- Opowiadanie: Bardjaskier - Widmo z przeszłości

Widmo z przeszłości

Hej, 

 

dziękuję za betę Cezaremu vel Cezaremu :). 

 

Opowiadanie nie zawiera grozy, raczej ma niepokojący klimat ( a przynajmniej tak chciałem by wyszło ;)). Dodatkowo może być dość drastyczne dla niektórych czytelników. Więc uprzedzam :) 

 

Miłej lektury :) 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Widmo z przeszłości

Kręć mną w prawo,

Kręć mną w lewo,

Kręć mną w prawo,

Kręć mną w lewo,

Kręć mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła.

 

Jeśli… jeśli poznam twoje imię,

No cóż, mógłbym namierzyć twój prywatny numer, skarbie,

Wiem tylko jedno –

Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić

Otwórz ramiona,

Chcę cię, chcę cię!

 

Mam na ciebie oko (żadna inna mnie nie rusza),

Teraz musi być tak, jak ja chcę, skarbie.

Wiem tylko jedno –

Ty naprawdę lubisz się zabawić,

Otwórz ramiona,

Uważaj, bo nadchodzę,

Uważaj, bo nadchodzę!

 

Kręcisz mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła,

Jak płyta, kochanie, wciąż się kręcisz, wciąż, wciąż.

Kręcisz mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła,

Jak płyta, kochanie, wciąż się kręcisz, wciąż, wciąż.

Chcę być teraz twoim przyjacielem, skarbie,

I podejść do ciebie trochę bliżej…

Wiem tylko jedno –

Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić.

Otwórz swoje ramiona,

Uważaj, bo nadchodzę,

Uważaj, bo nadchodzę!

 

Chcę twojej miłości,

Chcę twojej miłości!

Wiem tylko jedno –

Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić

Otwórz swoje ramiona,

Uważaj, bo nadchodzę!

 

Kręć mną w prawo,

Kręć mną w lewo,

Kręć mną w prawo,

Kręć mną w lewo,

Kręć mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła!

Jak płyta, kochanie…

 

– Wi­dzisz tego ob­dar­tu­sa przy barze? – za­py­tał Krzy­siek.

Rafał spoj­rzał ponad sto­li­ka­mi na męż­czy­znę o dłu­gich, ciem­nych wło­sach i po­strzę­pio­nej, ru­do­brą­zo­wej bro­dzie. Miał na sobie fla­ne­lo­wą ko­szu­lę w czar­no­zie­lo­ną kratę, dziu­ra­wą tu i tam, któ­rej rę­ka­wy pod­wi­nął za łok­cie. Tylna kie­szeń dżin­sów zwi­sa­ła z krze­sła ba­ro­we­go, ode­rwa­na od, wy­strzę­pio­nych przy no­gaw­kach, spodni. Ca­łość uzu­peł­nia­ły tramp­ki z od­cho­dzą­cy­mi po­de­szwa­mi.

– Tak. Co z nim?

– To Beniu – po­wie­dział Krzy­siek.

– Po­waż­nie? Ten dzie­cio­bój­ca? – zdzi­wił się Rafał. – Ina­czej go sobie wy­obra­ża­łem.

– Tak to już jest. Za­wsze wy­obra­ża­my sobie mor­der­ców jako po­two­ry w ludz­kiej skó­rze, a tym­cza­sem to nor­mal­ni lu­dzie, ni­czym się nie­wy­róż­nia­ją­cy – wtrą­cił Łu­kasz, który wła­śnie pod­szedł do sto­li­ka i po­ło­żył na bla­cie trzy piwa.

– O, syn po­li­cjan­ta się zja­wił, to nam zaraz wszyst­ko wy­ja­śni. – Rafał pu­ścił oko do Krzy­sia i ode­brał piwo. – A ty skąd wiesz, że to wła­śnie Beniu?

– Stara Wi­śniew­ska przy­no­si mu za­ku­py – wy­ja­śnił Krzy­siek. – Głu­pia wa­riat­ka. Kie­dyś prze­jeż­dża­łem obok domu zwy­rod­nial­ca i wi­dzia­łem, jak od­bie­ra od niej siat­ki. Nikt go nie wi­dział od lat na ulicy. Na co wy­lazł ze swo­jej nory?

– Żeby się napić. – Łu­kasz uśmiech­nął się do Krzyś­ka z gro­bo­wą miną, który nie od­ry­wał wzro­ku od Benia. – Daj spo­kój, Krzy­siek. To stara hi­sto­ria i nie wia­do­mo, czy praw­dzi­wa.

– Moja sio­strze­ni­ca ma tyle lat co tamta dziew­czyn­ka. Mam sie­dzieć i spo­koj­nie pić piwo, gdy taka gnida pa­łę­ta się po mia­stecz­ku?

– Ma rację – Rafał po­parł Krzyś­ka z po­waż­ną miną. – A wła­śnie, ty coś pew­nie wiesz, Łu­kasz. Przy­znaj się, na pewno wy­py­ty­wa­łeś sta­re­go o tę spra­wę.

– Daj spo­kój.

– Nie no, opo­wiedz, co wiesz. – Krzy­siek w końcu od­wró­cił wzrok od Benia.

Łu­kasz, mając całą uwagę ko­le­gów, nie mógł się oprzeć po­ku­sie.

– Wie­cie, mój oj­ciec był wtedy dziec­kiem i nie zna tej spra­wy, wie­cie, z per­spek­ty­wy śledz­twa. Ale jako, że była to je­dy­na zbrod­nia w Mar­ko­wych, to oczy­wi­ście pa­mię­ta to i owo.

– To co? Zro­bił, to? – za­py­tał Krzy­siek.

– Czemu nie sie­dzi? – dodał Rafał.

– Nie sie­dzi, bo nie było do­wo­dów, by po­sta­wić im za­rzu­ty.

– Im? – za­py­ta­li nie­mal rów­no­cze­śnie ko­le­dzy.

– Tak. Beniu i młody Zyga. Wtedy mó­wi­li na niego po pro­stu "Młody". Trzy­ma­li się z Agatą, star­szą o dwa lata dziew­czy­ną. Wie­cie, taka pacz­ka nie­roz­łącz­nych przy­ja­ciół. – Łu­kasz zro­bił sto­sow­ną pauzę. – To wy­da­rzy­ło się latem. Jeź­dzi­li wtedy na ro­we­rach nad rzekę, a potem obok tego sta­re­go domu w lesie. Wie­cie, tego na­wie­dzo­ne­go…

– Ty, ale on jest teraz na­wie­dzo­ny, odkąd… – wtrą­cił Rafał.

– Tak – nie dał sobie prze­rwać Łu­kasz. – Ale wtedy też był po­dob­no na­wie­dzo­ny, jak wszyst­kie puste domy w lesie.

– Tylko, że nie w każ­dym do­cho­dzi do zbrod­ni, a ta się wy­da­rzy­ła na­praw­dę – za­uwa­żył Krzy­siek i ob­da­rzył Benia po­nu­rym spoj­rze­niem.

– Chce­cie po­słu­chać? – Łu­kasz roz­ło­żył ręce i uniósł brwi.

– Wy­bacz, mów dalej – po­wie­dział Rafał.

– Więc było lato. Krę­ci­li się przy tym domu. Ale coś się za­czę­ło psuć w tej zgra­nej pacz­ce. Chło­pa­ki prze­sta­li się spo­ty­kać z li­der­ką. Wie­cie, była star­sza, i to po­dob­no ona rzą­dzi­ła młod­szy­mi chło­pa­ka­mi. W każ­dym razie, mó­wio­no, że wy­my­ka­ła się w nocy i sama od­wie­dza­ła dom w lesie, nie wia­do­mo po co. Chło­pa­ki po­szli za nią pew­ne­go razu… – Łu­kasz urwał w kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie i napił się piwa, za­do­wo­lo­ny z znie­cier­pli­wie­nia, któ­re­go ko­le­dzy nie byli w sta­nie ukryć. – Po­wiem wam, za­je­bi­sty jest ten pil­zner.

– Nie zgry­waj się, dupku – po­pę­dził go Rafał.

– Dobra, spo­koj­nie. – Łu­kasz uniósł brwi i skrzy­wił usta. – Chło­pa­ki wró­ci­li z lasu, po­szli do sta­rych Mło­de­go. Za­pła­ka­ni, bre­dząc coś o mor­der­stwie. Ro­dzi­ce za­dzwo­ni­li na po­li­cję. I oka­za­ło się, że dziew­czy­na nie żyje.

– I co, to już? Wy­pa­tro­szy­li ją, czy… – Rafał urwał.

– I tak, i nie – po­wie­dział ostroż­nie Łu­kasz.

– Co to ma zna­czyć? – Krzy­siek po­czer­wie­niał na twa­rzy.

– Po­słu­chaj­cie, to nie była oczy­wi­sta spra­wa. Dziew­czy­nie coś po­da­no nim zmar­ła. Po­dob­no serce nie wy­trzy­ma­ło. A to, co się stało dalej… Było już, gdy nie żyła.

– Prze­klę­ci zwy­rod­nial­cy – po­wie­dział Rafał.

– Ile miała lat?

Łu­kasz z nie­po­ko­jem ob­ser­wo­wał, jak Krzy­siek za­ci­ska pię­ści. Uświa­do­mił sobie w jed­nej chwi­li, że chyba prze­sa­dził i nie po­wi­nien był aż tyle mówić.

– Czter­na­ście – wy­bą­kał. – Ale po­słu­chaj­cie, w spra­wę miał być za­mie­sza­na jesz­cze jedna osoba. Ktoś, kto ko­czo­wał w pu­sto­sta­nie.

– Mieli ja­kie­goś in­ne­go po­dej­rza­ne­go? – za­in­te­re­so­wał się Rafał.

– Tylko na pod­sta­wie ze­znań Benia i Mło­de­go. W pierw­szej ko­lej­no­ści to wła­śnie ich brano jako głów­nych po­dej­rza­nych. A potem, gdy fak­tycz­nie ktoś wspo­mniał, że jakiś facet krę­cił się po oko­li­cy w tam­tym cza­sie, za­czę­to roz­wa­żać inne opcje. Ale ni­ko­go wię­cej nie zła­pa­no.

– No, nie­zła ma­sa­kra. Cie­ka­we, jak prze­ży­li to ro­dzi­ce tej dziew­czy­ny? – Rafał po­krę­cił głową, marsz­cząc czoło.

– Nie prze­ży­li – wy­ce­dził Krzy­siek.

Łu­kasz wbił wzrok w kufel – to był ten ele­ment hi­sto­rii, który wolał prze­mil­czeć.

– Pie­przysz? – Rafał nie­mal za­krztu­sił się piwem.

– Nie – za­czął Krzy­siek. – Matka ze­szła na serce kilka dni po tym, a oj­ciec pół roku póź­niej się po­wie­sił w ogro­dzie.

– Skąd o tym wiesz? – za­py­tał Łu­kasz.

– Moi ro­dzi­ce się z nimi przy­jaź­ni­li. Kie­dyś sły­sza­łem, jak ich wspo­mi­na­li, w uro­dzi­ny ojca, wię­cej… przy kie­li­chu.

– A co z tym Mło­dym? – do­py­ty­wał Rafał.

– Jego sta­rzy wy­je­cha­li z Mar­ko­wych – wy­ja­śnił Łu­kasz.

– Na jego szczę­ście – dodał Krzy­siek.

 

*

Łu­kasz stał jak po­ra­żo­ny. Krzy­siek i Rafał za­wzię­cie ko­pa­li Benia.

– Chło­pa­ki, wy­star­czy…! – za­wo­łał.

– Za­mknij się i patrz, czy nikt nie idzie! – wy­dy­szał Krzy­siek.

Łu­kasz wy­szedł spo­mię­dzy drzew na ulicę. Była jasna, księ­ży­co­wa noc. Jed­nak po pół­no­cy nie było szans, by ktoś mógł tędy prze­cho­dzić. Wró­cił mię­dzy sosny, gdy Krzy­siek za­czął krzy­czeć.

To z po­wo­du Benia, który za­kry­wał głowę rę­ka­mi i beł­ko­tał:

– Spo­koj­nie, Aguś… tak bę­dzie le­piej.

– Za­mknij gębę! – wrzesz­czał Krzy­siek, dep­cząc piętą głowę Benia.

– Aguś, to nic… na­praw­dę… tylko nie płacz.

– Za­mknij się! – Krzy­siek sko­czył i wy­lą­do­wał obie­ma no­ga­mi na twa­rzy Benia.

Rafał prze­łknął ślinę i zro­bił dwa kroki w tył, bar­kiem za­wa­dza­jąc o pień.

– Wy­star­czy – wy­ją­kał, ale zbyt cicho, by ktoś zwró­cił na niego uwagę.

– Aguś, ko­cha­na…

Krzy­siek chwy­cił Benia za włosy i uniósł mu głowę, od­sła­nia­jąc za­krwa­wio­ną twarz.

– Po­wie­dzia­łem, że masz za­mknąć gębę – wark­nął.

– Już do­brze, Aguś. Tak bę­dzie naj­le­piej.

Krzy­siek lewą ręką pod­niósł ka­mień wiel­ko­ści pię­ści. Wziął za­mach. Łu­kasz był szyb­szy – zła­pał przy­ja­cie­la za nad­gar­stek i szyb­ko po­wie­dział:

– Chcesz iść za niego do pier­dla? Wiem, że je­steś twar­dy, ale uwierz mi, tam nie prze­ży­jesz. Znisz­czą cię. A nawet jak wyj­dziesz, to co? Skoń­czysz jak on.

Krzy­siek wy­rwał rękę z uści­sku i upu­ścił ka­mień.

– Nie chcę cię wię­cej wi­dzieć, ro­zu­miesz? – wy­ce­dził do Benia. – Masz znik­nąć.

– Wy­star­czy – Rafał zła­pał Krzyś­ka za ramię.– Chodź­my.

Łu­kasz po­szedł za nimi. Nim jesz­cze wy­szedł na ulicę, usły­szał słowa Benia:

– Wi­dzisz, Aguś? Nie­po­trzeb­nie się mar­twi­łaś… No już, uspo­kój się…

A potem – cichy płacz. Spoj­rzał mię­dzy sosny. Benia już nie było – znik­nął w ciem­no­ści. Ale la­ment wciąż uno­sił się mię­dzy drze­wa­mi. Łu­kasz wy­biegł na drogę i szyb­ko do­łą­czył do przy­ja­ciół.

 

*

Ro­ber­ta ze snu wy­rwał dzwo­nek do drzwi. Wstał, prze­tarł oczy i usiadł na łóżku.

– Mam to gdzieś – wy­szep­tał do po­ko­ju, gdzie przez roz­wi­nię­te ża­lu­zje wpa­da­ły sło­necz­ne pro­mie­nie.

Odkąd pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych wpadł na po­mysł, że za po­mo­cą ceł upo­rząd­ku­je świat, Ro­bert prak­tycz­nie nie sy­piał. Noce spę­dzał nad wy­kre­sa­mi, ana­li­zu­jąc słup­ki i wi­sząc nie­ustan­nie na linii z ak­cjo­na­riu­sza­mi. Do­pie­ro gdy Duży Do­nald, jak na­zy­wa­li pre­zy­den­ta USA w śmie­tan­ce to­wa­rzy­skiej głów­nych gra­czy na gieł­dzie, oświad­czył, że znosi cła na elek­tro­ni­kę z Chin, Ro­bert mógł spo­koj­nie za­snąć i nie miał za­mia­ru pę­dzić do drzwi. Spać też już nie mógł. A dzwo­nek nie milkł.

Wstał i pod­szedł do klam­ki z za­mia­rem zrzu­ce­nia ze scho­dów na­trę­ta. Otwo­rzył drzwi i za­marł.

Ku­rier był wy­so­ki, pod­cho­dził pod czter­dziest­kę. Miał sta­ran­nie wy­go­lo­ne boki i dłuż­sze włosy, za­cze­sa­ne do tyłu, lśnią­ce od żelu. Czar­ny za­rost roz­cią­gnął się wokół wą­skich ust, gdy ku­rier z uśmie­chem po­wi­tał Ro­ber­ta:

– Sie­man­ko, pacz­ka do pana Zygi.

– To ja – od­po­wie­dział, pa­trząc w ko­lo­ro­we tę­czów­ki ku­rie­ra. Były zie­lo­no­sza­re.

– Cho­dzi się, na si­łow­nię, co?

– Co? – nie zro­zu­miał Ro­bert.

– Na siłkę. Ile wy­ci­skasz?

Ro­bert do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się, że stoi tylko w bok­ser­kach.

– Ja też kie­dyś ćwi­czy­łem. Z dzie­więć­dzie­siąt bra­łem na klatę. Ale kiedy to było… stare dzie­je. To ile bie­rzesz? Bo rzeź­bę, po­wie­dział­bym, masz na dzie­więć­dzie­siąt, spo­koj­nie.

Ro­bert słu­chał ale nie tego co mówił, tylko iry­tu­ją­ce­go dźwię­ku mla­ska­nia. Ku­rier żuł gumę i przy­gry­zał ją co chwi­lę, okra­sza­jąc wy­po­wiedź do­dat­ko­wym dźwię­kiem. Usta lśni­ły mu od nad­mia­ru śliny.

– Pod­pisz tu – cią­gnął dalej i podał Ro­ber­to­wi ter­mi­nal z ry­si­kiem. – Muszę wró­cić do tego, męż­czy­zna ma mieć parę w łapie, ina­czej jest nikim. Każdy leszcz może z nim zro­bić, co chce. No i pa­nien­ki, co nie?

– Pa­nien­ki? – za­py­tał Ro­bert, od­da­jąc ter­mi­nal z pod­pi­sem.

– No, lecą na ciało. Taki gość jak ty pew­nie coś o tym wie. Mia­łem pana zje­chać, że tyle cze­kam przed drzwia­mi, ale widzę, że równy z pana gość. Mi­łe­go.

Ku­rier podał mu pacz­kę.

– Chwi­lecz­kę! – za­wo­łał Ro­bert, gdy ku­rier się od­wró­cił. – Sto dzie­sięć.

– Nie­źle.

– Tak, trze­ba o sie­bie dbać. Tylu dziw­nych typów się szwen­da po uli­cach, facet musi być go­to­wy, za­wsze.

– Zga­dza się. – Ku­rier spoj­rzał na ze­ga­rek. – Miło się ga­wę­dzi, ale ro­zu­miesz pan, praca sama się nie zrobi.

– Masz może czym otwo­rzyć tę pacz­kę? – za­gad­nął Ro­bert.

Ku­rier się­gnął do kie­sze­ni. Zyga do­strzegł pla­kiet­kę z imie­niem „Marek”.

– Pro­szę.

W sieni roz­legł się me­ta­licz­ny brzdęk, gdy sprę­ży­na wy­pchnę­ła ostrze noża z czar­nej rę­ko­je­ści ozdo­bio­nej srebr­ną wroną. Ku­rier pod­rzu­cił nóż i spraw­nie zła­pał w po­wie­trzu, po­da­jąc rę­ko­je­ścią w stro­nę Ro­ber­ta.

Zyga nie mógł ode­rwać oczu od wy­gra­we­ro­wa­ne­go ptaka z roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi i otwar­tym dzio­bem.

– Nie­zły, co? Do­sta­łem go…

– Od ojca.

– Skąd wiesz? – za­py­tał zdzi­wio­ny ku­rier.

– Od ojca? – po­pra­wił się Ro­bert.

– Tak. To je­dy­na dobra rzecz, którą mi dał.

Zyga szyb­ko roz­ciął taśmy i oddał nóż.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dział. – Wy­sta­wię dobrą ocenę za do­rę­cze­nie.

– Ja myślę. – Ku­rier pu­ścił oko do Ro­ber­ta.

– Długo jeź­dzisz na tym re­jo­nie? Wcze­śniej chyba cię tu nie wi­dzia­łem.

– Do­pie­ro za­czą­łem. Fajna oko­li­ca, dobry do­jazd, nie­źle tra­fi­łem. – Spoj­rzał po­now­nie na ze­ga­rek. – A teraz muszę już spa­dać. Po­wo­dzon­ka.

Ro­bert za­mknął drzwi i rzu­cił pacz­kę pod ścia­nę. Minął salon i wszedł do po­ko­ju, który słu­żył mu za si­łow­nię. Zła­pał worek tre­nin­go­wy i ude­rzył w niego głową – raz, drugi. Nogi mu zmię­kły, gdy przy­po­mniał sobie upal­ne lato, Benia i Aguś. Usiadł na pod­ło­dze, nie mogąc od­go­nić wspo­mnień.

 

*

Ro­bert wy­na­jął dom w By­dli­nie. Stał w szcze­rym polu nie­da­le­ko wa­pien­nej skały przy­po­mi­na­ją­cej dłoń z wy­cią­gnię­tym ku niebu pal­cem. 

Za­mknął drzwi prze­szedł przez po­dwór­ko mi­ja­jąc jeepa. Sta­nął przed furt­ką. Pa­trzył na łąki, dalej pola rze­pa­ku i zboża. Miał też dobry widok na głów­ną drogę oraz za­jazd, w któ­rym zjadł obiad. W od­da­li ma­ja­czy­ły pierw­sze za­bu­do­wa­nia By­dli­na. Słoń­ce wi­sia­ło na błę­kit­nym nie­bie, ni­g­dzie nie do­strzegł nawet naj­mniej­szej chmu­ry. De­li­kat­ny wiatr miło chło­dził w to upal­ne po­po­łu­dnie.

Do Mar­ko­wych mógł pójść przy ulicy, ale wy­brał drogę przez las. Do­brze pa­mię­tał trasę, która była nie tylko przy­jem­niej­sza, ale też krót­sza – wy­cho­dzi­ła w samym cen­trum miej­sco­wo­ści.

Zdzi­wio­ny był, jak dużo pa­mię­ta – stru­mień i łó­decz­ki z pa­pie­ru, pusz­cza­ne z prą­dem, ka­mie­nie na górce, mię­dzy drze­wa­mi, gdzie się ganiali. Stare pole, które za­ro­sło trawą i ma­ka­mi, gdzie mijał zwa­lo­ną wierz­bę, na któ­rej Aguś po­czę­sto­wa­ła ich pa­pie­ro­sa­mi. Ku­pi­ła je wła­śnie w By­dli­nie, bo w Mar­ko­wych zaraz sprze­daw­ca od­niósł­by ro­dzi­com. Ro­bert do­brze za­pa­mię­tał ten dzień, bo Beniu zwę­dził ojcu dwie pusz­ki piwa.

– Pa­trz­cie, co mam! Dwa mocne Har­na­sie! – krzy­czał dumny z sie­bie.

– Zwa­rio­wa­łeś, oj­ciec ci urwie głowę. – Aguś za­wsze mar­twi­ła się o Benia, który wiecz­nie cho­dził po­si­nia­czo­ny i do­sta­wał w skórę za byle co.

– Nie zwa­rio­wa­łem. Nor­mal­nie bym od­pu­ścił, ale wujo przy­je­chał w od­wie­dzi­ny. Przy­wiózł dwie kraty piwa i chyba ze trzy litry wódy. Razem ze sta­rym piją od wczo­raj, nie ma opcji, by się do­li­czy­li, że im bra­ku­je bro­wa­rów.

– Oj, Beniu, Beniu… – Aguś za­wsze tak do niego mó­wi­ła, a on się czer­wie­nił.

To wła­śnie przez piwo i pa­pie­ro­sy Ro­bert rzy­gał, jak chory kot. A jak na iro­nię – jako je­dy­ny był prze­ciw­ny ca­łe­mu przed­się­wzię­ciu.

Od tego czasu nie pił, zresz­tą też nie palił. Tak już miał – nigdy go nie cią­gnę­ło do uży­wek. Był gło­sem roz­sąd­ku w pacz­ce, Aguś ka­pi­ta­nem, a Beniu ma­skot­ką, o którą wciąż się mar­twi­li.

Na roz­wi­dle­niu ścież­ki Ro­bert skrę­cił w prawo. Wszedł w ko­lej­ny za­gaj­nik, na skra­ju któ­re­go sta­nął przy ru­inach sta­re­go młyna. Wierz­ba, skały, a teraz to miej­sce – wszyst­ko było nie­tknię­te, zu­peł­nie jakby prze­niósł się w cza­sie. Każde z tych miejsc miało wła­sne szcze­gól­ne zna­cze­nie i wią­za­ło się z innym wspo­mnie­niem. Ruiny młyna były świad­kiem wy­zna­nia Benia.

– Oże­nię się z Aguś – po­wie­dział, gdy sie­dzie­li na ka­mie­niach, pijąc co­ca-co­lę.

– Co ty ga­dasz? – Ro­bert za­wsze drwił z ma­śla­nych oczu, które Beniu robił do przy­wód­czy­ni. – Ona jest dla cie­bie za stara.

– Dwa lata to jesz­cze nic – bro­nił się Beniu. – Mój stary był młod­szy od matki o dzie­sięć lat.

Ro­bert nigdy nie wie­dział, jak się za­cho­wać, gdy ko­le­ga wspo­mi­nał o zmar­łej mamie. Benio, wtedy, tak jak za­wsze przy ta­kiej oka­zji, wy­ko­nał znak krzy­ża i pu­ścił ca­łu­sa w niebo.

– Aguś to kum­pe­la, nigdy o niej nie mógł­bym my­śleć… No wiesz, w taki spo­sób. To jak­byś my­ślał o sio­strze.

Ro­bert, wtedy, wi­dział Aguś jako za wy­so­ką, z krzy­wy­mi no­ga­mi, na które pod­cią­ga­ła aż do kolan skar­pet­ki – prze­waż­nie ozdo­bio­ne ko­lo­ro­wy­mi wzo­ra­mi. No­si­ła do tego dżin­so­we szor­ty i te­ni­sów­ki za kost­kę. Na do­miar złego strzy­gła się na krót­ko, co spra­wia­ło, że w oczach Ro­ber­ta była za­prze­cze­niem ide­ału ko­bie­ty, który wtedy wy­ty­cza­ła Emma Wat­son z „Harry'ego Pot­te­ra”. Zresz­tą, bę­dą­ca w wieku Aguś.

– Nie dla mnie – od­po­wie­dział z po­waż­ną miną Beniu. – Nie od czasu, kiedy się ca­ło­wa­li­śmy.

– Co ty pie­przysz? – Ro­bert śmiał się z ko­le­gi, ale w głębi serca był za­nie­po­ko­jo­ny. – Ra­czej w snach.

– Nie. Tu, na tym ka­mie­niu, na któ­rym sie­dzisz. – Beniu był dumny, a lek­kość, z jaką o tym mówił, do­pro­wa­dza­ła Ro­ber­ta do szału.

– I po to mnie tu ścią­gną­łeś? By po­chwa­lić się tym, jak roz­wa­lasz naszą przy­jaźń?!

Ro­bert pa­mię­tał, jak bar­dzo za­bo­la­ła go zdra­da przy­ja­ciół. 

Wsiadł na rower i po­je­chał pro­sto do domu. Przez ty­dzień nie wy­cho­dził ani do Benia, ani do Aguś. Do dnia, kiedy matka otwo­rzy­ła drzwi po­ko­ju i oświad­czy­ła, że ma go­ścia. Ko­lej­na zdra­da – tym razem cios padł ze stro­ny ro­dzi­ciel­ki, która zresz­tą miała z Ro­ber­ta nie­zły ubaw po wszyst­kim.

Aguś we­szła jak do sie­bie. Usia­dła na ob­ro­to­wym krze­śle i skrzy­żo­wa­ła nogi po tu­rec­ku.

– Beniu mi wszyst­ko opo­wie­dział – za­czę­ła.

– No i co? Je­steś z sie­bie dumna?

– I oświad­czam ci, tak jak Be­nio­wi, że nie wyjdę za niego.

– Co mnie to ob­cho­dzi?

Ro­ber­ta gry­zło nie tylko to, że cały pro­ce­der odbył się za jego ple­ca­mi, ale i to, że nagle był za­zdro­sny o przy­ja­ciół­kę, która nawet nie była w typie Zygi. Aguś czy­ta­ła w nim bez prze­szkód i wie­dzia­ła, co zro­bić, by na­pra­wić ich przy­jaźń. Wła­śnie dla­te­go była ich przy­wód­czy­nią.

– Nie uda­waj – za­czę­ła – że nie wi­dzia­łeś, jak Beniu na mnie pa­trzy. Mia­łam zwy­czaj­nie dość tego wzdy­cha­nia, wpa­try­wa­nia się i po­ta­ki­wa­nia.

– I dla­te­go mu­sia­łaś…! – Ro­bert ro­zej­rzał się, jakby prze­stra­szo­ny, że ktoś jesz­cze może być w po­ko­ju, i do­koń­czył ści­szo­nym gło­sem: – Się z nim ca­ło­wać?

– Nie dla­te­go. Bo Beniu ni­ko­go nie ma prócz nas i ojca al­ko­ho­li­ka, który bije go przy każ­dej oka­zji. Bo gdy­bym była dla niego ozię­bła, to mo­gło­by to ozna­czać ko­niec na­szej przy­jaź­ni. A tak, umó­wi­łam się z nim, że ko­lej­ne­go ca­łu­sa do­sta­nie po ślu­bie.

– I co?

– I nic, zgo­dził się, jest szczę­śli­wy i za­czął za­cho­wy­wać się nor­mal­nie. Nie wi­dzisz tego?

– Chyba masz rację.

– Prze­stań się dąsać, jak jakiś dzie­ciak i wróć do nas. Beniu ża­łu­je, że ci po­wie­dział i nie może tego sobie wy­ba­czyć. A jak je­steś za­zdro­sny, to też mo­żesz do­stać.

– Co…?

Ro­bert ze­sztyw­niał, gdy Aguś usia­dła obok niego na łóżku. Miała brą­zo­we oczy w ko­lo­rze ciem­nej kory. Do dziś pa­mię­ta smak jej po­mad­ki, ma­li­no­wej. To był praw­dzi­wy po­ca­łu­nek, któ­re­go nie za­po­mniał i już nigdy nie miał się po­wtó­rzyć. Aguś od­su­nę­ła usta i pa­trzy­li sobie w oczy, przez chwi­lę.

– No i je­ste­ście kwita – po­wie­dzia­ła. – A teraz muszę le­cieć na obiad, po po­łu­dniu się wi­dzi­my i bez wy­mó­wek. A i jesz­cze jedno, z Be­niem to był inny po­ca­łu­nek, bar­dziej całus, o taki.

Aguś cmok­nę­ła w dłoń i po­ma­cha­ła do Ro­ber­ta. 

Był pe­wien, że po­no­si od­po­wie­dzial­ność za to, co wy­da­rzy­ło się jesz­cze tego sa­me­go lata. Pró­bo­wał wma­wiać sobie, że nie wi­dział zna­ków, które mu da­wa­ła, ale praw­da była taka, że nie chciał ich wi­dzieć, nie był go­to­wy, a potem było już za późno.

Prze­szedł przez kład­kę nad stru­mie­niem i łąkę aż do ulicy. Ru­szył mię­dzy do­ma­mi. Na rynku z fon­tan­ną obej­rzał lo­dziar­nię, w któ­rej kie­dyś ku­po­wa­li lody. Budka stała za­mknię­ta, tak jak sklep spo­żyw­czy „Tosia”, mię­sny, do któ­re­go wy­sła­li ro­dzi­ce Ro­ber­ta i pie­kar­nia, gdzie ku­po­wa­li droż­dżów­ki. Wszyst­kie te skle­py za­stą­pił mar­ket Dino, po­sta­wio­ny w miej­scu sta­re­go placu zabaw.

– Co się jed­nak zmie­ni­ło? – wy­szep­tał.

Poza Ro­ber­tem w cen­trum mia­stecz­ka nie było ni­ko­go, prócz go­łę­bi. Pod­szedł do au­to­ma­tycz­nych drzwi mar­ke­tu. Od­su­nę­ły się bez­sze­lest­nie. Sklep był pusty, przy jed­nej z trzech kas sie­dział pra­cow­nik z oku­la­ra­mi na nosie o gru­bych szkłach. Ro­bert roz­po­znał go od razu, choć nie pa­mię­tał, jak się na­zy­wał. Mó­wi­li na niego Zezol. Zyga sta­nął od razu przy kasie, ścią­gnął pacz­kę gum mię­to­wych i po­ło­żył na ta­śmie.

– Dzień dobry – po­wie­dział.

Zezol przy­tył, za­pu­ścił też rzad­ką bród­kę, ale to mu­siał być on, prawe oko za szkłem nadal ucie­ka­ło mu w stro­nę ro­gów­ki. Był tro­chę zdzi­wio­ny i roz­draż­nio­ny za­ra­zem.

– Dzień dobry – od­po­wie­dział, ka­su­jąc gumy.

– Mały ruch – za­gad­nął Ro­bert, cie­ka­wy, czy Zezol go roz­po­zna.

– To nor­mal­ne o tej go­dzi­nie w nie­dzie­lę. Wszy­scy jedzą obiad.

– Tak też my­śla­łem.

Sprze­daw­ca obej­rzał sobie do­kład­nie Ro­ber­ta, jed­nym okiem, gdyż dru­gie upo­rczy­wie błą­dzi­ło po skle­pie.

– Pan jest z tych stron?

– Można tak po­wie­dzieć. Ile płacę?

– Dwa pięć­dzie­siąt.

– Czy Ber­nard Wrona nadal miesz­ka w Mar­ko­wych?

Zezol prze­krę­cił ter­mi­nal w stro­nę klien­ta i znów zro­bił się czuj­ny.

– Tak – od­po­wie­dział ostroż­nie.

– W ostat­nim domu po pra­wej.

– Skąd pan wie?

– To stary ko­le­ga – wy­ja­śnił Ro­bert i przy­ło­żył kartę do ter­mi­na­la. – Miesz­ka z ojcem?

– Nie, jego tata zmarł już jakiś czas temu. Chyba dawno pan go nie od­wie­dzał.

– Bę­dzie ze dwa­dzie­ścia lat.

– Nie wie­dzia­łem, że Beniu ma ja­kichś przy­ja­ciół, do piąt­ku nawet nie wie­dzia­łem, czy jesz­cze żyje – po­wie­dział Zezol, upo­rczy­wie szu­ka­jąc w pa­mię­ci twa­rzy Ro­ber­ta.

Zyga zmie­nił się, gdy za­czął ły­sieć. Wtedy zro­bił to, co więk­szość męż­czyzn na jego miej­scu: wy­brał ły­si­nę za­miast fry­zu­ry à la Gar­ga­mel. Za­pu­ścił też jasną, gęstą brodę. 

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć? – za­py­tał Ro­bert.

– To, że Beniu to dzi­wak, który nigdy nie cho­dzi do mia­sta. Po­dob­no ktoś go cza­sem wi­du­je, gdy szwę­da się po lesie. Ale to tylko latem, przez resz­tę roku nikt go nie wi­du­je. Wszy­scy my­śle­li, że może umarł, do chwi­li, gdy po­ja­wił się w barze.

– W Ne­va­dzie?

– Tak.

– Do­brze wie­dzieć, że nic mu nie jest. Dzię­ku­ję i do­wo­dze­nia.

Zezol nie od­po­wie­dział, gapił się za przy­jezd­nym jesz­cze, gdy Ro­bert wy­szedł przed sklep i chwi­lę stał, oglą­da­jąc rynek.

Zyga nie miał po­ję­cia, co my­śleć. Przez chwi­lę nawet roz­wa­żał, by wró­cić do domu w By­dli­nie i nie an­ga­żo­wać Benia. Z dru­giej stro­ny był mu to wi­nien. 

 

*

Dom ota­cza­ła po­rwa­na siat­ka. Furt­ka le­ża­ła na tra­wie. Wszę­dzie rosły po­krzy­wy i osty, się­ga­ją­ce budy od Maxa, naj­wred­niej­sze­go psa, ja­kie­go Ro­bert kie­dy­kol­wiek znał. Oj­ciec Benia wiecz­nie koń­czył re­mont domu. Raz w roku, kiedy aku­rat był trzeź­wy, do­kła­dał nowy ele­ment. Zmarł, zo­sta­wia­jąc ścia­ny ob­ło­żo­ne sty­ro­pia­nem, który od­padł w kilku miej­scach lub wi­siał na reszt­kach kleju. Więk­szość okien była wy­bi­tych, a w miej­scu szyb tkwi­ły kar­to­ny. W drzwiach wej­ścio­wych ktoś wy­rą­bał dziu­rę, którą nie­udol­nie za­kry­to deską. Ro­ber­t przeczytał na­pi­sy na­ma­za­ne czer­wo­ną farbą: „mor­der­ca”, „pe­do­fil”, „wy­no­cha”, „zdech­nij”. In­wek­ty­wy do­peł­niał ko­śla­wy penis, o czte­rech kre­skach imi­tu­ją­cych włosy ło­no­we, try­ska­ją­cy sper­mą w stro­nę okna. Ro­bert wziął głę­bo­ki wdech, wszedł w chasz­cze, klnąc na po­krzy­wy pa­rzą­ce mu nogi. Gdy do­stał się na scho­dy, obej­rzał czer­wo­ne bąble wy­ra­sta­ją­ce na skó­rze. Za­pu­kał. Ktoś pod­szedł do drzwi. Ro­bert usły­szał wy­raź­nie prze­stra­szo­ny głos:

– To nie może być pani Wi­śniew­ska, to nie ten czas. Mam otwo­rzyć? Ale… Ale… Do­brze, skoro tak twier­dzisz. Do­brze, Aguś.

Ro­bert za­drżał, zro­bił krok w tył, ale nie zdą­żył zejść ze scho­dów. Drzwi się otwar­ły. Męż­czy­zna na progu wy­glą­dał jak za­wod­nik MMA, który sto­czył walkę z nie­rów­nym wa­go­wo prze­ciw­ni­kiem. Prawe oko znik­nę­ło pod czer­wo­no­fio­le­to­wą opu­chli­zną. Biał­ko le­we­go za­szło krwią. Nos był zła­ma­ny, w kilku miej­scach, naj­praw­do­po­dob­niej już w prze­szło­ści. Resz­tę twa­rzy za­kry­wa­ła ru­da­wa broda i dłu­gie, tłu­ste włosy się­ga­ją­ce ra­mion.

– Beniu? – wy­bą­kał Zyga.

Przy­ja­ciel cof­nął się za próg, prze­stra­szo­ny.

– Spo­koj­nie, to ja, Młody, młody Zyga.

– Młody!

Beniu wy­sko­czył z drzwi i jedną ręką objął Ro­ber­ta. Druga wi­sia­ła wzdłuż tu­ło­wia. Śmier­dział piwem i krwią, ale też my­dłem, a ubra­nia prosz­kiem do pra­nia.

– Mó­wi­ła, że przyj­dziesz! Niech ja ci się przyj­rzę. Wy­glą­dasz jak heros. – Uśmiech Benia ujaw­nił bra­ku­ją­ce zęby.

– Też do­brze cię wi­dzieć – od­po­wie­dział Ro­bert.

– Wejdź, śmia­ło.

Miesz­ka­nie, wbrew ocze­ki­wa­niom Ro­ber­ta, nie wy­glą­da­ło tak źle. Usie­dli w kuch­ni. Beniu wy­cią­gnął czy­ste szklan­ki, a z lo­dów­ki dwa piwa.

– Nie, dzię­ku­ję, nie piję – po­wie­dział Ro­bert, wy­star­czy woda.

Beniu podał mu szklan­kę i otwo­rzył pusz­kę.

– Ja, zwy­kle też nie piję, ale ostat­nio mia­łem wy­pa­dek, a al­ko­hol nieco ła­go­dzi ból – wy­ja­śnił.

– Po­wi­nie­neś iść do szpi­ta­la. Co z twoją ręką?

– Aguś też tak mówi – za­czął Beniu, Ro­bert za­ci­snął po­wie­ki na dźwięk imie­nia. – A ręka jest chyba wy­bi­ta z barku, tak mi się wy­da­je.

– To czemu sie­dzisz w domu? A nie na w izbie przy­jęć?

– Szko­da mi czasu, tylko tu mo­że­my być razem. Potem odej­dzie do ko­lej­ne­go lata. Je­ste­śmy znowu razem! Nie­sa­mo­wi­te! Wie­dzia­łem, że kie­dyś jesz­cze się spo­tka­my, jak za sta­rych cza­sów. Mam ci tyle do opo­wie­dze­nia.

– Ja też, mam spra­wę – po­wie­dział Ro­bert. – Ale naj­pierw mu­si­my się zająć tobą. Za­cze­kaj, a ja wy­sko­czę do skle­pu.

– Ni­g­dzie się nie ru­szam. Wyj­dzie­my razem w nocy, ina­czej to nie bę­dzie miało sensu. Praw­da, Aguś?

– Beniu, co ty mó­wisz?

– Co? – Beniu od­gar­nął włosy z czoła, zda­wał się nie po­ru­szo­ny. – Wy­bacz mi, mój wy­gląd, ale przez tę rękę nie mo­głem się umyć.

– Wypij te piwo – po­pro­sił Ro­bert. – Całe, na raz.

Beniu wpa­try­wał się w puste krze­sło przy szaf­ce ku­chen­nej.

– Do­brze, po­słu­cham go – po­wie­dział.

Ro­bert ostroż­nie po­mógł wstać przy­ja­cie­lo­wi. Zba­dał bark. Nie był pewny, czy nie jest zła­ma­ny. Wahał się, czy jed­nak nie od­wieźć Benia do szpi­ta­la, ale rów­nie do­brze mógł­by od razu po­je­chać do wa­riat­ko­wa. 

– Ona mówi, że bę­dzie do­brze, Młody, rób, co masz robić.

Ro­bert po­cią­gnął za bark. Beniu nawet nie pi­snął.

– I jak?

Beniu usiadł i ostroż­nie po­ru­szył ręką.

– Jak nowa – po­wie­dział.

– Nie boli?

– Jak cho­le­ra, ale przy­naj­mniej dzia­ła.

Ro­bert, za­do­wo­lo­ny, wró­cił na miej­sce.

– Za­wsze byłeś twar­dy.

– Twar­da była ręka ojca. – Beniu zro­bił znak krzy­ża i cmok­nął w stro­nę su­fi­tu. – To skur­wiel był, ja­kich mało, ale przy­naj­mniej mnie za­har­to­wał.

– To praw­da. – Ro­bert zer­k­nął na puste krze­sło, gdzie co chwi­lę ucie­kał wzrok Benia. – Co się dzie­je?

– Nic, ona jest za­do­wo­lo­na, że przy­je­cha­łeś. – Po­licz­ki Benia za­czę­ły drgać, zmarsz­czył nos, jed­nak nie mógł po­wstrzy­mać łez. – Do­brze wi­dzieć ją szczę­śli­wą, wiesz?

– Spo­koj­nie. – Ro­bert wstał i pod­szedł do lo­dów­ki, wy­cią­gnął z folii piwo, otwo­rzył je i podał przy­ja­cie­lo­wi. – Mu­sisz się wziąć w garść, do­brze?

– Jest ok, to ze szczę­ścia, chło­pie.

– Po­cze­kaj, zaraz wrócę.

– Do­brze.

 

*

Ro­bert szedł po­bo­czem. Mijał domy, znał każdy z nich. Pa­mię­tał wszyst­kich, przez któ­rych ro­dzi­ce po­sta­no­wi­li wy­je­chać. Ten z ko­lo­ro­wy­mi wia­tracz­ka­mi był Si­ko­rów, to oni pierw­si prze­sta­li się do niego od­zy­wać. Żółte fi­ra­ny – Ko­wa­li­ko­wie, ich oj­ciec wybił przed­nie zęby tacie Benia, za co ten zlał chłop­ca do nie­przy­tom­no­ści. Po dru­giej stro­nie ulicy, czer­wo­na cegła, Sta­sia­ko­wie – ka­za­li wyjść matce Ro­ber­ta z ko­ścio­ła. Tir przy po­dwór­ku – Trela, prze­bił opony w ich sa­mo­cho­dzie. Dom po­kry­ty bia­łym wap­nem, od Aguś – pusty.

 

Na rynku krę­ci­ło się kilka osób. Nie po­świę­cił im uwagi. Wszedł do mar­ke­tu. Kupił lód w wor­kach, ta­blet­ki prze­ciw­bó­lo­we i kilka spo­żyw­czych dro­bia­zgów, któ­rych bra­ko­wa­ło w lo­dów­ce Benia. W ocze­ki­wa­niu do kasy, klien­ci wy­mie­ni­li uwagi na temat Ro­ber­ta. Nie roz­po­zna­li go, on za to ich tak. Stała tam Wi­śniew­ska, jego na­uczy­ciel­ka pol­skie­go z pod­sta­wów­ki. Teraz stara i po­marsz­czo­na, ale uśmiech­nię­ta jak za­wsze, roz­ma­wia­ła z pro­bosz­czem. Sta­ra­li się być dys­kret­ni na tyle, na ile lu­dzie, któ­rych suma lat mogła być ży­ciem trzech, jak nie czte­rech osób. Ro­bert był wście­kły i to chyba było widać, gdyż szyb­ko prze­sta­li go ob­ser­wo­wać. Zyga po­czuł się nagle bar­dzo źle. Prze­cież nie wszy­scy im zło­rze­czy­li. Pro­boszcz przyj­mo­wał ro­dzi­ców po mszy, gdy już resz­ta wier­nych się ro­ze­szła. To dzię­ki niemu wy­trzy­ma­li tak długo. A Wi­śniew­ska, za­wsze na ulicy po­wta­rza­ła:

– Ro­ber­cik, uśmiech­nij się, złe za­wsze mija, prę­dzej czy póź­niej.

Za­pła­cił, pa­trząc w ucie­ka­ją­ce oko Ze­zo­la, który z in­ny­mi dzie­cia­ka­mi ob­rzu­cił go ka­mie­nia­mi na dzień przed wy­jaz­dem do Kra­ko­wa.

Wy­szedł i spoj­rzał na rynek z fon­tan­ną. Wi­śniew­ska i pro­boszcz do­łą­czy­li do sta­rusz­ków na ławce. Ro­bert nawet nie silił się, by ich roz­po­znać. Mar­ko­we były złym wspo­mnie­niem, które wró­ci­ło na chwi­lę. Zrobi, co ma do zro­bie­nia i od­je­dzie. Za­ko­pie to miej­sce w pa­mię­ci, by do niego nie wra­cać.

 

*

Beniu sie­dział w kuch­ni, tak jak go zo­sta­wił. Wy­glą­dał na za­słu­cha­ne­go. Po­ta­ki­wał cza­sem, wpa­trzo­ny w puste krze­sło.

– Jak ręka? – za­py­tał Ro­bert.

– Jak nowa, gdzie się tego na­uczy­łeś?

– Cho­dzę na kurs sa­mo­obro­ny – od­po­wie­dział Ro­bert, kła­dąc za­ku­py na stole.

– Uczą was tam na­sta­wia­nia wy­bi­tych koń­czyn? – Beniu par­sk­nął.

– Nie, wy­bi­ja­nia ich. Dla­te­go nasz tre­ner po­tra­fi je na­sta­wiać. Takie kon­tu­zje czę­sto się zda­rza­ją w cza­sie ćwi­czeń. A ja na­uczy­łem się tego od tre­ne­ra.

– No pro­szę! Kto by się spo­dzie­wał?! – Beniu za­py­tał Ro­ber­ta i kogoś jesz­cze, kto we­dług przy­ja­cie­la to­wa­rzy­szył im w roz­mo­wie.

– Przy­wio­złem kilka dro­bia­zgów. Coś na ból, żebyś jutro nie mu­siał le­czyć się piwem i parę rze­czy do lo­dów­ki. Ale naj­pierw przy­łóż to, do­pó­ki lód nie stop­niał. – Ro­bert podał Be­nio­wi wo­recz­ki z kost­ka­mi.

– Dzię­ki Młody, za­wsze o nas dba­łeś, jak oj­ciec, kiedy Aguś była jak matka – po­wie­dział, przy­sta­wia­jąc okład do twa­rzy. – Masz rację! Ro­bert my­ślał o wszyst­kim!

– Beniu, z kim roz­ma­wiasz? – Przy­kuc­nął przy przy­ja­cie­lu.

– Z Aguś.

– Ona nie żyje.

– Wiem – od­po­wie­dział Beniu tak na­tu­ral­nie, że Ro­bert wstał i spoj­rzał na krze­sło w rogu kuch­ni. – Przy­je­cha­łeś, bo chcia­łeś coś ze mną za­ła­twić. Aguś wie co. Mówi, że to ważne nie tylko dla nas, ale i dla niej. Nie mogę od niej wy­cią­gnąć, o co cho­dzi. Mówi, że tym masz mi po­wie­dzieć.

– Sam już nie wiem, Beniu, wszyst­ko cho­ler­nie się kom­pli­ku­je. Wy­obra­ża­łem sobie… Sam nie wiem co.

– Nie ma spra­wy, to ja za­cznę. Muszę za­pro­wa­dzić cię w jedno miej­sce, może wtedy wszyst­ko sta­nie się prost­sze. Bar­dziej… Tak, Aguś! Bar­dziej jasne. Ale naj­pierw obiad.

 

Ro­bert sie­dział, ob­ser­wu­jąc, jak Beniu roz­pa­la ka­flo­wą kuch­nię. Re­likt prze­szło­ści, który z po­wo­dze­niem mógł­by zna­leźć miej­sce w skan­se­nie. Pa­mię­tał, jak sie­dzie­li przed laty przy ­tym samym stole. Stary Benia leżał pi­ja­ny w sztok na pię­trze, a oni roz­ma­wia­li przy otwar­tym oknie, słu­cha­jąc dźwię­ku świersz­czy.

– Unika mnie. Wczo­raj spo­tka­łem Aguś, jak wy­jeż­dża­ła na ro­we­rze. Gdy tylko mnie zo­ba­czy­ła, prze­je­cha­ła na drugą stro­nę ulicy – skar­żył się Beniu.

– Ja byłem u niej pod oknem. Po­ja­wi­ła się na chwi­lę i ode­szła. Tak po pro­stu – skła­mał Ro­bert.

W rze­czy­wi­sto­ści za­mie­ni­li kilka słów, ale Ro­bert nie chciał łamać serca ko­le­dze, tak jak Aguś zła­ma­ła jego. Po­wie­dzia­ła, że za nie­dłu­go wy­jeż­dża i to bę­dzie ko­niec ich przy­jaź­ni. Praw­do­po­dob­nie już się nie zo­ba­czą. “My­śla­łam, że to bę­dziesz ty, Ro­ber­cie”. To były ostat­nie słowa, które od niej usły­szał.

– My­ślisz, że jeź­dzi do tego go­ścia? – za­py­tał nagle Beniu.

 

*

Młody Zyga nie mu­siał się nad tym za­sta­na­wiać, był tego pe­wien. Odkąd obcy chło­pak za­czął ko­czo­wać w na­wie­dzo­nym domu, coś ich cią­gnę­ło do niego. Naj­pierw cie­ka­wość, czy jesz­cze jest w pu­sto­sta­nie, czy może zwiał, zlany w gacie przed od­wie­dza­ją­cy­mi ruinę du­cha­mi. Potem Aguś za­wsze wy­bie­ra­ła trasę ich wspól­nych prze­jaż­dżek tak, by koń­czy­ły się w lesie obok domu, ku ro­sną­cej iry­ta­cji Benia i Mło­de­go. Obcy chło­pak wciąż miesz­kał na pię­trze, za­wsze wie­czo­rem za­pa­la­jąc świecz­ki. A oni lgnę­li do tego świa­tła jak ćmy.

Na po­cząt­ku do­brze się ba­wi­li. Obcy swo­bod­nie prze­kli­nał, znał żarty, któ­rych w życiu by nie usły­sze­li w Mar­ko­wych. Chęt­nie też czę­sto­wał Benia i Aguś pa­pie­ro­sa­mi, a cza­sem piwem, które ku­po­wał w By­dli­nie, odkąd Młody wy­pa­lił, że ktoś wspo­mi­nał o nim w mia­stecz­ku.

– Słu­chaj­cie, chło­pa­ki – po­wie­dział obcy, gdy Aguś wy­szła się wy­si­kać. – Faj­nie się tu ba­wi­my, ale wasi sta­rzy po­wie­si­li by mnie za jaja, jakby się do­wie­dzie­li, że czę­stu­ję was faj­ka­mi i piwem. Wie­cie, co mam na myśli. Mordy na kłód­kę.

– To nie czę­stu­j – od­po­wie­dział Ro­bert, który miał już dość prze­sia­dy­wa­nia w sta­rym domu.

– Co cię ugry­zło, dzie­cia­ku? – Wiecz­nie wy­ma­lo­wa­ny na twa­rzy ob­ce­go uśmie­szek znik­nął.

Beniu, któ­re­mu star­szy chło­pak wy­raź­nie im­po­no­wał, zbladł lekko, wi­dząc, że przy­ja­ciel się sta­wia.

– Czemu nie wy­je­dziesz? Mia­łeś zo­stać tu na jedną noc! A przy­ła­zi­my tu od ty­go­dnia! Ła­du­je­my ci te­le­fon, kar­mi­my! Mam tego dosyć! – wy­buch­nął Ro­bert.

– To… spier­da­laj stąd, jak ci się nie po­do­ba, głupi gnoju! – wrza­snął obcy.

– Tak zro­bię. – Ro­bert wstał, a z nim Beniu. – Ale Aguś idzie z nami.

– Tak? To może ją za­py­taj­my?

Beniu i Ro­bert nie za­uwa­ży­li, kiedy przy­ja­ciół­ka we­szła na pię­tro. Spoj­rze­li na nią, cze­ka­jąc w mil­cze­niu.

– Do­go­nię was – po­wie­dzia­ła.

– Mo­że­my po­cze­kać… – za­czął Ro­bert.

– Głu­chy je­steś?! Czy głupi?! – ro­ze­śmiał się obcy. – Ona nie chce z wami iść. A jeśli jesz­cze raz was tu zo­ba­czę, albo po­wie­cie komuś o mnie, to wam łby po­ukrę­cam.

Obcy chło­pak zro­bił dwa kroki w stro­nę Benia i Ro­ber­ta, a był od nich o głowę wyż­szy. Nawet nie za­uwa­ży­li, kiedy nóż po­ja­wił się w jego rę­kach, a po chwi­li ostrze wbiło się w drew­nia­ną pod­ło­gę, mię­dzy te­ni­sów­ki Mło­de­go.

 

*

– Młody? Młody? Ro­bert?!

Zyga ock­nął się z za­my­śle­nia.

– Prze­pra­szam, Beniu, ja po pro­stu nie mogę się po­go­dzić, że Aguś wy­bra­ła tego pa­lan­ta.

– Ja też, ale po­wiem ci wię­cej… Mam złe prze­czu­cie. Wiem, że na po­cząt­ku nie chcia­łem cię słu­chać, ale teraz widzę, że mia­łeś rację co do tego typa. I trze­ba coś z tym zro­bić.

– Po­wie­my o nim? – za­py­tał Ro­bert, choć takie wyj­ście zda­wa­ło mu się strasz­nie tchórz­li­we.

Chyba po­dob­nie my­ślał Beniu, bo za­pro­po­no­wał:

– Naj­pierw po­je­dzie­my do lasu i zo­ba­czy­my, czy jest tam Aguś. Po­cze­ka­my, aż wyj­dzie i spró­bu­je­my ją prze­ko­nać, by dała sobie spo­kój z tym dup­kiem.

Ro­bert miał w pa­mię­ci groź­bę ob­ce­go, ale Beniu się nie bał, a więc i on mu­siał po­ka­zać przy­ja­cie­lo­wi, ile jest wart.

– Zgoda.

 

Gdy Beniu skoń­czył zmy­wać po obie­dzie, na dwo­rze już po­ciem­nia­ło. Nie spie­szył się i czę­sto spo­glą­dał za okno, jakby wy­cze­ku­jąc na­dej­ścia wie­czo­ru.

– Do­brze – po­wie­dział, od­kła­da­jąc ta­lerz na ręcz­nik. – Chyba mo­że­my po­ma­łu zbie­rać się do wyj­ścia.

– Do­brze – zgo­dził się Ro­bert. – Chcia­łem cię za­py­tać, czy byłeś w pią­tek w Ne­va­dzie.

– Tak, skąd wiesz?

– Zezol w mar­ke­cie mi po­wie­dział. Po­słu­chaj, wej­dzie­my do baru na chwi­lę.

– Jasne, Młody, co tylko chcesz.

 

*

Bar znaj­do­wał się w sta­rym pa­wi­lo­nie, przy samym znaku z prze­kre­ślo­ną nazwą Mar­ko­we. Na dole kie­dyś był sklep spo­żyw­czy i kwia­ciar­nia, a górę od za­wsze zaj­mo­wa­ła knaj­pa Ne­va­da. Pa­wi­lon był sta­łym punk­tem sty­po­wych piel­grzy­mek. Naj­pierw wszy­scy zbie­ra­li się pod kwia­ciar­nią. W spo­żyw­czym można było wypić szyb­ką małp­kę przed wę­drów­ką z wień­ca­mi. Ko­ściół, na­stęp­nie cmen­tarz i po­wrót do Ne­va­dy. Ro­bert pa­mię­tał trzy takie po­grze­by. Cza­sem, gdy Benia nie było w domu, to mógł li­czyć, że sie­dzi z ojcem wła­śnie w Ne­va­dzie.

We­szli po ka­mien­nych scho­dach. Ro­bert otwo­rzył me­ta­lo­we drzwi i wszedł do za­dy­mio­ne­go po­miesz­cze­nia. Bar był pra­wie pusty. Przy jed­nym sto­li­ku sie­dział facet, praw­do­po­dob­nie z są­sied­niej miej­sco­wo­ści, w każ­dym razie Ro­bert go nie roz­po­znał, za to od razu przy­po­mniał sobie Jó­ze­fa sto­ją­ce­go za barem. Syn wła­ści­cie­la roz­ma­wiał z dwoma chło­pa­ka­mi, na oko Zygi, w wieku dwu­dzie­stu, dwu­dzie­stu paru lat. Cała trój­ka spoj­rza­ła na Ro­ber­ta i już mieli wró­cić do dys­ku­sji, gdy w drzwiach po­ja­wił się Beniu. Chło­pak w czer­wo­nej blu­zie z Adi­da­sa zszedł ze stoł­ka ba­ro­we­go.

– Jezu! Krzy­siek! Prze­gią­łeś! – po­wie­dział Józek, wi­dząc twarz Benia.

– Daj spo­kój. – Drugi z chło­pa­ków zła­pał tego w blu­zie za ramię. – To wa­riat ga­da­ją­cy do sie­bie.

– Mó­wi­łem ci, gnoju, że masz znik­nąć! – wark­nął Krzy­siek, strą­ca­jąc rękę ko­le­gi. – Rafał, jak ci coś nie pa­su­je, to się od­pier­dol i siedź cicho.

Rafał usiadł.

– Nie chcę tu żad­ne­go mor­do­bi­cia! – ostrzegł Józek.

Ro­bert ścią­gnął ze­ga­rek i podał Be­nio­wi.

– To ty go tak za­ła­twi­łeś? – za­py­tał, pod­cho­dząc do Krzyś­ka.

– Nie twoja spra­wa – od­po­wie­dział Krzy­siek.

– Ro­bert? – wtrą­cił się Józef.

Zyga do­sko­czył nagle do chło­pa­ka w czer­wo­nej blu­zie i wła­do­wał mu pięść w brzuch. Chło­pak zgiął się w pół. Rafał zła­pał szyj­kę bu­tel­ki i zza głowy wziął za­mach. Ro­bert chwy­cił go za nad­gar­stek i prze­rzu­cił przez bio­dro. Chło­pak ple­ca­mi wy­rżnął o pod­ło­gę i jęk­nął. Krzy­siek od­zy­skał od­dech i pię­ścią huk­nął Zygę w bok głowy. Ro­bert ob­ró­cił się na pię­cie i wła­do­wał mu ło­kieć pro­sto w szczę­kę. Krzy­siek po­le­ciał na bar. Zyga do­sko­czył lewym ha­kiem, rąb­nął go w po­li­czek. Chło­pak w czer­wo­nej blu­zie zje­chał po barze, prze­wra­ca­jąc stoł­ki na me­ta­lo­wych no­gach. Rafał za­sło­nił twarz, gdy Ro­bert pod­szedł z unie­sio­ny­mi pię­ścia­mi.

– Dosyć! – wrza­snął Józek. – Młody, co ty wy­pra­wiasz?!

– Ja! – Ro­bert wrza­snął na bar­ma­na. – Spójrz na Benia! Wi­dzisz, co mu zro­bi­li! Wi­dzia­łeś jego dom!

Józek spu­ścił wzrok.

– Nie było cię tu, nie wiesz, co się tu dzia­ło – wy­bą­kał.

– Co ty pie­przysz?! Wiesz, że mu­sie­li­śmy wy­je­chać, bo by­ście nam tu żyć nie dali! Więc wy­ży­li­ście się na Beniu! Zwie­rzę­ta! Zwie­rzę­ta!! I za­pa­mię­taj­cie sobie jedno, jeśli mo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi choć włos z głowy spad­nie, to wam po­prze­trą­cam ko­la­na. Zro­zu­mia­no?!

Nikt nie od­po­wie­dział. Ro­bert ru­szył do wyj­ścia, wy­pro­wa­dza­jąc za ramię Benia.

– Dzię­ki – po­wie­dział Zyga, od­bie­ra­jąc ze­ga­rek.

– To nie było ko­niecz­ne – za­uwa­żył Beniu.

– Ow­szem, było. Teraz dadzą ci spo­kój.

– Na ile? Rok? Dwa? Lu­dzie wie­dzą swoje, a pię­ścia­mi im tego ze łba nie wy­bi­jesz.

– To po co tu sie­dzisz? Beniu, kurwa! Dla­cze­go?

– Dla niej, ona ma tutaj już tylko mnie.

– O czym ty mó­wisz?

– Zo­ba­czysz.

 

*

Ro­bert od po­cząt­ku wie­dział, gdzie pro­wa­dzi go Beniu. Czuł, że musi tam wejść, jesz­cze raz prze­żyć ten kosz­mar, by zna­leźć w sobie siły do za­koń­cze­nia tego sza­leń­stwa. Tak jak wtedy, tak teraz strach zła­pał Ro­ber­ta za serce. Znów szedł z Be­niem w nocy, do­brze znaną wy­dep­ta­ną ścież­ką. 

 

Drze­wa szu­mia­ły w mroku, ko­ły­sząc się na wie­trze. Młody spo­glą­dał na Benia, który nie­mal przy­ci­skał mu twarz do ra­mie­nia. Wy­szli na łąkę oto­czo­ną so­sna­mi. Na jej skra­ju stał pię­tro­wy dom, z dziu­ra­mi mię­dzy od­pa­da­ją­cy­mi da­chów­ka­mi i sta­rym gniaz­dem na czub­ku ko­mi­na. Od­pa­da­ją­cy tynk od­sła­niał czer­wo­ną cegłę. Dom nie miał drzwi ani okien, po­zo­sta­ły je­dy­nie drew­nia­ne fra­mu­gi, z któ­rych biła nie­prze­nik­nio­na, czar­na pust­ka, prócz jed­ne­go okna. Po pra­wej stro­nie na pię­trze wi­dzie­li po­ma­rań­czo­we świa­tło świec. Wraz z szu­mem drzew sły­sze­li le­d­wie sły­szal­ną me­lo­dię. Przed wej­ściem stał rower z ko­lo­ro­wy­mi wstąż­ka­mi przy rącz­kach kie­row­ni­cy i pla­sti­ko­wy­mi ku­lecz­ka­mi na szpry­chach. Beniu i Młody do­brze wie­dzie­li, do kogo na­le­ży. We­szli do sieni, jak za­wsze sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w ciem­ne po­miesz­cze­nia. Ru­szy­li po scho­dach. Nie sły­sze­li na pię­trze śmie­chu, krzy­ków, które tak czę­sto im to­wa­rzy­szy­ły w cza­sie wy­głu­pów, ani naj­cich­sze­go szep­tu, tylko na­ra­sta­ją­cą mu­zy­kę. Ro­bert po­czuł, jak Beniu łapie go za dłoń. Szedł coraz wol­niej, a Młody nie­mal cią­gnął go w górę scho­dów. Na pię­trze po lewej zo­ba­czy­li świa­tło i usły­sze­li wy­raź­nie tekst pio­sen­ki.

 

Spin me round

Spin me right

Spin me round

Spin me right round, baby, right round

If I, I get to know your name

Well, I could trace your pri­va­te num­ber, baby

 

Po­de­szli do wy­ła­ma­nych drzwi, trzy­ma­ją­cych się na jed­nym za­wia­sie. Na drew­nia­nej pod­ło­dze le­ża­ły pusz­ki po piwie, nie­do­pał­ki pa­pie­ro­sów i fo­lio­we pacz­ki po chip­sach. Kilka zni­czy bez przy­kry­wek rzu­ca­ło mi­go­tli­we, po­ma­rań­czo­we świa­tło. Wo­ka­li­sta Dead or Alive śpie­wał:

 

All I know is that to me

You look like you're lots of fun

Open up your lovin' arms

I want some, want some

 

Aguś le­ża­ła na bla­cie sta­re­go dę­bo­we­go biur­ka. Jej zie­lo­na su­kien­ka była za­rzu­co­na na plecy, od­sła­nia­jąc lę­dź­wie i czer­wo­ne, w paru miej­scach sine po­ślad­ki. Lewe udo miała uma­za­ne krwią, aż po ko­lo­ro­we pod­ko­la­nów­ki. Nogi bez­wład­nie zwi­sa­ły, czub­ki tram­pek le­d­wie do­ty­ka­ły pod­ło­gi i le­żą­cych wśród szkła fio­le­to­wych maj­tek.

 

You spin me right round, baby, right round

Like a re­cord, baby, right round, round, round

You spin me right round, baby, right round

Like a re­cord, baby, right round, round, round

 

Głowa Aguś le­ża­ła na boku, miała otwar­te oczy, pa­trzą­ce wzdłuż ­rozłożonego na biur­ku ra­mie­nia, gdzieś na ścia­nę. Ro­bert zo­ba­czył go, jak sie­dzi wspar­ty ple­ca­mi o cegły, za­cią­gał się dymem z pa­pie­ro­sa, łka­jąc cicho. Mu­zy­ka uci­chła.

Obcy chło­pak prze­krzy­wił głowę. Otarł nos rę­ka­wem kurt­ki.

– Nie chcia­łem, chło­pa­ki, po­cze­kaj­cie.

Ro­bert rzu­cił się do scho­dów, cią­gnąc za sobą Benia.

– Za­cze­kaj­cie!

Ryk echem prze­szedł po ciem­nych po­miesz­cze­niach. Stopa Ro­ber­ta uje­cha­ła. Ude­rzył tył­kiem o sto­pień i zje­chał po nim, cią­gnąc za sobą Benia.

– Wsta­waj! – zawył przy­ja­ciel, dźwi­ga­jąc Zygę.

Usły­sze­li stu­kot butów. Prze­sko­czy­li ostat­nie trzy scho­dy. Wy­bie­gli na ze­wnątrz. Nogi same ich nio­sły w stro­nę ciem­nej linii drzew. Przez chwi­lę było bar­dzo cicho. Księ­życ świe­cił jasno, a kro­ple rosy od­bi­ja­ły sre­brzy­ste świa­tło. Cięż­kie sa­pa­nie usły­sze­li nie­spo­dzie­wa­nie. Tuż za ple­ca­mi, jak po­de­szwy cięż­kich butów rwały trawę. Ro­bert spoj­rzał na Benia, który był bli­ski pła­czu, prze­czu­wa­jąc, co za chwi­lę na­stą­pi.

– W prawo! Beniu! W prawo! – wrza­snął ła­mią­cym się gło­sem Ro­bert, od­bi­ja­jąc w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Tupot cięż­kich butów ucichł. Ro­bert wie­dział, że obcy wła­śnie pró­bu­je pod­jąć de­cy­zję, za któ­rym z chłop­ców biec. Zyga bła­gał, by to nie był on. Była to myśl, która miała wra­cać do niego no­ca­mi, ni­czym Ery­nie rwące duszę nę­ka­ną wy­rzu­tem su­mie­nia, któ­rej już za­wsze miał się wsty­dzić. Tam­tej nocy jed­nak nie mógł my­śleć o ni­czym innym. Usły­szał sa­pa­nie i od­głos cięż­kich butów. Wszyst­kie myśli ucie­kły. Gra­na­to­we niebo z mi­go­czą­cy­mi gwiaz­da­mi i zie­lo­na łąka zlały się w jedno. Ro­bert nie wie­dział, czy jesz­cze bie­gnie. Wi­dział tylko szkli­ste oczy Aguś i prze­ra­że­nie w oczach Benia. Przez chwi­lę prze­stał sły­szeć co­kol­wiek prócz ło­mo­ta­nia serca. Wbiegł mię­dzy drze­wa, ostre ga­łę­zie ra­ni­ły twarz, przy­wra­ca­jąc Zygę do rze­czy­wi­sto­ści. Usły­szał huk i prze­kleń­stwa, gdy obcy runął na zie­mię. Ro­bert biegł na oślep przez ciem­ność, do chwi­li, gdy noga nie od­na­la­zła grun­tu pod stopą. Wle­ciał do rowu. Zim­ne­go i mo­kre­go. Nie miał siły, by kon­ty­nu­ować dal­szą uciecz­kę. Gdzieś ponad dołem, w któ­rym leżał, sły­szał trzask ła­ma­nych ga­łę­zi, a po chwi­li ciszę.

– Młody!? Młody?! Sły­szę, że już nie ucie­kasz.

Kroki, prze­kleń­stwa, cisza.

– To nie tak, jak ci się wy­da­je! Wszyst­ko w po­rząd­ku. Sły­szysz?!

Cisza i twar­de gu­mo­we po­de­szwy dep­czą­ce ściół­kę, tuż przy rowie.

– Tylko się wy­głu­pia­li­śmy, wiesz?! To zwy­kły kawał, jest, chyba nie my­ślisz, że Aguś coś się stało?! Co?!

Sta­nął tuż nad dołem. Ro­bert przez pa­proć wi­dział dżin­so­we spodnie.

– Wiem, że gdzieś tu się scho­wa­łeś! Le­piej wyjdź sam! Sły­szysz?!

Ro­bert zo­ba­czył, jak prze­cho­dzi tuż nad nim, prze­kra­cza­jąc rów i nóż ści­ska­ny w za­ci­śnię­tej pię­ści, ostrze lekko po­ły­sku­ją­ce w ciem­no­ści.

– No, Młody! Nie wy­głu­piaj się, wyjdź!

Kroki, coraz dalej, ko­lej­ne na­wo­ły­wa­nie.

Ro­bert ostroż­nie wy­szedł z kry­jów­ki i po­biegł w prze­ciw­nym kie­run­ku.

 

– Młody?

Ro­bert spoj­rzał na Benia.

– Co?

– Je­ste­śmy?

Zyga stał w tym samym po­miesz­cze­niu co przed laty. Biur­ko ktoś prze­sta­wił pod ścia­nę. Pod­ło­ga była sta­ran­nie za­mie­cio­na, a zni­cze pa­li­ły się przy kwia­tach le­żą­cych na środ­ku po­miesz­cze­nia.

– Dla mnie pierw­sza wi­zy­ta po la­tach też była trud­na – po­wie­dział Beniu.

– Mo­głem temu za­po­biec, wiesz? Mu­sia­łem tylko spró­bo­wać być męż­czy­zną i dać jej jakiś znak, że jest mi bli­ska. Może wtedy… Wiesz, Beniu, zro­bi­łem chyba coś strasz­nie głu­pie­go. Ja… Ja go spo­tka­łem i nie mo­głem, nie mo­głem jej po­mścić.

Beniu objął Zygę.

– Spo­koj­nie, młody, to nie nasza wina. Wiem to, bo mi po­wie­dzia­ła. Aguś wie, co robić. W końcu była naszą przy­wód­czy­nią.

Ro­bert osu­nął się od Benia i otarł twarz ręką.

– Jej już nie ma.

– Jest i dla­te­go tu przy­szli­śmy.

Ro­bert po­czuł za­pach ma­li­no­wej po­mad­ki. De­li­kat­ny dotyk na po­licz­ku.

– Wi­dzisz? – za­py­tał Beniu.

Zyga wpa­try­wał się w ciem­ny kształt, przy­po­mi­na­ją­cy cień. Ten jed­nak wid­niał na środ­ku po­miesz­cze­nia, za­wie­szo­ny w po­wie­trzu. Roz­po­znał te­ni­sów­ki za kost­kę, pod­ko­la­nów­ki, dżin­so­we spoden­ki, ko­szu­lę w kwiat­ki i uśmiech.

– Aguś? – wy­szep­tał.

Po­czuł dotyk na ra­mio­nach i zro­zu­miał, co muszą zro­bić.

 

*

Trzask otwie­ra­nej klapy ba­gaż­ni­ka. Ktoś szarp­nął nim, uniósł, a na­stęp­nie zwa­lił na zie­mię. Czuł za­pach mo­krej trawy. Zdrę­twia­łe ra­mio­na i nogi od le­że­nia w po­zy­cji em­brio­nal­nej bo­la­ły tak, że zawył. Kne­bel jed­nak sku­tecz­nie dła­wił krzyk. Prze­pa­ska na oczach zsu­nę­ła się, tak że wi­dział bro­da­te­go męż­czy­znę o dłu­gich wło­sach, jak chwy­ta go za nogi. Ktoś inny pod ręce i unosi go. Potem gwiaź­dzi­ste niebo. Ciem­ność. Stu­kot butów na scho­dach. Sufit i po­ma­rań­czo­we świa­tło. Szu­ra­nie. Po­sa­dzo­no go na krze­śle. Mię­dzy no­ga­mi głu­chy dźwięk. Ktoś ze­rwał mu opa­skę. Zo­ba­czył po­miesz­cze­nie, nie­mal puste. Były zni­cze i kwia­ty. Sie­dział na krze­śle z wciąż zwią­za­ny­mi za ple­ca­mi rę­ko­ma. Mię­dzy udami tkwi­ło wbite w sie­dzi­sko ostrze sprę­ży­now­ca z wy­gra­we­ro­wa­ną wroną na czar­nej rę­ko­je­ści. Usły­szał stu­kot.

– Hej! Hej! – za­wo­łał.

Wstał i pod­szedł do wyj­ścia, gdzie zanim ostat­nia deska cał­ko­wi­cie za­sło­ni­ła ko­ry­tarz, do­strzegł twarz klien­ta, któ­re­mu do­rę­czył pacz­ki.

– Hej! Co jest?! Czło­wie­ku, co ty wy­pra­wiasz?!

Za­głu­szył go stu­kot wbi­ja­nych gwoź­dzi. Pod­szedł do krze­sła i spę­ta­ny­mi dłoń­mi chwy­cił rę­ko­jeść. Chwi­lę się mo­co­wał, ale w końcu wy­szarp­nął ostrze. Usiadł i spró­bo­wał ob­ró­cić nóż tak, by się­gnął wię­zów. Rę­ko­jeść wy­śli­zgnę­ła się z pal­ców i sprę­ży­no­wiec upadł na pod­ło­gę. Czy na pewno? Nie był do końca prze­ko­na­ny, nie usły­szał żad­ne­go dźwię­ku. Po­miesz­cze­nie było bez okien, wi­dział, jak drze­wa ko­ły­szą się na wie­trze, ale nie sły­szał szumu. Pło­mie­nie zni­czy mi­go­ta­ły, rzu­ca­jąc cie­nie w po­miesz­cze­niu. Było dziw­nie zna­jo­me. Coś po­ru­szy­ło się w ciem­nym rogu. Otworzył usta, ale nie wy­szedł z nich naj­mniej­szy dźwięk. Jakiś kształt, ode­rwa­ny od mroku za­le­ga­ją­ce­go przy ścia­nach, na­bie­rał formy. Naj­pierw ręce, potem nogi i głowa wy­ro­sły z peł­za­ją­cej ku niemu ciem­no­ści. Cień znik­nął i wy­rósł tuż przed nim. Objął go jed­nym ra­mie­niem. Druga ręka widma spo­czę­ło na pier­si. Po­czuł, jak cie­ni­ste palce prze­ni­ka­ją skórę i kości. Wiją się jak ro­ba­ki, prze­szy­wa­jąc ciało chło­dem. Pa­trzył w ciem­ną twarz i przy­po­mniał sobie wszyst­ko, nim jesz­cze palce ducha za­ci­snę­ły się na sercu i je za­trzy­ma­ły.

 

*

Jeep sta­nął przy domu Benia.

– Muszę je­chać – za­czął Ro­bert. – Za nie­dłu­go za­cznie mnie szu­kać po­li­cja. Prę­dzej czy póź­niej znaj­dą mnie nawet w Mar­ko­wych. A wo­lał­bym nie spra­wiać ci wię­cej kło­po­tów.

– Ale wiesz, że wszyst­ko bę­dzie do­brze? – za­py­tał Beniu.

– Wiem, Aguś mi po­wie­dzia­ła, że zadba o wszyst­ko.

– Czyli nie mu­sisz się mar­twić.

– Benio, jedź ze mną, nic do­bre­go cię tu nie czeka.

– Wiesz, gdy pierw­szy raz zo­rien­to­wa­łem się, że nasza Aguś tam jest… Wraca do tego pu­sto­sta­nu co lato. Wio­sna nigdy wcze­śniej nie była tak pięk­na, tak wy­cze­ki­wa­na. Ro­bert, żyłem cze­ka­niem na spo­tka­nie z nią… Nie po­tra­fię już ina­czej. Chcę być przy Aguś.

– Ko­cha­łeś ją.

– Ko­cham. – Beniu otwo­rzył drzwi i wy­szedł z sa­mo­cho­du.

– Do zo­ba­cze­nia? – za­wo­łał Ro­bert.

– Że­gnaj Młody, do­brze było cię zo­ba­czyć.

 

*

Beniu, Młody i Aguś za­trzy­ma­li ro­we­ry przed opusz­czo­nym domem. Stali na łące, kry­tycz­nie przy­glą­da­jąc się pu­sto­sta­no­wi.

– My­śli­cie, że na­praw­dę jest na­wie­dzo­ny? – za­py­tał Beniu.

– Po­dob­no kie­dyś to był sie­ro­ci­niec, który spło­nął, ogień zabił wszyst­kie dzie­ci – po­wie­dział Ro­bert.

– A ja sły­sza­łam, że to jedna z opie­ku­nek po­du­si­ła po­dusz­ką wszyst­kie sie­ro­ty, a potem pod­ło­ży­ła ogień, by za­trzeć ślady – uzu­peł­ni­ła Aguś.

– Pew­nie dusze za­bi­tych błą­ka­ją się po ko­ry­ta­rzach. – Beniu już był na­krę­co­ny.

– Jakiś mały, jak na sie­ro­ci­niec – za­uwa­żył kry­tycz­nie Młody.

– My­ślisz, że hi­sto­ria jest zmy­ślo­na? – zdzi­wił się Beniu.

– Tego nie po­wie­dzia­łem. Tylko że, ile tam miesz­ka­ło osób? Dzie­sięć? To tro­chę mało – ri­po­sto­wał Młody.

– Skoro twoim zda­niem to bujda, to za­pra­szam. – Aguś wy­cią­gnę­ła rękę w stro­nę domu.

– Czy to wy­zwa­nie? – za­py­tał Młody.

– Jak dia­bli – po­twier­dził Beniu.

– Co mi tam mogą zro­bić duchy, wy­stra­szyć? – Młody uniósł wy­so­ko głowę.

– Tak prze­ra­zić, że sta­nie ci serce – wy­szep­ta­ła mu do ucha Aguś.

– Co ty ga­dasz? – ciar­ki prze­szły po ple­cach Mło­de­go.

– Ale się spie­trał. – Beniu był szcze­rze roz­ba­wio­ny kosz­tem ko­le­gi.

– Bać się trze­ba ży­wych, a nie mar­twych.

Pacz­ka zna­jo­mych ob­ró­ci­ła się, jak na ko­men­dę. Zza ich ple­ców wy­szedł chło­pak, star­szy od nich. Mógł mieć z dwa­dzie­ścia parę lat. Czar­ne włosy, lśnią­ce od żelu, za­cze­sa­ne do tyłu, boki głowy były ogo­lo­ne. Spo­glą­dał na nich roz­ba­wio­ny­mi oczy­ma, o sza­ro­zie­lo­nych tę­czow­kach. Nosił skó­rza­ną kurt­kę i cięż­kie woj­sko­we buty. Na twa­rzy ob­ce­go błą­kał się nie­przy­jem­ny uśmie­szek. Wargi wil­got­ne od śliny były w cią­głym ruchu, gdy prze­żu­wał gumę, nie­przy­jem­nie mla­ska­jąc przy mó­wie­niu.

– Tak mówił mój stary, ale on dużo mówił.

– Nie je­steś chyba stąd? – za­uwa­żył Młody.

– Za to ty wy­glą­dasz tak, jak­byś nie mógł być z ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go miej­sca – zri­po­sto­wał obcy.

Beniu i Aguś przy­ję­li uwagę z uśmie­chem, co zi­ry­to­wa­ło Mło­de­go.

– Jak się na­zy­wasz? – za­py­ta­ła Aguś.

– Marek, ale mo­że­cie mi mówić Mara. A ty, pięk­na?

Aguś otwo­rzy­ła usta, ale naj­wi­docz­niej za­po­mnia­ła, jak się ich używa.

– Agata, to jest Ber­nard, a ja na­zy­wam się Ro­bert.

– Ale mó­wi­cie do sie­bie Beniu, Młody i Aguś?

– Pod­słu­chi­wa­łeś – za­uwa­żył Beniu.

– Nie, zwy­czaj­nie sta­łem sobie przy drze­wie i my­śla­łem, że będę mógł prze­no­co­wać w tej ru­de­rze.

– Po­waż­nie? – Obcy nagle urósł w oczach Benia.

– Dom ja­kich wiele, a ja muszę gdzieś spać – obcy wy­cią­gnął pa­pie­ro­sa i za­pa­lił.

– To może spró­bu­jesz w swoim domu?

– Nie mam domu.

Teraz nawet Młody za­po­mniał ję­zy­ka w buzi.

– To strasz­ne – pierw­sza wy­pa­li­ła Aguś.

– Nie­zbyt. Wy­cho­wa­łem się, czę­ścio­wo z ojcem, a czę­ścio­wo w sie­ro­ciń­cu. I tu masz rację, Młody, ta buda jest za mała na pla­ców­kę wy­cho­waw­czą. – Pu­ścił oko do Ro­ber­ta. – Gdy skoń­czy­łem osiem­na­ście lat, wy­ko­pa­li mnie na ulicę. Więc pra­cu­ję tu i tam, jeż­dżę po kraju. Teraz je­stem tu. Ale mam pro­blem z tym miej­scem.

– Duchy? – za­py­tał po­waż­nie Beniu.

– Nie, wy. – Obcy wska­zał ich pal­ca­mi, mię­dzy któ­ry­mi trzy­mał pa­pie­ro­sa.

Dzie­cia­ki po­pa­trzy­ły po sobie zdzi­wio­ne.

– Czemu? – pierw­szy za­py­tał Ro­bert.

– Bo w Kra­ko­wie obi­łem gębę ta­kie­mu jed­ne­mu i oba­wiam się, że mógł z tym pu­ścić na psy. Wie­cie, wo­lał­bym, by nikt nie wie­dział, że tu je­stem. Chyba nie je­ste­ście kon­fi­den­ta­mi? – za­py­tał chło­pa­ków, pusz­cza­jąc oko do Aguś.

– Nie – za­pew­ni­li jed­no­cze­śnie.

– To do­brze, bo kon­fi­den­tom uży­nam jajca! 

W rę­kach ob­ce­go po­ja­wi­ła się czar­na rę­ko­jeść z wy­gra­we­ro­wa­ną srebr­ną wroną, z któ­rej wy­sko­czy­ło dłu­gie ostrze.

Ro­bert cof­nął rower, a Benio ze swo­je­go spadł.

– Chło­pa­ki, on żar­tu­je. – Aguś ledwo po­wstrzy­my­wa­ła chi­chot.

– Jasne, że żar­tu­je. Fajny co? – po­wie­dział obcy i scho­wał ostrze, a na­stęp­nie rę­ko­jeść do kie­sze­ni dżin­sów. – To je­dy­na, rzecz którą dał mi oj­ciec. Dobra, idę się roz­go­ścić, jeśli je­ste­ście cie­ka­wi, czy ta buda jest na­wie­dzo­na, to wpad­nij­cie jutro, to wam po­wiem.

Pa­trzy­li, jak raź­nym kro­kiem idzie w stro­nę na­wie­dzo­ne­go domu.

– Le­piej już jedź­my – po­wie­dział Beniu, wcho­dząc na rower.

– Dzi­wak – wy­ce­dził Młody.

– A mnie się nawet spodo­bał. – Aguś ob­ró­ci­ła rower i po­je­cha­ła ścież­ką mię­dzy drze­wa­mi.

Chło­pa­ki po­pa­trzy­li na sie­bie zdzi­wie­ni, wzru­szy­li ra­mio­na­mi i ru­szy­li za przy­ja­ciół­ką.

Koniec

Komentarze

Hej, Bardzie! 

 

Rozpisałem się podczas bety, więc teraz króciutko. Tekst nie stoi grozą, ale specyficznym i mocno niepokojącym klimatem. Bardzo dobrze uchwyciłeś "powrót na stare śmieci" i zemstę po latach, a wszystko w małomiasteczkowych nutach. 

 

Tekst przykuwa uwagę od samego początku i w żadnym momencie nie czuć znużenia lekturą. 

 

Powodzenia w konkursie! ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Hej, dziękuję bardzo :). Już dyskutowaliśmy o tekście, więc wypada mi również życzyć Ci powodzenia i wytrwałości przy czytaniu komentarzy z YT ;) albo najlepiej wytrwałości, by ich nie czytać:) Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzo dobre opowiadanie, czyta się płynnie i z zainteresowaniem. Mocno czuć klimat mroku i tajemnicy. Fabuła jest spójna, gra pod względem logicznym, może jedynie spotkanie Marka i Roberta po latach jest nieco naciągane, ale nie aż tak. Trwające latami prześladowania niewinnych ludzi przemawiają do wyobraźni.

 

Druga część jest nieco przewidywalna – gdy wiemy, że Aguś “jeździ do tego gościa” tajemnica jest już właściwie wyjaśniona, a do końca jeszcze 20k znaków. Zakończenie jest mimo wszystko ciekawe, a jednak coś się na tym traci, bo wspomniana tajemnica jest największą atrakcją tekstu.

 

Nie powiedziałbym, że opowiadanie nie zawiera grozy. Przynajmniej jedną scenę można spokojnie do grozy zaliczyć.

 

A i zupełnie nie wiem, czemu miało służyć to tłumaczenie piosenki na początku :O Może brak mi wrażliwości.

 

Pod względem technicznym tekst również trzyma wysoki poziom, przynajmniej na moje oko :) Poniżej kilka drobnych usterek/wątpliwości, które rzuciły mi się w oczy podczas czytania (uwaga: mogę nie mieć racji).

 

Nie, dlatego. Bo Beniu nikogo nie ma prócz nas i ojca alkoholika, który bije go przy każdej okazji.

Tu chyba nie powinno być przecinka?

Roberta zaniepokoiły napisy namazane czerwoną farbą: „morderca”, „pedofil”, „wynocha”, „zdechnij”.

Nie jest to oczywiście błąd, ale "zaniepokoiły" wydało mi się bardzo słabym słowem w tym kontekście.

– To nie częstuję – odpowiedział Robert, który miał już dość przesiadywania w starym domu.

Chyba chodziło o “nie częstuj”.

Wiecznie wymalowany uśmieszek na twarzy obcego zniknął.

Raczej “wiecznie wymalowany na twarzy”.

Więc wyrzyliście się w Benia!

Raczej "wyżyliście się na"?

– Chej! Chej! – zawołał.

Chyba “hej”.

 

Pozdrawiam i klik

 

 

Hej :) GalicyjskiZakapior

 

Miło mi, że opowiadanie się podobało :) Dziękuję też za wyłapanie błędów – poprawione. 

 

Roberta zaniepokoiły napisy namazane czerwoną farbą: „morderca”, „pedofil”, „wynocha”, „zdechnij”.

Nie jest to oczywiście błąd, ale "zaniepokoiły" wydało mi się bardzo słabym słowem w tym kontekście.

 

Tu nawet nie chodzi, że jest za słabe ale, że ogólnie określa emocje bohatera, co chyba nie jest dobre :) Zmieniłem na przeczytał, bo emocje budują już same wulgaryzmy na budynku :)

 

 

Jeśli chodzi o tajemnicę to dwa razy zmieniałem koncepcję na te opowiadanie ;). Raz chciałem utrzymać tajemnicę innym razem stwierdzałem, że nie o twista czy jakieś zaskoczenie chodzi w tekście. No i druga koncepcja wygrała, postanowiłem skupić się na emocjach bohaterów. A piosenka jest, bo wydaje mi się bardzo hmmm złowieszcza po przetłumaczeniu, co kontrastuje z jej dość luźny wykonaniem w oryginale :). 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej!

Faktycznie nie jest to typowy horror, ale wzbudza niepokój i nie raz sprawia, że ma się ochotę wzdrygnąć. Fajnie stworzyłeś tę aurę małego miasteczka, gdzie ludzie potrafią być bezwzględni w swoich ocenach. Do tego pierwsze miłostki, szczeniackie przyjaźnie, przeplatane z tajemniczą śmiercią i bardzo smutną postacią Benia… Wszystko się tu spina i z przyjemnością się tę historię czytało. Powodzenia w konkursie! :) 

Kilka rzeczy mi wpadło w oko. 

Tutaj Ci się grobowa mina dwa razy zaplątała: 

– Żeby się napić. – Łukasz uśmiechnął się do Krzyśka z grobową miną, który nie odrywał wzroku od Benia, z grobową miną.

 

A tutaj uciekł „–„

Dobra, spokojnie. – Łukasz uniósł brwi i skrzywił usta.

 

Mordy na kładkę. – Mordy na kłódkę? :D 

 

Co ty pieprzysz?! Wiesz, że myśleliśmy wyjechać, bo byście nam tu żyć nie dali! – musieliśmy wyjechać

 

– Chej! Co jest?! Człowieku, co ty wyprawiasz?! – Hej :) 

Hej, 

 

Marszawa dziękuję za odwiedziny i wyłapanie błędów – poprawione :) No i miło mi, że opowiadanie się podobało :) Wymieniłaś wszystko to w co celowałem pisząc opowiadanie, tym bardziej, cieszę się, że wszystkie te elementy są widoczne w tekście :)

 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj Bardzie,

Całość prezentuje się dobrze.

Nie ma grozy, ale jest ciekawość fabularna i dreszczyk niepokoju, wolę to, niż fruwające wnętrzności.

Wszystko ładnie połączone i opowiedziane. Opisy dobre.

Fajny klimat małej miejscowości.

Czyta się płynnie i be zacięć.

 

Na minus:

– początek moim zadaniem lepiej wprowadził by w klimat opowieści, gdyby był z punktu widzenia jednego z głównych bohaterów.

– w scenie “finału” Marka mogłoby być więcej emocji, szczególnie że jest tu fajny pomysł na indukowane ustanie funkcji życiowych.

– ostatni paragraf mało wnosi do historii, jak dla mnie powinien być wcześniej a całość ładnie kończy akapit pożegnania:

Żegnaj Młody, dobrze było cię zobaczyć.

 

Do sprawdzenia:

Stał w szczerym polu niedaleko wapiennej skały przypominająca dłoń z wyciągniętym ku niebu palcem.

końcówka?

bo w Markowych zaraz sprzedawca odniósłby rodzicą.

?

– To nie częstuję – odpowiedział Robert, który miał już dość przesiadywania w starym domu.

To nie częstuj

 

Otwartych ust, ale nie wyszedł z nich najmniejszy dźwięk.

?

Serdecznie pozdrawiam!

 

Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...

Hej, 

piotr_jbk dziękuję za odwiedziny, komentarz i wyłapanie błędów, niestety zawsze gdzieś mi się trafiają w tekście – poprawione :) 

 

Miło mi, że opowiadanie się podobało :) Jeśli chodzi o uwagi fabularne to: 

 

– początek moim zadaniem lepiej wprowadził by w klimat opowieści, gdyby był z punktu widzenia jednego z głównych bohaterów.

 

Musiałbym zacząć z perspektywy Benia, a historię widzimy oczami Młodego. Można by też zacząć właśnie od Zygi i kuriera, ale chciałem by miejsce akcji już było zakreślone. Dodatkowo scena z kurierem jest dość tajemnicza co w mojej ocenie nie jest dobrym otwarcie. Ale wiem co masz na myśli dlatego też końcówka też nie jest napisana już z perspektywy Młodego, by początek i koniec spiąć klamrą. Może lepiej by to wyszło gdyby początek też był jakimś wspomnieniem z przeszłości tak jak i koniec… Może :) 

 

– w scenie “finału” Marka mogłoby być więcej emocji, szczególnie że jest tu fajny pomysł na indukowane ustanie funkcji życiowych.

 

Myślałem o rozbudowaniu tej sceny ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że to nie jest opowiadanie o Marku i nie chciałem mu poświęcać zbyt dużo miejsca. Dodatkowo horror jest tu tłem i skupianie się na nadprzyrodzonych sprawach może zaburzyć klimat opowiadania. Masz rację, zatrzymywanie serca przez ducha jest ciekawe i może wykorzystam to jeszcze w innej historii, gdzie zjawy będą grały pierwsze skrzypce :) 

– ostatni paragraf mało wnosi do historii, jak dla mnie powinien być wcześniej a całość ładnie kończy akapit pożegnania:

Żegnaj Młody, dobrze było cię zobaczyć.

 

 

Masz rację, na tym etapie jest już wszystko wyjaśnione, bardziej starałem się zagrać na emocjach czytelnika, który wie już jak historia się potoczy mimo to musi obserwować, jak dzieciaki wpadają w tarapaty :)

 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć, 

Dobry i mocny tekst. Mnie przekonuje, zwłaszcza, że natężenie zjawisk nadprzyrodzonych jest niewielkie. Dla mnie to atut. 

Podoba mi się dosyć brutalny realizm całej historii, niepokojąco przywodzący na myśl historie, które wydarzyły się naprawdę i o których co jakiś czas donoszą media. Techniczny brutalizm sceny pobicia Benia, przekonuje mnie nieco mniej. Nie wiem, czy facet, któremu inny facet “skoczył obiema nogami na twarz” byłby w stanie cokolwiek powiedzieć, a już na pewno miałby kłopoty z wyraźną artykulacją głosek :)

Finał opowieści daje się przewidzieć, jak wspomniałem takie rzeczy niestety naprawdę się zdarzają (mam na myśli warstwę realną) , ale to niczego nie ujmuje tekstowi. Wciągnęło mnie i trzymało do końca.

To jeszcze tylko wyliczę zauważone drobiazgi techniczne i idę klikać :)

– “.. na górce, między drzewami, gdzie grali w gonić.

– “Roberta przeczytał napisy…

– “…jak siedzieli przed laty przybył samym stole.”

– ”“Myślałem, że to będziesz ty, Robercie”. To były ostatnie słowa, które usłyszał z jej ust.”

– “Wiesz, że mysieliśmy wyjechać,”

– “…otwarte oczy, patrzące wzdłużnego leżącego na biurku ramienia,”

– “Między nogami głuchy dźwięk” – tego nie zrozumiałem :)

– “prawe oko za szkłem nadal uciekało mu w stronę rogówki” – czyli gdzie? Rogówka to zewnętrzna warstwa gałki ocznej. Wiem, bo kiedyś dostałem iglastą gałęzią po oku i okulista powiedział, że sobie mocno poharatałem rogówkę :D

 

 

 

Hej czeke :)

 

miło mi Cię widzieć :), a tym bardziej, że uznałeś tekst za udany. Zależało mi na tym by to jednak człowiek był tym złem nawiedzającym miasteczko, a nie zjawa – cieszę się, że to się udało :). 

 

Co do obrażeń to wszystko zależy kto skacze, jeśli stu kilowy wujek po weselu, to masz rację :). Ale to były chłopaki w wieku ok dwudziestu lat, a Beniu się zasłaniał, więc mógł to przetrwać, coś o tym wiem raz miałem taką sytuację i to ja byłem tym zasłaniający się :) – nie było tak źle ;) 

 

Dziękuję za wyłapanie błędów – poprawione :) i jedno, czy dwa muszę wytłumaczyć:

 

 

“Między nogami głuchy dźwięk” – tego nie zrozumiałem :)

To jest dźwięk wbijanego ostrza sprężynowca w siedzisko krzesła :)

 

“prawe oko za szkłem nadal uciekało mu w stronę rogówki” – czyli gdzie? Rogówka to zewnętrzna warstwa gałki ocznej. Wiem, bo kiedyś dostałem iglastą gałęzią po oku i okulista powiedział, że sobie mocno poharatałem rogówkę :D

 

Tak, więc oko uciekało mu w stronę nosa, rogówki tam się znajdują o ile dobrze kojarzę i nic nie pomieszałem… Może lepiej byłoby napisać właśnie w stronę nosa? :)

 

Dziękuję za klika i pozdrawiam :)

 

 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Proza życia. Czy groza? Nie jestem pewna.

Aguś zdecydowanie źle wybrała. Jej to odebrało życie, a kolegom – zmarnowało.

Za to jako duch dodaje tekstowi rumieńców.

Czytało się nieźle.

Babska logika rządzi!

Hej Finklo :).Dziękuję za odwiedziny i miło mi, że opowiadanie się podobało :). Grozy faktycznie jest mniej bo i duch jest pozytywny ;) Właściwie to w ogóle nie nastawiałem się na typową grozę, bardziej na lekki niepokój;). No i dziękuję za doklikanie :) Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Nowa Fantastyka