
Druga część młodzieżowej mikropowieści zainspirowanej “Podróżami Guliwera”. Rodrigo przybywa do Lilliory – stolicy królestwa Lillimeru, gdzie czekają na niego nowe wyzwania i znajomości. Ilustracja do tekstu została wygenerowana za pomocą ChatGPT.
Druga część młodzieżowej mikropowieści zainspirowanej “Podróżami Guliwera”. Rodrigo przybywa do Lilliory – stolicy królestwa Lillimeru, gdzie czekają na niego nowe wyzwania i znajomości. Ilustracja do tekstu została wygenerowana za pomocą ChatGPT.
CZĘŚĆ 2: LILLIORA
Rozdział X. U bram Lilliory
Słońce stało już wysoko i przygrzewało przyjemnie, gdy odmieniony Rodrigo, z kapitanem Kowadełko w ręku, maszerował szerokim, brukowanym gościńcem wiodącym do stolicy Królestwa Lillimeru. Biorąc pod uwagę, jak potężne Brobdingarczyk stawiał kroki, stary żołnierz szacował, że dotrą tam najdalej za godzinę. Olbrzym rozglądał się ciekawie po urokliwej wiejskiej okolicy, od czasu do czasu wesoło machając pracującym w polu chłopom, ci zaś, otrząsnąwszy się z początkowego przestrachu, ochoczo odwzajemniali jego przyjazny gest.
– Więc to jest ten słynny Rodrigo! – rzekł jeden z wieśniaków do drugiego. – Podobno w pojedynkę zatopił sto pirackich okrętów!
– Poznałem go osobiście na targu w Lillifemie – odpowiedział jego towarzysz, prężąc dumnie pierś. – Witaj, Rodrigo!
Chłopiec pozdrowił serdecznie znajomego farmera, po czym uniósłszy wyżej zajętą dłoń, spytał rozpartego w niej wygodnie komendanta: – Czy dobrze zna pan Lilliorę, panie kapitanie?
– Urodziłem się tam i wychowałem, kawalerze. Mój ojciec miał w stolicy kuźnię, a ja, zanim wstąpiłem do armii, także wykonywałem krótko zawód kowala, skąd zresztą wzięło się moje miano. Moja staruszka matka nadal tam mieszka. Ma już ponad osiemdziesiąt lat na karku, ale nieźle się trzyma. Cieszę się, że będę miał okazję ją odwiedzić – odparł oficer. – Lilliora to zacne miasto, tętniące życiem serce naszego królestwa, wspaniałe centrum kultury i handlu. Zachwycisz się, gdy je zobaczysz!
Kowadełko nie mylił się – Lilliora zaparła przybyszowi z Brobdingaru dech w piersiach. W przeciwieństwie do przytulnego, prowincjonalnego Lillifemu, gdzie wszyscy wszystkich znali, była to prawdziwa metropolia, obwiedziona murami obronnymi, najeżona szpicami pałaców i świątyń. W samym jej centrum wznosił się strzelisty zamek królewski, cel wizyty Rodriga i kapitana.
Strażnicy na murach przecierali oczy ze zdumienia na widok wielkoluda, o którym wprawdzie dużo słyszeli, i którego nadejścia dzień za dniem wyczekiwali, lecz który i tak zrobił na nich ogromne wrażenie, gdy wynurzywszy się zza pobliskiego wzgórza, podszedł do głównej bramy. Choć potężna, sięgała mu ona ledwie do pachwin, tak że z powodzeniem mógłby przejść ponad nią.
– No dalej, przesadź bramę, Rodrigo – rzekł komendant. – Nie dajmy Jego Królewskiej Mości czekać.
Chłopiec jednak nie ruszył się z miejsca.
– To nieelegancko – bąknął. – Lepiej przejdę przez nią normalnie, jak wszyscy.
– Musiałbyś się czołgać, a i tak istnieje niebezpieczeństwo, że mógłbyś w niej utknąć. I co wtedy?
– Bez obaw. Dam radę. – Na twarzy olbrzyma pojawił się niepokojąco znajomy wyraz determinacji. Nie zważając na sprzeciw kapitana, wielkolud postawił go na ziemi, po czym opadłszy na cztery kończyny, ruszył ku otwartej na oścież bramie, podobny do ogromnego raczkującego niemowlęcia.
– Rodrigo, to naprawdę nie jest konieczne! Zaklinujesz się, zobaczysz! – wołał coraz bardziej niespokojny Kowadełko, idąc tyłem przed pełznącym na czworaka gigantem. Ale nieważne, jak głośno protestował, i jak energicznie wymachiwał rękami przed obliczem chłopaka, ten nie dawał się powstrzymać.
Wcisnąwszy się nie bez pewnego trudu w otwór bramy, Brobdingarczyk parł naprzód przez wąski, sklepiony łukiem kamienny tunel wolno, lecz, nieprzerwanie. Wszystko wskazywało, że jego zamiar się powiedzie, gdy nagle chłopiec zatrzymał się, szarpnął kilka razy gwałtownie i cichym, niemalże płaczliwym głosem oznajmił:
– Utknąłem!
– A nie mówiłem? Mówiłem! Wielki jak góra, a uparty jak osioł! – pomstował wściekły komendant. Kiedy jednak Rodrigo zwiesił głowę w geście skruchy, oficer udobruchał się i rzekł: – Uszy do góry, kawalerze. Coś poradzimy.
Po krótkim namyśle kapitan rozkazał przyglądającym się tej scenie z zakłopotaniem strażnikom, by przynieśli kilka beczek oliwy i wspiąwszy się po drabinach na ramiona olbrzyma, wylali ją tam, gdzie przylegały one do ścian. Po opróżnieniu beczek wsunięto pomiędzy ręce chłopaka a kamienny mur długie żerdzie, którymi miano podważyć jego ciało i ułatwić mu w ten sposób wydostanie się z pułapki. Równocześnie liczący kilkuset silnych żołnierzy oddział wyszedł inną bramą za miasto i przywiązał mnóstwo grubych lin do kostek i stóp kolosa. Gdy wszystko było gotowe, Kowadełko z wysokości bramy dał wojakom po jej wewnętrznej stronie znać, by wprawili w ruch improwizowane dźwignie, a tym na zewnątrz, by złapali za sznury i zaczęli ciągnąć z całej siły.
– I raz… I dwa… – skandowały w jednym tempie obie grupy żołnierzy, pracując w pocie czoła nad nietypowym zadaniem.
Nie minęło wiele czasu, a nieszczęsny Rodrigo został uwolniony.
– Stokrotnie dziękuję wam za pomoc i przepraszam za kłopot – rzekł z ukłonem do dyszących z wysiłku lilliorańskich wojaków. Zwracając się do kapitana, dodał: – Obiecuję, że to się już nie powtórzy. Będę posłuszny, daję słowo!
Kowadełko westchnął teatralnie.
– Mam taką nadzieję – odparł. – A teraz nie wydziwiaj więcej, przejdź nad bramą, jak bogowie przykazali, i chodźmy do zamku. Jego Wysokość nas oczekuje.
Rozdział XI. Audiencja u króla
Rodrigo wykonał polecenie komendanta i już po chwili obaj znaleźli się na szerokiej alei prowadzącej wprost do królewskiego zamku. Stojące wzdłuż niej różnokolorowe domy były wyższe i bardziej okazałe niż te w Lillifemie, pełne zwieszających się ku ulicy dobudówek i wykuszy, przez które sprawiały wrażenie, że pochylają się ciekawie ku przechodzącej obok nich potężnej postaci. Szachulcowej konstrukcji ściany porastały kwitnące na biało, różowo i niebiesko pnącza.
Na ozdobionych wypielęgnowanymi cyprysami chodnikach, w oknach, na balkonach i na dachach tłoczyli się Lillioranie chcący z bliska przyjrzeć się olbrzymowi. Setki, a może tysiące rąk pokazywały na niego palcami wśród ożywionych komentarzy, wypowiadanych czasem szeptem, a czasem na głos.
– Mamusiu, czy ten wielkolud nas zje? – zapiszczał kilkuletni chłopiec, patrzący na Rodriga wybałuszonymi ze strachu oczętami z okna na jednym z wyższych pięter.
– Nie, syneczku. Jest przyjazny – uspokoiła malca matka. – Prawda, że jest pan przyjazny, panie wielkoludzie?
– Prawda, prawda! – potwierdził skwapliwie Brobdingarczyk, szczerząc zęby w uśmiechu.
Zamek, jedyna budowla w mieście przewyższająca rozmiarami Rodriga, rósł w oczach i wkrótce zamorski gość wraz ze stojącym w jego dłoni oficerem przybyli na rozległy, okrągły plac przed gmachem. Na wychodzącym nań balkonie czekał herold, od którego dowiedzieli się, że monarcha jest gotów ich przyjąć. Czując narastający niepokój związany ze zbliżającą się audiencją, chłopak przełknął z wysiłkiem ślinę i uklęknął na jedno kolano.
Zaraz potem na balkonie ukazał się Alderyk, władca Lillimeru, w towarzystwie rodziny i najważniejszych urzędników dworskich. Cieszył się on szacunkiem i miłością poddanych i już od pierwszego spojrzenia rozumiało się dlaczego, roztaczał bowiem wokół siebie aurę dobroci i serdeczności. Był to barczysty mężczyzna w sile wieku, wysoki jak na Lillimerczyka, z bujną, kasztanową brodą i jasnoniebieskimi, wesołymi oczyma. Na głowie miał złotą koronę, a ramiona okrywał mu przepyszny płaszcz w pionowe pasy w kolorze zielonym i czerwonym, narodowych barwach Lillimeru.
– Witaj, szlachetny cudzoziemcze! – odezwał się do Rodriga. – Z pewnością wiesz, kim jestem, a i ja znam twoje imię i twoje dokonania. Choć nie jestem zadowolony, że skazałeś mnie na czekanie na swoje przybycie, doceniam twoją chęć godnego zaprezentowania się przede mną i cieszę się, że pomimo pewnych, hmm… trudności dotarłeś do mnie szczęśliwie.
Na wzmiankę o „trudnościach” zarówno olbrzym, jak i kapitan spuścili głowy niczym skarceni uczniowie.
– Racz mu wybaczyć, Najjaśniejszy Panie, ten drobny incydent – rzekł Kowadełko. – Ten sam młodzieńczy upór, który skłonił go, by nie bacząc na niebezpieczeństwo ruszył w bój z piratami, kazał mu popełnić to głupstwo.
Jego Wysokość zachichotał.
– Och, nic się takiego nie stało… O boju z piratami zaraz porozmawiamy, pozwólcie jednak, że najpierw przedstawię wam członków mojej rodziny oraz osoby, dzięki którym to królestwo działa jak należy. Oto moja małżonka, królowa Hortensja…
Korpulentna dama w ogromnej pudrowanej peruce, przyglądająca się gigantowi przez ozdobne lorgnon, skinęła głową z uśmiechem.
– Moja córka, księżniczka Natalia…
Serce wielkoluda zabiło mocniej na widok panienki w jego wieku, o alabastrowej skórze i czarnych jak heban włosach. Oczy miała po ojcu; kiedy tylko Rodrigo w nie spojrzał, natychmiast wbił wzrok w kostkę brukową, a jego policzki powlekły się rumieńcem. Gdyby przemógł się i podniósł głowę, spostrzegłby, że królewna także się czerwieni – poza tym, że był olbrzymem, ostatecznie był także młodym, przystojnym chłopcem.
– Baron Edmund, nasz zaufany kanclerz, który od lat skutecznie zarządza w moim imieniu państwem…
Szczupły, czarno ubrany mężczyzna o surowej twarzy i wąskim, orlim nosie pozdrowił gościa z Brobdingaru lekkim ukłonem.
– Szambelan, hrabia Leopold, do którego należą sprawy dworu…
Pulchny, uśmiechnięty promiennie jegomość z imponującymi faworytami pomachał przybyszowi tłustą rączką.
– Mistrz Alister, Strażnik Archiwów Królewskich, który odnotuje każdy szczegół twojej niezwykłej wizyty w rocznikach naszego kraju.
Rodrigo drgnął. Po pięciu osobach spoglądających na niego jeśli nie serdecznie, to co najmniej przychylnie, przyszła kolej na starca o siwej, szczeciniastej brodzie i krzaczastych czarnych brwiach, który wpatrywał się w kolosa z mieszaniną pogardy i dzikiej, niczym niezasłużonej nienawiści. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Brobdingarczyk padłby na miejscu trupem.
„Dlaczego patrzy na mnie wilkiem? Przecież nic mu nie zrobiłem – zdziwił się chłopak. – Może bardzo nie lubi swojej pracy i ma do mnie żal o to, że przeze mnie przybędzie mu obowiązków? Tak, na pewno nie chodzi o nic innego.”
Zakończywszy prezentację, król skinął na trzymającego się w tyle herolda, który wręczył mu niewielką, ozdobną szkatułkę. Władca otworzył ją i wyjął z niej połyskujący w słońcu medal w kształcie gwiazdy.
– Rodrigo z Brobdingaru! – powiedział uroczyście. – Dzięki swej odwadze i sprytowi znacząco przyczyniłeś się do pokonania groźnego rozbójnika Jednookiego. Trudno ocenić, jak wielu z naszych żołnierzy, nie mówiąc już o cywilach, zawdzięcza ci zdrowie i życie. W uznaniu twoich zasług nagradzam cię Srebrną Gwiazdą Lillimeru, jednym z naszych najwyższych odznaczeń państwowych…
Olbrzym zbliżył pierś do balustrady, a Jego Wysokość osobiście przypiął maleńki order do klapy jego kamizelki.
– Dziękuję, Najjaśniejszy Panie – wyszeptał wzruszony chłopiec.
– Ale nie wolno nam zapomnieć o jeszcze innej osobie, która zarówno pośrednio, jak i bezpośrednio stała się architektem tego zwycięstwa – ciągnął król. – Jakubie Kowadełko! Za miłosierdzie okazane rozbitkowi i udzieloną mu pomoc oraz pokonanie piratów tobie również należy się Srebrna Gwiazda. – To mówiąc, wydobył ze szkatułki drugi identyczny medal i odznaczył nim kapitana, który także podziękował dwornie za ten zaszczyt.
– Wieczorem, około godziny ósmej, na placu odbędzie się bankiet na waszą cześć. Mam nadzieję, że się na nim pojawicie – rzekł monarcha.
Po oficjalnej części audiencji przyszedł czas na różnego rodzaju pytania pod adresem zamorskiego przybysza, jedne dość błahe, inne bardziej osobiste.
– Opowiedz nam o swoich rodzicach, skarbie – poprosiła królowa Hortensja. – Czy są w Brobdingarze kimś znacznym? Na pewno cię szukają i tęsknią za tobą.
Rodrigo pochylił głowę, trzepocząc gwałtownie rzęsami, by powstrzymać napływające do oczu łzy.
– Ja… – zawahał się przez chwilę – …jestem sierotą, Wasza Wysokość. Moi rodzice umarli, gdy byłem jeszcze bardzo, bardzo mały. Ledwo ich pamiętam. Wiem, że byli prostymi ludźmi – ojciec wykonywał zawód szkutnika, matka sprzedawała jarzyny na targu. Ojca przygniotła podczas pracy ciężka belka, a matkę niedługo potem zabrała choroba. Po jej odejściu trafiłem do sierocińca. Panowały tam jednak bardzo surowe zasady, wychowawcy bili mnie za każde najmniejsze przewinienie, a czasem bez żadnego powodu, dlatego wkrótce uciekłem i odtąd wychowywałem się na ulicy, imając się różnych prac w porcie. Jak wielu mi podobnych, robiłem między innymi za gońca i pomocnika rybaka. Sypiałem przeważnie w komórkach, na sianie…
– Biedaku! – wykrzyknęła królowa. – Musiało ci być strasznie ciężko!
Olbrzym uśmiechnął się blado.
– Nie było to łatwe życie, ale przywykłem do niego. Najważniejsze, że nie musiałem radzić sobie sam. Jak wspomniałem, było nas więcej, podobnych do mnie uliczników, i pomagaliśmy sobie nawzajem, jak tylko mogliśmy. Starsi zajmowali się młodszymi, dzieląc się z nimi jedzeniem, pomagając im znaleźć bezpieczny nocleg i podpowiadając, gdzie można zarobić kilka miedziaków.
– Skoro już mówimy o rodzicach – wtrącił się król Alderyk – prawo naszego kraju stanowi, że przed ukończeniem szesnastego roku życia należy mieć własnego opiekuna. Jeżeli ktoś jest sierotą, opiekun taki jest mu przydzielany odgórnie. Jak długo przebywasz w Lillimerze, musisz więc stosować się do poleceń wybranego dla ciebie dorosłego. Chciałem właśnie zaproponować mistrza Alistera, z którym i tak będziesz ściśle współpracował. Co ty na to, mój chłopcze?
Strażnik Archiwów zgrzytnął groźnie zębami. Choć wielokrotnie od niego większy, Rodrigo poczuł na plecach zimny dreszcz.
– Jeśli wolno mi wysunąć własną propozycję, Najjaśniejszy Panie, myślę, że idealnym kandydatem na mojego opiekuna byłby obecny tutaj kapitan Jakub Kowadełko. Mimo że znamy się bardzo krótko, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest dla mnie jak ojciec – łagodny i wyrozumiały, ale także surowy i stanowczy, gdy zajdzie taka konieczność.
– Co pan na to, kapitanie? – zapytał monarcha, unosząc brew.
– Ochoczo podejmę się tego zadania, Wasza Królewska Mość – odparł komendant z ukłonem – bo pokochałem chłopaka jak własnego syna.
– A zatem postanowione! – uśmiechnął się król. Po chwili dodał: – Liczę, że zostaniesz już w Lilliorze, Rodrigo. W starym zachodnim forcie – kapitan wie, gdzie to jest – urządziliśmy ci skromne mieszkanie. Zachęcam, byś je obejrzał, a także zwiedził trochę miasto w oczekiwaniu na bankiet.
– Może mógłbym w czymś pomóc? – zasugerował kolos. – Komendant potwierdzi, że żadna praca mi niestraszna.
– Wykluczone! – odparł Alderyk, marszcząc brew. – Jesteś moim gościem, a goście nie wykonują prac na rzecz gospodarza.
– Nie przywykłem do bezczynności, zresztą chciałbym jakoś odwdzięczyć się za gościnę – zaprotestował Brobdingarczyk.
– No cóż, coś mi się widzi, że nie będę w stanie cię powstrzymać – zaśmiał się Jego Wysokość. – Umówmy się więc, że możesz spełniać prośby moich poddanych, o ile uznasz to za stosowne.
– Ja mam taką małą prośbę do Rodriga… – Oczy wszystkich zwróciły się na hrabiego Leopolda, który podnosił w górę rękę z rumieńcem nieśmiałości. Gdy olbrzym zapytał poczciwego szambelana, co może dla niego zrobić, ten ożywił się i rzekł: – Czy nie wziąłbyś mnie, z łaski swojej, do ręki i nie uniósł najwyżej, jak potrafisz?
Gigant zbliżył do balkonu wolną dłoń, pozwalając hrabiemu wgramolić się na nią, a następnie wstał i wolno, z najwyższą ostrożnością, wyprostował ramię, dosięgając niemal wierzchołka zwieńczonej szpicem głównej wieży. Gdy odstawiał Leopolda na miejsce, król trącił dworzanina łokciem, pytając:
– No, i jak było?
– Nieziemsko – odpowiedział szambelan z błogim wyrazem twarzy. – Wiatr mierzwił mi bokobrody, czułem się tak, jakbym latał!
Wszyscy z wyjątkiem mistrza Alistera roześmieli się na te słowa, a każdy śmiał się inaczej – Jego Królewska Mość głośno i jowialnie, królowa piskliwie, kanclerz Edmund dyskretnie, pod nosem. Jednak uwagę Rodriga zwrócił szczególnie wdzięczny, perlisty śmiech księżniczki Natalii – gdy tylko go usłyszał, wiedział, że mógłby go słuchać godzinami. Być może nawet… całe życie.
Rozdział XII. Babcia
Rodrigo i kapitan Kowadełko, pełniący odtąd funkcję jego zastępczego rodzica, pożegnali się z królem Alderykiem serdecznie i opuścili plac zamkowy. Ponieważ chłopak nie był jeszcze zmęczony, w pierwszej kolejności zdecydowali się udać na przechadzkę po stolicy. Gdy komendant zapytał, czy jego podopieczny ma jakieś specjalne życzenia dotyczące wycieczki, czy też woli całkowicie zdać się na swego przewodnika, olbrzym powiedział:
– Niech mnie pan zaprowadzi do swojej matki. Bardzo chciałbym ją poznać. Jeżeli po drodze zobaczymy jakiś zabytek lub inne ciekawe miejsce, będę podwójnie zadowolony.
– To bardzo miłe z twojej strony, Rodrigo – odparł stary żołnierz.
Matka Jakuba Kowadełko mieszkała w rzemieślniczej dzielnicy miasta, na ulicy Kowalskiej. Nie było to daleko, toteż komendant postanowił nadłożyć nieco drogi i pokazać wcześniej chłopcu dwa godne uwagi miejsca – Świątynię Wszystkich Bogów oraz Ogrody Królewskie.
Świątynia była nie tylko większa i bardziej okazała od tej lillifemskiej, ale również, jak wszystko w Lilliorze, bardziej kolorowa. Centralna kopuła zzieleniała od śniedzi, dachy ostrych wieżyczek pokryto czerwoną dachówką, a ściany także od zewnątrz zdobiły liczne malowidła i mozaiki przedstawiające sceny z życia bóstw. Do Ogrodów Rodrigo nie mógł wprawdzie wejść, gdyż alejki były dla niego zbyt wąskie, ale i tak zachwycił się oglądanym z wysoka bogactwem drzew, krzewów i kwiatów tworzących plamę żywej zieleni w sercu miasta.
Przeszedłszy przez gwarną dzielnicę kupiecką, pełną sklepów i straganów krytych wielobarwnymi markizami, wielkolud i jego towarzysz dotarli do dystryktu rzemieślników i skierowali się ku ulicy, z której szczególnie gęsto buchały w niebo smugi dymu. Nie zwracając uwagi na pracujących kowali, którzy jak jeden mąż przerywali robotę i z zadartymi głowami wybiegali na zewnątrz, by popatrzeć na olbrzyma, Rodrigo kontynuował marsz, rozglądając się po domach i czekając, aż kapitan wskaże mu ten, w którym mieszkała jego matka, Liwia.
– To tutaj! – oznajmił nagle Kowadełko, celując palcem w nieduży budynek przytulony do jednej z kuźni. – Mama nie chciała sprzedać ojcowskiego warsztatu. Ciągle liczy, że na emeryturze wrócę do zawodu kowala – dodał z uśmiechem, gdy gigant zapytał, dlaczego dobrze wyposażona pracownia kowalska stoi opuszczona i nieużywana.
Rodrigo postawił komendanta na chodniku, a sam położył się na brzuchu, by móc wygodnie porozmawiać z Liwią, o której dowiedział się, że trochę niedowidzi i niedosłyszy. Kapitan zastukał energicznie do drzwi domu, w których zaraz ukazała się postać zgarbionej, siwowłosej kobiety.
– Kubuś! Co za niespodzianka! – zawołała staruszka. – Wejdź! Właśnie ugotowałam pyszny rosołek.
Jak na kochającego syna przystało, żołnierz ucałował matkę w oba policzki, po czym rzekł, wypinając dumnie pierś:
– Spójrz, mamo! Zostałem odznaczony Srebrną Gwiazdą!
– Srebrna Gwiazda! Cudownie, cudownie! Ale chodź już, bo rosołek wystygnie…
Rodrigo parsknął śmiechem. Pani Liwia rozejrzała się dookoła, mrugając wodnistymi oczyma.
– Przyprowadziłem gościa, mamo – wyjaśnił Kowadełko. – Poznaj słynnego Rodriga z Brobdingaru, bohatera Lillifemu…
– Och, więc to jest ten miły wielkolud, o którym tyle słyszałam! Podobno mój Kubuś cię uratował? Pójdź no, niech ci się przyjrzę z bliska… – powiedziała, zbliżając się do twarzy olbrzyma. – No, no, ładny z ciebie kawaler! Buzię masz jak panienka – zaszczebiotała, gładząc chłopca po smagłym, piegowatym policzku.
Rodrigo zadrżał. Pieszczota obudziła w nim odległe, niejasne wspomnienia czegoś wspaniałego i utraconego. Bezinteresownej miłości. Ciepła. Bezpieczeństwa. Poczuł, że dławi go w gardle, a po chwili na głowę matki komendanta zaczęły spadać wielkie, słone krople. Zorientowawszy się, że to nie deszcz, lecz łzy kolosa, staruszka zapytała zdziwiona:
– Co się stało, moje dziecko? Boli cię coś?
Gdy na audiencji u króla po raz pierwszy usłyszał, że Rodrigo wychowywał się bez rodziców, kapitan Kowadełko zrozumiał, dlaczego chłopak omal nie rozpłakał się, kiedy po zwycięstwie nad piratami oficer pochwalił go mówiąc, że chciałby mieć syna takiego jak on. Choć olbrzym starał się nie dać tego po sobie poznać, jego sieroctwo musiało boleć go jak niezabliźniona rana, podrażniana każdą wzmianką o rodzicach lub doświadczeniem namiastki rodzinnego szczęścia. Miał prawo cierpieć – mimo wszystko był przecież wciąż dzieckiem. Komendant wytłumaczył to matce na ucho, ona zaś, pokiwawszy siwą głową, rzekła do Brobdingarczyka:
– Jestem już za stara, by być twoją mamą, zresztą mój drogi Kubuś byłby zazdrosny, ale mogę zostać twoją babcią, chcesz?
– Chcę – potwierdził chłopak, siąkając nosem, a jego pełne usta znów rozciągnęły się w uśmiechu.
Rozdział XIII. Uczone głowy
Późnym popołudniem Rodrigo postanowił dać wreszcie odpocząć obolałym nogom w swojej kwaterze w zachodnim forcie. Wiekowa warownia, do której drogę wskazał mu kapitan Kowadełko, składała się z otoczonego na wpół zrujnowanym murem obszernego dziedzińca oraz dwóch masywnych, okrągłych baszt, jednej większej od drugiej. Trafnie domyślili się obydwaj, że w większej miał zamieszkać Brobdingarczyk, w mniejszej zaś – jego opiekun.
Gdy zbliżali się do celu, spostrzegli, że wokół bramy do twierdzy roi się od Lillioran. Byli to w większości ludzie w podeszłym już wieku, siwobrodzi, długowłosi lub przeciwnie, całkiem łysi, często w binoklach na nosie. Mieli na sobie proste szaty, przeważnie czarne, czerwone lub granatowe, niekiedy wyszywane w gwiazdy lub skomplikowane wzory geometryczne, a wielu z nich trzymało zwoje pergaminu lub dziwaczne instrumenty, których przeznaczenia Rodrigo nie umiał odgadnąć. Kojarzyli mu się trochę z doktorem Manuelem, lillifemskim medykiem, całkiem zresztą słusznie.
– Witaj, szlachetny przybyszu! – pozdrowił go jeden z mężczyzn, wysuwając się przed tłum. Nosił szkarłatną tunikę, a biała broda spływała mi niemal do pasa. – Jestem profesor Antoine, rektor Akademii Lilliorańskiej, a towarzyszy mi kwiat lillimerskich uczonych, reprezentantów wszystkich nauk i specjalności. Jednak dziś, czcigodny cudzoziemcze, to my przybyliśmy uczyć się od ciebie. Zechciej, proszę, podzielić się z nami wiedzą o twoim kraju!
– Bardzo chętnie! – ucieszył się wielkolud, rad, że może się przydać. – Odpowiem na wasze pytania najlepiej, jak potrafię – dodał, siadając ze skrzyżowanymi łydkami przed uczonym gronem. Niestety, wkrótce miało się okazać, że pomimo najszczerszych chęci może nie być w stanie zaspokoić nieposkromionej ciekawości mędrców.
Pierwsi wystąpili geografowie i kartografowie, pragnący na podstawie relacji Rodriga sporządzić orientacyjne mapy krainy olbrzymów. Wielkie było ich rozczarowanie, kiedy wyszło na jaw, że chłopak, który całe swoje dotychczasowe życie spędził na ulicach jednego portowego miasta, niewiele umie im powiedzieć na temat linii brzegowej, rzek i gór swojej ojczyzny. Nie potrafił wymienić najważniejszych grodów Brobdingaru ani nawet podać nazwy jego stolicy, nie wiedział, jaka jest przybliżona liczba ludności kraju, a o jego faunie i florze posiadał bardzo szczątkowe informacje.
Następni w kolejności byli historycy oraz przedstawiciele nauk społecznych i politycznych. Chcieli oni koniecznie wiedzieć, kiedy zostało założone Królestwo Brobdingaru, jakie jest imię obecnie panującego władcy tego kraju oraz jakimi kryteriami kieruje się on, mianując ministrów i urzędników. Ekonomiści dopytywali o walutę i system podatkowy, filozofowie – o ustrój społeczny oraz najwybitniejszych brobdingarskich myślicieli i ich dorobek. Ale i oni nie otrzymali satysfakcjonujących odpowiedzi na swoje dociekania.
– Bardzo mi przykro, ale pochodzę z gminu i nie znam się ani trochę na polityce ani filozofii. – Gigant uśmiechnął się przepraszająco, czując, jak jego policzki zaczynają płonąć rumieńcem zawstydzenia.
Matematycy, astronomowie oraz reprezentanci nauk przyrodniczych poszukiwali u przybysza informacji o postępach Brobdingarczyków w swoich dziedzinach.
– Naprawdę strasznie mi przykro – jęknął Rodrigo, zdawszy sobie sprawę, że nie rozumie nawet, o co go pytają. – To są sprawy ludzi uczonych, a ja nigdy nie chodziłem do szkoły, nie potrafię nawet pisać i czytać…
– Nie potrafi! Nie potrafi! – zaszemrał tłum, wpędzając nieszczęsnego chłopca w jeszcze większe zakłopotanie.
Widząc, że zamorski przybysz, choć sławny ze swej dzielności, nie pomoże im w zaspokojeniu głodu wiedzy, rozczarowani profesorowie zaczęli się pomału rozchodzić. W końcu na placyku przed fortem ostali się już tylko medycy.
– Prosimy o wyrażenie zgody na kompleksowe badanie fizykalne twojego organizmu, szlachetny cudzoziemcze – rzekł jeden z nich, zacierając ręce.
– Hę? – Olbrzym podrapał się po głowie, patrząc na uzdrowiciela nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Przepraszam… Chcielibyśmy cię zbadać.
– Och! W porządku – odparł Rodrigo i zaraz rozebrał się do pasa. Usłużnie podnosił medyków w dłoniach, umożliwiając im dostęp do różnych części swojego ciała. Ci pobrali mu próbki włosów i paznokci, sprawdzili odruchy, zajrzeli do ucha i do gardła, za każdym razem przekonując się, że pomijając swoje tytaniczne rozmiary, gość jest najzupełniej zwyczajnym, zdrowym młodzieńcem.
– Język różowy, bez nadżerek i przebarwień… – mruczał uzdrowiciel oglądający jego jamę ustną i robiący z tych obserwacji szczegółowe notatki. – Uzębienie wydaje się być w dobrym stanie, z wyjątkiem lewej dolnej szóstki, którą toczy próchnica, i którą trzeba będzie niebawem usunąć…
Zebrawszy wszystkie dane, jakie tylko można było zebrać bez potrzeby uciekania się do wiwisekcji, medycy podziękowali i wycofali się, zostawiając wreszcie Brobdingarczyka i kapitana samych. Ci wykorzystali chwilę spokoju, by rozejrzeć się po mieszkaniu Rodriga przygotowanym mu przez Jego Królewską Mość.
Wejście do większej baszty zostało specjalnie poszerzone, aby chłopak mógł wczołgać się do środka. Drewniane belki i inne elementy konstrukcyjne dzielące ją niegdyś na kondygnacje skrzętnie usunięto, pozostawiając wnętrze pustym, dzięki czemu było w niej teraz dość miejsca dla siedzącego, a nawet stojącego z pochyloną nisko głową olbrzyma. Rodrigo mógł położyć się na pokrytej gęsto poduszeczkami podłodze, lecz musiał przybrać pozycję embrionalną; do dyspozycji miał także jedną dużą poduszkę oraz kołdrę podobną do tej, którą sporządzili mu mieszkańcy Lillifemu. W wieży panował przyjemny chłód, a przez rozmieszczone w równych odstępach małe i wąskie, lecz stosunkowo liczne okienka sączyło się dość światła słonecznego, by uczynić surową kamienną budowlę niemalże przytulną.
Kwatera Jakuba Kowadełko w drugiej z baszt również urządzona była po spartańsku, w sam raz dla żołnierza. Piętra ziały pustkami, lecz na parterze znajdowało się łóżko i kilka innych podstawowych sprzętów. Na zarośniętym trawą dziedzińcu stała duża cysterna z wodą, z której obaj skwapliwie skorzystali. Kapitan pił ze znalezionego w kredensie kubka, Rodrigo – z pozostawionej nieopodal w tym celu beczki.
Zaspokoiwszy pragnienie, olbrzym ściągnął trzewiki i położył się w swoim nowym domu w ten sposób, że górna część ciała spoczywała w wieży na posłaniu, a nogi w aksamitnych pończochach wystawały na zewnątrz.
– Czy coś cię gryzie, kawalerze? – spytał komendant, słysząc, że chłopiec wzdycha głośno i melancholijnie.
– Smutno mi, kapitanie. Smutno mi, że zawiodłem tych wszystkich uczonych. Czuję się taki… głupi.
– Phi! To oni wykazali się naiwnością i głupotą, sądząc, że prosty chłopak będzie znał odpowiedzi na każde ich pytanie – prychnął Kowadełko. – I nie zrozum mnie źle, nie ma absolutnie nic zdrożnego w byciu prostym. Ja, dla przykładu, bardzo lubię ludzi prostych, dzielnych i uczciwych. A ty właśnie taki jesteś, Rodrigo!
– Hm! Do tego ci medycy… Byli delikatni, to trzeba im przyznać, lecz przez cały czas, kiedy mnie badali, czułem, że nie widzą we mnie człowieka, lecz jakiś wybryk natury. To przykre. Mam zresztą wrażenie, że wszyscy mieszkańcy waszej stolicy tak mnie postrzegają. W Lillifemie było inaczej.
– Wcale nie było inaczej, po prostu przespałeś pierwszy i najgorętszy etap fascynacji swoją osobą! Przypomnij sobie też, jak ty ciekawie obmacywałeś mnie. To najzupełniej normalne, że budzisz zainteresowanie. Ale to się zmieni, zobaczysz, i niedługo Lillioranie także nauczą się widzieć w tobie wspaniałą osobę, sympatycznego, pomocnego chłopca o dobrym sercu.
Komendant nie widział twarzy wielkoluda, był jednak pewien, że ten uśmiechnął się.
– Dziękuję, kapitanie. Chciałbym mieć takiego ojca, jak pan…
– Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy, kawalerze – odparł stary żołnierz, szczerze wzruszony.
– Och, ale jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju…
– Co takiego?
– Kapitanie… Ja się bardzo, bardzo boję tego wyrywania zęba. Czy będzie pan wtedy ze mną i potrzyma mnie za palec, żeby dodać mi otuchy?
– Będę, potrzymam. Obiecuję – zapewnił Brobdingarczyka Kowadełko, a kiedy on coś obiecywał, miał w zwyczaju dotrzymywać słowa.
Rozdział XIV. Strażnik Archiwów Królewskich
Gdy zegary w Lilliorze wybiły godzinę ósmą, Rodrigo i kapitan pospieszyli na plac przed zamkiem królewskim, by wziąć udział w zapowiedzianej uczcie. Stoły ustawione zostały w ogromną podkowę, w której środku usiadł olbrzym. Naprzeciwko niego miejsce zajął król Alderyk, na honorowym miejscu po swojej prawicy mając Jakuba Kowadełko. Jego Wysokość dołożył wszelkich starań, by godnie podjąć swoich gości. Słudzy donosili coraz to nowe porcje jadła – pieczonych mięs, pasztecików, chleba, sałatek i słodkich ciast – tak że wielkolud nie musiał się martwić, iż pójdzie spać głodny, a do posiłku przygrywała nadworna kapela.
Z początku Rodrigo bawił się na bankiecie doskonale. Oprócz poznanych już dziś osobistości spotkał tam wielu innych dworzan i ważnych urzędników, a wszyscy gawędzili z nim wesoło, otaczając go atmosferą życzliwego zainteresowania. Szczególnie dużo zdań i uśmiechów wymienił z księżniczką Natalią, która, wyraźnie ośmielona, nie odrywała od niego spojrzenia swych ślicznych niebieskich oczu. Tylko Strażnik Archiwów Królewskich nie odzywał się do chłopca wcale, jakby z rozmysłem go ignorował. Długi czas nie rozmawiał on w ogóle z nikim, zajęty jedzeniem, a pierwsze słowa, które wypowiedział, były skierowane do komendanta lillifemskiej twierdzy.
– Czy pirackie okręty zostały spalone? – zapytał. Głos miał głęboki, lekko schrypnięty i nieprzyjemny.
– Tak jest, ekscelencjo – odparł Kowadełko. – Zgodnie z procedurą.
– Spalone? – zdziwił się Rodrigo. – Myślałem, że stały się częścią floty Lillimeru…
– Na drugi raz myśl, a nie mów, że myślałeś! – warknął mistrz Alister. – Niemądrym jest sądzić, że zwyczaje w obcym kraju będą takie same jak tam, skąd się przybyło.
– Lillimer nie ma floty – dodał kapitan. – Zakazane jest u nas budowanie statków zdolnych do podróży dalekomorskich.
– Ale dlaczego? – dopytywał olbrzym.
– Jesteś rozbitkiem. Powinieneś najlepiej rozumieć dlaczego. – Strażnik Archiwów uśmiechnął się złośliwie.
– Dobrze wiem, że żeglowanie jest niebezpieczne! – obruszył się chłopak. – Ale jest też piękne. Dostarcza niezapomnianych wrażeń i daje obłędne, upajające poczucie wolności. Atramentowe wody oceanu w dole i błękit nieba w górze, widok wyskakujących z morza latających ryb i morświnów baraszkujących na falach, tego się nie da z niczym porównać! Kto nigdy nie pływał na statku, ten nie wie, co traci.
– Ach, to takie romantyczne – westchnęła z rozmarzeniem księżniczka Natalia, mistrz Alister zaś tylko prychnął pogardliwie i ukroił sobie kolejny kawałek baraniej pieczeni.
– Gdyby mnie ktoś spytał – podjął po chwili wielkolud – to ani trochę nie żałuję, że wybrałem się w tę podróż. Nie odkryłbym wtedy tak zacnego królestwa i nie poznał jego wspaniałych mieszkańców… – Przy tych ostatnich słowach bacznie przyglądał się Strażnikowi, ciekaw, jak starzec zareaguje na pochlebstwo.
– Po pierwsze, drogi cudzoziemcze, nikt nie musiał nas odkrywać. Byliśmy tu przez cały czas – rzekł Alister. – A po drugie… może lepiej byłoby dla nas wszystkich, gdybyś nigdy tu nie dotarł.
„To było niemiłe” – pomyślał Rodrigo. Korciło go, by jakoś się odciąć, lecz żadna cięta riposta nie przychodziła mu do głowy. Wtem, przypomniawszy coś sobie, wykrzyknął z miną triumfatora:
– A właśnie że nie przez cały czas! Dawno temu przypłynęliście tutaj z mojego kraju. – I opowiedział wszystkim zgromadzonym brobdingarską legendę o małych ludziach, której król i dworzanie wysłuchali z zainteresowaniem.
– I co pan o tym sądzi, mistrzu Alisterze? – zapytał Jego Wysokość, gdy chłopiec skończył mówić.
– Brednie – mruknął Strażnik Archiwów. – Wierutne brednie! Wystarczy zajrzeć do roczników Królestwa Lillimeru, by przekonać się, że jego historia sięga tysięcy lat wstecz, a nasz naród zamieszkiwał tę wyspę od zawsze. Nigdy nie żyliśmy pośród olbrzymów i żaden exodus nie miał miejsca. Moim zdaniem jest to bajka dla dzieci i nic więcej. U nas także matki przywykły straszyć nieposłusznych malców, którzy nie chcą iść spać, mówiąc, że przyjdzie wielkolud i ich zje, co nie znaczy, że ktokolwiek ze zdrowych na umyśle dorosłych wierzy w jego istnienie…
– Ja jestem prawdziwy – zauważył Rodrigo.
– Ty nie jesteś ludożercą – odpowiedział zniecierpliwiony Alister. – A przynajmniej mam taką nadzieję.
„I znów mi dokucza! Czym sobie na to zasłużyłem?” – zasępił się Brobdingarczyk.
– Widzę, że wciąż wierzysz bardziej swojej legendzie niż słowom człowieka, który spędził całe życie, badając i rejestrując dzieje Lillimeru – podjął Strażnik po chwili. – Ale może uwierzysz świadectwu własnych zmysłów i temu, co ci podpowiada rozum. Rozejrzyj się, z łaski swojej, wokół siebie. Przyznasz chyba, że wszystko, co widzisz, jest w idealnym dla Lillimerczyków rozmiarze, jakby specjalnie dla nas zostało stworzone. A teraz przypomnij sobie, jak podczas audiencji opowiadałeś nam o brobdingarskich górach, przy których nasze mogłyby uchodzić za małe pagórki, o drzewach tak wysokich, że zdają się dosięgać nieba, i koniach wielkich jak ten zamek. Czyż nie jest oczywiste, że kraina rzeczy gigantycznych nigdy nie wydałaby na świat plemienia małych ludzi, podobnie jak nasz kraj nie zrodziłby gigantów twojego pokroju?
– Nie wszystko w mojej ojczyźnie jest ogromne – zaoponował kolos. – Mrówki i pająki, na przykład, są bardzo, bardzo małe.
– Dla nas byłyby pewnie wystarczająco duże, byśmy mogli ich dosiadać lub chociaż prowadzać je na smyczy. Za to lillimerskie insekty, jak mniemam, są dla ciebie niewidoczne gołym okiem.
– Jak wobec tego wyjaśnić fakt, że Rodrigo i my mówimy jednym językiem? – spytała królewna.
Starzec przełknął kęs pieczeni i wzruszywszy ramionami, odparł:
– Któż to wie? Być może kiedyś, gdy jeszcze nie obowiązywał zakaz podróży morskich, jeden z naszych przeprawił się przez ocean do Brobdingaru i nauczył prymitywne plemię olbrzymów ludzkiej mowy?
Chłopak zmarszczył brew na ten obraźliwy komentarz.
– A te wszystkie skomplikowane urządzenia? – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Chronometry, przyrządy nawigacyjne na „Śmigłej Mewie”? Czy to możliwe, że wykonali je moi ziomkowie swoimi wielkimi, niezgrabnymi rękami?
– Cóż, widocznie kiedyś mieliście lepszych rzemieślników – rzekł Strażnik tonem, który sugerował, że uważa rozmowę za zakończoną.
Tej nocy w snach Rodriga przewijały się dwie twarze – młoda, roześmiana księżniczki Natalii i pomarszczona, nienawistna mistrza Alistera.
Rozdział XV. Dwanaście prac Rodriga
W czasie dni, tygodni i miesięcy spędzonych w Lilliorze Rodrigo stale udowadniał jej mieszkańcom, że w istocie żadna praca mu niestraszna. Chętnie podejmował się każdego zadania, jakie mu zlecono, o ile tylko nie było ono moralnie naganne i nie wiązało się z przekroczeniem prawa. Odmówił więc spotkanemu pod karczmą szemranemu osobnikowi nastraszenia jego kompanów od kart, którzy winni mu byli pieniądze, i nie zgodził się, gdy pewna wyjątkowo zawistna gospodyni chciała zapłacić mu za zburzenie nowego domu jej sąsiadki, lecz poza tym robił wszystko, o co został poproszony.
Dzięki niemu pani Liwia, która z racji podeszłego wieku nie wychodziła już na dłuższe spacery, znów mogła odwiedzić wszystkie swoje ulubione miejsca w mieście. Przybrany wnuk często zanosił ją do Ogrodów Królewskich, gdzie przechadzała się wśród rododendronów w towarzystwie kapitana Kowadełko, zabierał na nabożeństwa do Świątyni Wszystkich Bogów i na wizyty do mieszkających w odległych częściach miasta znajomych.
Na prośby drwali wyrywał z korzeniami drzewa, farmerów – pomagał w żniwach, ścinając swoim nożem całe zagony zboża, i odstraszał ptaki, dzień za dniem wystając wśród pól w palącym słońcu w charakterze ogromnego stracha na wróble. Usłyszawszy, że pasterze z jednej z pobliskich wsi skarżą się na szczególnie rozzuchwalone stado wilków, przez kilka nocy z rzędu zaczajał się na żarłoczne bestie i płoszył je, dopóki nie wyniosły się gdzie pieprz rośnie.
Raz zgłosił się do niego pewien ubogo odziany, lecz uczciwie wyglądający człowiek, mówiąc:
– Odziedziczyłem po dalekim krewnym zrujnowany młyn wodny na północ od Lilliory. Bardzo chciałbym go naprawić i wyremontować, ale moja sakiewka świeci pustkami. Czy mógłbyś mi jakoś pomóc, szlachetny olbrzymie?
– Oczywiście! – odparł chłopiec. – Chodźmy rzucić okiem na ten twój spadek.
Budowla w rzeczy samej znajdowała się w opłakanym stanie, lecz Rodriga to nie zraziło. W Brobdingarze często zdarzało mu się budować nad strumykiem dla zabawy młyny z kawałków drewna, które naprawdę działały, naprawienie uszkodzonego mechanizmu nie sprawiło mu zatem większego kłopotu. Od wdzięcznych drwali i farmerów pozyskał deski do załatania dziur w ścianach i słomę na nową strzechę, a po skończonym remoncie oczyścił zamulony kanał, którym znów popłynęła napędzająca koło woda.
Niedługo potem nastał sezon burz i obfitych opadów. Pewnej nocy, kiedy dręczony bezsennością wielkolud leżał w swojej wieży, nasłuchując jednostajnego szumu ulewy i huku gromów, piorun uderzył z trzaskiem w mur miejski, obracając spory jego fragment w gruzy. Z samego rana do Rodriga udali się budowniczowie, którym powierzono zadanie naprawienia zniszczonego odcinka fortyfikacji, prosząc kolosa o przyłączenie się do nich. Ten, choć ledwo żywy z niewyspania, bez namysłu odpowiedział:
– Chętnie.
– Wspaniale! Z twoją pomocą uporamy się z tym raz-dwa. – Nadzorca robotników zatarł z zadowoleniem ręce.
Przez cały dzień chłopak nosił z kamieniołomu ciężkie bloki skalne, jakby to były małe kamyki, i układał je według wskazówek. Zapytany, czy praca nie jest dla niego zbyt uciążliwa, stanowczo zaprzeczył.
– To nawet przyjemne – rzekł pomiędzy jednym a drugim potężnym ziewnięciem. – Przypomina mi trochę budowanie z klocków.
Deszcze sprawiły, że wystąpiła z brzegów opływająca miasto rzeka Lillioranka, grożąc zalaniem położonym niżej w dolinie wioskom rybackim. Wysłany im na ratunek przez króla, Rodrigo niestrudzenie wznosił z ziemi i kamienia wały przeciwpowodziowe i uszczelniał je, gdy zaczęły pękać pod naporem żywiołu. Przemoczony, ubłocony, dzielnie walczył z rzeką i wyszedł z tego boju zwycięsko; tylko dzięki niemu po przejściu nawałnicy mieszkańcy osad mogli spokojnie wrócić do domów. Kiedy wody powodzi opadły, wykonał jeszcze jedną pożyteczną pracę, biorąc udział w odbudowie zerwanych mostów i zniszczonych przystani.
Jednak najważniejszego w swoim mniemaniu zadania podjął się z własnej inicjatywy. Gdy pewnego razu spacerował samotnie wzdłuż plaży, rozmyślając, jaki prezent podarować księżniczce Natalii na jej zbliżające się trzynaste urodziny, znalazł w piasku najprawdziwszy ząb kaszalota i wpadł na pomysł, że wystruga w nim jej podobiznę. Zabrał się do tego z niesłychaną energią; dzień za dniem wykorzystywał każdą wolną chwilę, by mozolnie wycinać w twardej wielorybiej kości coraz to nowe detale, i nie zwracał zupełnie uwagi, że okupuje swe dzieło krwią kapiącą obficie z poranionych nożem palców.
Pech chciał, że dzień przed swoimi urodzinami księżniczka postanowiła odwiedzić go w twierdzy właśnie wtedy, gdy zajęty był rzeźbieniem. Wśliznęła się do wnętrza baszty, jak to miała w zwyczaju, niezauważenie i bezszelestnie niczym kot. Spostrzegłszy ją, olbrzym wydał zduszony okrzyk i szybko wsunął niedokończoną figurkę pod kołdrę.
– Co przede mną chowasz, Rodrigo? – zapytała królewna z psotnym uśmiechem. – Co tam masz, czego nie powinnam zobaczyć?
– Chciałem wręczyć ten drobiazg Waszej Wysokości w dniu jej urodzin – westchnął Brobdingarczyk – ale widzę, że moja tajemnica wyszła na jaw… – To mówiąc, pokazał dziewczynie rezultat swojej wytężonej pracy.
– Ojej! – zawołała księżniczka w zachwycie. – Czy to… ja? Podnieś mnie do twarzy, niech ci podziękuję… Bliżej, jeszcze bliżej…
Zdziwiony chłopak wykonał polecenie, a po chwili poczuł na policzku najsubtelniejszy i najsłodszy ze wszystkich pocałunków świata.
Rozdział XVI. Nix i Anastazja
Księżniczka Natalia uwielbiała towarzystwo Rodriga. Zawsze pogodny, serdeczny i uczynny, Brobdingarczyk z biegiem czasu stał się jej najlepszym przyjacielem i powiernikiem, a dzięki jej zabiegom u ojca-króla, także osobistym giermkiem i obrońcą.
Nie sposób było się przy nim nudzić. Ilekroć sobie tego zażyczyła, zabierał ją na wycieczki w najodleglejsze zakątki wyspy, pomagając jej odkrywać uroki własnego królestwa. Potrafił stawać na rękach i robić inne zabawne sztuczki, którymi rozśmieszał ją, kiedy miała zły humor. Był też prawdziwą skarbnicą ojczystych bajek i legend, a ponieważ umiał opowiadać barwnie i zajmująco, niezmiennie słuchała go z wypiekami na twarzy.
Gdy pewnego ciepłego, letniego wieczoru siedzieli na klifie nad morzem, podziwiając zachód słońca, zauważyła, że olbrzym wpatruje się w horyzont melancholijnym wzrokiem, jakiego dotąd u niego nie widziała.
– Tęsknisz za Brobdingarem, Rodrigo? – spytała, gładząc troskliwie jego wielgachną dłoń.
Chłopiec skinął głową.
– Chciałbym tam wrócić – powiedział.
Słowa te sprawiły, że mróz ścisnął serce królewny, a w oczach jej pociemniało, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę.
– Chyba nie mówisz poważnie? – jęknęła.
– Zapewniam, księżniczko, że nie żartuję – odparł gigant.
– Ale ja nie chcę, żebyś odszedł! – zawołała, niezamierzenie brzmiąc całkiem jak rozkapryszone małe dziecko, gdy odmawia posprzątania zabawek i pójścia spać.
– Czy opowiadałem już Waszej Wysokości bajkę o Nixie i Anastazji? – rzekł kolos po chwili milczenia.
– Nie. Proszę, opowiedz mi ją teraz.
– Dawno, dawno temu – zaczął wielkolud – w zamku nad brzegiem morza mieszkała królewna Anastazja. Kiedy pewnego ranka, po gwałtownym sztormie, udała się na przechadzkę po plaży, znalazła spoczywające w kałuży utworzonej przez fale dziwne stworzenie. Od pasa w górę było ono pięknym chłopcem o długich włosach koloru morskiej piany i jasnozielonej skórze, upstrzonej tu i ówdzie, niczym piegami, skupiskami drobnych łuseczek, lecz zamiast nóg miało srebrzysty rybi ogon. Istota była nieprzytomna, a pierś przygniatał jej duży kawałek drewna. Niewiele myśląc, Anastazja dźwignęła i odsunęła na bok ciężki drąg, a następnie wdmuchnęła powietrze do ust chłopca-ryby, przywracając mu oddech. Uratowany otworzył oczy, lazurowe jak ocean, uśmiechnął się blado i cichym, drżącym głosem podziękował za ocalenie życia.
„Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała księżniczka. – Nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego jak ty”.
„Mam na imię Nix – powiedział chłopak – i jestem syrenem, przedstawicielem ludu zamieszkującego morskie głębiny. Podczas sztormu znalazłem się zbyt blisko powierzchni i fale wyrzuciły mnie na brzeg. Zdaje się, że jestem ranny… Czy mogłabyś mi pomóc?”
Istotnie, teraz dopiero królewna spostrzegła olbrzymi siniec na piersi rybiego chłopca. Natychmiast przyprowadziła służących, którzy przenieśli go do zamku i wpuścili do basenu, gdzie, opatrzony fachowo przez nadwornego uzdrowiciela, miał przebywać, dopóki nie wydobrzeje.
Anastazja bardzo polubiła Nixa, a i on szczerze przywiązał się do swojej wybawicielki. Pięknie śpiewał, ona zaś słuchała go z przyjemnością. Dużo rozmawiali o życiu pod wodą i na lądzie, ucząc się nawzajem od siebie. Przyzwyczajony do niezmierzonych przestrzeni oceanu syren nie czuł się jednak dobrze w ciasnym basenie, złościło go też, kiedy dworzanie i słudzy przyglądali mu się natrętnie i próbowali bawić się z nim jak z oswojonym delfinem. Pałac to nie było miejsce dla niego.
Gdy tylko wyzdrowiał, zaczął prosić księżniczkę, by wypuściła go z powrotem do morza, ale dziewczyna odwlekała moment pożegnania jak mogła.
„Jesteś jeszcze zbyt słaby – powtarzała, skrycie licząc na to, że jej nowy przyjaciel zostanie już na zawsze przy niej. – Musisz odzyskać siły”.
„Nie, nie jestem – protestował Nix. – Tęsknię za głębią i za moim plemieniem. Pozwól mi odejść”.
„Czy nie będzie ci mnie brakowało?” – pytała Anastazja.
„Będzie, i to bardzo – odpowiadał syren. – Ale dalej nie mogę tak żyć”.
Widząc, jak chłopiec-ryba z każdym dniem blednie i markotnieje, a jego łuski tracą połysk, królewna zrozumiała wreszcie, że próbując go zatrzymać wbrew jego woli, zachowała się samolubnie, i postanowiła zwrócić mu wolność. Ich rozstanie było łzawe, lecz oboje wiedzieli, że prędzej czy później musiało do niego dojść. Należeli wszak do dwóch różnych światów…
– Zupełnie jak ja i ty? – powiedziała głucho Natalia, zwracając wzrok ku leżącej daleko za widnokręgiem krainie rzeczy gigantycznych.
Brobdingarczyk spojrzał na nią ze smutkiem.
– Wasza Wysokość chyba w to nie wątpi? Przypatrz mi się, księżniczko – w waszym kraju jestem olbrzymem. Domy, drzewa, zwierzęta, nic tu nie jest w odpowiedniej dla mnie skali. Ja tutaj po prostu nie pasuję. Mam prawo czuć się jak ryba wyjęta z wody…
– Lub syren – podsunęła królewna.
– Owszem. – Wielkolud wsparł podbródek na dłoni i uśmiechnął się półgębkiem. – Powinienem się już dawno przyzwyczaić do bycia gigantem, ale to nie jest takie proste. Gdy kroczę ulicami Lilliory, czuję się tak, jakbym spacerował pośród domków dla lalek, a ludzie w dole wydają mi się mrówkami. Chwilami odnoszę osobliwe wrażenie, że jestem bardzo wysoko nad ziemią, że choć stopami dotykam gruntu, tak naprawdę fruwam i spoglądam na wszystko z góry. Niekiedy kręci mi się z tego powodu w głowie.
Twoi ziomkowie, Wasza Wysokość, również nie mogą przywyknąć, że mają w swoim kraju olbrzyma. Widzę to w ich oczach. Są bardzo gościnni, tego nie mogę im odmówić, lecz wciąż patrzą na mnie jak na przybysza z obcej planety lub jakiś przedziwny okaz zoologiczny. Kapitan Kowadełko zapewnił mnie, że to się zmieni, jednak choć minęło kilka miesięcy, oni nadal szepczą i pokazują na mnie palcami, dokądkolwiek bym się nie udał.
– To dlatego, że jesteś sławnym bohaterem! – bąknęła Natalia.
– Czy byłbym nim i wtedy, gdybym nie podnosił pirackich okrętów i w pojedynkę nie ratował całych wsi przed powodzią? – odparł rozżalonym tonem olbrzym. Chwilę przyglądał się lśniącej w promieniach zachodzącego słońca Srebrnej Gwieździe na swojej piersi, po czym westchnąwszy, podjął: – Ne przeczę, że sława ma swoje dobre strony, ale bywa też uciążliwa. Nie ma dnia, by przed bramą fortu nie ustawiał się tłumek moich wielbicieli, zasypujących mnie gradem najbardziej osobistych, a czasami absurdalnych pytań. Chcą koniecznie wiedzieć, kiedy mam urodziny, czy mam narzeczoną, czy walczyłem kiedyś ze smokiem, albo czy mógłbym zdjąć dla nich gwiazdę z nieba. Niektórzy domagają się, bym opowiedział żart lub zatańczył tradycyjny brobdingarski taniec, a wielu wyciąga w moją stronę arkusiki pergaminu, prosząc o odcisk mojego palca atramentem na pamiątkę. Ta popularność mnie przytłacza. Och, jak ja marzę o tym, by wrócić do dawnego życia i znów stać się zwykłym chłopcem, za którym nikt nie ogląda się na ulicy…
Księżniczka pociągnęła nosem, z trudem hamując łzy.
– A więc naprawdę chcesz odejść? Zamierzasz porozmawiać o tym z moim ojcem?
– Już z nim rozmawiałem. Obiecał, że każe zbudować dla mnie łódź żaglową, dość dużą, bym przy odrobinie szczęścia mógł dopłynąć na niej do Brobdingaru.
– Rodrigo… Mam do ciebie prośbę – rzekła cicho Natalia, odwracając twarz, by nie było widać, że płacze. – Czy nie wziąłbyś mnie do ręki i nie uniósł wysoko nad głowę, tak jak to kiedyś zrobiłeś z szambelanem Leopoldem?
Ostrożnie, niczym najdelikatniejszy kwiat, gigant ujął ją w obie dłonie i podniósł najwyżej, jak potrafił. Znalazłszy się w górze, czując, jak morska bryza porusza jej sukienką i rozwiewa kruczoczarne włosy, księżniczka zdała sobie sprawę, że jeśli ten wspaniały chłopak zniknie z jej życia, nic już nie będzie dla niej takie samo.