
Wrzucam ostatnie moje opowiadanie, które z kolei pisałem na konkurs NF. Na dłuższy czas nie będę się zajmował krótkimi formami, więc pewnie wrócę w dalszej przyszłości. Na forum mam jeszcze sporo do przeczytania, więc tym się teraz zajmę.
Wrzucam ostatnie moje opowiadanie, które z kolei pisałem na konkurs NF. Na dłuższy czas nie będę się zajmował krótkimi formami, więc pewnie wrócę w dalszej przyszłości. Na forum mam jeszcze sporo do przeczytania, więc tym się teraz zajmę.
Do miasta wszedłem zbyt pewny siebie, teraz muszę uciekać, biec niczym hart myśliwski, prędzej nawet, jak ścigany przez watahę takich hartów zając – hartów zaślinionych i zapienionych na trójkątnych pyskach, o ślepiach pałających głodem, o wyciach niemożliwych. Moi prześladowcy jednak nie wyją. Oni przenikają bezszelestnie przez mury, przez ściany, przez wąskie chodniki miasta Ar, a gdy już wykryją mnie, dyszącego i skulonego gdziekolwiek, byleby ochłonąć z płonącego w mięśniach bólu, osobliwie w świszczących płucach, nadają ten cholerny sygnał ku Pani z Księżycowej Wieży, wirują wysoko w powietrzu, przeźroczyste jak obłoki pary, same chcą mnie wypełnić i rozsadzić od środka, pozostawić po mnie jedynie rozpryśnięte krwawe strzępy, ale są na to zbyt słabe, nawet tak wyczerpany potrafię unicestwić je jedną myślą. Ale niemal natychmiast po nich przychodzi Jej ożywione mięso. Choć słowo „przychodzi” wcale nie oddaje tego rzeźniczego impetu.
Najpierw więc słyszę potworny raban narastający gdzieś od północnej bramy, jak gdyby budynki się tam sypały, później ludzkie krzyki, histeryczne wrzaski matek, których dzieci znikają pod gruzami, na końcu zaś, przestałem liczyć, po raz który, wprost ze ściany domostwa przebija się w moją uliczkę czarny kłąb przerośniętych muskułów, zjednoczona fala bezmyślnych, ryczących ze złości potępionych, wlokących za sobą ciężkie łańcuchy, z których ich spuszczono. Zauważają mnie. Pozostaje już jedynie mój przerażony oddech oraz ich wielkie ślepia, nieludzkie, niesymetryczne ślepia, przepełnione rozpaczliwym bólem, jakby to, co je napędza, wypalało im wnętrzności. Ruszają na mnie. Tratują po drodze stojące między ścianami budynków, szczelnie zakryte dwukołowe wózki – trzask drewna, chlust płynów lejących się na chodnik z porozbijanych amfor, chmura mączna wyrzucana gwałtownie w powietrze – a na końcu tego wszystkiego ja, niezdolny już skutecznie się obronić, coraz wyraźniej widzący te powykrzywiane w grymasie triumfu, ociekające śluzem gęby, a także drapieżnie wyciągające się ku mnie palce, gotowe łamać kości jak suche patyki, rozrywać skórę i ścięgna niby spróchniałą korę, walczące między sobą o pierwszeństwo.
– Odskocz!!
Pada nagle z góry, z wąskiej szpary prześwitu między klepkowymi dachami, a jej głos jest tak groźny i stanowczy, że moje ciało z odruchu wykonuje rozkaz, w dynamicznym trójskoku ratuje swe istnienie.
Błysk, jaki wypełnia cienistą uliczkę, zmusza do zaciśnięcia powiek i przykrycia ich dodatkowo ramieniem; na całe szczęście, bo byłoby je wypaliło. Skóra cierpnie po tym, czuję swąd nadpieczonego rękawa, iskrzy jeszcze przede mną dogorywająca w powietrzu mąka, po bezdźwięcznej eksplozji coś tam za czarną chmurą dymu zaczyna się ciężko sypać, pewnie mury przebitego wcześniej budynku.
– Zawiodłam – słyszę tuż za sobą. – Wybacz mi.
Gdy opada kurz, sam nie wiem, na czym skoncentrować spojrzenie. Tętno bije we mnie jak świątynne dzwony, z jednej strony, za mną, stoi bowiem ona, po kostki stóp w złotym wodospadzie włosów, z drugiej zaś strony, naprzeciw mnie, już nie tylko skwiercząca masa czarnego mięcha, które przed momentem szarżowało, ale także elitarny kat Zastępów Nieprawości, pochylający się nad wypalonym ścierwem w rozpaczy, bezradnie potrząsający ciężkimi łańcuchami. Ich ogniwa jak zgięta ludzka noga, cała masa gorącego żelastwa, a on macha tym jak konopną liną, za czym wydaje z siebie gardłowy jęk i zaczyna bić się łapskiem po wielkiej, zniekształconej guzami głowie. Jego słoniowa sylwetka rośnie pod wpływem histerycznego gniewu.
– Zatrzymam go. Ty znajdź schronienie na noc. – Mówi to tak spokojnie… – W tym czyśćcu w nocy robi się niebezpiecznie.
– Bo teraz jest bezpiecznie?! – krzyczę do niej, obserwując, jak rozjuszony egzekutor rozbija ściany pojedynczymi uderzaniami gołych pięści, jak szara cegła sypie się w drobny gruz.
– To są intruzi z zewnątrz – odpowiada, dzierżąc już sznur modlitewny, roztaczając wokół siebie pierwszą osłonę, na co jej włosy unoszą się z lekka nad ziemię. – Uciekaj, długo z nim nie wytrzymam, najprawdopodobniej tutaj zgi…
Wszystko trwa sekundę.
Najpierw w lewym uchu słyszę koszmarny ryk, aż nadto czuję impet potężnej szarży, naraz jednak w prawe uderza nieprzyjemny wizg, jestem tym wiatrem ostrego dźwięku ogarnięty, pędzę w nim, jakbym pozbył się nagle własnego ciała; zaraz muszę walczyć z oszołomieniem, bo przeniosło nas daleko od bestii, w ostatniej chwili ratując przed niechybną śmiercią.
Popisała się, ale walczy teraz ze skrajnym wyczerpaniem, choć stara się to ukryć; mogę odezwać się jako pierwszy:
– Oszalałaś?! Przecież ten gigant nie da ci szans!
– Opadłeś z sił, bo ja pojawiłam się zbyt późno. Musisz odpocząć przez noc…
– …nie zgadzam się, żebyś…
– Tym uderzeniem światła mogłam go zniszczyć, na to właśnie czekałam, ale chybiłam. Zawiodłam cię ponownie…
– Co ja zrobię bez ciebie?!
– Wyprawią kolejnego Świętego Obrońcę. Twoja misja jest zbyt ważna, aby Wieża Słońca milczała.
– NIE!!
Raz tylko uniosła na mnie tak rękę, w przeszłości, gdy wściekła się na mój niewybredny żart i przefrunęła mnie za to na odległe wzniesienie. Teraz znów czyni ów zgrabny gest, minę ma tylko inną, jakby żegnała się ze smutkiem w oczach, na ustach ze zmęczonym uśmiechem.
Wkrótce widzę jej malutką sylwetkę tam na dole, w wąskiej, pylącej zniszczeniem uliczce. Oraz pędzące na nią monstrum. Wielkie już tak, że czubkiem nieforemnego łba sięga samych dachów, torsem demoluje najwyższe piętra.
Jest dla mnie dziwnie jasne, że ten pierwszy, panicznie głęboki wdech, jaki mnie wypełnia, zapamiętam do bezkresu. Zapamiętam również jej złote włosy, jej trudny do wymuszenia uśmiech, tę aurę świętości, nawet jej surowość i sztywność charakteru. A także ów godzący w serce moment, kiedy monstrum rozrywa ją na pół…
Natychmiastowa ucieczka to jedyne rozwiązanie. Jej brak splamiłby złożoną właśnie ofiarę.
Nigdy nie poznałem jej imienia. Nie poznałem żadnego z imion Świętych Obrońców, którzy wyruszyli ze mną i polegli za moją sprawę. Za objawioną mi wizję, doprowadzoną już niemal do końca. Ta złotowłosa, godna miłości anielica, potężniejsza niż wszystko, co do tej pory spotkałem, była z nich ostatnia. Jak więc ja… Jak miałbym dostarczyć to serce…
Słońce zeszło już nisko, powietrze staje się coraz gęstsze, wokół namnaża się od ruchliwych, podejrzanych cieni; jaka też wypełnia mnie ulga, gdy wbrew grozie otoczenia wyczuwam silną aurę niewinności. Rzucam się do tropienia. Gubię wszelkie myśli prócz tej jednej: muszę dostać się za jej zasłonę jak najprędzej, będę tam bezpieczny. Na szczęście nie trzeba węszyć po mijanych budynkach, aura jest tak promienista, że prowadzi mnie na oślep, widzę ją głęboko w sobie – tam, na górze, nad drugim obronnym murem, w domostwie ściśniętym między innymi domostwami; nie ma mnie tam jeszcze, ale obraz drzwi z prostym, półkolistym rzeźbieniem, z małym kwiatkiem w glinianej donicy przy progu, z przybitymi do skrzydła, malowanymi dziecięcą ręką kawałkami pergaminu – to wszystko stoi mi wyraźnie w oczach.
Wreszcie docieram na miejsce, wizja się potwierdza. Jedyna różnica jest taka, że teraz obrazowi towarzyszą duszące zapachy, wielodźwięk głosów oraz narzędzi, otaczają mnie bowiem domy rozmaitego rzemiosła, mimo zapadającego zmierzchu gdzieniegdzie rozpalone wytężoną pracą. Ów z żelazną kukułką nad wejściem, z donicą i czerwonym kwiatem przy progu jest moim celem. Napieram na skrzydło drzwi, ale są zamknięte. Zbliżająca się noc nie pozostawia mi wyboru: muszę zapukać, a jeśli to nie pomoże, włamać się bez względu na wszystko…
Na szczęście pomaga. Drzwi otwierają się po klucznięciu w zamku, w ich szparze widzę ćwierć oblicza może trzynastoletniej dziewczyny, lekko wystraszonej, co wyraźnie lśni w jej wyzierającym na mnie oku.
– Potrzebujesz pomocy? – pyta, jakby wiedziała już o wszystkim; zapewne nieczęsto ktokolwiek ich odwiedza.
– Muszę się ukryć – wyznaję prawdę.
Ona nic więcej nie mówi, otwiera szerzej, ogarnia mnie światło z jej domu oraz zapach kwitnącej piwonii. Dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że w istocie to ona tak pachnie, to ona emanuje tym szczególnym blaskiem. Jest zakłopotana, ale wpuszcza mnie do środka. Jej kasztanowe oczy obserwują mnie z ciekawością i uwagą, blade usta zaciskają się pod wpływem jakiejś myśli. Niespokojne dłonie wygniatają materiał szarej, ubogiej sukienki.
Wstyd mi przy niej wyrzec słowo, nie wiem dlaczego, ona zaś zamyka za mną drzwi i wskazuje mi moje miejsce; za ukrytym w cieniu przepierzeniem jest chyba jakaś spiżarka.
– Żeby tatuś cię nie zobaczył.
– A kiedy wraca? – udaje mi się wykrztusić.
– Śpi teraz, proszę, nie budź go, bo się zezłości.
– Sami tu mieszkacie?
Kiwa głową, zaraz po tym odwraca się ode mnie, próbuje odejść.
– Czekaj…
Nie mam pojęcia, co jej powiedzieć, intryguje mnie ta obezwładniająca aura, przez którą żaden cień się nie prześliźnie, przez którą dziewczyna zdaje się osobą z innego, lepszego świata. Tym bardziej imponującą, iż aura śpiącego ojca, którą teraz wyczuwam, jest czerwona jak krew, czarna niczym smoła.
– Co ty tutaj robisz?
– Nie rozumiem. – Jej zdziwienie jest szczere, zdenerwowanie wyczuwalne; nadal pragnie odejść czym prędzej.
– Nie pasujesz do tego miejsca.
– To samo dotyczy ciebie.
– Te rysunki przybite do drzwi. Ty je zrobiłaś?
– Dawno temu.
– Ojciec je zachował?
– Lubi je widywać, gdy wraca do domu.
– Cud, że przetrwały tak długo. Czy ojciec cierpi przez fakt, że już dorosłaś?
Sposób, w jaki na mnie patrzy, potwierdza moje obawy. Aby uspokoić ją i nie pozwolić odejść, robię w jej stronę dwa stanowcze kroki, prędkim ruchem sięgam do wszytej pod pachą kieszeni. Dziewczyna ogląda teraz dokładnie moją szatę, lekko nadpaloną, ale lśniącą wciąż atłasem, zachwyca się jej pięknymi kolorami. Dostrzega również amulet na moim lewym nadgarstku, sznur modlitewny oplatający drugą rękę do łokcia, pierścień z klejnotem anielskim, a gdy widzi ponadto zarys zabliźnionego na szyi piętna, zupełnie traci myśli, z mieszaniną podziwu oraz strachu zakrywa dłońmi usta.
– Kim ty…
Milknie prędko, gdy wyciągam jej przed oczy prawdziwe ludzkie serce, kwitnące niczym róża, bijące aurą honoru i głębokiej sprawiedliwości.
– Protektor tego miasta nie zawsze był tyranem – tłumaczę. – Ponad dekadę temu dał się skusić Pani z Księżycowej Wieży do zakładu; zakochał się w niej i przegrał, za co musiał oddać własne serce. Ona to wykorzystała, zatruła jego duszę i odtąd wasz Protektor zamiast sposobić czyściec do łaski pogrąża go w nędzy oraz zepsuciu. Jak zauważyłaś, sam jestem potępiony. – Dla dowodu uchylam palcem kołnierz, pokazuję całe znamię. – Możesz mi nie wierzyć, ale dostąpiłem odkupienia. Moja pokuta to służyć dobru, zaś ostatnia wizja dotyczyła waszego cierpienia. Już prawie doprowadziłem ją do końca.
Wyciągam ku niej dłoń z ciepłym, wolno bijącym sercem, zachęcam ruchem głowy.
– Nie mogłabym… – Wzbrania się, ale taka szlachetność kusi niewypowiedzianie, chce się jej dotknąć choć na krótki moment.
W końcu dziewczyna przełamuje się, daje sobie włożyć skarb w drżące z przejęcia dłonie. Rozmarzona, chłonie tę przepiękną aurę, cieszy się nią, lecz nagle trzymane przez nią serce zaczyna gnić błyskawicznie, wydzielać nieprzyjemny odór, aż w końcu rozpada się w pył i zostaje po nim jedynie pomarszczona, czarna jak węgielek pestka.
Dziewczyna cała teraz drży ze strachu, nie rozumie, co właśnie zaszło, czuje się koszmarnie winna. Uspokajam ją uśmiechem oraz przeczącym gestem ręki.
– Nic się nie stało. Podaj mi je… – Wyciągam do niej dłoń, odbieram pestkę, a ta natychmiast zaczyna na nowo rozkwitać, pęcznieć w to samo, ciepło bijące serce. – Ja je zdobyłem i tylko ja mogę je dzierżyć – wyjaśniam z uniesionym palcem. – Prócz mnie jeszcze prawowity jego właściciel.
– Jak… Jak je zdobyłeś?
– Odebrałem Księżycowej Pani w podobny sposób, w jaki ona odebrała je Protektorowi. Mam swoje brzydkie talenty, które, choć nieświęte, czasami pomagają w uświęceniu sytuacji. Sama przecież widzisz te wychodzące na ulice cienie. Tutejsza sytuacja pogarsza się. Muszę dotrzeć do pałacu i zwrócić Protektorowi serce, naprawić jego zwichniętą duszę, wtedy wasze życie odmieni się na lepsze, czyściec znów nawróci się na drogę łaski.
– Wierzę ci – szepce w przypływie podziwu i ekscytacji. – Cieszę się, że otworzyłam przed tobą drzwi.
– Jeśli tak, to odpowiedz na moje wcześniejsze pytanie.
– Jakie pytanie?
– Co ty robisz w czyśćcu Ar? Nie powinnaś być w Dolinie Mchu? Gdzieś za ostatnią zasłoną? W Dorzeczu Błękitnych Żurawi?
Tą sugestią tracę ją na dobre. Pierzcha wszelki jej zachwyt, ręce splatają się na brzuchu, na oblicze powraca posępność.
– Mój ojciec mnie potrzebuje – mówi, jakby była to jej codzienna mantra.
Na domiar złego w izbie obok słyszymy kroki. Ojciec zbudził się, idzie do nas, stąpa twardo i w pośpiechu. Wkrótce widzimy jego okrągłą, nieogoloną twarz, zmęczone, podkrążone oczy, skoncentrowane teraz na mojej osobie.
– Co to ma znaczyć? – pyta.
– Potrzebował schronienia, tato. Przepraszam, ale ja…
– Nie tłumacz się, stokrotko, idź już spać, bo późna pora. Ja porozmawiam sobie z naszym gościem.
Dziewczyna dyga posłusznie i uchodzi, jak zamierzała zrobić to na początku. Niższy ode mnie o pół głowy mężczyzna, około czterdziestoletni, taksuje mnie badawczym spojrzeniem, po czym wskazuje ręką przejście do izby.
Idę ufnie za tym gestem, za moment czuję na sobie bijące z kominka, przyjemne ciepło. Dwa fotele przysunięte są blisko ognia, wokół wala się sporo galanterii, przybory hafciarskie, nici, szydła i dziurkacze. W tym świetle mężczyzna zaczyna pracować nad kawałkiem twardej, wygarbowanej skóry. Ja stoję nadal pośrodku izby i przez chwilę przyglądam się w milczeniu, czekam, aż gospodarz odezwie się pierwszy.
– Proszę, wybierz sobie dowolne miejsce. Możesz tutaj spać, nie będę ci przeszkadzał. Pracuję cicho i cały czas utrzymuję ogień.
Nie wybieram foteli cofniętych w cień, siadam w tym drugim naprzeciwko kominka. Spoglądam na hafty po mistrzowsku wyszyte na skórze, szczególnie wpada mi w oko klapa podróżnej torby wzorzysta jak pajęczyna, unoszę ją, dziwię się doskonałej symetrii…
– Kupujesz? – pada z jego strony. – To zostaw.
– Godna podziwu praca – szczerze go chwalę. – Widać lata doświadczenia.
– Dziękuję. Mogłeś usiąść pod szafą, tutaj raczej nie zaśniesz.
– Chciałem porozmawiać.
– O czym?
– O twojej córce.
Spogląda mi przelotnie w oczy, marszczy brew, jego aura gęstnieje, ale on zachowuje spokój.
– O mojej córce? Czego od niej chcesz?
– Wiesz, że nie powinna tutaj być.
– Co ci do tego?
– Widzisz ten pierścień?
– Widzę. I co z tego? Mogłeś go ukraść. Nie ukrywasz przecież, jaką ozdobę nosisz na szyi. Przy całym moim kunszcie nie wykonałbym tak drobiazgowego wzoru na skórze.
– Dziękuję, że nie wyrzuciłeś mnie za próg.
– Co znowu? Dlaczego miałbym cię wyrzucić?
– Mimo wszystko jesteś dobrym człowiekiem.
– Mimo wszystko? Co ty o mnie wiesz?! – Wzburza się po raz pierwszy.
– To znamię zobowiązuje. Wyjawić ci, za co je otrzymałem, jakie są moje grzechy? Za każdym razem, gdy żyłem w lepszym świecie, byłem tchórzem i pozorantem, jedyne, od czego nie uciekałem, to przyjemności. Potrafiłem żałować, to prawda, dla innych bywałem szczodry, co zaskarbiło mi nieco łaski, ale nie umiałem znosić trudów i cierpienia. Często kończyłem, zabijając się w młodym wieku. Po ostatnim wcieleniu zasłużyłem na surowy osąd: moja chciwość i tchórzostwo doprowadziły do śmierci wielu dobrych ludzi, później, oczywiście, nie zniosłem wyrzutów sumienia i zamiast pokutować popełniłem samobójstwo. Za to zostałem potępiony.
– A teraz jesteś w czyśćcu. – Patrzy mi prosto w oczy, poruszony moją otwartością. – Każdy z nas ma ohydne sprawki na sumieniu. – Spuszcza nagle wzrok. – Gdybyśmy tylko wtedy wiedzieli…
– Oprócz twojej córki – rzucam mu wyzwanie. – Ona nie ma na sumieniu nawet jednego grzechu, tutaj zaś przebywa wyłącznie z własnej woli. Przebywa tu dla ciebie.
– Nie chce zostawić mnie samego – pęka wreszcie wzruszonym głosem. – Tak właśnie było w poprzednim naszym życiu. Zawsze o mnie dbała. Odkąd jej matka… Opiekowała się mną, była jedyną pociechą, ale ja… Piłem i grałem, traciłem dużo pieniędzy, w końcu sięgnąłem dna. Miała wtedy jedenaście lat, a ci ludzie zajmowali się różnymi haniebnymi sprawkami, zaczęli mi grozić, bili i poniżali, aż nie spłacę wszystkiego albo nie oddam im córki. Byłem załamany. Nie mogłem… Ja… Nie miałem wyboru… Takie życie albo… Gdyby mnie zabili, zostałaby sama, może skończyłaby jeszcze gorzej, a ja tamtego wieczora byłem bardzo pijany, ta myśl naszła mnie niczym demon… Zdawało się to takie proste… Kończące wszystkie problemy…
Słowa nagle grzęzną mu w gardle, sam muszę doprecyzować:
– Udusiłeś?
Kręci głową.
– Nożem. Kiedy spała. Później sam siebie.
W kominku trzeszczy ogień, ojcu po zaciśniętej szczęce spływają łzy, a ja modlę się o odkupienie tej poranionej duszy. Inspiruje mnie postawa jego córki. Mogłaby żyć w lepszym świecie, dowolnym, jaki sobie wymarzyła, a postanowiła odrodzić się w tym samym domu, z tym samym ojcem, w trudach czyśćca byleby we dwoje.
Ostatecznie kładę mu na ramieniu rękę i tłumaczę:
– Pamiętaj, że mówisz to wszystko potępionemu. Z jakiejś przyczyny ty trafiłeś do czyśćca. Tak więc w głębi serca na pewno jesteś dobrym człowiekiem. Wiem, że pod tyranem nie jest ci łatwo, ale z całych sił zmierzaj ku oczyszczeniu, być może w którymś wcieleniu raz jeszcze dostąpisz łaski.
Nie czekam żadnej na to odpowiedzi, zostawiam go przy kominku samego. Ma wiele do przemyślenia tej nocy, ja natomiast muszę wypocząć, zregenerować siły. Nie opuszcza mnie obawa, iż bliskość do celu jest zwodnicza. Trudność zadania ekstremalnie wzrosła, albowiem pozostałem z tym wszystkim sam, zaś Księżycowa Pani doskonale wie, dokąd zmierzam.
Tej nocy spada na mnie wyjątkowa fala łaski, być może dzięki obecności tak niewinnej aury w pobliżu, ponieważ budzę się przepełniony niezwykłą energią, jakbym spał przez dobrych kilka dni. Ogień w kominku dawno już wygasł, mimo to mój gospodarz siedzi wciąż w fotelu, nisko pochylony, jakby przygarbiony zmęczeniem, nadal coś tam wyszywa na skórze. Nie chcę mu przeszkadzać, wstaję więc po cichu, porządkuję się, podchodzę nieco bliżej, aby się pożegnać. On jednak mamrocze do mnie, jakby na wpół przytomny, ciężko oszołomiony.
– Mógłbym pożegnać się z twoją córką? – pytam. – Chciałem jej podziękować…
– Nimałm wboru.
– Słucham? – Podchodzę bliżej, natychmiast rozsadza mnie strach. – Co ci się stało?!
Widzę jego zakrwawione dłonie, zabrukany pas z narzędziami, dużo tej krwi, ma ją na całym fartuchu. Jak mogłem nie zarejestrować tej czarnej, cuchnącej wręcz aury! Co potworniejsze, kompletnie nie wyczuwam aury jego córki…
– Gdzie ona jest? – zaostrzam ton, chwytam go za kołnierz. – Gdzie ona jest?!
On wytrzeszcza na mnie zasmolone grzechem oczy, wybucha przeszywającym jękiem:
– Znów te głosy! Nie ja!! Głosy! Wybacz! Wybaczcie mi, bogi!!
Puszczam go i pędzę do bocznej izby. W pierwszej pusto, w drugiej na podłodze leżą zwłoki. Ślady krwi nie pozostawiają złudzeń – zaczął ją dźgać jeszcze w łóżku, wielokrotnie, zszokowana dziewczyna próbowała uciec, ale nie pozwolił jej na to. Wszystko zaś działo się tuż obok mnie, gdy twardo spałem, co nie miało prawa się wydarzyć.
Gniew wypełnia mnie tak wielki, że trzeszczą wokół wszystkie ściany, w sąsiedniej izbie drżą z hałasem gliniane naczynia, niełatwo mi się opanować. Wracam do mordercy – on płacze rzewnie, rzuciwszy się na zgięte kolana; wiem, że coś się tu nie zgadza, moja wściekłość nie jest skierowana na niego. Nadal nic jednak nie burzy moich zmysłów, nikogo innego nie wyczuwam. Aż w końcu słyszę oślizgły głos, tuż przy drzwiach, którymi do tego domu wkroczyłem:
– Oho, oho… Chciałem, byś go zabił, zanim ja zabiję ciebie. Trudno.
Gdyby nie zaskoczenie, być może zdołałbym zareagować, tak dostrzegam jedynie długi jak cięciwa, szkarłatny błysk, frunący w stronę ojca, w okamgnieniu pozbawiający go głowy.
Czaszka uderza z tupnięciem o podłogę, leje się z szyi krew, gwałtownie chwytam za modlitewny sznur, roztaczam trzy osłony naraz. Widzę już mojego wroga: stoi tam wysmukły, skryty pod czarnym kapturem, nienaturalnie szeroki w torsie, uśmiecha się do mnie. Dla ataku nawet nie ruszył swą chuderlawą ręką. Jest groźny, po karku aż przechodzą mi ciarki. Mimo iż przepełnia mnie boska energia, muszę zachować ostrożność.
– Jesteś chyba najbardziej zepsutym demonem z całego Zastępu Nieprawości – przedłużam z rozmysłem, słyszę jego paskudny chichot. – Nie wybaczę ci tej tragedii, nie zasłużyli sobie na to. Nie wybaczę ci również, że dałem się tak podejść, uśpić, że do końca nie wyczułem twojej obecności. Jak to zrobiłeś? Dlaczego złapałeś mnie jak amatora bez spodni?
Ostrzegawczo kiwa na boki czarnym paluchem.
– Myślisz, że zdradzę ci moje sekrety? Wolałbym prędzej usłyszeć, coś ty za jeden. Ciekawisz mnie, człowieku. Dlaczego moja domina tak zawzięcie na ciebie poluje? Wielu z nas zmusiła do tego nagłego igrzyska. Zanim zwyciężę definitywnie, zaspokój moją ciekawość.
Nie mogę powstrzymać uśmiechu, ale to nic nie zmienia. Zbliżam się dwa kroki, pokazuję znamię; drugą dłonią ściskam niepostrzeżenie amulet światła.
– Oho…
– Jak widzisz, nie do końca jestem człowiekiem. A twoja pani mnie ściga, ponieważ ukradłem coś bardzo dla niej ważnego.
– Co takiego?
– Jej serce. A w zamian serce Protektora tego czyśćca.
– Imponujący wyczyn. Nic dziwnego, że domina nie chce się tym chwalić. Dziękuję za cenną wiedzę, moja ofiaro. W zamian dam ci wybór: zabić cię szybko czy powoli?
– Zanim to zrobisz, pozwól mi wyznać coś jeszcze. – Przygotowuję sznur modlitewny, ustawiam się w lepszej pozycji.
– Proszę – zgadza się, wciąż mnie lekceważąc.
– Zostałem potępiony z wielu powodów, ale moją główną przewiną zawsze było tchórzostwo. Opatrzność ma poczucie humoru, bo widzisz, kiedy dostąpiłem zaszczytu odkupienia, łaska, jaka na mnie spłynęła, okazała się równie niezwykła, co przewrotna. Jako wielki tchórz zostałem naznaczony darem świętej szarży, której nie jest w stanie przetrwać żadna zasłona nieprawości. Pozostawia mnie to w kompletnej niemocy, ale jest uderzeniem zabójczym nawet dla tak potężnego przeciwnika jak ty.
– Myślisz, że ci na to pozwolę?
– Myślę, że mogę mieć z tym problemy. Ale zdradzę ci mój inny sekret, jeśli łaska, w końcu za chwilę zmieciesz mnie z powierzchni tego świata. Prócz wspomnianego grzechu posiadam jeszcze jedną paskudną skazę, którą Opatrzność we mnie tolerowała, zachowałem ją więc do tej pory. Lubię podstępy, można powiedzieć, że zawsze byłem nędznym oszustem. Miałem talent do uwodzenia. Spójrz na przykład na to… – Płynnym ruchem ręki materializuję przy boku kryształowy sztylet, unoszę go przed siebie. – Potrafię wiele rzeczy ukryć, zastawiać doskonałe pułapki…
Wróg zanosi się coraz silniejszym rechotem.
– I co? Z tym sztylecikiem spróbujesz świętej szarży?
– W poprzednim życiu już dawno bym uciekł. W tym życiu nauczono mnie walczyć o dobro, a ja korzystam z darowanej mi szansy. Mimo wszystko nadal wolę przeciwnika zwyczajnie zagadać. Widzisz… Ten sztylet to tylko taka sztuczka, podpucha, już go nie ma. Po co tracić energię na świętą szarżę, fajerwerki dla ubogich, jeśli istnieją inkantacje równie potężne, które, niestety, wymagają o wiele dłuższego przygotowania…
Teraz dopiero spostrzega.
Zadziera głowę tak mocno, że jego kaptur osuwa się z łuskowatego czoła, jednak gniew wybucha w nim zbyt późno. Jest już zamknięty w ciasnej klatce światła, która wystrzeliła nagle z wyrysowanego ponad jego głową kręgu. Nie ważne, jakby się miotał, mam kilkadziesiąt spokojnych sekund, aby usiąść i skoncentrować się na modlitwie. By sypiący się na głowę budynek mnie nie przygniótł, rozszerzam obszar osłony, po tym ma zadziałać czysta wola Stwórcy…
Oślepiający piorun, który przebija się przez dach i podłogę wyższego piętra, jest tak precyzyjny, że wypełnia jedynie wnętrze klatki, uderza zaś z całą potęgą, że aż ziemia drży naokół, budynek kołysze się w posadach; konstrukcja okazuje się jednak solidna, nadal trwa bez większych zniszczeń.
Egzekutor nie ma już tyle szczęścia – po nim pozostają wyłącznie czarne, opadające z wolna drobinki kopciu.
W końcu mogę odetchnąć, rozejrzeć się po izbie, lecz nie jest to przyjemna chwila, napadają mnie żal oraz poczucie winy. Tragedia, do jakiej tutaj doszło, na wiele sposobów obciąża moje sumienie, teraz zaś jedyne, co mogę zrobić, to pomodlić się za niewinne jej ofiary. Możliwe, że znów odrodzą się w jednym czyśćcu, jako ojciec i troskliwa córka; modlę się o to, aby demony przeszłości nie dręczyły ich już więcej.
Nie mam jednak zbyt wiele czasu, interwencja z niebios z pewnością ściągnie na mnie wrażą uwagę, czym prędzej zakrywam więc ciała kocami, chcę wychodzić na zewnątrz, gdy nagle mrozi mnie kolejne przerażenie.
Tuż przy oknie rozlega się chłopięcy głos:
– Silny jesteś.
Serce podchodzi mi do gardła, chwytam za sznur modlitewny, nowego przeciwnika oceniam z odruchową paniką. Dzieciak tylko, na głowie czupryna białych włosów, ubrany lekko, w biało-srebrną tunikę z kożuszkiem, krótkie spodnie, trzewiki ponad kostkę. Jest jednak dziwnie poważny, zanadto surowy na chłopięcej twarzy. Opiera się plecami o parapet i obserwuje mnie badawczo. Najgorsze zaś jest to, że zupełnie nie wyczuwam jego aury.
– Dlaczego… – udaje mi się wydusić; nie rozumiem, z jakiej przyczyny, ale pot ścieka mi po plecach. – Dlaczego ciebie nie…
– Przestań bełkotać – karci mnie z chłodem. – Skoro jesteś taki silny, z jakiego powodu polegli wszyscy twoi obrońcy?
– Prze-przeciwnik okazał się jeszcze potężniejszy. Nie było łatwo tutaj dotrzeć.
– Rozumiem.
Milczy i nie spuszcza ze mnie świetlistych jak samo słońce oczu. Że też od razu tego nie zauważyłem!
– Ty… Ty jesteś z Wieży Słońca?
– Mam pomóc w wypełnieniu twojej misji. Niewiele o niej wiem, ale musi być poważna, skoro mnie wezwali.
– Ale… Ale ty jesteś przecież taki młody… Nie mów, że przybyłeś tu sam.
– Jestem starszy, niż ci się wydaje. Wybacz, że nie zjawiłem się wcześniej, inaczej zapobiegłbym tej rzezi. Uznałem, że jesteś bezpieczny, więc ruszyłem oczyścić drogę do pałacu. Dopiero gdy wróciłem, wyczułem obecność egzekutora, ale było już po wszystkim. Nie chciał cię skrzywdzić, czekał, aż się zbudzisz, wstrętna bestia, czekałem więc razem z nim. Gdyby przerósł cię siłą, interweniowałbym, ale świetnie sobie poradziłeś. Jesteś rzadkim okazem, nawet jak na pokutnika.
– Wybacz, że przeze mnie zginęło tylu obrońców…
– Nie myśl o tym. Oni służyli, ty również służysz, dla takich jak my śmierć to tylko następny, piękny początek. Choć przykro tak nagle porzucać otoczenie, które zdążyło się pokochać.
– Słuchaj… Rozumiem, że jesteś potężny, ale polują na mnie naprawdę zawzięte bestie. Ten, który… Który zabił…
Chłopiec prostuje się i unosi rękę tak nagle, że z odruchu przyjmuję postawę obronną.
Niepotrzebnie. Nawet gdybym rzeczywiście musiał się bronić, nie miałbym z nim szans. On natomiast materializuje w powietrzu wielką, pokrytą guzami głowę, odciętą niczym trofeum, z szeroko otwartymi ślepiami i wywalonym na wierzch jęzorem.
– Zemsta była pierwszym moim celem. – Odpędza od siebie nieforemny łeb, jakby się nim brzydził. – Resztą również się zająłem. Przynajmniej tymi, którzy zasadzili się wokół pałacu. Mamy wolną drogę, nie musisz się niczym przejmować. Protektor przebywa w swoich komnatach, ciężko choruje. Za mostem zwodzonym zebrał cały swój garnizon, nie pozostawił nikogo do obrony miasta. Polecenia wydaje za niego jeden z doradców. Chodźmy… – Rusza ku wyjściu, ręce zakłada sobie na kark. – Poprowadzę. Dobrze zapamiętałem drogę do mostu.
Nie mam wyboru, idę jego śladem; nie wiem nawet po co, ale zamykam za sobą drzwi.
Moje serce wypełnia ból, gdy zamiast radosnych rysunków widzę na skrzydle poczerniałe, sypiące się ze starości szczątki pergaminu, przy progu zaś donicę z równie czarnym, jakby od tygodnia zwiędłym kwiatem.
W towarzystwie chłopca idzie mi się nieporadnie. Choć jest mały, niełatwo mu dotrzymać kroku, pewność siebie bije od niego na odległość. Co gorsza, ludzie patrzą na nas podejrzliwie, okręcają za nami głowy. W mieście trwa wielki strach i żałoba, wczorajsze wydarzenia omawiane są w grupkach poruszonych mieszkańców, wyczuwa się rosnącą panikę; obcy przybysze spoza tego czyśćca tym bardziej budzą sensację, powodują nieopanowany lęk. Udziela mi się ta paranoja. Rozglądam się nerwowo. Wciąż spodziewam się jakiegoś ataku, który wykrwawi niewinnych świadków, mój nowy towarzysz zdaje się jednak niewzruszony. Gdy przechodzimy obok cuchnącego bajora mięsa i flaków, rozbryzgniętych dodatkowo po ścianie oraz dachu pobliskiego budynku, chłopiec wyjaśnia mi z niepokojącą wesołością:
– Wielki był, a cały ukrył się w tym magazynie, wyobrazisz sobie? Musiałem wywlec go stamtąd siłą. Zdziwił się, paskuda. Zaatakował. Słaby był, nie chciało mi się tracić na niego czasu. Efekty sam widzisz. Mogłem jednak nie zostawiać za sobą aż takiego bałaganu, z innymi już uwa…
Urywa, gdy zza dachów wynurza się przed nami świeżo zawalona basteja najwyższego muru.
– No tak… – stwierdza, jakby chciał za coś przeprosić. – Zapomniałem o tym. Musiałem się powstrzymywać, chciałem tę głowę zdobyć w całości, inaczej nie mógłbym ci jej pokazać. Pomogło, prawda? Zemsta uśmierzyła twój ból?
Spoglądam na niego z ukosa, ale zdaje się mówić poważnie. Nigdy nie zrozumiem aniołów.
– W tym miejscu dopadłeś tego egzekutora? – Z uśmiechem kiwa głową. – Poza tamtą ruiną nie widzę zbyt wielu śladów walki…
– Walki? – obrusza się nagle. – Miałem go zlikwidować, nie walczyć. Walczyć można z równym sobie przeciwnikiem, ze słabeuszami to zwykła zabawa. A na zabawę tym razem nie było czasu.
– Jesteś aż tak potężny?
– Całkiem.
– Pokonałbyś Księżycową Panią?
– Możliwe.
– Ale to dla ciebie byłaby już walka?
– Widziałeś ją, sam oceń.
– Trudno mi to ocenić, jeśli nie wyczuwam choćby echa twojej aury.
– Jej aurę wyczuwałeś?
– To… To było coś innego… Ona…
– Ludzka romantyka kompletnie mnie nie interesuje. Idziesz? Masz zadanie do wykonania.
Dzieciak potrafi irytować, ale wierzę w jego potęgę. Przy nim nawet zwodzony most, który zamyka nam drogę przez wąwóz, wydaje się nieznaczącą nic przeszkodą. Milczę, pełen oczekiwania, jaką inkantacją mój towarzysz w końcu się popisze, on tymczasem wychyla się za niski murek, patrzy w wielką przepaść okrągłymi oczami, rzuca w nią kamyczki. Trwa to dobrą chwilę, więc spoglądam na oddaloną, ukrytą za mostem dzielnicę, wyraźnie elitarną, o czym świadczą wysokie na kilka pięter, barwione w fiolet, czerwień oraz błękit domostwa, rozmywające się nieco z tej odległości, ozdobione drgającymi na wietrze, wysuniętymi poza fasady proporcami.
Ponad tym wszystkim, w nieco dalszej perspektywie, widać trzy iglice i wycinek kopuły warownego pałacu.
– Kawał przepaści – zauważa w końcu mój anielski obrońca. – Ja przeskoczę, ale z tobą będzie problem.
– Jak to? – pytam. – Nie potrafisz przenieść nas w przestrzeni?
– Sam siebie potrafię, ale nie innych, to nie jest moja domena. Zresztą brzydziłbym się wchodzenia w nią z kimś obcym. Nie pomyślałem, że podniesiony most będzie dla nas przeszkodą.
– Jak mogłeś nie pomyśleć o czymś takim!
– Trudno. Mamy dwa wyjścia. Albo opuszczę ten most dla ciebie i tym samym zaalarmuję wszystkich w pałacu, albo…
– Albo?
– Przerzucę cię na drugą stronę.
Spoglądam na dzieciaka, który zachowuje śmiertelną powagę i równie poważnie stwierdzam:
– Oszalałeś.
– Po zastanowieniu, to drugie rozwiązanie wydaje się logiczniejsze – brnie dalej w szaleństwo.
– Logiczniejsze?
– Potrafisz skoncentrować osłonę w jednym punkcie ciała? Żeby uniknąć zmiażdżenia organów?
– Teoretycznie potrafię, ale nie wiem, o co…
– Więc skoncentruj się na brzuchu i na klatce piersiowej. Upadkiem się nie przejmuj, złapię cię po drugiej stronie.
– Ale…
Pragnę zaprotestować, mam go jednak już przed sobą, z dłońmi ukosem ułożonymi do mego torsu.
Nagle robi mi się gorąco, przeczuwam moc tego uderzenia, rzucam więc rozpaczliwą osłonę, koncentruję się na piersi oraz żebrach – gdyby nie to, górna połowa mojego ciała chlusnęłaby do wąwozu niczym z wiadra, tak bezwzględnie odpycha mnie czysta anielska wola.
W jednej sekundzie tracę tchnienie, stopy odrywa mi od ziemi, frunę wysoko w niebo, nie mam już pojęcia, gdzie jest dół, a gdzie góra; duszę się z bólu, z braku oddechu, nie potrafię ocenić, kiedy rozbiję się o twardy grunt. Na szczęście dzieciak dotrzymuje słowa, łapie mnie w powietrzu, amortyzuje upadek, choć efekty jego wątpliwej taktyki będę odczuwał jeszcze przez długi czas. Trudno podziękować za coś takiego, nawet jeśli na drugą stronę przedostajemy się niezauważeni.
Do chwili. Mój obrońca, idąc otwarcie główną arterią elitarnej dzielnicy, zwraca uwagę patrolu liczącego sześciu zbrojnych, natychmiast jest przez nich zatrzymany.
– Ktoś ty? – pada tam podniesionym głosem; mnie na szczęście nie zauważają, na barwnej szacie noszę brunatny płaszcz. – Wyglądasz podejrzanie, dzieciaku! Masz coś wspólnego z atakującymi demonami? Mów! Bo zaraz…
Myślę intensywnie, jak tę sytuację rozwiązać pokojowo, okazuje się to jednak zupełnie zbyteczne. W jednej chwili wszyscy zbrojni zamierają niczym posągi, jak gdyby czas się dla nich zatrzymał, patrzą jednak przed siebie trzeźwymi, przerażonymi oczami. Chłopiec, którego niepokoili, przechodzi między nimi z właściwym sobie tupetem; dobiegam do niego, pytam z trwogą:
– Kiedy ich uwolnisz?
Wzrusza ramionami i dalej zmierza paradną ulicą ku pałacowej bramie, nie przejmując się zupełnie, iż ludzie uciekają przed nami w panice do swych domostw, zatrzaskują okiennice oraz drzwi.
Niedaleko naprzeciw widzimy kolejny hufiec zbrojnych, jak się okazuje, równie uziemiony jak tamci.
Mój młody sojusznik wyjaśnia leniwie:
– Przy okazji poraziłem wszystkich, z którymi w ostatnim czasie mieli jakikolwiek kontakt. Czyli cały garnizon. Mówiłem ci, że ze mną nie musisz się niczym przejmować.
– Chyba że zabijesz mnie kolejnym swym genialnym pomysłem. – Odruchowo dotykam obolałej klatki piersiowej.
– Nie narzekaj. Doprowadziłem cię do celu. Patrz, widać już bramę pałacu.
Nie musi mi tego uzmysławiać; serce Protektora, cały czas znajdujące się pod moją lewą pachą, zaczyna bić jak szalone.
Wysoki mur pałacu jest ostatnią linią obrony przed wszelkim plugastwem, które odważyłoby się oblegać siedzibę Protektora. Dopiero za tą potężną ścianą rozpościera się obszerny dziedziniec, sama rezydencja oraz ogrody. Wcześniej jednak na śmiałków czeka sześć olbrzymich wież w uformowanej na kształt trapezu bramie, w razie ataku plujących dewastującym ostrzałem ognistych pocisków. My jednak przechodzimy przez to swobodnie, widzimy wkrótce przed sobą okazałą rezydencję, jej iglice oraz zielone kopuły.
Na dziedzińcu panuje niemałe poruszenie kilkunastu gwardzistów, którzy jakimś cudem uniknęli uroku, a także grupki ludzi wystrojonych w okazałe, zdobne szaty. Wszyscy ustawiają się pospiesznie w równy szereg.
Gdy już widzimy ich dumne, zacienione lękiem twarze, naprzeciw nam wyrusza człowiek najbardziej z nich sędziwy.
– Nie wiemy, coście za jedni, ale nie odważymy się rzucać wam wyzwania – przemawia z niskim pokłonem. – Zbyt wiele tragedii tej nocy spadło na nasze miasto, złe omeny się sprawdziły, teraz zaś wy stajecie przed nami, o potężni przybysze. Od jednego z was nie wyczuwamy żadnych intencji, drugi wydaje się nasycony dobrą wolą. Cóżcie uczynili naszym dzielnym żołnierzom? Dlaczego skamienieli?
Winowajca nie raczy odpowiedzieć, ten obowiązek spada więc na mnie.
– Po wszystkim zostaną uwolnieni – uspokajam, choć nieco zbyt srogim tonem. – Muszę spotkać się z waszym Protektorem, to sprawa życia i śmierci.
– Niestety, nasz przywódca jest…
Starzec urywa wpół zdania, za jego plecami rozlega się bowiem palący, kobiecy głos:
– Mój małżonek jest chory, niepodobna mu przeszkadzać.
Wyłania się tuż po tym dama może i nie piękna, ale nadzwyczaj dostojna. Włosy ma mdliście rude, upięte wysoko z diademem, cerę białą jak kreda, rozjaśnioną w dodatku pudrem, ostre rysy twarzy, suknię zaś na sobie tak rozdymaną, że po jej bokach spokojnie zmieściłyby się jeszcze dwie drobne służki.
Kłaniam się i pytam z naciskiem:
– Nawet jeśli ktoś niesie mu lekarstwo?
– O jakim lekarstwie mówisz, przybyszu? Wprzódy zaatakowałeś naszą gwardię, teraz śmiesz proponować takie niedorzeczności? Wiesz chociaż, jaki demon memu mężowi dolega?
– Brakuje mu serca.
– Zezwierzęcenie – dobitnie prostuje kobieta. – Skoro tak silnie tego pragniesz, mogę ci to zademonstrować, ale uprzedzam, widok nie będzie przyjemny. Powiedzieli mi, że opór wobec was pozbawiony jest sensu, zatem miejmy to jak najprędzej za sobą.
Ruszamy za dostojną damą powolnym krokiem, jej szata buja się elegancko, owiewa nas mieszanina intensywnych pachnideł. Słudzy otwierają przed nami kolejne drzwi. Korytarz za korytarzem oglądamy przepych oraz bogactwo, złoto oraz srebro, oblaną nimi kość słoniową, obrazy w ramach, w szklanych gablotach klejnoty, misy oraz wazy, wycyzelowane posążki, ostatecznie zaś stają przed nami wielkie, podwójne drzwi do sypialnianej komnaty.
Słudzy wygaszają lampy, zapada kompletna cisza.
– Małżonek mój śpi, postarajmy się tego nie zmienić – szepce do nas dama.
Spoglądam na swego obrońcę, jest wyraźnie znudzony. To dobrze, nie wyczuwa w tym miejscu wartego uwagi zagrożenia…
– Co się tak patrzysz? – pyta nagle, otrzepując portki.
Irytujący, to na pewno, ale przy tym wystarczająco potężny, żebym do zaciemnionej komnaty wkroczył bez większego lęku.
Stąpamy jak najciszej, tuż za damą w szeleszczącej sukni; mam wrażenie, że przyśpieszone bicie ukrytego w mojej szacie serca słychać już na odległość. Sam mocno się niecierpliwię. Widzę przed sobą wielkie łoże z czterema sięgającymi stropu kolumnami, podciągnięte wysoko kotary, jednak to, co stamtąd dobiega, nie przypomina ludzkiego chrapania.
Nagle zatrzymuję się ze zgrozą, w podkręconym przez sługi świetle dostrzegam obecne między kolumnami cielsko, wygięte na grzbiecie jak u masywnego knura – głowę ma w miarę ludzką, ale mocno zniekształconą świńskimi znamionami. Byle jak przykryty płachtą, aby nie leżał zupełnie nagi, wydaje z siebie burkliwe dźwięki, czasami wierzgnie którąś z podkurczonych kończyn. Karmią go obficie, co widać po walających się wszędzie resztkach potraw, surowych warzyw, owoców czy mięsiwa. Widok ów jest tak absurdalny, że długo nie mogę dojść do siebie.
Małżonka Protektora szepce, nachyliwszy się w moją stronę:
– To jeszcze nie jest najgorsza jego forma. Różne fazy przechodzi z wielkim bólem.
– Dlaczego tak się dzieje? – pytam, mocno wstrząśnięty.
– Jaki grzech, taka pokuta – odpowiada ze smutkiem dama. – Natomiast mój małżonek potrafi wiele nagrzeszyć… Uwaga! Chyba się budzi…
Protektor faktycznie zaczyna parskać, wiercić się niespokojnie. Za chwilę unosi swój świński ryj, z przymrużonymi oczkami węszy coraz łapczywiej. Małżonka wpada w popłoch, krzyczy na sługi, żeby szykowali posiłek, ale to bezcelowe – kobieta nie wie, iż Protektor nie węszy wcale za jedzeniem, ale za własnym sercem, które ukrywam pod lewym rękawem. Widząc jego zniekształcone jak u demona oblicze, zaczynam wątpić, że w jakikolwiek sposób zdołam mu je oddać.
Wkrótce moje obawy potwierdzają się w sposób dramatyczny, bowiem rozjuszenie, w jakie chory wpada, zdumiewa nawet jego małżonkę. Rzuca się na materacu, kwiczy potwornie, słudzy boją się do niego zbliżyć, wcale im się zresztą nie dziwię. Wyłącznie mój obrońca reaguje w momencie, kiedy półbestia oswabadza się z płótna i szarżuje dziko, idąc wprost na mnie – białowłosy chłopak dopada go, chwyta gołymi rękami i jednym impetem odrzuca ku przeciwległej ścianie. Pisk małżonki, lament służby, huk łamanej gabloty, szum sypiącego się szkła oraz fajansu eksplodują w jednym momencie.
– Nie zabij go! – krzyczę, pełen obaw.
– Spokojnie, od czegoś takiego nie umrze – stwierdza z kpiną dzieciak.
Ma rację, Protektor wygrzebuje się zaraz z rozbitych mebli, nie wygląda jednak zbyt dobrze. Rzęzi koszmarnie, puchnie na nagim ciele, słania się na ugiętych nogach. Wyraźnie stara się wyprostować, ale finalnie upada na parkiet, zaczyna się z nim dziać coś niepokojącego.
Jego kości łamią się chrzęstliwie, kręgosłup wygina się na wszystkie strony, wstrząsają nim epileptyczne drgawki, zaś przeraźliwy kwik przechodzi w nasycone bólem wycie.
– Zmienia się!! – woła jego małżonka. – Zbyt gwałtownie się zmienia!!
Czyni najgorsze głupstwo, jakie mogło przyjść jej do głowy, bo podbiega do cierpiącego, chwyta go w ramiona. Protektor obrasta już sierścią, rzuca się jak oszalały, na jego obliczu wykształca się wilcza paszcza, rosną w niej białe, ociekające śliną kły. Reaguję w ostatniej chwili. Pomagam sobie inkantacją wzmacniającą, doskakuję do kobiety, porywam ją tuż przed kłapnięciem drapieżnej paszczy. Przy moim lewym uchu rozlega się histeryczny pisk ocalałej, na plecach czuję mocne bicie jej pięści, toteż popycham ją w objęcia kryjących się pod ścianą sług.
Wilk w ludzkiej skórze dochodzi tymczasem do siebie; wyraźnie obolały, węszy zawzięcie, szczerzy na mnie kły, zupełnie przypomina dziką bestię. Patrzy natarczywie, zbliża się powoli, świadom obecności własnego serca, gotów odgryźć je z całym moim ramieniem. Nie daje mi wyboru, choć w żadnym razie nie mogę go skrzywdzić – chwytam za modlitewny sznur, roztaczam silną osłonę…
Raptem wszystko to pierzcha z mojej głowy, ustępując miejsca panicznej pustce.
Zamiast spodziewanej szarży półbestii frunie na mnie chlust jej gorącej krwi oraz odcięta w kolanie noga.
Pisk, jaki wydaje z siebie właściciel, może przyprawić o ciarki; również zrozpaczony krzyk mdlącej na ten widok małżonki. Stoję z opadłymi rękami, bez żadnej już osłony przed sobą, chciałbym, aby to wszystko było jakimś mrocznym żartem, nie zaś tragicznym w skutkach wyborem mojego anielskiego obrońcy.
Wyjący z bólu Protektor, wykrwawiający się na parkiecie w swej wilczej formie, nie pozostawia jednak złudzeń. Wszyscy naokół popadają w zgrozę oraz szok, nieliczni biorą się za cucenie swej pani, nikt jednak nie ma odwagi zbliżyć się do okaleczonego pana. Z jego kikuta leje się krew, ból wydaje się nie do zniesienia, mimo to wilczy łeb nadal wyrywa się zawzięcie w moją stronę, ku własnemu sercu.
Czynię jedyne, co uczynić jeszcze mogę: wyjmuję z rękawa ów skarb, który zdobyłem przy tak wielkim trudzie, dla którego poległo tylu wspaniałych aniołów, zbliżam się i kucam przy zawzięcie kłapiącym pysku Protektora. Bacząc, by nie odgryzł mi ręki, pozwalam mu pożreć tę ostatnią nadzieję…
Obserwuję, jak pochłania własne serce niczym wygłodniała bestia. Jego smak jeszcze przez chwilę zlizuje z parkietu.
Wtem jego ciałem zaczynają wstrząsać drgawki. Rozpoczyna się kolejna przykra dla oka metamorfoza.
– Nie jest już groźny – komunikuję zebranym. – Postaram się mu pomóc.
Łatwo powiedzieć, albowiem Protektor cierpi niemożliwie, wije się z bólu jak przypiekany ogniem, na szczęście zamiast zwierzęcych ryków towarzyszy temu zwyczajny, człowieczy lament. Sierść odpada od niego płatami, ukazują się plamy różowiejącej skóry, struktura czaszki wreszcie zaczyna przypominać ludzką. Jedyne, co pozostaje bez zmian, to krwawiący, ścięty w kolanie kikut prawej nogi.
Czym prędzej nachylam się do dygocącego starca; choć nie posiadam daru uzdrawiania, korzystam z najsilniejszych inkantacji, jakie znam. Spodziewam się pomocy ze strony mojego obrońcy, ale on kompletnie nie poczuwa się do odpowiedzialności, co więcej, sposobi się właśnie do odejścia.
Wołam za nim:
– Jesteś najgorszym z aniołów!
Wzrusza ramionami.
– Misja została wykonana, więc o co ci chodzi? Zamierzam zdać relację w Wieży Słońca, podkreślić twoją heroiczną postawę. Tak więc bywaj, pokutniku. Niechaj darzą ci się same łaski.
Rzekłszy to, bez zażenowania opuszcza komnatę, z tym potwornym ambarasem zostawiając mnie samego.
Pognałbym za nim, muszę jednak koncentrować się na tamowaniu krwotoku, w końcu mimo pozornego sukcesu wcale nie jestem bezpieczny. Bardziej nawet niż opłakany stan Protektora mrozi mnie przekonanie, iż Księżycowa Pani nie zrezygnuje ze wściekłej na mnie pomsty – co więcej, właśnie zyskała dla niej dodatkowe uzasadnienie…
Protektor zaczyna gwałtownie kasłać; staram się jak mogę, by uśmierzyć jego ból.
Wkrótce wokół nas powstaje spory zamęt, do komnaty wbiegają doradcy, sługom zaś udaje się wybudzić małżonkę, która natychmiast wpada w nową histerię i wszczyna wielką awanturę. Samym poszkodowanym zajmują się odtąd nadworni jego medycy, gąszcz ludzkich rąk niesie go do łoża, układa tam niczym zmarłego, ja natomiast patrzę na to wszystko w głębokim zakłopotaniu.
Korzyść dla mnie jest taka, że nikt już nie zwraca na mnie uwagi, mógłbym wyjść, opuścić ten przeklęty czyściec, ale wciąż nie mogę przestać myśleć o grożącym mi niebezpieczeństwie. Za swój wysiłek i poświęcenie nie pragnę żadnej nagrody, nie wzgardziłbym jednak odrobiną klasowej eskorty…
Czekam, aż wszystko wokół się uspokoi; siadam w krześle w odległym kącie, aby nikomu nie wchodzić pod nogi. Mijają godziny, wokół łoża Protektora wciąż tłoczą się dziesiątki ludzi, podnoszą się ostre głosy medyków, rozlega się tupot pędzących gdzieś stóp, nie ustaje szloch przebranej w podomkę damy, czuwającej u boku śpiącego małżonka.
I wreszcie Protektor przebudza się, na co eksplodują okrzyki radości, szczere popłakiwania, trwa gwar podniesionych głosów, ale wszystko ucisza gniewny krzyk jednego z medyków, pacjent prosi bowiem o wodę.
W tej chwili również i ja powstaję, przedzieram się przez służbę ku głównemu zamieszaniu; słyszę, jak Protektor wymienia z doradcami jakieś uwagi, gdy zaś odkrywają przed nim kikut prawej nogi, wybucha żałosnym, osłabionym jękiem, na co zgromadzeni naokół reagują pełną respektu ciszą.
– Mój kochany! – próbuje go pocieszyć rozdygotana małżonka. – Twój stan był jeszcze gorszy! Ważne, że żyjesz i znów jesteś sobą! Po tylu latach!
– Ale kto mi uczynił podobną krzywdę? – wzburza się Protektor. – Za cóż zostałem tak okaleczony? Bandyci! Moja noga! Już nigdy jej nie odzyskam! Żądam sprawiedliwości!
Nie jest to dobry moment, aby rzucać się komukolwiek w oczy, toteż staram się po cichu wycofać, lecz rozglądające się dookoła, wystraszone twarze prędko mnie spostrzegają, traktują jako najlepszą dla siebie drogę ucieczki.
Zgromadzone przy łożu towarzystwo rozstępuje się tak, by Protektor mógł mnie objąć rozsierdzonym spojrzeniem. Nie mam wyboru, kłaniam się i oznajmiam:
– Składam moje wyrazy szacunku, Protektorze czyśćca Ar. To ja odzyskałem twoje skradzione serce, taką misję powierzyła mi Opatrzność. Nie obyło się bez szkody, za którą pragnę najmocniej przeprosić, ale ostatecznie sprawę możemy uznać za pomyślnie rozwiązaną. Nie pragnę za to nagrody, niech mnie Protektor źle nie zrozumie, ale z uwagi na spodziewany gniew Księżycowej Pani niepokoję się o własne bezpieczeństwo i ośmielam się prosić o wsparcie zbrojnej drużyny…
Przez całą moją wypowiedź Protektor milczy niby zaklęty. Wgapia się we mnie, jakby zupełnie nie pojmował moich słów; jego siwa głowa wystercza ponad wezgłowie łoża sztywno, zbolałe oblicze w żaden sposób nie zdradza obecnych pod nim intencji.
I nagle skóra nachodzi mu krwią, zaś z gardła wydobywa się niekontrolowany wrzask:
– UCIĄŁ MI NOGĘ!! BANDYTA!! W KAJDANY GO!!!
Tak oto moje życzenie protekcji spełnia się w nieoczekiwany sposób – najbliższy czas spędzę w przytulnym, wilgotnym lochu pod czujnym okiem pałacowej gwardii.
Znów potwierdza się prawda, iż na Opatrzność bezwzględnie można liczyć.
Hej, zaglądam i tutaj :)
Wciągnęła mnie ta historia! Od razu rzucasz czytelnika w wir wydarzeń. Główny bohater jest przekonujący i szybko zaczęłam mu kibicować w misji. Potężny i irytujący anioł w ciele małego chłopca dodaje całości humoru.
Bardzo spodobał mi się motyw skradzionego serca, które usycha w niepowołanych rękach. Obraz Protektora – pomysłowy i przerażający. Byłam ciekawa w jaki sposób serce trafi ponownie właściciela – będziemy otwierać pacjenta, a może zastosujemy jakieś czary-mary? Kiedy Protektor je pożarł poczułam mały niedosyt, ale ogólnie cała scena w komnacie była bardzo udana i z przyjemnością się ją czytało. A na koniec wisienka w postaci przewrotnego (i bardzo życiowego :D) zakończenia.
Żaden ze mnie ekspert i sama piszę „na czuja”, ale to mnie czasami zatrzymywało.
Oni przenikają bezszelestnie przez mury, przez ściany, przez wąskie chodniki miasta Ar, a gdy już wykryją mnie, dyszącego i skulonego gdziekolwiek, byleby ochłonąć z płonącego w mięśniach bólu, osobliwie w świszczących płucach, nadają ten cholerny sygnał ku Pani z Księżycowej Wieży, wirują wysoko w powietrzu, przeźroczyste jak obłoki pary, same chcą mnie wypełnić i rozsadzić od środka, pozostawić po mnie jedynie rozpryśnięte krwawe strzępy, ale są na to zbyt słabe, nawet tak wyczerpany potrafię unicestwić je jedną myślą.
To jest jedno zdanie :O Rozumiem, że tu zamysł mógł być taki, że wiele się właśnie dzieje i główny bohater w biegu sypie słowami. Jednak im dłuższe zdanie tym trudniej się w nim połapać. Ja bym pomyślała, żeby trochę je podzielić.
Pozdrawiam!
Cześć Zeppelin !!!
Na wielki plus jest to, że opowiadanie mimo różnych ciekawych oryginalnych pomysłów jest klarowne i jasne. Piszę to na początku bo czytałem tu opowiadania w których nie wiedziało się o co chodzi. A uważam, że to bynajmniej nie jest atut. Czytelnika trzeba traktować jak przyjaciela.
Uważam ogólnie, że to kawał dobrego tekstu. A finalna scena bardzo wciąga.
Zawarłeś w opowiadaniu wiele pomysłów które mi się bardzo spodobały. Powtórne wcielenia, czyściec itd.
Bardzo przyjemnie się czytało.
Pozdrawiam serdecznie. Do następnego razu.
Jestem niepełnosprawny...
dawidiq150
Dzięki za miłe skomentowanie. Pod zdaniem, że czytelnika trzeba traktować jak przyjaciela podpisuję się czterema łapami. Ładnie ujęte. I jeszcze dla mnie taaaaaak aktualne…
Ja teraz czytam “Sto lat samotności” Marqueza, chcę się z tym spieszyć, bo serial czeka, ale, cholera, przy całym tym dziele sztuki idzie mi jak po grudzie. Co chwilę muszę wracać akapit lub dwa, bo mi mózg ucieka w myśli jak mucha spod gazety. A tam są takie perełki!
“Pułkownik Aureliano Buendia zorganizował trzydzieści dwa zbrojne powstania i wszystkie przegrał”.
Tak się zaczyna jeden z rozdziałów, ale nie powiem, który, bo nieponumerowane. Praktycznie zero dialogów. Ja już sam nie wiem, kto jest tam kim, po co i dlaczego. Ale przy tym jakie to cholernie dobre! Prócz wstawki pedofilskiej, która mnie szczerze oburzyła.
Marszawa
Również dzięki, cieszę się, że spodobał się motyw serca, bo nie byłem co do niego 100% pewien. Za to daję ci je w prezencie.
Jeśli chodzi o długie zdania – całkowicie rozumiem i również w ogólnym ujęciu tak myślę, choć ja sam uwielbiam. Nie zapomnę nigdy, jak mi szczena opadła po pierwszym akapicie “Lodu” Dukaja. Ale nawet jeśli jest to czytelne, to na dłuższą metę męczące.
A tak na marginesie: czy ta księżniczka w twoim avatarze obejrzała właśnie nową Królewnę Śnieżkę? Czy może dowiedziała się, że Netflix robi nowoczesne Opowieści z Narnii? Bardzo symptomatyczna ta jej reakcja.
U mnie avatar odzwierciedla zawartość głowy.
Witam. Bardzo wciągająca i według mnie głęboka opowieść. Sporo ciekawych pomysłów i refleksji o naturze ludzkiej. Pozdrawiam
…biec niczym hart myśliwski, prędzej nawet, jak ścigany przez watahę takich hartów zając – hartów zaślinionych… → …biec niczym chart myśliwski, prędzej nawet, jak ścigany przez watahę takich chartów zając – chartów zaślinionych…
Zeppelinie, bój się bogów!!!
Sprawdź znaczenie słów hart i chart.
– Zawiodłam – słyszę tuż za sobą. – Wybacz mi. → – Zawiodłam. – Słyszę tuż za sobą. – Wybacz mi.
– Zatrzymam go. Ty znajdź schronienie na noc. – Mówi to tak spokojnie… → – Zatrzymam go. Ty znajdź schronienie na noc – mówi to tak spokojnie…
Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.
– NIE!! → Umiał krzyczeć wielkimi literami???
Uspokajam ją uśmiechem oraz przeczącym gestem ręki. → Zbędne dookreślenie – gesty wykonuje się rękami.
Czaszka uderza z tupnięciem o podłogę… → Obawiam się, że czaszka nie mogła tupnąć.
Pewnie miało być: Czaszka uderza z tąpnięciem o podłogę…
Nie ważne, jakby się miotał… → Nieważne, jakby się miotał…
Starzec urywa wpół zdania… – Starzec urywa w pół zdania…
…za jego plecami rozlega się bowiem palący, kobiecy głos: → Palący głos, czyli jaki?
…suknię zaś na sobie tak rozdymaną, że po jej bokach spokojnie zmieściłyby się jeszcze dwie drobne służki. → Zbędny zaimek – czy mogła mieć suknię nie na sobie? Czy suknia na pewno była rozdymana?
Proponuję: …suknię zaś tak rozłożystą, że po jej bokach spokojnie zmieściłyby się jeszcze dwie drobne służki.
…przepych oraz bogactwo, złoto oraz srebro, oblaną nimi kość słoniową, obrazy w ramach, w szklanych gablotach klejnoty, misy oraz wazy… → Czy to celowe powtórzenia?
…białowłosy chłopak dopada go, chwyta gołymi rękami i jednym impetem odrzuca ku przeciwległej ścianie. → Czy białowłosy chłopak na pewno odrzucił go jednym impetem?
A może miało być: …białowłosy chłopak dopada go, chwyta gołymi rękami i z impetem odrzuca ku przeciwległej ścianie.
Czyni najgorsze głupstwo, jakie mogło przyjść jej do głowy… → Raczej: Czyni największe głupstwo, jakie mogło przyjść jej do głowy...
…ustępując miejsca panicznej pustce. → Na czym polega paniczność pustki?
…również zrozpaczony krzyk mdlącej na ten widok małżonki. → Dlaczego i u kogo małżonka nagle powodowała mdłości?
A może miało być: …również rozpaczliwy krzyk mdlejącej na ten widok małżonki.
…sługom zaś udaje się wybudzić małżonkę… → Małżonka nie spała, tylko zemdlała, więc: …sługom zaś udaje się ocucić małżonkę…
…nie ustaje szloch przebranej w podomkę damy… → Obawiam się, że podomka nie ma racji bytu w tym opowiadaniu, albowiem słowo to pojawiło się w drugiej połowie XX wieku, kiedy to tygodnik „Przekrój” ogłosił konkurs na określenie zastępujące szlafrok.
– UCIĄŁ MI NOGĘ!! BANDYTA!! W KAJDANY GO!!! → Umiał wrzeszczeć wielki literami???
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.