Stara Pazdankowa robiła straszliwy raban w jednej z podgrodowych wsi. Wołała opętańczo, iż wbrew okrucieństwu tego świata zdarzył się wielki cud i oto znikąd pojawił się u niej Dobry Człowiek.
Śmiali się z baby na wynędzniałej i zwariowanej, która dopiero co straciła męża, który własnoręcznie musiał niedawno zgładzić jedynego swego syna, a któremu pękło od tego serce i zabrawszy krew od wszystkich wyżyłowanych ciężką pracą kończyn, wylało ją zabójczo w mózg. Od tamtej pory, czyli od jednej wiosny zaledwie i połowy lata, stara wydawała z siebie nieustanny lament, ściśniętą gardzielą tłumione piski, czasem nawet przeklinające los skargi, które wieczorami dochodziły z jej zapadającej się, samotnej przy borze chaty i straszyły podróżujących kupieckim traktem złotodziejów.
Baba była szalona, toteż nikt jej słów nie brał poważnie. A już w szczególności owych fantastycznych prawd o pojawieniu się Dobrego Człowieka. Wszakże dobrzy ludzie nigdy nie istnieli.
Gdy się zmarło staremu Pazdankowi, a raczej gdy go do zmarcia zachęcono nielitościwym dekretem, na którym widniał wyrok na Pazdanka młodego, stara kobiecina sama zapragnęła śmierci, gotowa była pójść po nią pod bramę grodziska, gdzie wystarczyło jeno krzyknąć „Tyran!”, ażeby w gardło, w tułów i w zbuntowane przeciw władzy członki nawbijały się groty bezwzględnych bełtów. Lecz kto wtedy zadba o mogiłę? Kto wtedy będzie opłakiwał? Nie minął jeszcze przecie rok żałoby, w tym przypadku podwójnej, bo za męża i za syna.
Rechotały rozmiękczone alkoholem gęby, gdy oglądały, jak baba złachmaniona tarza się przed oberżą na drodze, histerycznymi wyrzutami rąk wznieca ponad siebie tumany pyłu, brudna już i lepiąca się od potu, wyjąca urojonym szczęściem i patrząca jednocześnie lśniącym, wilczym spojrzeniem.
– Dajcie wiarę! – darła się chrypliwie. – Dajcie wiarę, że on w mojej chacie teraz! Piękny! Dobry! Młody i łaskawy! Prawdziwe Dziecię Boże! Chodźcie! Chodźcie i zobaczcie! On nam wszystkim połaskawi!
Zabawa trwała do rychłego czasu, bo takie sceny dramatyczne prędko stają się słuchaczom nudne, wtórne, nawet i uciążliwe.
Oberżysta wkroczył na drogę z wiadrem i oblał babę jednym chlustem zimnej wody. Nowa ta rozrywka znów wznieciła śmiechy, ale już na krótko, bo ileż można cieszyć się widokiem rozczołganej kobieciny, która w szlochu orgiastycznym sięga nóg krzepkiego oberżysty, gdy ów, zapamiętały w sumiennym wykonywaniu swej powinności, okłada jej plecy długim a giętkim kijem?
– On wam wszystkim połaskawi – jęczała tymczasem baba, biernie oddając swój grzbiet pod srogie, acz sprawiedliwe bicie.
Nie wiadomo, czy by nieszczęsna wyżyła to wielkie i niespodziewane szczęście, gdyby nie ujął się za nią przechodzący mimo, godnie odziany Esteta.
– Wstrzymajcie, człowieku, już swą rękę – rozkazał ze spokojem, stanąwszy przy zdarzeniu, omiótłszy je zdegustowanym spojrzeniem swych małych, czarniawych oczków. – Godzi się tak przy ludziach, na drodze, pod nagim niebem?
Oberżysta spojrzał nań baranio. Zabeczał, że uszanowanie składa, że nie spostrzegł nobliwego pana, że już zabiera ścierwo z drogi, dłużej już szanownych oczu nim nie będzie kalał.
Zaś Esteta spojrzał z góry na łkającą babę. Skrzywił się z niesmakiem. Niektórzy bowiem ludzie nie zasługują na istnienie choćby z tego względu, iż swą podłą fizjonomią szpecą powab świata. Bo i jakże wyglądało jej kościste ciało obtoczone w szary łachman? Te włosy brudne i przerzedzone niby metodycznie wyrywane z głowy? Owa twarz oklapła, zabłocona od łez zmieszanych z piachem, zgniłym oddechem cuchnąca, a do tego cierpnąca co chwila w jakichś konwulsjach osobliwych, które przydawały jej wyraz demonicznej, szamańskiej maski? Takie ledwo żywe truchło nie miało prawa trzymać się wciąż życia.
Esteta postanowił dopomóc w upiększeniu świata.
– Nędzarko – rzekł do niej tonem wyższości. – Czy ci kij sprawia przyjemność, że się podeń sama wpychasz?
– Panie! – zaskomlała, czołgając się larwio pod zakręcone noski jego safianowych butów o złotej sprzączce. – Wieraj mi, panie, że wszystko, com tu powiedziała, jest najprawdziwsza prawda! On w mojej chacie. Przysięgam. Na pamięć męża mego i syna przysięgam!
– Któż taki?
– Dobry Człowiek! Sam on! On sam, mój panie!
– A po czymś go poznała?
– Po łaskawości, jaką mnie obdarzył, panie! Rubin mi dał wielkości bobu! Monetę złotą mi dał z wizerunkiem królewskim!
Tutaj zapijaczone towarzystwo przy ławach już inaczej nadstawiło uszu. Jak daniele na odległy, ryczący odgłos wabika myśliwskiego.
Esteta również się zadumał. Podrapał znacząco w lśniącą od olejków bródkę. Wszelkie wariactwo kończy się bowiem tam, gdzie zaczyna się obietnica.
– Prowadź – zdecydował głosem spoważniałym. – Ale na kolanach suń przede mną jak czworonożne zwierzę, coby nikt sobie nie pomyślał, że cokolwiek mamy wspólnego.
Stara Pazdankowa dziękować jęła i zalewać się łzami wdzięczności. Esteta pchnąć ją musiał podeszwą buta naprzód, aby wreszcie się ruszyła z miejsca i niczym pies łowiący trop z pyskiem nisko przy ziemi, drąc sobie dłonie oraz kolana, poprowadziła pana do celu. Esteta truchtał za nią niestrudzenie, unikając tumanów kurzu, które baba wznosiła ponad trakt swym szaleńczym, czworonożnym pędem.
Różni podróżni popatrywali na to od boku. Galop niezwykły baby przemykał im przed oczyma jak ognista kometa po zgasłym, późnonocnym niebie.
Wreszcie uwidoczniła się przy drodze licha gospodarska zabudowa, a tam waląca się powoli strzecha, której spróchniały słup nośny nie potrafił już dobrze utrzymać. Pazdankowa, brudniejsza niż przedtem, dysząca, zakrwawiona, wciąż zaś na czworakach, naparła na drzwi i zniknęła w gęstej czerni swej zatęchłej chaty.
Esteta na ów widok poczuł wielkie zohydzenie. Do jaskini niedźwiedzia wolałby w tej chwili wejść niżli do tej zaropiałej, biedą śmierdzącej chałupy. Drżącą w oporze dłonią wydobył zza pazuchy miłowonną chustę; przytknął ją do nosa, powstrzymując z całych sił cisnące się w gardło torsje. Rozejrzał się, czy aby kto go nie widzi, po czym odnalazł w sobie odwagę i uczynił krok do środka.
Odór to pierwsze, co nim wstrząsnęło i do czego musiał się natychmiast przyzwyczaić. Najbardziej cuchnęły psujące się gdzieś w kącie resztki głodowego pożywienia, wyrwane jakby świniom z koryta, obsiadłe przez miłujące podobne zapachy, tłuste jak jagody muchy. Owadów tych Esteta na szczęście w pierwszej chwili nie spostrzegł, bo by już w progu zemdlał z rozpaczy, albowiem drugie, do czego musiał się przyzwyczaić, to zalegająca między glinnym klepiskiem a świerkową powałą mroczność. Tylko na zapiecku pod dziurawym pledem jakaś jasność się kłębiła. Może i nie intensywna, ale z ciemnościami izby idąca w mocny kontrast, przy czym dla oka przyjemna, miodna i krzepiąca.
Esteta, stojąc wciąż w progu, chustą się zdusiwszy, długo próbował zrozumieć, co tam zalega takiego, że lśni niczym księżycowa aura odbita w refleksie jeziora. Aż wreszcie baba zdjęła pled delikatnie jak z własnego dziecka, na co chusta Estety opadła wraz z całą jego ręką, powieki zamrugały, czoło zaś zaczął rosić drobny meszek potu.
– Cóż to za piękno wcielone? – wydyszał w podziwie i szoku, bo to było jak anioł strącony w czeluści szeolu.
Leżał tam zupełnie nagi młodzieniec, w którym dojrzałość nie do końca jeszcze rozkwitła. Miał, zdawałoby się, biało-świetlną skórę, opinającą ciało szczuplutkie, podrysowane kształtnym szkieletem kości. Włosy – chyba żółtawe, bo w mrocznościach ciężko było odróżnić – opadały na poziom barków niczym złote kaskady. Twarz w głęboki sen zanurzona, od królewskiej nawet szlachetniejsza, zdawała się niewinna jak u niemowlęcia. Ot spał tu nagi, idealny w swych proporcjach aniołek. Mały Książę. Świetlisty Dobry Człowiek.
Baba była niezwykle dumna z siebie.
– Nie mówiłam? – wyszeptała, by nie zbudzić swego skarbu. – On to mnie nawiedził i połaskawił hojnie. Patrzcie, panie. Tylko patrzcie.
Esteta, niemało już zdumiony, musiał przeżyć kolejny szok, gdy baba ukazała mu starannie zawinięty w rąbek, krwistoczerwony rubin oraz monetę złotą wprost z królewskiej mennicy. Szeptała z przejęciem, że Dobry Człowiek podarował jej owo bogactwo, gdy ujrzał jej niesłychaną nędzę, a nic prócz schronienia nie zażądał w zamian. Choć zabrzmiało to jak naiwna bajka, którą karmi się jeszcze naiwniejsze dzieci, karbunkuł szlifowany oraz szczere złoto stanowiły niezbity argument prawdy.
Dla człowieka wyższej sfery było to jak istna potwarz – marnowanie takich bogactw w ów paskudny sposób. Zapytał, czy to baba może wymodliła, przy czym nie potrafił odjąć oczu od nagiego, pogrążonego w głębokim śnie chłopca.
– Bogów to ja przeklinała – wyznała szczęśliwa kobieta, nakrywając z powrotem Dobrego Człowieka wysłużonym wełnianym pledem. – I nie bogowie mi przecie dopomogli, ale sam on.
– Dlaczegóż jest nagi?
– Taki przybył pode drzwi i prosił schronienia.
– Długo tak śpi?
– A jeno od wieczora.
– Mówił coś?
– Niewiele. Bardzo był zmęczony.
Esteta pokiwał głową i wyszedł na moment poza drzwi, aby nałykać się tam czystego powietrza. Myślał przy tym intensywnie, jak podejść do tej osobliwej sprawy. Los baby był już przesądzony, ale ów chłystek tajemniczy, który nie wiadomo, skąd posiadł tak niebagatelne dobra, rozgrzał jego wyobraźnię, szczególnie z uwagi na swój niecodzienny anielski urok. Była to dla Estety tajemnica najwyższej wagi, godna dogłębnego zbadania.
Wrócił do izby zatęchłej i ciemnej, zwrócił się życzliwie do czuwającej nad Dobrym Człowiekiem kobiety:
– Pokażcie mi swój sznur modlitewny. Być może w nim leży przyczyna cudu.
Pazdankowa była przeszczęśliwa. Natychmiast skoczyła po relikwię świętą, na której za młodu tyle się wymodliła, prosząc o pracowitego męża, o deszcze i obfite zbiory, o zdrowie dla sąsiadów – i aby ojciec nie bił już jej i nie brał jak dziewicy zaślubionej.
– Zatrzymajcie to, panie – rzekła ze szczerbatym uśmiechem spełnienia. – Teraz, gdy u mnie jest Dobry Człowiek, bogowie nie są mi już do niczego potrzebni.
Esteta odebrał od baby sznur samymi opuszkami zadbanych palców, jakby bał się, że przejdzie nań z przedmiotu jakaś paskudna choroba. Przyjrzał się węzełkom, które zapleciono w idealnie równych odstępach. Natychmiast ocenił, że w samym sznurze nic szczególnego nie znajdzie.
Westchnął z głębokim zawodem.
Tymczasem baba siedziała na klepisku plecami do niego, obejmując swe podkurczone nogi i bujając się z lekka. Jej skierowane na zapiecek, radośnie błyszczące oczy zdawały się tryskać miłością niewinnej, młodej dziewczyny, co to właśnie spotkała pisanego jej na całe życie kawalera.
– On tu przybył specjalnie dla mnie – stwierdziła z rosnącą błogością. – Chciał mi dać nagrodę za moje długie cierpienia. Jest moim słońcem. Moim wybawcą. Dzięki niemu już nie muszghrrr!…
Wybałuszone oczy baby zapłonęły nagłą paniką, do granic rozwarte usta zaziały bezgłośnym wrzaskiem. Próbowała oswobodzić gardło, rozpaczliwie złapać się czegoś rękami, zaprzeć na klepisku nagie stopy, lecz siła przytłaczała, nogi ślizgały się, zaś dłonie mogły tylko wykręcać się boleśnie, niezdolne podważyć sznura.
Esteta znienawidził ją już choćby z tej przyczyny, że musiał się tak wysilić. Stara o dziwo twardo trzymała się życia. Purpurowa na twarzy, potem już sina, zyskała skądś dodatkowe pokłady energii, wyprężała się jak młoda klacz, kopała narowiście w ziemię – lecz wkrótce uspokoiła się zupełnie i poddała sprawiedliwemu losowi.
Nim załzawione oczy przesłoniła jej definitywna ciemność, Pazdankowa spoglądała chciwie za pięknym blaskiem Dobrego Człowieka. Jakież to szczęście, że mogła go spotkać. Jakież to szczęście, że ostatnią jej myślą będzie wdzięczność oraz owa radosna pewność, iż Dobry Człowiek jednak istnieje.
Nagle znów była młodą, rozmarzoną dziewczyną, która pragnie zakochać się we wspaniałym rycerzu. Takim, który przybędzie i zabierze ją ze sobą. Takim, który właśnie pojawił się w jej chacie…
Powiedziałaby o tym ojcu, oznajmiłaby własne odejście, gdyby tylko nie dusił tym razem tak mocno, przytłaczająco, dysząc jej z wysiłku w kark…
Nieświadom tych fantazji Esteta odczekał jeszcze chwilę, bezwzględnie ciągnąc za modlitewny sznur. Gdy u starej opadły wszystkie zwiotczałe członki, jak i sama głowa, mógł wreszcie odetchnąć. Wstać, otrzepać się i splunąć na klepisko, jakby nałykał się zbyt wiele obecnego w izbie brudu.