mnie. Po­lu­bi­łem bo­ha­te­rów, w za­sa­dzie każdą z po­sta­ci po­lu­bi­łem.

Mó­wiąc krót­ko, po­do­ba­ło mi się. Czuję jed­nak nie­do­syt, trud­no mi okre­ślić dla­cze­go.

"Artur prze­szedł obok nich, trą­cąc jed­ne­go z mło­dych dru­idów ra­mie­niem" - to chyba nie jest dobra forma.
"Zmien­no­kształt­ne­go od­rzu­ci­ło w tył, za­chwiał się, ale nie nie upadł" - o jedno "nie" za dużo.

To tyle, a opo­wia­da­nie jest świet­ne. Masz zna­ko­mi­ty styl, przez co czyta się bar­dzo lekko i szyb­ko. Fajne dia­lo­gi i cie­ka­wy po­mysł na bo­ha­te­rów, któ­rzy nie są ni­ja­cy, a bar­dzo prze­ko­nu­ją­cy. Widać, że dużo się przy tym tek­ście na­pra­co­wa­łeś, ale przy­nio­sło to dobry efekt. Bar­dzo dobre opo­wia­da­nie - daję 5.
po­zdra­wiam ser­decz­nie:)

@Re­dil:
Fak­tycz­nie, dziw­nie to "od­mie­ni­łem". Dzię­ki za zwró­ce­nie uwagi, po­pra­wio­ne.

Dzię­ku­ję za ko­men­ta­rze. 

Re­we­la­cyj­ne opo­wia­da­nie. Na­praw­dę je­stem pod wra­że­niem. Hi­sto­ria jest spój­na, wcią­ga­ją­ca i pełna magii. Po­do­ba mi się, że po­tra­fisz re­we­la­cyj­nie wy­ko­rzy­sty­wać za­rów­no mo­ty­wy hi­sto­rycz­ne, jak i le­gen­dy. Co wię­cej, po­łą­czy­łeś oba ele­men­ty w ele­ganc­ką, nie­spo­dzie­wa­ną ca­łość. Opo­wia­da­nie jest pełne za­ska­ku­ją­cych de­ta­li i sub­tel­nych szcze­gó­łów, które do­sko­na­le ubar­wia­ją fa­bu­łę i oży­wia­ją stwo­rzo­ny przez Cie­bie świat. Dla mnie cud, miód i orzesz­ki :)

P.S. Wy­chwy­ci­łam jeden błąd:

"Teraz przy­naj­mniej może będę wie­dział, ze sobą zro­bić". - po prze­cin­ku bra­ku­je "co" ;)

@Ran­fe­riel:
Dzię­ku­ję. :)

Co do błędu - też go wy­chwy­ci­łem i po­pra­wi­łem kilka minut temu, pew­nie byłaś już w trak­cie czy­ta­nia.

Chyba od czte­rech mie­się­cy nie czy­ta­łem nic na stro­nie fan­ta­sty­ki. Dzi­siaj wcho­dzę i drugi tekst, po który się­gną­łem, wy­warł na mnie bar­dzo po­zy­tyw­ne wra­że­nie. Brawo!

wrócę

po­do­ba­ło­mi­sie­tro­che­za­wi­le­aleuj­dzie­jak­na­ten­po­ra­tal­je­stwie­cej­ni­zok.po­zdra­wiam­ba­azyl­nie­lu­bia­cy­dlu­gi­chop­ko­wa­le­tym­ra­zem­dal­ra­de.

Dzię­ku­ję za ko­men­ta­rze.
Nie spo­dzie­wa­łem się tak do­bre­go przy­ję­cia tek­stu. Faj­nie, że się spodo­bał. :) 

Świet­ne, cie­ka­wa hi­sto­ria, praw­dzi­wi bo­ha­te­ro­wie. Niby dłu­gie, a... za krót­kie. Nie wiem czy były ja­kieś błędy, za bar­dzo wcią­gnę­łam się w Twoją opo­wieść. A i za­koń­cze­nie mi się po­do­ba­ło.
Jak­bym tylko mogła oce­niać, to do­stał­byś 6.

Świet­ne opo­wia­da­nie. Prze­czy­ta­łem, a wła­ści­wie po­chło­ną­łem, tekst z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią.
Bar­dzo mi się po­do­ba­ło.

Po­zdra­wiam.

Tekst z ga­tun­ku tych, które się po­że­ra, a nie czyta. W od­róż­nie­niu od wielu opo­wia­dań na tej stro­nie ma po­czą­tek, śro­dek i ko­niec, a wszyst­kie są rów­nie cie­ka­we. Do­brze, że nie oka­za­ło się, że Ko­per­nik jed­nak była ko­bie­tą ;)

Dzię­ki za ko­men­ta­rze. BTW: Ko­per­nik, któ­re­go mamy tutaj to nie ten słyn­ny astro­nom, tylko jego oj­ciec - słyn­ny astro­nom uro­dził się do­pie­ro w 1473 roku. Tutaj oj­ciec jest nie­dłu­go przed po­zna­niem Bar­ba­ry Wat­zen­ro­de, swo­jej przy­szłej żony i matki Mi­ko­ła­ja. :)

Do­my­sli­łam się ;)

To była taka uwaga ogól­na do tek­stu, bo w sumie ni­g­dzie nie za­zna­czy­łem, o któ­re­go cho­dzi... A chyba nie można wy­ma­gać od Czy­tel­ni­ka, żeby wie­dział, kiedy do­kład­nie uro­dził się Mi­ko­ła­jek. Ja, przed przy­go­to­wa­niem się do tego tek­stu, nie wie­dzia­łem. ;)

Po­zdra­wiam 

Nie no dobra, aż takim omni­bu­sem też nie je­stem, żeby się "do­my­ślić" mu­sia­łam spraw­dzić na wi­ki­pe­dii :P Swoją drogą, bar­dzo lubię opo­wia­da­nia, które wy­ma­ga­ją od czy­tel­ni­ka choć­by tro­chę wy­sił­ku in­te­lek­tu­al­ne­go ;) Łatwo jest osa­dzić akcję w cał­ko­wi­cie wy­kre­owa­nym świe­cie (co nie zna­czy, że wy­kre­owa­nie spój­ne­go i in­te­re­su­ją­ce­go świa­ta jest łatwe), ale osa­dzić ją w XV-wiecz­nym To­ru­niu jest chyba dużo trud­niej­sze... Tym bar­dziej gra­tu­lu­ję.

Tra­fi­łem tutaj z re­ko­men­da­cji hyde par­ko­wych. prze­czy­ta­łem i uwa­żam, że tekst jest łatwy. pły­nie, wcią­ga, daje roz­ryw­kę i nic wię­cej.
nie lubię ta­kich tek­stów, ale gra­tu­lu­ję gięt­ko­ści zdań.
z uwag tech­nicz­nych we wszyst­kich dia­lo­gach trą­ci­ło dość współ­cze­sno­ścią... może odro­bi­na sty­li­za­cji do­da­ła­by ca­ło­ści po­wa­bu, na który szyb­ka nar­ra­cja nie bar­dzo po­zwa­la­ła.

@krzy­skar:
 Dzię­ku­ję za ko­men­tarz. Sam nie do końca ro­zu­miem za­chwy­ty nad tym tek­stem, ale i tak cie­szy mnie za­in­te­re­so­wa­nie. :)
Co do dia­lo­gów - spe­cjal­nie nie sty­li­zu­ję. Po pro­stu nie umiem, więc wolę użyć słów i form mi zna­nych, niż pa­ja­co­wać. :)

Po­zdra­wiam 

słusz­nie :)
no i gra­tu­lu­ję dy­stan­su... nie każdy ma (ja na przy­kład nie;)

Po­do­ba­ło się. Mno­gość od­wo­łań rzuca na ko­la­na. Aż ża­łu­ję, że nie wszyst­ko je­stem w sta­nie wy­ła­pać i do końca zro­zu­mieć. Prze­po­wied­nia skon­stru­owa­na cu­dow­nie.

Masz gdzieś tam "za­sczał" i tro­chę za­zgrzy­tał mi rzut be­re­tem jako miara od­le­gło­ści.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Jeśli do­brze pa­mię­tam, to nad prze­po­wied­nią spę­dzi­łem cał­kiem sporo czasu. Miała kilka wer­sji, ale do­pie­ro któ­raś ko­lej­na (piąta? szó­sta?) wy­da­ła mi się od­po­wied­nio za­gma­twa­na.

"Za­sczał" po­pra­wio­ne. Rzut be­re­tem to po pro­stu bli­sko. :P

Dzię­ki za ko­men­tarz! :)

Nie­pre­cy­zyj­nie się wy­ra­zi­łam. Jak da­le­ko leci beret, to po­tra­fię sobie wy­obra­zić, a nawet sama nie­kie­dy uży­wam tej przy­dat­nej jed­nost­ki. Ale w pięt­na­stym wieku?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Za­wsze mógł być "rzut bu­ra­kiem", po­dej­rza­ny w XV w. u Sap­kow­skie­go… :)

A tak po­waż­nie, roz­wa­żę zmia­nę tego na rzut czymś bar­dziej od­po­wied­nim. Choć z dru­giej stro­ny… be­re­ty wtedy już chyba były, rzu­cać lu­dzie umie­li. Nie wiem, muszę tę spra­wę prze­my­śleć. 

Tro­chę trwa­ło, nim po­ję­łam kto jest kim i jak się na­zy­wa, ale kiedy już się zo­rien­to­wa­łam, czy­ta­ło się świet­nie, bo po­mysł, za­iste, mia­łeś przed­ni, co prze­ło­ży­ło się na bar­dzo zacne opo­wia­da­nie.

Wy­ko­na­nie mo­gło­by być lep­sze, ale skoro przez czte­ry lata nic nie zro­bi­łeś z rzu­tem be­re­tem, do­szłam do wnio­sku, że wska­za­nie in­nych błę­dów, a jest ich tro­chę, też na nic się zda.

Nad­mie­nię tylko, że na po­cząt­ku kil­ka­krot­nie wspo­mi­nasz o za­pa­chu ozonu, więc za­py­tam – skąd wie­dzia­no co pach­nie, skoro ozon zo­stał od­kry­ty i na­zwa­ny w 1840 roku?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka