Kręć mną w prawo,
Kręć mną w lewo,
Kręć mną w prawo,
Kręć mną w lewo,
Kręć mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła.
Jeśli… jeśli poznam twoje imię,
No cóż, mógłbym namierzyć twój prywatny numer, skarbie,
Wiem tylko jedno –
Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić
Otwórz ramiona,
Chcę cię, chcę cię!
Mam na ciebie oko (żadna inna mnie nie rusza),
Teraz musi być tak, jak ja chcę, skarbie.
Wiem tylko jedno –
Ty naprawdę lubisz się zabawić,
Otwórz ramiona,
Uważaj, bo nadchodzę,
Uważaj, bo nadchodzę!
Kręcisz mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła,
Jak płyta, kochanie, wciąż się kręcisz, wciąż, wciąż.
Kręcisz mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła,
Jak płyta, kochanie, wciąż się kręcisz, wciąż, wciąż.
Chcę być teraz twoim przyjacielem, skarbie,
I podejść do ciebie trochę bliżej…
Wiem tylko jedno –
Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić.
Otwórz swoje ramiona,
Uważaj, bo nadchodzę,
Uważaj, bo nadchodzę!
Chcę twojej miłości,
Chcę twojej miłości!
Wiem tylko jedno –
Wyglądasz na taką, która lubi się zabawić
Otwórz swoje ramiona,
Uważaj, bo nadchodzę!
Kręć mną w prawo,
Kręć mną w lewo,
Kręć mną w prawo,
Kręć mną w lewo,
Kręć mną wciąż, kochanie, wciąż dookoła!
Jak płyta, kochanie…
– Widzisz tego obdartusa przy barze? – zapytał Krzysiek.
Rafał spojrzał ponad stolikami na mężczyznę o długich, ciemnych włosach i postrzępionej, rudobrązowej brodzie. Miał na sobie flanelową koszulę w czarnozieloną kratę, dziurawą tu i tam, której rękawy podwinął za łokcie. Tylna kieszeń dżinsów zwisała z krzesła barowego, oderwana od, wystrzępionych przy nogawkach, spodni. Całość uzupełniały trampki z odchodzącymi podeszwami.
– Tak. Co z nim?
– To Beniu – powiedział Krzysiek.
– Poważnie? Ten dzieciobójca? – zdziwił się Rafał. – Inaczej go sobie wyobrażałem.
– Tak to już jest. Zawsze wyobrażamy sobie morderców jako potwory w ludzkiej skórze, a tymczasem to normalni ludzie, niczym się niewyróżniający – wtrącił Łukasz, który właśnie podszedł do stolika i położył na blacie trzy piwa.
– O, syn policjanta się zjawił, to nam zaraz wszystko wyjaśni. – Rafał puścił oko do Krzysia i odebrał piwo. – A ty skąd wiesz, że to właśnie Beniu?
– Stara Wiśniewska przynosi mu zakupy – wyjaśnił Krzysiek. – Głupia wariatka. Kiedyś przejeżdżałem obok domu zwyrodnialca i widziałem, jak odbiera od niej siatki. Nikt go nie widział od lat na ulicy. Na co wylazł ze swojej nory?
– Żeby się napić. – Łukasz uśmiechnął się do Krzyśka z grobową miną, który nie odrywał wzroku od Benia. – Daj spokój, Krzysiek. To stara historia i nie wiadomo, czy prawdziwa.
– Moja siostrzenica ma tyle lat co tamta dziewczynka. Mam siedzieć i spokojnie pić piwo, gdy taka gnida pałęta się po miasteczku?
– Ma rację – Rafał poparł Krzyśka z poważną miną. – A właśnie, ty coś pewnie wiesz, Łukasz. Przyznaj się, na pewno wypytywałeś starego o tę sprawę.
– Daj spokój.
– Nie no, opowiedz, co wiesz. – Krzysiek w końcu odwrócił wzrok od Benia.
Łukasz, mając całą uwagę kolegów, nie mógł się oprzeć pokusie.
– Wiecie, mój ojciec był wtedy dzieckiem i nie zna tej sprawy, wiecie, z perspektywy śledztwa. Ale jako, że była to jedyna zbrodnia w Markowych, to oczywiście pamięta to i owo.
– To co? Zrobił, to? – zapytał Krzysiek.
– Czemu nie siedzi? – dodał Rafał.
– Nie siedzi, bo nie było dowodów, by postawić im zarzuty.
– Im? – zapytali niemal równocześnie koledzy.
– Tak. Beniu i młody Zyga. Wtedy mówili na niego po prostu "Młody". Trzymali się z Agatą, starszą o dwa lata dziewczyną. Wiecie, taka paczka nierozłącznych przyjaciół. – Łukasz zrobił stosowną pauzę. – To wydarzyło się latem. Jeździli wtedy na rowerach nad rzekę, a potem obok tego starego domu w lesie. Wiecie, tego nawiedzonego…
– Ty, ale on jest teraz nawiedzony, odkąd… – wtrącił Rafał.
– Tak – nie dał sobie przerwać Łukasz. – Ale wtedy też był podobno nawiedzony, jak wszystkie puste domy w lesie.
– Tylko, że nie w każdym dochodzi do zbrodni, a ta się wydarzyła naprawdę – zauważył Krzysiek i obdarzył Benia ponurym spojrzeniem.
– Chcecie posłuchać? – Łukasz rozłożył ręce i uniósł brwi.
– Wybacz, mów dalej – powiedział Rafał.
– Więc było lato. Kręcili się przy tym domu. Ale coś się zaczęło psuć w tej zgranej paczce. Chłopaki przestali się spotykać z liderką. Wiecie, była starsza, i to podobno ona rządziła młodszymi chłopakami. W każdym razie, mówiono, że wymykała się w nocy i sama odwiedzała dom w lesie, nie wiadomo po co. Chłopaki poszli za nią pewnego razu… – Łukasz urwał w kulminacyjnym momencie i napił się piwa, zadowolony z zniecierpliwienia, którego koledzy nie byli w stanie ukryć. – Powiem wam, zajebisty jest ten pilzner.
– Nie zgrywaj się, dupku – popędził go Rafał.
– Dobra, spokojnie. – Łukasz uniósł brwi i skrzywił usta. – Chłopaki wrócili z lasu, poszli do starych Młodego. Zapłakani, bredząc coś o morderstwie. Rodzice zadzwonili na policję. I okazało się, że dziewczyna nie żyje.
– I co, to już? Wypatroszyli ją, czy… – Rafał urwał.
– I tak, i nie – powiedział ostrożnie Łukasz.
– Co to ma znaczyć? – Krzysiek poczerwieniał na twarzy.
– Posłuchajcie, to nie była oczywista sprawa. Dziewczynie coś podano nim zmarła. Podobno serce nie wytrzymało. A to, co się stało dalej… Było już, gdy nie żyła.
– Przeklęci zwyrodnialcy – powiedział Rafał.
– Ile miała lat?
Łukasz z niepokojem obserwował, jak Krzysiek zaciska pięści. Uświadomił sobie w jednej chwili, że chyba przesadził i nie powinien był aż tyle mówić.
– Czternaście – wybąkał. – Ale posłuchajcie, w sprawę miał być zamieszana jeszcze jedna osoba. Ktoś, kto koczował w pustostanie.
– Mieli jakiegoś innego podejrzanego? – zainteresował się Rafał.
– Tylko na podstawie zeznań Benia i Młodego. W pierwszej kolejności to właśnie ich brano jako głównych podejrzanych. A potem, gdy faktycznie ktoś wspomniał, że jakiś facet kręcił się po okolicy w tamtym czasie, zaczęto rozważać inne opcje. Ale nikogo więcej nie złapano.
– No, niezła masakra. Ciekawe, jak przeżyli to rodzice tej dziewczyny? – Rafał pokręcił głową, marszcząc czoło.
– Nie przeżyli – wycedził Krzysiek.
Łukasz wbił wzrok w kufel – to był ten element historii, który wolał przemilczeć.
– Pieprzysz? – Rafał niemal zakrztusił się piwem.
– Nie – zaczął Krzysiek. – Matka zeszła na serce kilka dni po tym, a ojciec pół roku później się powiesił w ogrodzie.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał Łukasz.
– Moi rodzice się z nimi przyjaźnili. Kiedyś słyszałem, jak ich wspominali, w urodziny ojca, więcej… przy kielichu.
– A co z tym Młodym? – dopytywał Rafał.
– Jego starzy wyjechali z Markowych – wyjaśnił Łukasz.
– Na jego szczęście – dodał Krzysiek.
*
Łukasz stał jak porażony. Krzysiek i Rafał zawzięcie kopali Benia.
– Chłopaki, wystarczy…! – zawołał.
– Zamknij się i patrz, czy nikt nie idzie! – wydyszał Krzysiek.
Łukasz wyszedł spomiędzy drzew na ulicę. Była jasna, księżycowa noc. Jednak po północy nie było szans, by ktoś mógł tędy przechodzić. Wrócił między sosny, gdy Krzysiek zaczął krzyczeć.
To z powodu Benia, który zakrywał głowę rękami i bełkotał:
– Spokojnie, Aguś… tak będzie lepiej.
– Zamknij gębę! – wrzeszczał Krzysiek, depcząc piętą głowę Benia.
– Aguś, to nic… naprawdę… tylko nie płacz.
– Zamknij się! – Krzysiek skoczył i wylądował obiema nogami na twarzy Benia.
Rafał przełknął ślinę i zrobił dwa kroki w tył, barkiem zawadzając o pień.
– Wystarczy – wyjąkał, ale zbyt cicho, by ktoś zwrócił na niego uwagę.
– Aguś, kochana…
Krzysiek chwycił Benia za włosy i uniósł mu głowę, odsłaniając zakrwawioną twarz.
– Powiedziałem, że masz zamknąć gębę – warknął.
– Już dobrze, Aguś. Tak będzie najlepiej.
Krzysiek lewą ręką podniósł kamień wielkości pięści. Wziął zamach. Łukasz był szybszy – złapał przyjaciela za nadgarstek i szybko powiedział:
– Chcesz iść za niego do pierdla? Wiem, że jesteś twardy, ale uwierz mi, tam nie przeżyjesz. Zniszczą cię. A nawet jak wyjdziesz, to co? Skończysz jak on.
Krzysiek wyrwał rękę z uścisku i upuścił kamień.
– Nie chcę cię więcej widzieć, rozumiesz? – wycedził do Benia. – Masz zniknąć.
– Wystarczy – Rafał złapał Krzyśka za ramię.– Chodźmy.
Łukasz poszedł za nimi. Nim jeszcze wyszedł na ulicę, usłyszał słowa Benia:
– Widzisz, Aguś? Niepotrzebnie się martwiłaś… No już, uspokój się…
A potem – cichy płacz. Spojrzał między sosny. Benia już nie było – zniknął w ciemności. Ale lament wciąż unosił się między drzewami. Łukasz wybiegł na drogę i szybko dołączył do przyjaciół.
*
Roberta ze snu wyrwał dzwonek do drzwi. Wstał, przetarł oczy i usiadł na łóżku.
– Mam to gdzieś – wyszeptał do pokoju, gdzie przez rozwinięte żaluzje wpadały słoneczne promienie.
Odkąd prezydent Stanów Zjednoczonych wpadł na pomysł, że za pomocą ceł uporządkuje świat, Robert praktycznie nie sypiał. Noce spędzał nad wykresami, analizując słupki i wisząc nieustannie na linii z akcjonariuszami. Dopiero gdy Duży Donald, jak nazywali prezydenta USA w śmietance towarzyskiej głównych graczy na giełdzie, oświadczył, że znosi cła na elektronikę z Chin, Robert mógł spokojnie zasnąć i nie miał zamiaru pędzić do drzwi. Spać też już nie mógł. A dzwonek nie milkł.
Wstał i podszedł do klamki z zamiarem zrzucenia ze schodów natręta. Otworzył drzwi i zamarł.
Kurier był wysoki, podchodził pod czterdziestkę. Miał starannie wygolone boki i dłuższe włosy, zaczesane do tyłu, lśniące od żelu. Czarny zarost rozciągnął się wokół wąskich ust, gdy kurier z uśmiechem powitał Roberta:
– Siemanko, paczka do pana Zygi.
– To ja – odpowiedział, patrząc w kolorowe tęczówki kuriera. Były zielonoszare.
– Chodzi się, na siłownię, co?
– Co? – nie zrozumiał Robert.
– Na siłkę. Ile wyciskasz?
Robert dopiero teraz zorientował się, że stoi tylko w bokserkach.
– Ja też kiedyś ćwiczyłem. Z dziewięćdziesiąt brałem na klatę. Ale kiedy to było… stare dzieje. To ile bierzesz? Bo rzeźbę, powiedziałbym, masz na dziewięćdziesiąt, spokojnie.
Robert słuchał ale nie tego co mówił, tylko irytującego dźwięku mlaskania. Kurier żuł gumę i przygryzał ją co chwilę, okraszając wypowiedź dodatkowym dźwiękiem. Usta lśniły mu od nadmiaru śliny.
– Podpisz tu – ciągnął dalej i podał Robertowi terminal z rysikiem. – Muszę wrócić do tego, mężczyzna ma mieć parę w łapie, inaczej jest nikim. Każdy leszcz może z nim zrobić, co chce. No i panienki, co nie?
– Panienki? – zapytał Robert, oddając terminal z podpisem.
– No, lecą na ciało. Taki gość jak ty pewnie coś o tym wie. Miałem pana zjechać, że tyle czekam przed drzwiami, ale widzę, że równy z pana gość. Miłego.
Kurier podał mu paczkę.
– Chwileczkę! – zawołał Robert, gdy kurier się odwrócił. – Sto dziesięć.
– Nieźle.
– Tak, trzeba o siebie dbać. Tylu dziwnych typów się szwenda po ulicach, facet musi być gotowy, zawsze.
– Zgadza się. – Kurier spojrzał na zegarek. – Miło się gawędzi, ale rozumiesz pan, praca sama się nie zrobi.
– Masz może czym otworzyć tę paczkę? – zagadnął Robert.
Kurier sięgnął do kieszeni. Zyga dostrzegł plakietkę z imieniem „Marek”.
– Proszę.
W sieni rozległ się metaliczny brzdęk, gdy sprężyna wypchnęła ostrze noża z czarnej rękojeści ozdobionej srebrną wroną. Kurier podrzucił nóż i sprawnie złapał w powietrzu, podając rękojeścią w stronę Roberta.
Zyga nie mógł oderwać oczu od wygrawerowanego ptaka z rozłożonymi skrzydłami i otwartym dziobem.
– Niezły, co? Dostałem go…
– Od ojca.
– Skąd wiesz? – zapytał zdziwiony kurier.
– Od ojca? – poprawił się Robert.
– Tak. To jedyna dobra rzecz, którą mi dał.
Zyga szybko rozciął taśmy i oddał nóż.
– Dziękuję – powiedział. – Wystawię dobrą ocenę za doręczenie.
– Ja myślę. – Kurier puścił oko do Roberta.
– Długo jeździsz na tym rejonie? Wcześniej chyba cię tu nie widziałem.
– Dopiero zacząłem. Fajna okolica, dobry dojazd, nieźle trafiłem. – Spojrzał ponownie na zegarek. – A teraz muszę już spadać. Powodzonka.
Robert zamknął drzwi i rzucił paczkę pod ścianę. Minął salon i wszedł do pokoju, który służył mu za siłownię. Złapał worek treningowy i uderzył w niego głową – raz, drugi. Nogi mu zmiękły, gdy przypomniał sobie upalne lato, Benia i Aguś. Usiadł na podłodze, nie mogąc odgonić wspomnień.
*
Robert wynajął dom w Bydlinie. Stał w szczerym polu niedaleko wapiennej skały przypominającej dłoń z wyciągniętym ku niebu palcem.
Zamknął drzwi przeszedł przez podwórko mijając jeepa. Stanął przed furtką. Patrzył na łąki, dalej pola rzepaku i zboża. Miał też dobry widok na główną drogę oraz zajazd, w którym zjadł obiad. W oddali majaczyły pierwsze zabudowania Bydlina. Słońce wisiało na błękitnym niebie, nigdzie nie dostrzegł nawet najmniejszej chmury. Delikatny wiatr miło chłodził w to upalne popołudnie.
Do Markowych mógł pójść przy ulicy, ale wybrał drogę przez las. Dobrze pamiętał trasę, która była nie tylko przyjemniejsza, ale też krótsza – wychodziła w samym centrum miejscowości.
Zdziwiony był, jak dużo pamięta – strumień i łódeczki z papieru, puszczane z prądem, kamienie na górce, między drzewami, gdzie się ganiali. Stare pole, które zarosło trawą i makami, gdzie mijał zwaloną wierzbę, na której Aguś poczęstowała ich papierosami. Kupiła je właśnie w Bydlinie, bo w Markowych zaraz sprzedawca odniósłby rodzicom. Robert dobrze zapamiętał ten dzień, bo Beniu zwędził ojcu dwie puszki piwa.
– Patrzcie, co mam! Dwa mocne Harnasie! – krzyczał dumny z siebie.
– Zwariowałeś, ojciec ci urwie głowę. – Aguś zawsze martwiła się o Benia, który wiecznie chodził posiniaczony i dostawał w skórę za byle co.
– Nie zwariowałem. Normalnie bym odpuścił, ale wujo przyjechał w odwiedziny. Przywiózł dwie kraty piwa i chyba ze trzy litry wódy. Razem ze starym piją od wczoraj, nie ma opcji, by się doliczyli, że im brakuje browarów.
– Oj, Beniu, Beniu… – Aguś zawsze tak do niego mówiła, a on się czerwienił.
To właśnie przez piwo i papierosy Robert rzygał, jak chory kot. A jak na ironię – jako jedyny był przeciwny całemu przedsięwzięciu.
Od tego czasu nie pił, zresztą też nie palił. Tak już miał – nigdy go nie ciągnęło do używek. Był głosem rozsądku w paczce, Aguś kapitanem, a Beniu maskotką, o którą wciąż się martwili.
Na rozwidleniu ścieżki Robert skręcił w prawo. Wszedł w kolejny zagajnik, na skraju którego stanął przy ruinach starego młyna. Wierzba, skały, a teraz to miejsce – wszystko było nietknięte, zupełnie jakby przeniósł się w czasie. Każde z tych miejsc miało własne szczególne znaczenie i wiązało się z innym wspomnieniem. Ruiny młyna były świadkiem wyznania Benia.
– Ożenię się z Aguś – powiedział, gdy siedzieli na kamieniach, pijąc coca-colę.
– Co ty gadasz? – Robert zawsze drwił z maślanych oczu, które Beniu robił do przywódczyni. – Ona jest dla ciebie za stara.
– Dwa lata to jeszcze nic – bronił się Beniu. – Mój stary był młodszy od matki o dziesięć lat.
Robert nigdy nie wiedział, jak się zachować, gdy kolega wspominał o zmarłej mamie. Benio, wtedy, tak jak zawsze przy takiej okazji, wykonał znak krzyża i puścił całusa w niebo.
– Aguś to kumpela, nigdy o niej nie mógłbym myśleć… No wiesz, w taki sposób. To jakbyś myślał o siostrze.
Robert, wtedy, widział Aguś jako za wysoką, z krzywymi nogami, na które podciągała aż do kolan skarpetki – przeważnie ozdobione kolorowymi wzorami. Nosiła do tego dżinsowe szorty i tenisówki za kostkę. Na domiar złego strzygła się na krótko, co sprawiało, że w oczach Roberta była zaprzeczeniem ideału kobiety, który wtedy wytyczała Emma Watson z „Harry'ego Pottera”. Zresztą, będąca w wieku Aguś.
– Nie dla mnie – odpowiedział z poważną miną Beniu. – Nie od czasu, kiedy się całowaliśmy.
– Co ty pieprzysz? – Robert śmiał się z kolegi, ale w głębi serca był zaniepokojony. – Raczej w snach.
– Nie. Tu, na tym kamieniu, na którym siedzisz. – Beniu był dumny, a lekkość, z jaką o tym mówił, doprowadzała Roberta do szału.
– I po to mnie tu ściągnąłeś? By pochwalić się tym, jak rozwalasz naszą przyjaźń?!
Robert pamiętał, jak bardzo zabolała go zdrada przyjaciół.
Wsiadł na rower i pojechał prosto do domu. Przez tydzień nie wychodził ani do Benia, ani do Aguś. Do dnia, kiedy matka otworzyła drzwi pokoju i oświadczyła, że ma gościa. Kolejna zdrada – tym razem cios padł ze strony rodzicielki, która zresztą miała z Roberta niezły ubaw po wszystkim.
Aguś weszła jak do siebie. Usiadła na obrotowym krześle i skrzyżowała nogi po turecku.
– Beniu mi wszystko opowiedział – zaczęła.
– No i co? Jesteś z siebie dumna?
– I oświadczam ci, tak jak Beniowi, że nie wyjdę za niego.
– Co mnie to obchodzi?
Roberta gryzło nie tylko to, że cały proceder odbył się za jego plecami, ale i to, że nagle był zazdrosny o przyjaciółkę, która nawet nie była w typie Zygi. Aguś czytała w nim bez przeszkód i wiedziała, co zrobić, by naprawić ich przyjaźń. Właśnie dlatego była ich przywódczynią.
– Nie udawaj – zaczęła – że nie widziałeś, jak Beniu na mnie patrzy. Miałam zwyczajnie dość tego wzdychania, wpatrywania się i potakiwania.
– I dlatego musiałaś…! – Robert rozejrzał się, jakby przestraszony, że ktoś jeszcze może być w pokoju, i dokończył ściszonym głosem: – Się z nim całować?
– Nie dlatego. Bo Beniu nikogo nie ma prócz nas i ojca alkoholika, który bije go przy każdej okazji. Bo gdybym była dla niego oziębła, to mogłoby to oznaczać koniec naszej przyjaźni. A tak, umówiłam się z nim, że kolejnego całusa dostanie po ślubie.
– I co?
– I nic, zgodził się, jest szczęśliwy i zaczął zachowywać się normalnie. Nie widzisz tego?
– Chyba masz rację.
– Przestań się dąsać, jak jakiś dzieciak i wróć do nas. Beniu żałuje, że ci powiedział i nie może tego sobie wybaczyć. A jak jesteś zazdrosny, to też możesz dostać.
– Co…?
Robert zesztywniał, gdy Aguś usiadła obok niego na łóżku. Miała brązowe oczy w kolorze ciemnej kory. Do dziś pamięta smak jej pomadki, malinowej. To był prawdziwy pocałunek, którego nie zapomniał i już nigdy nie miał się powtórzyć. Aguś odsunęła usta i patrzyli sobie w oczy, przez chwilę.
– No i jesteście kwita – powiedziała. – A teraz muszę lecieć na obiad, po południu się widzimy i bez wymówek. A i jeszcze jedno, z Beniem to był inny pocałunek, bardziej całus, o taki.
Aguś cmoknęła w dłoń i pomachała do Roberta.
Był pewien, że ponosi odpowiedzialność za to, co wydarzyło się jeszcze tego samego lata. Próbował wmawiać sobie, że nie widział znaków, które mu dawała, ale prawda była taka, że nie chciał ich widzieć, nie był gotowy, a potem było już za późno.
Przeszedł przez kładkę nad strumieniem i łąkę aż do ulicy. Ruszył między domami. Na rynku z fontanną obejrzał lodziarnię, w której kiedyś kupowali lody. Budka stała zamknięta, tak jak sklep spożywczy „Tosia”, mięsny, do którego wysłali rodzice Roberta i piekarnia, gdzie kupowali drożdżówki. Wszystkie te sklepy zastąpił market Dino, postawiony w miejscu starego placu zabaw.
– Co się jednak zmieniło? – wyszeptał.
Poza Robertem w centrum miasteczka nie było nikogo, prócz gołębi. Podszedł do automatycznych drzwi marketu. Odsunęły się bezszelestnie. Sklep był pusty, przy jednej z trzech kas siedział pracownik z okularami na nosie o grubych szkłach. Robert rozpoznał go od razu, choć nie pamiętał, jak się nazywał. Mówili na niego Zezol. Zyga stanął od razu przy kasie, ściągnął paczkę gum miętowych i położył na taśmie.
– Dzień dobry – powiedział.
Zezol przytył, zapuścił też rzadką bródkę, ale to musiał być on, prawe oko za szkłem nadal uciekało mu w stronę rogówki. Był trochę zdziwiony i rozdrażniony zarazem.
– Dzień dobry – odpowiedział, kasując gumy.
– Mały ruch – zagadnął Robert, ciekawy, czy Zezol go rozpozna.
– To normalne o tej godzinie w niedzielę. Wszyscy jedzą obiad.
– Tak też myślałem.
Sprzedawca obejrzał sobie dokładnie Roberta, jednym okiem, gdyż drugie uporczywie błądziło po sklepie.
– Pan jest z tych stron?
– Można tak powiedzieć. Ile płacę?
– Dwa pięćdziesiąt.
– Czy Bernard Wrona nadal mieszka w Markowych?
Zezol przekręcił terminal w stronę klienta i znów zrobił się czujny.
– Tak – odpowiedział ostrożnie.
– W ostatnim domu po prawej.
– Skąd pan wie?
– To stary kolega – wyjaśnił Robert i przyłożył kartę do terminala. – Mieszka z ojcem?
– Nie, jego tata zmarł już jakiś czas temu. Chyba dawno pan go nie odwiedzał.
– Będzie ze dwadzieścia lat.
– Nie wiedziałem, że Beniu ma jakichś przyjaciół, do piątku nawet nie wiedziałem, czy jeszcze żyje – powiedział Zezol, uporczywie szukając w pamięci twarzy Roberta.
Zyga zmienił się, gdy zaczął łysieć. Wtedy zrobił to, co większość mężczyzn na jego miejscu: wybrał łysinę zamiast fryzury à la Gargamel. Zapuścił też jasną, gęstą brodę.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Robert.
– To, że Beniu to dziwak, który nigdy nie chodzi do miasta. Podobno ktoś go czasem widuje, gdy szwęda się po lesie. Ale to tylko latem, przez resztę roku nikt go nie widuje. Wszyscy myśleli, że może umarł, do chwili, gdy pojawił się w barze.
– W Nevadzie?
– Tak.
– Dobrze wiedzieć, że nic mu nie jest. Dziękuję i dowodzenia.
Zezol nie odpowiedział, gapił się za przyjezdnym jeszcze, gdy Robert wyszedł przed sklep i chwilę stał, oglądając rynek.
Zyga nie miał pojęcia, co myśleć. Przez chwilę nawet rozważał, by wrócić do domu w Bydlinie i nie angażować Benia. Z drugiej strony był mu to winien.
*
Dom otaczała porwana siatka. Furtka leżała na trawie. Wszędzie rosły pokrzywy i osty, sięgające budy od Maxa, najwredniejszego psa, jakiego Robert kiedykolwiek znał. Ojciec Benia wiecznie kończył remont domu. Raz w roku, kiedy akurat był trzeźwy, dokładał nowy element. Zmarł, zostawiając ściany obłożone styropianem, który odpadł w kilku miejscach lub wisiał na resztkach kleju. Większość okien była wybitych, a w miejscu szyb tkwiły kartony. W drzwiach wejściowych ktoś wyrąbał dziurę, którą nieudolnie zakryto deską. Robert przeczytał napisy namazane czerwoną farbą: „morderca”, „pedofil”, „wynocha”, „zdechnij”. Inwektywy dopełniał koślawy penis, o czterech kreskach imitujących włosy łonowe, tryskający spermą w stronę okna. Robert wziął głęboki wdech, wszedł w chaszcze, klnąc na pokrzywy parzące mu nogi. Gdy dostał się na schody, obejrzał czerwone bąble wyrastające na skórze. Zapukał. Ktoś podszedł do drzwi. Robert usłyszał wyraźnie przestraszony głos:
– To nie może być pani Wiśniewska, to nie ten czas. Mam otworzyć? Ale… Ale… Dobrze, skoro tak twierdzisz. Dobrze, Aguś.
Robert zadrżał, zrobił krok w tył, ale nie zdążył zejść ze schodów. Drzwi się otwarły. Mężczyzna na progu wyglądał jak zawodnik MMA, który stoczył walkę z nierównym wagowo przeciwnikiem. Prawe oko zniknęło pod czerwonofioletową opuchlizną. Białko lewego zaszło krwią. Nos był złamany, w kilku miejscach, najprawdopodobniej już w przeszłości. Resztę twarzy zakrywała rudawa broda i długie, tłuste włosy sięgające ramion.
– Beniu? – wybąkał Zyga.
Przyjaciel cofnął się za próg, przestraszony.
– Spokojnie, to ja, Młody, młody Zyga.
– Młody!
Beniu wyskoczył z drzwi i jedną ręką objął Roberta. Druga wisiała wzdłuż tułowia. Śmierdział piwem i krwią, ale też mydłem, a ubrania proszkiem do prania.
– Mówiła, że przyjdziesz! Niech ja ci się przyjrzę. Wyglądasz jak heros. – Uśmiech Benia ujawnił brakujące zęby.
– Też dobrze cię widzieć – odpowiedział Robert.
– Wejdź, śmiało.
Mieszkanie, wbrew oczekiwaniom Roberta, nie wyglądało tak źle. Usiedli w kuchni. Beniu wyciągnął czyste szklanki, a z lodówki dwa piwa.
– Nie, dziękuję, nie piję – powiedział Robert, wystarczy woda.
Beniu podał mu szklankę i otworzył puszkę.
– Ja, zwykle też nie piję, ale ostatnio miałem wypadek, a alkohol nieco łagodzi ból – wyjaśnił.
– Powinieneś iść do szpitala. Co z twoją ręką?
– Aguś też tak mówi – zaczął Beniu, Robert zacisnął powieki na dźwięk imienia. – A ręka jest chyba wybita z barku, tak mi się wydaje.
– To czemu siedzisz w domu? A nie na w izbie przyjęć?
– Szkoda mi czasu, tylko tu możemy być razem. Potem odejdzie do kolejnego lata. Jesteśmy znowu razem! Niesamowite! Wiedziałem, że kiedyś jeszcze się spotkamy, jak za starych czasów. Mam ci tyle do opowiedzenia.
– Ja też, mam sprawę – powiedział Robert. – Ale najpierw musimy się zająć tobą. Zaczekaj, a ja wyskoczę do sklepu.
– Nigdzie się nie ruszam. Wyjdziemy razem w nocy, inaczej to nie będzie miało sensu. Prawda, Aguś?
– Beniu, co ty mówisz?
– Co? – Beniu odgarnął włosy z czoła, zdawał się nie poruszony. – Wybacz mi, mój wygląd, ale przez tę rękę nie mogłem się umyć.
– Wypij te piwo – poprosił Robert. – Całe, na raz.
Beniu wpatrywał się w puste krzesło przy szafce kuchennej.
– Dobrze, posłucham go – powiedział.
Robert ostrożnie pomógł wstać przyjacielowi. Zbadał bark. Nie był pewny, czy nie jest złamany. Wahał się, czy jednak nie odwieźć Benia do szpitala, ale równie dobrze mógłby od razu pojechać do wariatkowa.
– Ona mówi, że będzie dobrze, Młody, rób, co masz robić.
Robert pociągnął za bark. Beniu nawet nie pisnął.
– I jak?
Beniu usiadł i ostrożnie poruszył ręką.
– Jak nowa – powiedział.
– Nie boli?
– Jak cholera, ale przynajmniej działa.
Robert, zadowolony, wrócił na miejsce.
– Zawsze byłeś twardy.
– Twarda była ręka ojca. – Beniu zrobił znak krzyża i cmoknął w stronę sufitu. – To skurwiel był, jakich mało, ale przynajmniej mnie zahartował.
– To prawda. – Robert zerknął na puste krzesło, gdzie co chwilę uciekał wzrok Benia. – Co się dzieje?
– Nic, ona jest zadowolona, że przyjechałeś. – Policzki Benia zaczęły drgać, zmarszczył nos, jednak nie mógł powstrzymać łez. – Dobrze widzieć ją szczęśliwą, wiesz?
– Spokojnie. – Robert wstał i podszedł do lodówki, wyciągnął z folii piwo, otworzył je i podał przyjacielowi. – Musisz się wziąć w garść, dobrze?
– Jest ok, to ze szczęścia, chłopie.
– Poczekaj, zaraz wrócę.
– Dobrze.
*
Robert szedł poboczem. Mijał domy, znał każdy z nich. Pamiętał wszystkich, przez których rodzice postanowili wyjechać. Ten z kolorowymi wiatraczkami był Sikorów, to oni pierwsi przestali się do niego odzywać. Żółte firany – Kowalikowie, ich ojciec wybił przednie zęby tacie Benia, za co ten zlał chłopca do nieprzytomności. Po drugiej stronie ulicy, czerwona cegła, Stasiakowie – kazali wyjść matce Roberta z kościoła. Tir przy podwórku – Trela, przebił opony w ich samochodzie. Dom pokryty białym wapnem, od Aguś – pusty.
Na rynku kręciło się kilka osób. Nie poświęcił im uwagi. Wszedł do marketu. Kupił lód w workach, tabletki przeciwbólowe i kilka spożywczych drobiazgów, których brakowało w lodówce Benia. W oczekiwaniu do kasy, klienci wymienili uwagi na temat Roberta. Nie rozpoznali go, on za to ich tak. Stała tam Wiśniewska, jego nauczycielka polskiego z podstawówki. Teraz stara i pomarszczona, ale uśmiechnięta jak zawsze, rozmawiała z proboszczem. Starali się być dyskretni na tyle, na ile ludzie, których suma lat mogła być życiem trzech, jak nie czterech osób. Robert był wściekły i to chyba było widać, gdyż szybko przestali go obserwować. Zyga poczuł się nagle bardzo źle. Przecież nie wszyscy im złorzeczyli. Proboszcz przyjmował rodziców po mszy, gdy już reszta wiernych się rozeszła. To dzięki niemu wytrzymali tak długo. A Wiśniewska, zawsze na ulicy powtarzała:
– Robercik, uśmiechnij się, złe zawsze mija, prędzej czy później.
Zapłacił, patrząc w uciekające oko Zezola, który z innymi dzieciakami obrzucił go kamieniami na dzień przed wyjazdem do Krakowa.
Wyszedł i spojrzał na rynek z fontanną. Wiśniewska i proboszcz dołączyli do staruszków na ławce. Robert nawet nie silił się, by ich rozpoznać. Markowe były złym wspomnieniem, które wróciło na chwilę. Zrobi, co ma do zrobienia i odjedzie. Zakopie to miejsce w pamięci, by do niego nie wracać.
*
Beniu siedział w kuchni, tak jak go zostawił. Wyglądał na zasłuchanego. Potakiwał czasem, wpatrzony w puste krzesło.
– Jak ręka? – zapytał Robert.
– Jak nowa, gdzie się tego nauczyłeś?
– Chodzę na kurs samoobrony – odpowiedział Robert, kładąc zakupy na stole.
– Uczą was tam nastawiania wybitych kończyn? – Beniu parsknął.
– Nie, wybijania ich. Dlatego nasz trener potrafi je nastawiać. Takie kontuzje często się zdarzają w czasie ćwiczeń. A ja nauczyłem się tego od trenera.
– No proszę! Kto by się spodziewał?! – Beniu zapytał Roberta i kogoś jeszcze, kto według przyjaciela towarzyszył im w rozmowie.
– Przywiozłem kilka drobiazgów. Coś na ból, żebyś jutro nie musiał leczyć się piwem i parę rzeczy do lodówki. Ale najpierw przyłóż to, dopóki lód nie stopniał. – Robert podał Beniowi woreczki z kostkami.
– Dzięki Młody, zawsze o nas dbałeś, jak ojciec, kiedy Aguś była jak matka – powiedział, przystawiając okład do twarzy. – Masz rację! Robert myślał o wszystkim!
– Beniu, z kim rozmawiasz? – Przykucnął przy przyjacielu.
– Z Aguś.
– Ona nie żyje.
– Wiem – odpowiedział Beniu tak naturalnie, że Robert wstał i spojrzał na krzesło w rogu kuchni. – Przyjechałeś, bo chciałeś coś ze mną załatwić. Aguś wie co. Mówi, że to ważne nie tylko dla nas, ale i dla niej. Nie mogę od niej wyciągnąć, o co chodzi. Mówi, że tym masz mi powiedzieć.
– Sam już nie wiem, Beniu, wszystko cholernie się komplikuje. Wyobrażałem sobie… Sam nie wiem co.
– Nie ma sprawy, to ja zacznę. Muszę zaprowadzić cię w jedno miejsce, może wtedy wszystko stanie się prostsze. Bardziej… Tak, Aguś! Bardziej jasne. Ale najpierw obiad.
Robert siedział, obserwując, jak Beniu rozpala kaflową kuchnię. Relikt przeszłości, który z powodzeniem mógłby znaleźć miejsce w skansenie. Pamiętał, jak siedzieli przed laty przy tym samym stole. Stary Benia leżał pijany w sztok na piętrze, a oni rozmawiali przy otwartym oknie, słuchając dźwięku świerszczy.
– Unika mnie. Wczoraj spotkałem Aguś, jak wyjeżdżała na rowerze. Gdy tylko mnie zobaczyła, przejechała na drugą stronę ulicy – skarżył się Beniu.
– Ja byłem u niej pod oknem. Pojawiła się na chwilę i odeszła. Tak po prostu – skłamał Robert.
W rzeczywistości zamienili kilka słów, ale Robert nie chciał łamać serca koledze, tak jak Aguś złamała jego. Powiedziała, że za niedługo wyjeżdża i to będzie koniec ich przyjaźni. Prawdopodobnie już się nie zobaczą. “Myślałam, że to będziesz ty, Robercie”. To były ostatnie słowa, które od niej usłyszał.
– Myślisz, że jeździ do tego gościa? – zapytał nagle Beniu.
*
Młody Zyga nie musiał się nad tym zastanawiać, był tego pewien. Odkąd obcy chłopak zaczął koczować w nawiedzonym domu, coś ich ciągnęło do niego. Najpierw ciekawość, czy jeszcze jest w pustostanie, czy może zwiał, zlany w gacie przed odwiedzającymi ruinę duchami. Potem Aguś zawsze wybierała trasę ich wspólnych przejażdżek tak, by kończyły się w lesie obok domu, ku rosnącej irytacji Benia i Młodego. Obcy chłopak wciąż mieszkał na piętrze, zawsze wieczorem zapalając świeczki. A oni lgnęli do tego światła jak ćmy.
Na początku dobrze się bawili. Obcy swobodnie przeklinał, znał żarty, których w życiu by nie usłyszeli w Markowych. Chętnie też częstował Benia i Aguś papierosami, a czasem piwem, które kupował w Bydlinie, odkąd Młody wypalił, że ktoś wspominał o nim w miasteczku.
– Słuchajcie, chłopaki – powiedział obcy, gdy Aguś wyszła się wysikać. – Fajnie się tu bawimy, ale wasi starzy powiesili by mnie za jaja, jakby się dowiedzieli, że częstuję was fajkami i piwem. Wiecie, co mam na myśli. Mordy na kłódkę.
– To nie częstuj – odpowiedział Robert, który miał już dość przesiadywania w starym domu.
– Co cię ugryzło, dzieciaku? – Wiecznie wymalowany na twarzy obcego uśmieszek zniknął.
Beniu, któremu starszy chłopak wyraźnie imponował, zbladł lekko, widząc, że przyjaciel się stawia.
– Czemu nie wyjedziesz? Miałeś zostać tu na jedną noc! A przyłazimy tu od tygodnia! Ładujemy ci telefon, karmimy! Mam tego dosyć! – wybuchnął Robert.
– To… spierdalaj stąd, jak ci się nie podoba, głupi gnoju! – wrzasnął obcy.
– Tak zrobię. – Robert wstał, a z nim Beniu. – Ale Aguś idzie z nami.
– Tak? To może ją zapytajmy?
Beniu i Robert nie zauważyli, kiedy przyjaciółka weszła na piętro. Spojrzeli na nią, czekając w milczeniu.
– Dogonię was – powiedziała.
– Możemy poczekać… – zaczął Robert.
– Głuchy jesteś?! Czy głupi?! – roześmiał się obcy. – Ona nie chce z wami iść. A jeśli jeszcze raz was tu zobaczę, albo powiecie komuś o mnie, to wam łby poukręcam.
Obcy chłopak zrobił dwa kroki w stronę Benia i Roberta, a był od nich o głowę wyższy. Nawet nie zauważyli, kiedy nóż pojawił się w jego rękach, a po chwili ostrze wbiło się w drewnianą podłogę, między tenisówki Młodego.
*
– Młody? Młody? Robert?!
Zyga ocknął się z zamyślenia.
– Przepraszam, Beniu, ja po prostu nie mogę się pogodzić, że Aguś wybrała tego palanta.
– Ja też, ale powiem ci więcej… Mam złe przeczucie. Wiem, że na początku nie chciałem cię słuchać, ale teraz widzę, że miałeś rację co do tego typa. I trzeba coś z tym zrobić.
– Powiemy o nim? – zapytał Robert, choć takie wyjście zdawało mu się strasznie tchórzliwe.
Chyba podobnie myślał Beniu, bo zaproponował:
– Najpierw pojedziemy do lasu i zobaczymy, czy jest tam Aguś. Poczekamy, aż wyjdzie i spróbujemy ją przekonać, by dała sobie spokój z tym dupkiem.
Robert miał w pamięci groźbę obcego, ale Beniu się nie bał, a więc i on musiał pokazać przyjacielowi, ile jest wart.
– Zgoda.
Gdy Beniu skończył zmywać po obiedzie, na dworze już pociemniało. Nie spieszył się i często spoglądał za okno, jakby wyczekując nadejścia wieczoru.
– Dobrze – powiedział, odkładając talerz na ręcznik. – Chyba możemy pomału zbierać się do wyjścia.
– Dobrze – zgodził się Robert. – Chciałem cię zapytać, czy byłeś w piątek w Nevadzie.
– Tak, skąd wiesz?
– Zezol w markecie mi powiedział. Posłuchaj, wejdziemy do baru na chwilę.
– Jasne, Młody, co tylko chcesz.
*
Bar znajdował się w starym pawilonie, przy samym znaku z przekreśloną nazwą Markowe. Na dole kiedyś był sklep spożywczy i kwiaciarnia, a górę od zawsze zajmowała knajpa Nevada. Pawilon był stałym punktem stypowych pielgrzymek. Najpierw wszyscy zbierali się pod kwiaciarnią. W spożywczym można było wypić szybką małpkę przed wędrówką z wieńcami. Kościół, następnie cmentarz i powrót do Nevady. Robert pamiętał trzy takie pogrzeby. Czasem, gdy Benia nie było w domu, to mógł liczyć, że siedzi z ojcem właśnie w Nevadzie.
Weszli po kamiennych schodach. Robert otworzył metalowe drzwi i wszedł do zadymionego pomieszczenia. Bar był prawie pusty. Przy jednym stoliku siedział facet, prawdopodobnie z sąsiedniej miejscowości, w każdym razie Robert go nie rozpoznał, za to od razu przypomniał sobie Józefa stojącego za barem. Syn właściciela rozmawiał z dwoma chłopakami, na oko Zygi, w wieku dwudziestu, dwudziestu paru lat. Cała trójka spojrzała na Roberta i już mieli wrócić do dyskusji, gdy w drzwiach pojawił się Beniu. Chłopak w czerwonej bluzie z Adidasa zszedł ze stołka barowego.
– Jezu! Krzysiek! Przegiąłeś! – powiedział Józek, widząc twarz Benia.
– Daj spokój. – Drugi z chłopaków złapał tego w bluzie za ramię. – To wariat gadający do siebie.
– Mówiłem ci, gnoju, że masz zniknąć! – warknął Krzysiek, strącając rękę kolegi. – Rafał, jak ci coś nie pasuje, to się odpierdol i siedź cicho.
Rafał usiadł.
– Nie chcę tu żadnego mordobicia! – ostrzegł Józek.
Robert ściągnął zegarek i podał Beniowi.
– To ty go tak załatwiłeś? – zapytał, podchodząc do Krzyśka.
– Nie twoja sprawa – odpowiedział Krzysiek.
– Robert? – wtrącił się Józef.
Zyga doskoczył nagle do chłopaka w czerwonej bluzie i władował mu pięść w brzuch. Chłopak zgiął się w pół. Rafał złapał szyjkę butelki i zza głowy wziął zamach. Robert chwycił go za nadgarstek i przerzucił przez biodro. Chłopak plecami wyrżnął o podłogę i jęknął. Krzysiek odzyskał oddech i pięścią huknął Zygę w bok głowy. Robert obrócił się na pięcie i władował mu łokieć prosto w szczękę. Krzysiek poleciał na bar. Zyga doskoczył lewym hakiem, rąbnął go w policzek. Chłopak w czerwonej bluzie zjechał po barze, przewracając stołki na metalowych nogach. Rafał zasłonił twarz, gdy Robert podszedł z uniesionymi pięściami.
– Dosyć! – wrzasnął Józek. – Młody, co ty wyprawiasz?!
– Ja! – Robert wrzasnął na barmana. – Spójrz na Benia! Widzisz, co mu zrobili! Widziałeś jego dom!
Józek spuścił wzrok.
– Nie było cię tu, nie wiesz, co się tu działo – wybąkał.
– Co ty pieprzysz?! Wiesz, że musieliśmy wyjechać, bo byście nam tu żyć nie dali! Więc wyżyliście się na Beniu! Zwierzęta! Zwierzęta!! I zapamiętajcie sobie jedno, jeśli mojemu przyjacielowi choć włos z głowy spadnie, to wam poprzetrącam kolana. Zrozumiano?!
Nikt nie odpowiedział. Robert ruszył do wyjścia, wyprowadzając za ramię Benia.
– Dzięki – powiedział Zyga, odbierając zegarek.
– To nie było konieczne – zauważył Beniu.
– Owszem, było. Teraz dadzą ci spokój.
– Na ile? Rok? Dwa? Ludzie wiedzą swoje, a pięściami im tego ze łba nie wybijesz.
– To po co tu siedzisz? Beniu, kurwa! Dlaczego?
– Dla niej, ona ma tutaj już tylko mnie.
– O czym ty mówisz?
– Zobaczysz.
*
Robert od początku wiedział, gdzie prowadzi go Beniu. Czuł, że musi tam wejść, jeszcze raz przeżyć ten koszmar, by znaleźć w sobie siły do zakończenia tego szaleństwa. Tak jak wtedy, tak teraz strach złapał Roberta za serce. Znów szedł z Beniem w nocy, dobrze znaną wydeptaną ścieżką.
Drzewa szumiały w mroku, kołysząc się na wietrze. Młody spoglądał na Benia, który niemal przyciskał mu twarz do ramienia. Wyszli na łąkę otoczoną sosnami. Na jej skraju stał piętrowy dom, z dziurami między odpadającymi dachówkami i starym gniazdem na czubku komina. Odpadający tynk odsłaniał czerwoną cegłę. Dom nie miał drzwi ani okien, pozostały jedynie drewniane framugi, z których biła nieprzenikniona, czarna pustka, prócz jednego okna. Po prawej stronie na piętrze widzieli pomarańczowe światło świec. Wraz z szumem drzew słyszeli ledwie słyszalną melodię. Przed wejściem stał rower z kolorowymi wstążkami przy rączkach kierownicy i plastikowymi kuleczkami na szprychach. Beniu i Młody dobrze wiedzieli, do kogo należy. Weszli do sieni, jak zawsze starając się nie patrzeć w ciemne pomieszczenia. Ruszyli po schodach. Nie słyszeli na piętrze śmiechu, krzyków, które tak często im towarzyszyły w czasie wygłupów, ani najcichszego szeptu, tylko narastającą muzykę. Robert poczuł, jak Beniu łapie go za dłoń. Szedł coraz wolniej, a Młody niemal ciągnął go w górę schodów. Na piętrze po lewej zobaczyli światło i usłyszeli wyraźnie tekst piosenki.
Spin me round
Spin me right
Spin me round
Spin me right round, baby, right round
If I, I get to know your name
Well, I could trace your private number, baby
Podeszli do wyłamanych drzwi, trzymających się na jednym zawiasie. Na drewnianej podłodze leżały puszki po piwie, niedopałki papierosów i foliowe paczki po chipsach. Kilka zniczy bez przykrywek rzucało migotliwe, pomarańczowe światło. Wokalista Dead or Alive śpiewał:
All I know is that to me
You look like you're lots of fun
Open up your lovin' arms
I want some, want some
Aguś leżała na blacie starego dębowego biurka. Jej zielona sukienka była zarzucona na plecy, odsłaniając lędźwie i czerwone, w paru miejscach sine pośladki. Lewe udo miała umazane krwią, aż po kolorowe podkolanówki. Nogi bezwładnie zwisały, czubki trampek ledwie dotykały podłogi i leżących wśród szkła fioletowych majtek.
You spin me right round, baby, right round
Like a record, baby, right round, round, round
You spin me right round, baby, right round
Like a record, baby, right round, round, round
Głowa Aguś leżała na boku, miała otwarte oczy, patrzące wzdłuż rozłożonego na biurku ramienia, gdzieś na ścianę. Robert zobaczył go, jak siedzi wsparty plecami o cegły, zaciągał się dymem z papierosa, łkając cicho. Muzyka ucichła.
Obcy chłopak przekrzywił głowę. Otarł nos rękawem kurtki.
– Nie chciałem, chłopaki, poczekajcie.
Robert rzucił się do schodów, ciągnąc za sobą Benia.
– Zaczekajcie!
Ryk echem przeszedł po ciemnych pomieszczeniach. Stopa Roberta ujechała. Uderzył tyłkiem o stopień i zjechał po nim, ciągnąc za sobą Benia.
– Wstawaj! – zawył przyjaciel, dźwigając Zygę.
Usłyszeli stukot butów. Przeskoczyli ostatnie trzy schody. Wybiegli na zewnątrz. Nogi same ich niosły w stronę ciemnej linii drzew. Przez chwilę było bardzo cicho. Księżyc świecił jasno, a krople rosy odbijały srebrzyste światło. Ciężkie sapanie usłyszeli niespodziewanie. Tuż za plecami, jak podeszwy ciężkich butów rwały trawę. Robert spojrzał na Benia, który był bliski płaczu, przeczuwając, co za chwilę nastąpi.
– W prawo! Beniu! W prawo! – wrzasnął łamiącym się głosem Robert, odbijając w przeciwnym kierunku.
Tupot ciężkich butów ucichł. Robert wiedział, że obcy właśnie próbuje podjąć decyzję, za którym z chłopców biec. Zyga błagał, by to nie był on. Była to myśl, która miała wracać do niego nocami, niczym Erynie rwące duszę nękaną wyrzutem sumienia, której już zawsze miał się wstydzić. Tamtej nocy jednak nie mógł myśleć o niczym innym. Usłyszał sapanie i odgłos ciężkich butów. Wszystkie myśli uciekły. Granatowe niebo z migoczącymi gwiazdami i zielona łąka zlały się w jedno. Robert nie wiedział, czy jeszcze biegnie. Widział tylko szkliste oczy Aguś i przerażenie w oczach Benia. Przez chwilę przestał słyszeć cokolwiek prócz łomotania serca. Wbiegł między drzewa, ostre gałęzie raniły twarz, przywracając Zygę do rzeczywistości. Usłyszał huk i przekleństwa, gdy obcy runął na ziemię. Robert biegł na oślep przez ciemność, do chwili, gdy noga nie odnalazła gruntu pod stopą. Wleciał do rowu. Zimnego i mokrego. Nie miał siły, by kontynuować dalszą ucieczkę. Gdzieś ponad dołem, w którym leżał, słyszał trzask łamanych gałęzi, a po chwili ciszę.
– Młody!? Młody?! Słyszę, że już nie uciekasz.
Kroki, przekleństwa, cisza.
– To nie tak, jak ci się wydaje! Wszystko w porządku. Słyszysz?!
Cisza i twarde gumowe podeszwy depczące ściółkę, tuż przy rowie.
– Tylko się wygłupialiśmy, wiesz?! To zwykły kawał, jest, chyba nie myślisz, że Aguś coś się stało?! Co?!
Stanął tuż nad dołem. Robert przez paproć widział dżinsowe spodnie.
– Wiem, że gdzieś tu się schowałeś! Lepiej wyjdź sam! Słyszysz?!
Robert zobaczył, jak przechodzi tuż nad nim, przekraczając rów i nóż ściskany w zaciśniętej pięści, ostrze lekko połyskujące w ciemności.
– No, Młody! Nie wygłupiaj się, wyjdź!
Kroki, coraz dalej, kolejne nawoływanie.
Robert ostrożnie wyszedł z kryjówki i pobiegł w przeciwnym kierunku.
– Młody?
Robert spojrzał na Benia.
– Co?
– Jesteśmy?
Zyga stał w tym samym pomieszczeniu co przed laty. Biurko ktoś przestawił pod ścianę. Podłoga była starannie zamieciona, a znicze paliły się przy kwiatach leżących na środku pomieszczenia.
– Dla mnie pierwsza wizyta po latach też była trudna – powiedział Beniu.
– Mogłem temu zapobiec, wiesz? Musiałem tylko spróbować być mężczyzną i dać jej jakiś znak, że jest mi bliska. Może wtedy… Wiesz, Beniu, zrobiłem chyba coś strasznie głupiego. Ja… Ja go spotkałem i nie mogłem, nie mogłem jej pomścić.
Beniu objął Zygę.
– Spokojnie, młody, to nie nasza wina. Wiem to, bo mi powiedziała. Aguś wie, co robić. W końcu była naszą przywódczynią.
Robert osunął się od Benia i otarł twarz ręką.
– Jej już nie ma.
– Jest i dlatego tu przyszliśmy.
Robert poczuł zapach malinowej pomadki. Delikatny dotyk na policzku.
– Widzisz? – zapytał Beniu.
Zyga wpatrywał się w ciemny kształt, przypominający cień. Ten jednak widniał na środku pomieszczenia, zawieszony w powietrzu. Rozpoznał tenisówki za kostkę, podkolanówki, dżinsowe spodenki, koszulę w kwiatki i uśmiech.
– Aguś? – wyszeptał.
Poczuł dotyk na ramionach i zrozumiał, co muszą zrobić.
*
Trzask otwieranej klapy bagażnika. Ktoś szarpnął nim, uniósł, a następnie zwalił na ziemię. Czuł zapach mokrej trawy. Zdrętwiałe ramiona i nogi od leżenia w pozycji embrionalnej bolały tak, że zawył. Knebel jednak skutecznie dławił krzyk. Przepaska na oczach zsunęła się, tak że widział brodatego mężczyznę o długich włosach, jak chwyta go za nogi. Ktoś inny pod ręce i unosi go. Potem gwiaździste niebo. Ciemność. Stukot butów na schodach. Sufit i pomarańczowe światło. Szuranie. Posadzono go na krześle. Między nogami głuchy dźwięk. Ktoś zerwał mu opaskę. Zobaczył pomieszczenie, niemal puste. Były znicze i kwiaty. Siedział na krześle z wciąż związanymi za plecami rękoma. Między udami tkwiło wbite w siedzisko ostrze sprężynowca z wygrawerowaną wroną na czarnej rękojeści. Usłyszał stukot.
– Hej! Hej! – zawołał.
Wstał i podszedł do wyjścia, gdzie zanim ostatnia deska całkowicie zasłoniła korytarz, dostrzegł twarz klienta, któremu doręczył paczki.
– Hej! Co jest?! Człowieku, co ty wyprawiasz?!
Zagłuszył go stukot wbijanych gwoździ. Podszedł do krzesła i spętanymi dłońmi chwycił rękojeść. Chwilę się mocował, ale w końcu wyszarpnął ostrze. Usiadł i spróbował obrócić nóż tak, by sięgnął więzów. Rękojeść wyślizgnęła się z palców i sprężynowiec upadł na podłogę. Czy na pewno? Nie był do końca przekonany, nie usłyszał żadnego dźwięku. Pomieszczenie było bez okien, widział, jak drzewa kołyszą się na wietrze, ale nie słyszał szumu. Płomienie zniczy migotały, rzucając cienie w pomieszczeniu. Było dziwnie znajome. Coś poruszyło się w ciemnym rogu. Otworzył usta, ale nie wyszedł z nich najmniejszy dźwięk. Jakiś kształt, oderwany od mroku zalegającego przy ścianach, nabierał formy. Najpierw ręce, potem nogi i głowa wyrosły z pełzającej ku niemu ciemności. Cień zniknął i wyrósł tuż przed nim. Objął go jednym ramieniem. Druga ręka widma spoczęło na piersi. Poczuł, jak cieniste palce przenikają skórę i kości. Wiją się jak robaki, przeszywając ciało chłodem. Patrzył w ciemną twarz i przypomniał sobie wszystko, nim jeszcze palce ducha zacisnęły się na sercu i je zatrzymały.
*
Jeep stanął przy domu Benia.
– Muszę jechać – zaczął Robert. – Za niedługo zacznie mnie szukać policja. Prędzej czy później znajdą mnie nawet w Markowych. A wolałbym nie sprawiać ci więcej kłopotów.
– Ale wiesz, że wszystko będzie dobrze? – zapytał Beniu.
– Wiem, Aguś mi powiedziała, że zadba o wszystko.
– Czyli nie musisz się martwić.
– Benio, jedź ze mną, nic dobrego cię tu nie czeka.
– Wiesz, gdy pierwszy raz zorientowałem się, że nasza Aguś tam jest… Wraca do tego pustostanu co lato. Wiosna nigdy wcześniej nie była tak piękna, tak wyczekiwana. Robert, żyłem czekaniem na spotkanie z nią… Nie potrafię już inaczej. Chcę być przy Aguś.
– Kochałeś ją.
– Kocham. – Beniu otworzył drzwi i wyszedł z samochodu.
– Do zobaczenia? – zawołał Robert.
– Żegnaj Młody, dobrze było cię zobaczyć.
*
Beniu, Młody i Aguś zatrzymali rowery przed opuszczonym domem. Stali na łące, krytycznie przyglądając się pustostanowi.
– Myślicie, że naprawdę jest nawiedzony? – zapytał Beniu.
– Podobno kiedyś to był sierociniec, który spłonął, ogień zabił wszystkie dzieci – powiedział Robert.
– A ja słyszałam, że to jedna z opiekunek podusiła poduszką wszystkie sieroty, a potem podłożyła ogień, by zatrzeć ślady – uzupełniła Aguś.
– Pewnie dusze zabitych błąkają się po korytarzach. – Beniu już był nakręcony.
– Jakiś mały, jak na sierociniec – zauważył krytycznie Młody.
– Myślisz, że historia jest zmyślona? – zdziwił się Beniu.
– Tego nie powiedziałem. Tylko że, ile tam mieszkało osób? Dziesięć? To trochę mało – ripostował Młody.
– Skoro twoim zdaniem to bujda, to zapraszam. – Aguś wyciągnęła rękę w stronę domu.
– Czy to wyzwanie? – zapytał Młody.
– Jak diabli – potwierdził Beniu.
– Co mi tam mogą zrobić duchy, wystraszyć? – Młody uniósł wysoko głowę.
– Tak przerazić, że stanie ci serce – wyszeptała mu do ucha Aguś.
– Co ty gadasz? – ciarki przeszły po plecach Młodego.
– Ale się spietrał. – Beniu był szczerze rozbawiony kosztem kolegi.
– Bać się trzeba żywych, a nie martwych.
Paczka znajomych obróciła się, jak na komendę. Zza ich pleców wyszedł chłopak, starszy od nich. Mógł mieć z dwadzieścia parę lat. Czarne włosy, lśniące od żelu, zaczesane do tyłu, boki głowy były ogolone. Spoglądał na nich rozbawionymi oczyma, o szarozielonych tęczowkach. Nosił skórzaną kurtkę i ciężkie wojskowe buty. Na twarzy obcego błąkał się nieprzyjemny uśmieszek. Wargi wilgotne od śliny były w ciągłym ruchu, gdy przeżuwał gumę, nieprzyjemnie mlaskając przy mówieniu.
– Tak mówił mój stary, ale on dużo mówił.
– Nie jesteś chyba stąd? – zauważył Młody.
– Za to ty wyglądasz tak, jakbyś nie mógł być z jakiegokolwiek innego miejsca – zripostował obcy.
Beniu i Aguś przyjęli uwagę z uśmiechem, co zirytowało Młodego.
– Jak się nazywasz? – zapytała Aguś.
– Marek, ale możecie mi mówić Mara. A ty, piękna?
Aguś otworzyła usta, ale najwidoczniej zapomniała, jak się ich używa.
– Agata, to jest Bernard, a ja nazywam się Robert.
– Ale mówicie do siebie Beniu, Młody i Aguś?
– Podsłuchiwałeś – zauważył Beniu.
– Nie, zwyczajnie stałem sobie przy drzewie i myślałem, że będę mógł przenocować w tej ruderze.
– Poważnie? – Obcy nagle urósł w oczach Benia.
– Dom jakich wiele, a ja muszę gdzieś spać – obcy wyciągnął papierosa i zapalił.
– To może spróbujesz w swoim domu?
– Nie mam domu.
Teraz nawet Młody zapomniał języka w buzi.
– To straszne – pierwsza wypaliła Aguś.
– Niezbyt. Wychowałem się, częściowo z ojcem, a częściowo w sierocińcu. I tu masz rację, Młody, ta buda jest za mała na placówkę wychowawczą. – Puścił oko do Roberta. – Gdy skończyłem osiemnaście lat, wykopali mnie na ulicę. Więc pracuję tu i tam, jeżdżę po kraju. Teraz jestem tu. Ale mam problem z tym miejscem.
– Duchy? – zapytał poważnie Beniu.
– Nie, wy. – Obcy wskazał ich palcami, między którymi trzymał papierosa.
Dzieciaki popatrzyły po sobie zdziwione.
– Czemu? – pierwszy zapytał Robert.
– Bo w Krakowie obiłem gębę takiemu jednemu i obawiam się, że mógł z tym puścić na psy. Wiecie, wolałbym, by nikt nie wiedział, że tu jestem. Chyba nie jesteście konfidentami? – zapytał chłopaków, puszczając oko do Aguś.
– Nie – zapewnili jednocześnie.
– To dobrze, bo konfidentom użynam jajca!
W rękach obcego pojawiła się czarna rękojeść z wygrawerowaną srebrną wroną, z której wyskoczyło długie ostrze.
Robert cofnął rower, a Benio ze swojego spadł.
– Chłopaki, on żartuje. – Aguś ledwo powstrzymywała chichot.
– Jasne, że żartuje. Fajny co? – powiedział obcy i schował ostrze, a następnie rękojeść do kieszeni dżinsów. – To jedyna, rzecz którą dał mi ojciec. Dobra, idę się rozgościć, jeśli jesteście ciekawi, czy ta buda jest nawiedzona, to wpadnijcie jutro, to wam powiem.
Patrzyli, jak raźnym krokiem idzie w stronę nawiedzonego domu.
– Lepiej już jedźmy – powiedział Beniu, wchodząc na rower.
– Dziwak – wycedził Młody.
– A mnie się nawet spodobał. – Aguś obróciła rower i pojechała ścieżką między drzewami.
Chłopaki popatrzyli na siebie zdziwieni, wzruszyli ramionami i ruszyli za przyjaciółką.