- Opowiadanie: straznik666 - Overkill - część 1

Overkill - część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Overkill - część 1

PROLOG

 

Patrzę na nią, kiedy tak klęczy przede mną na brązowym dywanie i błaga o coś, co tak niezmiernie trudno dać. Zagląda w mrok trzymanego przeze mnie pistoletu, a kiedy naciskam spust jej życie gaśnie, niczym zdmuchnięta świeca. Umiera patrząc wciąż na mnie.

 

 

CELA ŚMIERCI

25 Stycznia 1996 r.

 

Jestem sam i niewiele mi to przeszkadza albowiem przywykłem do samotności, przeklętej towarzyszki mego życia, niczym do powietrza wdychanego w płuca. Jestem tu już długo, tak długo, że czas przestał mieć dla mnie właściwie jakiekolwiek znaczenie. Zresztą nigdy chyba nie miał, jest on bowiem tylko złudzeniem, w które wszyscy ludzie postanowili uwierzyć. Jestem mordercą. Tego chyba jednak każdy może się domyślić zważywszy na miejsce, w którym się znajduję. Zabiłem młodą kobietę, którą w dodatku jak mi się wydawało kochałem, a potem wyrzuciłem jej ciało do rzeki, uprzednio rąbiąc je siekierą i dzieląc na sztuki. Nikt jednak nie może się domyślić faktu, który znam tylko ja. Przysięgam na wszystkich bogów, jakich poznała ludzkość na przestrzeni wieków, że kiedy patrzyła na mnie, w jej oczach widziałem pożądanie, a na twarzy ekstazę taką samą jak wówczas gdy szaleńczo kochaliśmy się na morskiej plaży. Jednak może okazać się, że moje zaklinanie bogów na niewiele się zda.

„Jesteś niczym, zerem." – Powiedział mi strażnik, kiedy to przywiódł mnie do tej właśnie celi, a w jego źrenicach dostrzegałem chęć zemsty. Łatwo mu było mówić, ale później stwierdziłem, że nie jest to taka straszna obelga, bowiem owe „nic", na które się powołał również pozostaje czymś. Pamiętam, że spojrzał na mnie jak na szaleńca kiedy mu to zakomunikowałem. Nie rozumiał mnie, miałem jednak rację, ponieważ „nic" jest pustką nieistnieniem, brakiem, jednak niedefiniowalnym, jest to otchłań, ale nigdy nie można być do końca pewnym, iż to, co mamy przed sobą jest właśnie nią, bowiem nie można przecież do końca jej dookreślić. Czyż nie jest prawdą stwierdzenie, że kiedy coś jest niemożliwe do zdefiniowania to nie istnieje. Trzeba by też jednocześnie stwierdzić, że nie tylko „nic" nie ma prawa zaistnieć, ale również inne rzeczy, ot chociażby piękno, równie niemożliwe do zdefiniowania jak pustka. Idąc dalej tym szaleńczym tropem okaże się, że świat jest tylko tym, co potrafimy zdefiniować, a więc tak naprawdę nie istnieje on poza nami. Jest tylko w naszych umysłach, bowiem dla każdego z nas jest przecież czymś innym, każdy stwarza własne definicje owej rzeczywistości. Problem w tym że są one dla każdego inne, więc świat jest dla każdego inny. Jeżeli tak jest, to w takim razie wokoło mnie istnieje tylko iluzja, którą sobie stworzyłem we własnym umyśle na tylko moje potrzeby. Podążając za ta myślą dochodzę zawsze do wniosku, iż nikogo nie zabiłem, a raczej tylko uśmierciłem fragment siebie i swych własnych myśli, które stwarzały wokół mnie iluzję świata. Jeżeli jednak mylę się, to wtedy może naprawdę zasługuję na karę… Okazało by się bowiem, że nie jestem samobójcą, lecz mordercą. No tak, to już było, od tego bowiem zaczęliśmy. JESTEM MORDERCĄ…

Mój wywód jest zatem niewiele wart w tej sytuacji. Jest mętny niczym zupa w garnku mojej biednej matki zmarłej jakże przedwcześnie; tak na marginesie to również jest zabawna historia – ona wyskoczyła przez okno kiedy pomyślała iż umie latać – schizofrenia, tak później nazwali to lekarze.

Co się ze mną stanie? To proste, już wkrótce dołączę do mojej ukochanej, gdziekolwiek jest, bo przecież, jeżeli nawet istnieje Bóg, czego bezsprzecznie stwierdzić nie możemy to ona i tak nie trafi do Niego, bo… Te wszystkie święte dogmaty głoszone przez kościół nigdy nie były dla mnie jasne, poprzestańmy na tym, że tam jej na pewno nie ma. Wstaję ze starej jak chyba sam świat pryczy i podchodzę do lustra zawieszonego nad umywalką, patrzę w nie, a mimo tego niewiele widzę. Tylko mięśnie i ścięgna, kości i skórę opinającą to wszystko. W mojej oblubienicy również nie było wiele – najpierw dużo krwi, później znalazłem fragmenty szkieletu i wiele wnętrzności. Jeżeli tym właśnie jest człowiek to ja nie chcę nim być. Patrzę na szklaną taflę i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że krzyczę, widzę na szkle parę skraplającą się niemal natychmiast – zamazującą mój wizerunek. Najchętniej rozbiłbym to odbicie wraz ze szkłem, ale ono tam pozostanie. Uderzam w ten złośliwy, ludzki wytwór i nie odczuwam nic, żadnej satysfakcji, nic. Nie ma bólu mimo tego, że patrzę na krew płynącą po palcach. Szaleństwo. Czy ja jestem szalony? Nie wiem, ale prawie na pewno jestem już martwy. Nienawidzę lustra i jego przeklętej tafli, to wytwór Szatana… Oczywiście należałoby wcześniej ustalić czy on istnieje. Wchodzi strażnik i po raz kolejny pakuje mnie do kaftana krępując najdokładniej jak się da, to on jest szaleńcem, bo nic mnie już przecież nie jest w stanie zatrzymać.

 

 

ROZDZIAŁ 1

– Ukochana Zmarła -

 

Jak to jest możliwe, aby ktoś, kto jak twierdzi kochał pewną osobę był w stanie ją zabić? To chyba odwieczne pytanie w naszej kulturze, na które jednak nie ma żadnej konkretnej odpowiedzi. Zabawne w świecie gdzie śmierć jest tak powszechna mimo tego budzi ona przerażenie, dlaczego tak jest, tego nie wiedzą nawet socjolodzy i filozofowie. Ja znalazłem ją w pustym domu przy Melrose Place. W zasadzie nie musiałem tam wcale jechać, ale mimo wszystko chciałem, byłem już po służbie, mogłem udać się do domu i wypić piwo albo nawet coś mocniejszego w samotności mojego pustego życia bez celów i sensu. Nie zrobiłem jednak tego i skręciłem na Aleję Zbrodni jak nazwaliśmy w wydziale ten rejon. Ktoś rzucił tą nazwą po wcześniejszym obejrzeniu z synem kilku odcinków animowanego Batmana i tak już pozostało. Zajechałem przed budynek powoli obserwując jak technicy z wydziału zabójstw kręcą się niczym mrówki robiąc zdjęcia i szukając śladów. Wszędzie było pełno śmieci – puszki, pudełka i inne niepotrzebne już nikomu przedmioty walały się to tu, to tam, bez celu wyjaśniającego ich zaistnienie akurat tutaj. Pośród tego wszystkiego otoczone fetorem rozkładu i uryny leżały zwłoki – kobieta w wieku około czterdziestu lat – upadek z okna, mężczyzna lat około czterdziestu pięciu – rana postrzałowa w klatce piersiowej leżący wewnątrz mieszkania. Wchodziłem powoli po szerokich drewnianych schodach na górę zastanawiając się co w tym miejscu znajdę, kiedy już tam dojdę, ciężko opierałem się na balustradzie rzeźbionej w roślinne motywy. Chciałem tam wejść, a mimo wszystko ociągałem się ze wspinaczką na górę. Mieszkanie nie było duże, trzy pokoje, kuchnia, łazienka i jedna sypialnia. Było za to pokrwawione. Krew była wszędzie, na ścianach, na podłodze a nawet kilka rudych kropek udało mi się dostrzec na suficie. Kolejny raz ludzie udowodnili, jakimi są bestiami i jak bardzo nienawidzą swych bliźnich i siebie… Samych. Stanąłem niepewnie przed drzwiami kolejnego pokoju – pomieszczenia niewyobrażalnej grozy, skąd tyle posoki skoro był to postrzał.

– Hej, co jest za tymi drzwiami?

– Nie chcesz wiedzieć. – Kiedy odpowiadał wzrok policjanta był niemal zamglony przerażeniem.

Ta odpowiedź powinna mnie ostrzec przed tym co zobaczyłem, skłonić do zastanowienia się, ale nie potrafiłem się już zatrzymać, teraz po prostu myślę, że tak musiało być. Złapałem za klamkę i otworzyłem wejście do horroru. Całe pomieszczenie zachlapane było krwią zarówno starą jak i całkiem jeszcze świeżą, cuchnęło niczym w rzeźni, a hak wkręcony pośrodku sufitu jeszcze potęgował to rzeźnickie skojarzenie. Stalowy przyrząd rudy był od zakrzepłej posoki mordowanych zapewne na nim ludzi. Słodkawy zaduch był nie do zniesienia. W kącie niczym zagubione zwierzę tkwiła natomiast kobieta, wciśnięta w róg pokoju i szlochająca do makabrycznej pustki tego wnętrza. Nie mogłem pojąć, co tak naprawdę tam robiła i dlaczego nikt jej stąd nie zabrał, jakaś litościwa dusza niosąca ukojenie. Ja sam natomiast wybiegłem nie mogąc znieść tego potwornego haka tkwiącego niczym wyrzut pośrodku sufitu i tego tępego spojrzenia niemej kobiety. Obecność haka była tak sugestywna, iż bez trudu wyobraziłem sobie wiszące na nim zwłoki, jednak kim był owy milczący świadek dokonanego tutaj horroru? Stałem tam przez chwile dysząc przerażeniem i rozglądając się bezradnie wokoło, niczym topielec nie rozumiejący że wyciągnięto go już z wody i jest bezpieczny.

– Dlaczego tam jest jakiś cywil?

Kolejny zaczepiony technik policyjny sprawiał wrażenie, iż nie rozumie mojego pytania, dopiero po chwili odparł mój nie do końca wyrażony zarzut odwracając się do mnie powoli niczym automat, któremu już dawno zabrakło energii.

– To nie jest cywil lecz świadek, jest w szoku, nie możemy jej stamtąd zabrać nie stosując przemocy. Czekamy na specjalistę. – Odszedł uważając, że udzielił wystarczającego wytłumaczenia, ta odpowiedź miała wyjaśnić wszystko – a nie tłumaczyła niczego. A może po prostu był już otępiały i znieczulony na takie widoki tak bardzo, iż nie poruszały go one w żadnym stopniu, nie powodowały drżenia serca. Nie wiem czy można pojąc, co dzieje się z umysłami tych ludzi, odwiedzających ciągle nowe miejsca zbrodni będące kolejnymi teatrami tragedii.

Wróciłem tam. Nie mogłem pozwolić żeby została tam gdzie teraz była, wewnątrz tego koszmaru. Siedziała wciąż na wpół leżąc w kącie pokoju na zimnej i kamiennej posadzce. Kiedyś zapewne była tutaj kuchnia lub też łazienka, co tłumaczyło by kamienną podłogę, oczywiście zanim zamieniono ją w ludzką jatkę pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Patrzyła na wszystko nieprzytomnymi, błękitnymi oczami jakby na haku dalej widziała zwłoki, być może kogoś z rodziny albo bliskiego przyjaciela – kogoś za kim się tęskni przez resztę życia. Podszedłem powoli nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, aby jej nie spłoszyć i przyklęknąłem tuż obok delikatnie odgarniając jej włosy i odsłaniając tym samym jeszcze bardziej jej pełne bólu spojrzenie. Twarz miała umorusaną burymi zaciekami a ubranie w nieładzie i w wielu miejscach podarte. Jej źrenice mętnie rejestrowały moją twarz, ale po chwili wydaje się, że w końcu wzrok zogniskował się na mnie i nabrał wyrazu. Pochyliła się w moją stronę… Jej wargi były słodkie mimo wszystko. Kiedy pocałowała mnie poczułem jej język wsuwający się w moje usta.

Odskoczyłem niczym oparzony i wyszedłem… Zostawiłem ją tam, wtedy, właśnie po raz pierwszy zostawiłem ją samą sobie, bo budziła moją odrazę. Nazywam się John Wilhelm Marvell i przysięgam, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak przerażony jak wtedy…

 

Następne kilka dni minęło mi bardzo szybko, tak bardzo, iż teraz nie umiem sobie przypomnieć na czym, ale nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, jakie pozostało po tym pocałunku. Dlaczego? Dlaczego każdy z nas jest gotowy do tak wielkich okropności, tak naprawdę bowiem jesteśmy w stanie dokonać wielu okropieństw w imię jakichkolwiek idei lub też tylko samej chęci. Kimkolwiek jesteś ty, który czytasz me słowa uwierz mi, iż ty również możesz stać się bestią – każdy z nas nią jest, różnica polega tylko na tym, że niektórzy przekonują się o tym fakcie bezpośrednio na sobie, inni tylko obserwują skutki z chorobliwą fascynacją.

Na Merlose mieliśmy niewielki komisariat, w którym mieściło się moje biuro, jak zwykli szumnie nazywać to podatnicy, ja nazywałem to miejsce inaczej – „dziuplą" lub czasem „jamą". Było tu przeważnie zawsze brudno ale jakoś nie znalazłem w sobie nigdy aż tyle mobilizacji żeby podjąć trud uporządkowania chociażby pobieżnie tego miejsca. Smrodu papierosów i tak z resztą nie dałoby się przegnać, może opróżniając zawsze pełną niedopałków popielniczkę i wietrzyć przez tydzień, uznałem jednak ten cel niewart zachodu, tak więc porządek miał tu już nigdy nie zagościć. Pomieszczenie miało coś około kilku metrów kwadratowych powierzchni i było w stanie pomieścić w swoim wnętrzu zaledwie biurko i stolik – dwa metry na dwa na którym znajdowała się jedyna lubiana tutaj przeze mnie rzecz – puzzle, które odziedziczyłem po poprzednim właścicielu pomieszczenia, bliżej mi nieznanym. Mimo, że próbowałem wciąż ułożyć pocięty na milion fragmentów obrazek, już od bez mała kilku lat nie udało mi się jeszcze tego dokonać. Być może moja zdolność postrzegania szczegółów była niewystarczająca aby to osiągnąć.

Ten dzień nie miał należeć do najciekawszych, przede mną bowiem piętrzyła się góra formularzy, których wypełnienie odsuwałem bez przerwy na później, teraz jednak nie prowadziłem żadnej sprawy więc dalsze odwlekanie nie miało sensu. Z beznadzieją w oczach patrzyłem na tony papieru. Nie dane mi było jednakże skończyć ani nawet zacząć tej żmudnej i jakże nudnej pracy, zostałem bowiem wezwany przed oblicze samego „szefa", gdzie po chwili wstępu otrzymałem nową sprawę, którą miałem się zająć. Koszmar z mieszkania na „Alei Zbrodni" powrócił do mnie ponownie w całej swej mrocznej okazałości – miałem oto rozwiązać zagadkę tamtych wydarzeń. Teczka, którą trzymałem w dłoniach paliła mnie niczym żywy ogień…

Jeszcze wtedy wydawało mi się, iż nie pozostaje w tej sprawie do zrobienia wiele, a zacząć powinienem od pogodzenia się z faktem, iż nie potrafię zapomnieć o tym koszmarnym pocałunku. W zamiarze miałem poprowadzić dochodzenie rutynowo ponieważ zbyt długo pracowałem w policji żeby nie wiedzieć, że takie zagadki nigdy nie doczekają się odpowiedzi, jak wiele było w tym myśleniu pomyłek przekonałem się dopiero później, kiedy to nagle… Ale wyprzedzam fakty. Obiecałem sobie tego nie robić. Skąd mogłem wiedzieć, że te kilka kartek trzymanych przeze mnie w dłoniach doprowadzi mnie do największej zagadki mego życia – do śmierci. O ironio, dlaczego już wtedy nie mogłem się domyślić. Ale przecież nie mogłem.

Kilka godzin spędziłem jeszcze na posterunku wypełniając czekające na mnie "od zawsze" formularze i dokumenty, za oknem nieustający szum padającego deszczu mącił mi myśli. One zaś jednostajnie krążyły wokół jednej i tej samej osoby. Kim była? Dlaczego obdarzyła mnie tak makabrycznym pocałunkiem? Co tak naprawdę stało się w tym budynku? Długopis nerwowo kierowany moją ręką krążył po białej kartce papieru niczego sensownego na niej nie zapisując. Wstałem i poprzez zalane deszczem szyby okna patrzyłem na pustą ulicę, była brudna i zniszczona a tego brudu nie był w stanie zmyć nawet czysty deszcz – łzy aniołów jak gdzieś kiedyś przeczytałem, o ile się nie mylę w tomiku współczesnej poezji amerykańskiej. Wiedziałem jednakże, że porównanie to jest już tak wyświechtane, iż nie da rady uznać go za jakiekolwiek novum. Było raczej jak stara dziwka przy piątej alei nie pamiętająca, iż lata świetności w swym zawodzie ma już dawno za sobą i desperacko trzymająca się swojego zajęcia. Patrzyłem na czarny asfalt i myślałem. Nie byłem w stanie przypomnieć sobie jej twarzy, oczami wyobraźni widziałem wszystko, ale w miejscu gdzie powinna być twarz w moich myślach widniała tylko szara, zamazana plama. Może po prostu ona nie miała żadnych osobniczych rysów, niczego co mogło by ją wyróżnić spośród tłumu innych ludzi. Podszedłem do stołu i począłem dopasowywać fragment układanki do już wcześniej ułożonej całości, żeby zająć czymś rozpędzony umysł. Po chwili poirytowany porzuciłem jednak to zajęcie, na blacie biurka dostrzegłem leżący jeden z druków którym miałem się zająć, moja samowolna ręka grubymi gryzmołami wyrysowała na nim litery, litery układały się w wyraz, wyraz brzmiał „dlaczego"…

Chwyciłem płaszcz i wybiegłem z posterunku zakładając go w biegu. „No właśnie" myślałem „za wiele, stanowczo za wiele tu dlaczego".

Szpital nawet nie był daleko, wielkie gmaszysko stało niczym tajemny monolit pośród zrośniętego i zniszczonego parku. Bryła budynku wyraźnie odcinała się od szkarłatu ciemniejącego już nieba, wywołując we mnie jakieś nieokreślone wrażenie niepokoju. Płaskorzeźby pokrywające front potęgowały jeszcze to odczucie, nieokreślone bliżej kształty postaci, jakby średniowiecznych demonów skulonych i cierpiących, wywoływały nieodparte wrażenie chęci ucieczki. „Kto u diabła założył tutaj szpital dla umysłowo chorych?" – Pytałem sam siebie wciąż na nowo. Najpierw była żeliwna, strzelista brama, której skrzydła wznosiły się ku niebu, w taki sam sposób w jaki kiedyś robiły to średniowieczne wierze, otworzyła się z głuchym, metalicznym jękiem przepuszczając mnie dalej do parku.

Żwirowych alejek zapewne nikt od dawna już nie porządkował i sprzątał bo były zaniedbane i nierówne. Główna, najszersza prowadziła do samych wrót zakładu dla psychicznie chorych im. E. Alana Poe. Szedłem zamyślony, słuchając szeleszczącego dźwięku jaki wywoływały moje kroki, a kiedy stanąłem przed drzwiami nagle jakby oprzytomniałem, uniosłem głowę i zamarłem. Pustymi marmurowymi oczami patrzył na mnie olbrzymi anioł, wyciągając w moim kierunku owinięte łańcuchami przedramiona i dłonie. Widok robił wrażenie, mój stłamszony i przemęczony umysł o mało się nie poddał i nie sprawił iż padłem na kolana.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2
– Słodki spokój zapomnienia -

 

– Wybacz mi ojcze, zaprawdę bowiem zgrzeszyłem myślą, mową i uczynkiem.

Klęczę przed nim chociaż wcale nie jest bardziej tego godzien ode mnie, przede mną również ktoś mógłby klękać i ja wtedy słuchałbym jego spowiedzi. Tylko taki jest sens tego rytuału, ludzie od pradziejów chcieli być wysłuchiwani i teraz w końcu mają taką możliwość, dała im ją religia którą wyznają i która jednocześnie wykorzystała bezlitośnie tą potrzebę. Och wy naiwni głupcy i prostaczkowie, czyż naprawdę nie rozumiecie, że nawet jeżeli istnieje sam Bóg to przecież potrafi słuchać beż potrzeby osób trzecich w postaci księży i kapłanów. Czyż naprawdę nie widzicie iż obrażacie Go stwierdzając, iż stworzył świat a nie potrafi was wysłuchać, a może wydaje się wam iż nie potrafi was zrozumieć ?

Patrzę na twarz kapłana i widzę iż nie pozostało w nim już wiele życia, jego organiczna postać ulega już rozpadowi, a cudowna maszyna jakiej przez lata używała jego dusza rozpada się. Przychodzi tu myśląc, iż przynosi mi ukojenie, ale prawda jest całkowicie inna, on przychodzi tu ponieważ odczuwa fascynację, jestem wszystkim tym czego jego religia nauczyła go nienawidzić. Miłosierdzie nie ma tu nic do rzeczy bowiem gdyby nawet nie był kapłanem znalazłby jakiś sposób aby mnie odwiedzić i wysłuchać mojej historii. A może ja jestem wszystkim tym czym on sam chciałby być, może właśnie tak jest. Widzę płomień żądzy w jego oczach i niemą fascynację, pożąda mojej opowieści tak samo jak kochanek pożąda swojej oblubienicy. Ja dam mu to po co przyszedł a on usatysfakcjonowany odejdzie, do czasu aż pożądanie to znów się w nim obudzi. Jestem niczym nierządnica z rozmysłem oddająca swe wdzięki w ręce mężczyzn, w taki sposób żeby wrócili oni już wkrótce, ja też bowiem otrzymuję coś od niego. Nie jest to jednak ukojenie duszy jak się wydaje temu biednemu starcowi w sukni czarnej niczym noc, zaspokaja mój głód, patrzę na niego i wiem iż śmierć, moja odwieczna towarzyszka czuwa nad nim spoza jego ramienia zalotnie do mnie mrugając. Słyszę niemal bicie jego serca i szmer płynącej krwi, ciepło ciała jest dla mnie odczuwalne bardziej niż cokolwiek innego. Pani patrzy na mnie spoza jego pleców, owa kochanka doskonała, moja, całkowicie i bez reszty moja – śmierć.

– Synu aby uzyskać rozgrzeszenie i co ważniejsze przebaczenie musisz wyznać wszystko i wszystkiego żałować, czy jest coś jeszcze czego nie wyznałeś?

Zawsze to samo niby nudna już i nie ekscytująca gra wstępna ale godzę się na to patrząc głęboko w oczy mej kochanki, wiedząc iż już wkrótce podaruje mi w podzięce za me pieszczoty słodki spokój… Spokój jakiego bardzo potrzebuję.

***

 

Przełamując swoje wewnętrzne opory pokonałem wielkie i ciężkie wrota zakładu psychiatrycznego wchodząc do jego mrocznej głębi, niemal zanurzając się w nią. Przez chwilę rozglądałem się po ciemnym holu nie rozumiejąc kontrastu, zdobione monumentalne zewnętrzne kształty budynku całkowicie bowiem kłóciły się z wewnętrzną surowością. Hol był pusty i zimny swoimi bielonymi ścianami, beż żadnego obrazka czy chociażby reprodukcji. Swego czasu byłem w innych ośrodkach tego typu i tamtejsze przytulne wnętrza z ich pastelowymi barwami były czymś całkowicie innym, niż to wszystko co tutaj zastałem. Nie wiedziałem dokąd miałbym się udać, a z dokumentów wynikało iż ta, której poszukiwałem była pod bezpośrednią opieką ordynatora zakładu, tylko gdzie go szukać? Mimo najszczerszych chęci nie znalazłem bowiem niczego co chociażby z wyglądu w najmniejszym stopniu przypominało by recepcję lub izbę przyjęć. Niepewnie rozglądałem się więc dalej dostrzegając nowe szczegóły, ściany były bielone ale najwyraźniej dawno temu gdyż bez trudu dostrzegałem na nich zacieki, jakby wilgoci, które ktoś nieumiejętnie tylko próbował ukryć za pomocą kolejnego wiadra białej farby. Sufit znajdujący się wysoko nade mną był strzeliście wykończony niczym w średniowiecznych katedrach Europy, ale nie dało się nie zauważyć iż tu i ówdzie odpadał tynk odsłaniając czerwień cegieł, szkoda, można by bowiem urządzić tutaj całkiem ciekawe wnętrza. Nagle roznoszone i potęgowane przez echo kroki przywróciły mnie rzeczywistości, sanitariusz wyglądający niczym nierealny upiór szurając nogami w miękkich papciach podążał w kierunku drzwi wyjściowych. Miał włosy w nieładzie i niezwykle bladą twarz, kaftan spinał jego ramiona i całą górną połowę ciała w biały kokon bezpieczeństwa – nie był zatem sanitariuszem.

– Hej ty, dokąd idziesz?

Nie przyszło mi nic mądrzejszego do głowy, chory zatrzymał się i mętnym wzrokiem spojrzał w moim kierunku, potem jakby dostrzegł w mej postaci coś niezwykle ciekawego począł się do mnie zbliżać. Szur, szur, jego miękkie obuwie ciągnęło się po posadzce, zamglone jakby nic niewidzące źrenice wbijały się we mnie niczym sztylety.

– Wiem kim jesteś. – Stwierdził niemal z naiwnością dziecka patrząc mi głęboko w oczy.

Był albinosem, to stąd wynikała jego bladość, jego ciało nie zawierało w sobie niemal wcale ciemnego pigmentu, nawet źrenice miały niesamowity krwawy kolor. Przyglądał mi się z ciekawością godną lepszej sprawy, przechylając głowę z jednej strony na drugą. Byłem w stanie niemal dostrzec jak jego myśli kłębią się w czaszce.

– Widziałem cię już wcześniej, byłeś u mnie, jak spałem ale wyglądałeś inaczej. Inny strój. – To mówiąc dotknął mojego wełnianego płaszcza z dziwnym wyrazem odrazy na twarzy.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo niby co można powiedzieć komuś choremu psychicznie na takie stwierdzenie, wpatrywałem się więc tylko intensywnie w te niesamowite źrenice przepełnione jakby zrozumieniem wszystkiego i niczego, jasnoczerwone studnie obłędu.

– Mówiłem do ciebie, ale nie słyszałeś mnie, było mi potem smutno i dostałem moje lekarstwa, byłeś z tą panią z sąsiedniej celi.

Intonował słowa zupełnie jak dziecko z pewną dozą naiwności i ufności. Drgnąłem na wspomnienie „pani z sąsiedniej celi" a może…

– Gdzie jest ta pani? Pokaż mi… Proszę.

Drgnął i bez słowa ruszył przed siebie uprzednio obróciwszy się w kierunku ciemnego wnętrza korytarza. Szur, szur, szur, jego papcie poczęły przesuwać się po kamiennej posadzce. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że daję prowadzić się w głąb szpitala przez obłąkanego, zresztą czym tak naprawdę jest obłęd. Może się okazać iż ja nie jestem w niczym lepszy ani bardziej zdrowy od mego przewodnika, skoro daje mu się prowadzić w nieznane.

Brnąłem naprzód korytarzem wyglądającym niczym wnętrzności olbrzymiego organizmu, którym miałby być budynek. Nie chciałem tam iść, jednakże mój milczący przewodnik skierował swoje nieporadne kroki akurat tam – w głąb spirali obłędu. Mijałem zatem kolejne stalowe, masywne drzwi wiedząc jednocześnie iż od drugiej ich strony są miękkie i bezpieczne niczym łono matki, z którego wszyscy się wywodzimy. Za nimi obłąkani są w ukryciu przed światem. Za nimi…

– Czy to tu? Dlaczego się zatrzymałeś?

Stał niemal w całkowitym bezruchu, nawet ruchy jego klatki piersiowej podczas oddechu były niedostrzegalne mimo iż miarowe. Patrzyłem na jego koślawą postać skrępowaną długimi rękawami mającymi chronić go przed nim samym. Dlaczego nie podąża dalej? Tylko stoi niczym kretyn bez jakiegokolwiek śladu myśli na twarzy. Coś mruczy. Niezrozumiale.

– Nie ma jej tam. Już jej tam nie ma.

Zbliżam się ku jego bezbarwnej twarzy aby bardziej zrozumieć wypowiadane przezeń cicho słowa i dostaje barkiem prosto w nos. Leżę przygnieciony ciężarem jego ciała łykając słoną krew obficie cieknącą mi z nosa i klnę siarczyście wijąc się jak piskorz.

– Przepraszam, wywróciłem się…

Niemal nie wierzę własnym oczom. Oto stoi przede mną szaleniec z wyrazem twarzy pięcioletniego dziecka, na zewnątrz za szklano – ołowianymi witrażami szumi deszcz, korytarz jest całkowicie pusty choć właśnie taki być nie powinien. Myślę, że to stało się właśnie wtedy, to wtedy zaraziłem się obłędem. Zaraziłem się od albinotycznego, czterdziestoletniego dziecka.

– Jej już tu nie ma. Musisz iść…

Puściłem się biegiem znów wzdłuż drzwi za którymi w bezpiecznych łonach obitych gąbką spoczywa choroba psychiczna czekając na czas kiedy ma zaatakować. Biegłem już nie słysząc słów mego przewodnika.

– …Gdzieindziej…

Jest gruby i poci się obficie wydzielając z siebie intensywną niczym piżmo woń strachu. Za oknem pada wciąż z równą intensywnością deszcz, a nieustanny szum budzi we mnie jakąś wściekłość i drażni zmysły. W gabinecie ordynatora, w którym się znajduję również są bielone ściany i równie nieudolnie ukryte zacieki w rogach pomieszczenia. Nie patrzę na lekarza lecz na duży posąg patrona szpitala stojący za jego plecami, zaglądam głęboko w kamienne oczy dostrzegając tam jakby okruchy myśli, niczym fragmenty szkiełka zalane w betonie. Ich błysk jest zachęcający więc mówię.

– Gdzie jest ta pacjentka?

Wrzask odbija się echem po tym jak trafia do kamiennych uszu ale w marmurowych oczach nie dostrzegam śladów zrozumienia. Ponawiam zatem pytanie, a mój palec zaciska się bezwiednie na spuście pistoletu którego lufa opiera się z kolei na obficie zroszonym potem czole ordynatora.

– Gdzie?

– Jezu nie wiem, uciekła dziś w nocy raniąc pielęgniarza.

– Skąd miała broń?

– Nie miała, odgryzła mu ucho i połknęła. Ona zjadła fragment jego ciała, a ty grozisz mi bronią?

Jezus. On zginął za innych odkupiając przy tym ich winy przy pomocy własnej krwi. Istniał naprawdę co potwierdzają nawet źródła historyczne. Co do okupienia… Myślę że każdy wykupia swe grzechy sam przy pomocy swoich czynów. Myśli w kamiennym obliczu mętnieją tak jak historia syna cieśli, tak iż w efekcie staje się ona opowieścią o mesjaszu. Każdy jest zbawicielem samego siebie albo też świadomie rezygnuje z tej możliwości. Oblicze z kamienia przedstawia poetę nieżyjącego już od dawna, nie może ono być więc świadome wydarzeń w gabinecie ponieważ wykonano je z marmuru. Skupiam zatem i ogniskuje swój wzrok na obliczu grubego lekarza. Psychiatra – doktor ludzkich dusz, wynika zatem z tego, że dusza nie jest niczym innym niż rozsądkiem i równocześnie tworem jakże organicznego rozumu. Naciskam spust aby w fizycznym mózgu lekarza znaleźć i odszukać jego niematerialną duszę. Gdzieś pośród tkanek, fragmentów kości i krwi. Ona musi gdzieś tam przecież być. Wewnątrz kopuły czaszki głęboko ukryta. Naciskam spust jeszcze raz.

PUK, PUK

Dźwięk iglicy uderzającej w pustą komorę z szybkością atakującej kobry. Mój służbowy Glock cal. 9 mm nie jest naładowany, nigdy nie był, wystarczy że go mam. Teraz ordynator śmierdzi czymś czym faktycznie jest – gównem.

– Zadzwonię na policję, już jesteś skończony.

– Dzwoń. Przyjadę i spiszę zeznanie, być może załaduje magazynek żeby je trafnie skontrapunktować.

Wychodzę na dwór. Krople deszczu uderzają mnie w twarz jak miniaturowi bokserzy. Zmywają krew wciąż cieknącą mi z nosa po silnym ciosie obłąkanego albinosa. Podążam przed siebie przebijając kolejne zasłony deszczu i mroku. Nadchodzi zmierzch. Późno już. Bardzo późno…

Nie wróciłem tego wieczora do mojego biura i szczerze powiedziawszy nie miałem tam już chyba nigdy trafić, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało, ogarnęła mnie słodka ułuda biorąca swoje źródło z mej jaźni. Byłem zmęczony, wizyta w szpitalu wyczerpała niemal wszystkie siły mego umysłu, psychicznie byłem wrakiem i można by mnie postawić na szrocie przy Lost Street u Berniego, całkowicie nie do użytku, tyle że ja nie byłem starym kadilakiem. Fizycznie również nie najlepiej, potworny ból głowy rozsadzał czaszkę, ręce mi drżały a w gardle drapało. „Do domu." – Myślałem bez przerwy powtarzając to niby mantrę mego jakże marnego istnienia.

Drzwi do mieszkania otworzyłem jeszcze w miarę normalnie i dopiero później rzuciłem się do biegu, niby maratończyk na finiszu, który spala resztki energii aby na mecie okazać się pierwszym. Whisky była zimna i paliła gardło jak żywy ogień wlewany prosto do żołądka, po pierwszych łykach miałem nawet w sobie tyle siły aby zdjąć płaszcz i szelki z bronią. Przeniosłem się do łazienki żeby się wykąpać po długim dniu pracy, odkręciłem kurek z wodą i wsłuchując się w szum płynącej wody oparłem się o umywalkę. Lustro gapiło się na mnie moją własną twarzą. Oto widziałem czterdziesto pięcio letniego faceta o zniszczonym obliczu straceńca wiedzionego na szafot. Pognieciona koszula i na wpół rozwiązany krawat podkreślał jeszcze marność mojej gęby zarośniętej dwudniowym zarostem o zmętnianych alkoholem błękitnych oczach. To chyba wtedy nauczyłem się nienawidzić ten przedmiot ludzkiej próżności – zawsze szydził ze mnie. Odwróciłem się ze wstrętem ot tego jakże mizernego widoku i począłem ściągać z siebie ubranie aby wejść do zapełnionej już wanny. Pociągnąłem kilka łyków z kwadratowej butelki i zaległem na dnie wanny ze stęknięciem.

Gorąca woda koi moje nerwy i rozwiązuje supły jakie zawiązał na nich cały dzisiejszy dzień, klnę z cicha i pogrążam się w niej niemal po szyję. Jest mi niewiarygodnie wręcz przyjemnie kiedy czuje zapach mydła i płynu do kąpieli, przywołuje on z otchłani mojej wyobraźni obraz nagiej kobiety masującej mi napięte niby rzemienie barki, jest cicho i spokojnie. Bezpiecznie. Odczuwam dotyk jej skóry, smak ust, jak miętowe cukierki. Nie wiem czemu ale zawsze lubiłem kobiety pachnące miętą. Jej usta są właśnie takie, słone i żelaziste. Krwawo rozbite na miazgę i zapewne bolące… Wyję…

Mój Jack Daniel's z hukiem spada na podłogę rozbijając się na drobne kawałki, krwawiąc jasno żółtym trunkiem. Woda wylała się na podłogę rozmywając te plamy. Jest druga w nocy. Zasnąłem…

Wypełzłem na ulicę, niczym Lewiatan – bestia z morza, której przyjście zapowiedział św. Jan apostoł, wciąż pachnąc kąpielą w czystej koszuli i płaszczu. Skończyły się papierosy i whisky, więc musiałem wyjść do sklepu, nie miałem wyboru. Ekspedientka uśmiecha się do mnie, ładnie a bluzka w interesujący sposób opina jej biust. Nie tego mi jednak trzeba. Biorę moje zakupy i idę do parku gdzie otwieram alkohol i paczkę papierosów, zapalam, po czym spijam się niemal do nieprzytomności, ale z drugiej strony w taki sposób abym potrafił wrócić bezpiecznie do domu. Nie zamknąłem drzwi na klucz więc nie mam problemu z ich otwarciem. Nigdy nie zamykam bo nie wiadomo co się stanie zanim wrócę, co z resztą mogłoby mi zginąć? Co można mi ukraść? Starą lodówkę? Zwalam się na łóżko jak kłoda powalona przez drwala zagłębiając się w niebyt. Ogarnia mnie słodki spokój, słodki spokój zapomnienia… Jestem bezpieczny w swym odrętwieniu i nic mi nie zagraża.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3
– Szloch umarłego -

 

Poszedł już sobie, ta rozpustnica chrześcijańskiego świata szybko nudzi się zabawką, jaką dla niego stanowię i wychodzi szeleszcząc sutanną niczym nietoperz błoniastymi skrzydłami. Patrzę tępo na kraty zatrzaskujące się za jego plecami i myślę sobie że już tu nie wróci, nie jest już w stanie znieść więcej, nie ma więcej siły by patrzeć na szatańskiego potwora jakim jestem w jego oczach, mimo to zawsze powraca jak przestępca wracający na miejsce swojej zbrodni. Jakby coś go przyciągało tu właśnie – być może słodki uśmiech śmierci kusi i jego. Nie jest niczym więcej ani niczym mniej niż ja sam, nie zdaje sobie z tego jednak sprawy, biedny głupiec. Odpowiedni bodziec i zapewne okazało by się iż również on zdolny jest do podobnych czynów, których i ja odważyłem się dokonać.

Patrzę w mój nowy nabytek jaki powieszono na ścianie celi i widzę siebie, nie wiem któż wymyślił iż w każdym pomieszczeniu odosobnienia ma wisieć lustro ale zaiste był to wielki człowiek, uczeń chyba samego diabła. Może zakładał że każdy więzień powinien mieć okazje do naplucia sobie samemu w twarz, a może powinien móc dokonać swoistej retrospekcji własnych myśli przy pomocy tego szatańskiego przedmiotu? Zapytał bym go ale nie chce mnie odwiedzić. Zaraz zdejmą mi maskę z twarzy dzięki czemu będę mógł swobodniej oddychać, plastik knebluje me usta tak iż nie mogę wysławiać się wyraźnie no i gryźć a tego wszyscy obawiają się chyba najbardziej od kiedy przyszedł do mnie ten posłaniec szaleństwa jakiś tydzień temu. Drwił ze mnie mówiąc iż napisze me myśli w gazecie przelewając je na papier w pięknej formie, piękno… Czym ono jest? Tego nikt nie wie. Dla każdego przyjęło inną formę. Ja widziałem je w twarzy wykrzywionej grymasem prośby patrzącej wprost w czeluść lufy i… Uśmierciłem ową ułudę. Próbowałem je potem odszukać we wnętrzu mej ukochanej, gdzieś w środku zaraz obok serca ale nie było go tam lub ja nie miałem odpowiedniej wiedzy żeby je znaleźć, więc postanowiłem iż ze mną zostanie na zawsze i umieściłem je wewnątrz siebie. Zjadłem serce mej miłości, aby nigdy mnie nie opuściło i odniosłem porażkę, pozostałem sam jak zawsze, od… Zawsze. Nie potrafię tego zrobić – wygnać samotności. Nie umiem. A ten, ten ktoś twierdził że potrafi zachować piękno na papierowych stronach, szaleniec chociaż to ponoć ja nim pozostaje, został ukarany. On zapewne już nigdy nie będzie uosabiał piękna, pozostanie mu tylko szloch, Cichy szloch na wpół umarłego mężczyzny, który już nigdy nie będzie pisał…

***

 

Nie dane mi było przespać tej nocy snem sprawiedliwego, być może w gwiazdach wszystko już było zapisane i nic nie mogło zatrzymać przeznaczenia? Nawet zatruty alkoholem stan odrętwienia, kiedy to już organizm nie jest w stanie stwierdzić na ile może sobie pozwolić i postanawia się poddać całkowicie i na całej linii. Wstałem, a raczej zwlekłem się z łóżka, kierując swe kroki w światło łazienki, którego nie zgasiłem przed wyjściem do sklepu, szurając bosymi stopami po zalanej wodą podłodze podszedłem do umywalki i spojrzałem w lustro. Boże, jakiś wrak człowieka wybałuszał się na mnie niczym bazyliszek żądny mojego życia. Mogłem mu je oddać gdybym tylko miał świadomość jak to uczynić, i tak było niemal całkowicie bezcelowe i przez to również bezwartościowe…

Brzęk zagrzmiał niemal jak wystrzał z broni palnej, chyba tylko dla mnie, reszta lokatorów spała dalej. Butelka. Chyba rzucona z dużej wysokości albo z daleka. Wyjrzałem przez okno, wystawiając twarz na lekki wietrzyk i mżawkę nocy. Oślepiony niemal całkowicie neonem wiszącym tuż za szybą okna cofnąłem się w głąb mroku mieszkania. Wziąłem płaszcz i wyszedłem. Wziąłem ze sobą też moją służbową broń… To był chyba mój pierwszy błąd… Później było ich jeszcze wiele „a imię ich legion" – jak to ktoś kiedyś gdzieś napisał, nie pamiętałem gdzie. Wielu rzeczy miałem potem nie pamiętać.

Ulice podczas trwania nocy są jakby żywcem wyjęte z surrealistycznego obrazu pijanego artysty. Miasto, które z założenia jest kawałkiem gruntu gęsto zaludnionym istotami stojącymi na samym ostatnim szczeblu drabiny pokarmowej w nocy jest wyludnione i ciche. Jakby chore w tej ciszy i trochę samotne. Nie zakłócałem tej ciszy, skulony szedłem w mrok zaułka szukając tego, który wybudził mnie niemal całkowicie ze snu dźwiękiem tłuczonego o bruk szkła. Nie mogłem go znaleźć, nie ustawałem jednak w wysiłkach. Gdyby ktoś wtedy zatrzymał mnie pytaniem: dlaczego, zginął by zastrzelony z mojego Glock'a i to nie dlatego, iż zatrzymuje mnie mimo mojego pośpiechu, ale dlatego iż kompletnie nie znałem odpowiedzi na tak właśnie zadane pytanie. Dlaczego? Ludzie od setek lat o to pytali. Niemalże od zawsze…

Podążałem niczym drapieżnik nie wiedząc jednak czego właściwie mogę się spodziewać, myślę, że raczej spodziewałem się wszystkiego tylko nie zastanej przeze mnie sytuacji. Było dwóch brudnych i obszarpanych mężczyzn, wiedziałem o tym doskonale, mimo iż tak naprawdę widziałem tylko jednego. Wymierzyłem lufę pistoletu w jego stronę i szukałem kolejnego napastnika. Pierwszy na wpół klęczał, na wpół siedział tuż przy damskiej skórzanej torebce, z której wysypał już chyba całą zawartość …NAPAD RABUNKOWY… sapał przy tym jakby każdy przedmiot był niezwykle ciężki. Nie chciałem strzelać żeby nie niepokoić zbyt wcześnie tego drugiego …ARESZTOWANIE PODEJRZANEGO… Przystawiłem mu lufę do tyłu głowy i szepnąłem.

– Jesteś aresztowany śmieciu.

Odwrócił się ale nie wydal z siebie żadnego dźwięku dzięki czemu gdzieś w głębi dalej słyszałem sapanie i stłumione jęki. Patrzył na mnie jak zwierze zastraszone i sterroryzowane widokiem człowieka. Jęknął. Nacisnąłem spust, a gdzieś zakrzyczał ponuro kruk. …POSTRZAŁ PODCZAS PRÓBY ARESZTOWANIA… Huk był niewiarygodnie potworny. Zostawiłem zwłoki i poszedłem dalej w głąb mroku zaułka przygięty do ziemi, niemal pełzłem.

– Ta pieprzona suka jest całkiem zimna w środku. He He he….

Leżał na niej i sapał komentując swoje dokonania, a kobieta patrzyła pustym wzrokiem przed siebie poza jego głową.

– Całkiem jakby już zdechła…

Podszedłem otępiały ze zgrozy. Nie broniła się. Po prostu leżała. Poddając się miarowemu pompowaniu tego… Dopóki mnie nie zobaczyła.

W dłoniach miała brukowe kamienie, które niemal jednocześnie uniosła roztrzaskując jego czaszkę. Strzeliłem w tą miazgę i mogę przysiąc, że nie było w tym wszystkim, co z niego wypłynęło, absolutnie miejsca na jakiekolwiek myśli. Nic. Zemdlałem. To była ona – znalazłem ją i od tej chwili nic nie miało być takie jak było wcześniej. Brzęczały gdzieś łańcuchy, po ulicach szalała śmierć, a ja ujrzałem ponownie tą twarz, której nie mogłem sobie przypomnieć. Ktoś gdzieś szlochał, wylewał łzy za czymś, co stanowiło o nim samym, może również przegrał.

Budziłem się powoli jakby owe budzenie było moimi ponownymi narodzinami i natychmiast oślepiająca biel zaatakowała moje źrenice, zapach środków odkażających i piękny profesjonalny uśmiech. Uśmiech siostry miłosierdzia. Wybiegła i zostałem sam, mrużąc oczy myślałem o tym, co się właściwie stało, w głowie wciąż mając to sapanie i jęki mężczyzny z zaułka. Coś piszczało miarowo nad moją głową zwiastując każde uderzenie mego serca. Cholera ja żyje. Gdzieś w sali obok ktoś rozpaczliwie płakał za zmarłym. A może to sam nieboszczyk płakał za żywymi. Szloch umarłego niósł się daleko po nieskazitelnie białych korytarzach.

Szpital zawsze budził we mnie jakąś nieokreśloną bliżej fascynacje – miejsce gdzie za wszelką cenę będą ratować twoje życie, nawet jeżeli za chwilę mają cię zabić w imię prawa lub po prostu nie jest ono wiele warte. Nic nie ma znaczenia, wszelkimi środkami pobudzą twoje serce żeby pompowało krew, porażą prądem mózg szukając źródła wszelkich myśli, kimkolwiek byś nie był, cokolwiek byś nie zrobił to i tak musisz żyć. Bo tak chce pan doktor, bo złożył przysięgę dawno już nieżyjącego filozofa i teraz wychodzi z założenia że zawsze ma rację, nie ma też jednocześnie nigdzie indziej miejsca, w którym bardziej odzierano by człowieka z jego człowieczeństwa, tu jesteś maszyną, w której wszystko można naprawić lub w ostateczności wymienić. Taki jest właśnie szpital w moich oczach – twór stworzony przez człowieka dla człowieka, żeby zniszczyć w tobie człowieka udowadniając, że ze wszech miar jesteś tylko biologiczną maszyną.

Długo walczyłem z bielą ścian, która z zapałem usiłowała wypalić mi mózg, obraz bardzo powoli klarował się do postaci niewielkiej izolatki zagraconej sprzętem medycznym z zamkniętymi drzwiami. Izolatki pustej jeśli nie liczyć mojej osoby, pielęgniarka ściągnie mi jednak zaraz na głowę bandę lekarzy i pewnie gliniarzy aż trzęsących się żeby wyjaśnić wczorajsze wydarzenia. Nie miałem ochoty na wyjaśnienia, na nic zresztą nie miałem ochoty, ale z dwojga złego wybrałem ucieczkę. Niewielka szafa nie protestowała kiedy wyszarpnąłem z niej moje schludne wczoraj jeszcze ubranie. Z grubsza rzecz ujmując nie uskarżałem się na nic co mogłoby w poważny sposób uniemożliwić mi ucieczkę schodami pożarowymi. Dobrze że nie byłem ciężki, bo metalowe schodki nie robiły wrażenia solidnych, na alkoholu i tytoniu nie można jednak się zbytnio rozrosnąć a to właśnie były dwie główne substancje utrzymujące mnie przy życiu od dłuższego czasu. Kiedy opuszczałem teren szpitala miejskiego ciemno szare niebo wróżyło deszcz, to miała być chyba jedyna wróżba, która miała się spełnić w moim życiu. Może zresztą lepiej, inne zapewne mogłyby mówić o znacznie gorszych kataklizmach. Brnąłem przez ulice pełne niczego nieświadomych ludzi roztrącając ich, jak kula rozrzucająca kręgle. Protestowali na ogół głośno wyrażając swoją dezaprobatę, kilku nawet rzuciło niewybrednymi epitetami obrażającymi moją na ogół nie żyjącą już część rodziny, ale kiedy się odwracałem nie mieli już odwagi spojrzeć w ponurą maskę będącą obecnie moją twarzą. Spieszyłem się, wiedziałem bowiem z nieomylnością proroka co nastąpi w kolejnych nadchodzących nieuchronnie godzinach, będą mnie ścigać, szukać chociażby po to, żeby wyjaśnić wydarzenia dzisiejszej nocy. Ja natomiast nie miałem ochoty niczego tłumaczyć, ja bowiem chciałem najpierw sam się czegoś dowiedzieć, zrozumieć to wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin. Byłem spragniony tej wiedzy niczym pionier odkrywający kolejny, nieznany jeszcze skrawek lądu, być może tyle właśnie determinacji miał w sobie Leonardo da Vinci kiedy tworzył swoje najlepsze dzieła. Kto wie.

Dopadłem drzwi mieszkania niemal w tej samej chwili kiedy zabrakło mi tchu, a moje ciało postanowiło w sposób zdecydowany powiedzieć mi: „nie" podcinając pode mną kolana. Oparłem się ciężko na klamce drzwi, a kiedy te otwarły się runąłem do mrocznego wnętrza mojego mieszkania jak zrąbany konar wycinanego właśnie dębu. Przed moimi oczami istniała tylko ciemność a serce waliło z niespotykaną dotychczas prędkością, ręką konwulsyjnie szukałem czegoś w kieszeni jakbym tonął i rozpaczliwie pożądał przysłowiowej brzytwy. Próbowałem przetrwać, po raz kolejny przechytrzyć mój własny organizm i oszukać go na kolejnych parę godzin bezcelowego jak na razie życia. Nie byłem jednak do końca pewny czy mi się uda. Głowa niemal pękała z bólu jakby drwal ciosał mi na niej szczapy drewna na opał, przed oczami latały czarne i szkarłatne płatki czegoś… Dziwnego. I cholera nie ułatwiały one widzenia szczegółów otoczenia. Wtoczyłem się na wpół wpadając do wnętrza mieszkania zatrzaskując z hukiem za sobą drzwi jakbym już nigdy nie miał zamiaru go opuszczać. Ból w klatce piersiowej nie ustawał, za mostkiem, mógłbym przysiąc, miałem złośliwego diabła który widłami starał się zatrzymać mi serce. Wpadłem do pokoju i zwaliłem się na fotel pogodzony z losem i oczekujący najgorszego. Nie będzie mi dane oglądać więcej tego ponurego świata wraz z jego pozbawionymi sensu kolejnymi dniami. Wschody i zachody słońca nie będą więcej cieszyć moich zamglonych, jakby pokrytych rybią błoną oczu.

Po chwili wytchnienia wszystko jednak wróciło do normy, jeszcze nie teraz, nie nadszedł czas mojego odejścia, pomyślałem wtedy, że być może gdzieś tam w przestrzeni naprawdę istnieje księga, której kolejne karty przerzuca Bóg czytając o naszym przeznaczeniu. Wstałem chwiejnie i niepewnie stawiając nogi jak golem, cały składający się z gliny z ludzkim sercem w klatce piersiowej. Serce – siedziba ludzkich uczuć, jakże przeciwstawne do rozumu, który teraz był mi o wiele bardziej niezbędny, miotałem się po pomieszczeniach jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. Nie miałem broni, a bez niej byłem niemal bezradny i nagi jak cesarz z bajki Andersena, jak dziecko dopiero co wydane na świat, z cesarza ludzie odważyli się śmiać, ze mnie natomiast już kolejnego dnia nikt nie będzie miał odwagi, ale wtedy jeszcze nie mogłem tego wiedzieć. Ja bowiem nie miałem wglądu w tą tajemniczą, boską księgę ludzkiego przeznaczenia. Do czarnej torby spakowałem parę koszul, jakiś sweter i trochę innych drobiazgów wybranych całkowicie przypadkowo, nie wiedziałem bowiem dokąd się wybieram i co się ze mną stanie. Gdybym wiedział z większą pilnością szukałbym czegoś co mogłoby zastąpić broń i użyłbym jej na sobie. Zaciągnąłem się głęboko papierosem znalezionym w jednej z szuflad komody należącej jeszcze do mojej babci, radując się uczuciem kiedy to moje płuca wypełniają się wonnym dymem zamiast ożywczym tlenem. Spaliłem papierosa. Wyszedłem w nadchodzący wieczór nie wiedząc kompletnie co zrobię ze sobą ani dokąd się udam w trakcie swojej obłąkanej podróży.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4
-…Kimże ja jestem żeby cię oceniać?…-

 

Patrzę jak kraty z ponurym trzaskiem zamykają się przede mną, obserwuję strażnika znad plastikowej maski, który przy pomocy elektronicznego klucza uniemożliwia mi wyrwanie się na wolność. Ale ja nie pożądam jej, to nie ona jest moją panią na wieczność kuszącą mnie swoimi wdziękami jak dziwka na rogu ulicy, to nie jej też będę służył. Zza jego ramienia dostrzegam wąską, bladą twarz mojej dotychczasowej kochanki, jej kruczoczarne włosy okalają niemal idealny kształt jej fizys, błękitne oczy patrzą na mnie ufnie, niemal tak samo jak wtedy kiedy zaglądała nimi w lufę mojego pistoletu wymierzonego wprost w jej serce. Zastanawiam się czy ludzie zamknęli mnie tu aby chronić się przed moim szaleństwem czy też może o nim zapomnieć i żyć dalej w błogim przeświadczeniu o bezpiecznym i całkowicie zdominowanym przez nich świecie. Jak głupie owce tuż po ataku wilka wolą szybko wrócić do normalności i udawać że nic się nie stało, zamiast przeciwdziałać jakoś kolejnym niewątpliwym tragediom. Zamknęli mnie tu, aby później już tylko zabić, w czym zatem lepsi są ode mnie? Czy moja zbrodnia jest większa tylko dlatego iż społeczeństwo nie może zaakceptować punktu widzenia mordercy jakim jestem, jakim się stałem w wyniku ostatnich wydarzeń? Zabiją mnie w ramach kary? Czy może czyn ten należy traktować raczej w ramach ogólnie pojętej zemsty. Oko za oko, ząb za ząb – tak głosiło kiedyś ludzkie i boskie nawet prawo, w zamierzchłych czasach mroku i zabobonu, ale gdzie jest ta delikatna różnica? Czym różni się śmierć wtedy od śmierci teraz? Zabiją mnie zatem z zemsty, za fakt iż ośmieliłem się podnieść rękę na jedno z nich, ale ona nie była jednym z nich nigdy. Ona rozumiała mnie i motywy mojego działania, tą chęć zrozumienia odwiecznej zagadki ludzkości, jako jedyny z pośród ludu miałem odwagę zadać pytanie i jeszcze szukać na nie wyczerpującej odpowiedzi, a ci tępi ludzie nie potrafią tego dostrzec. Nie są zainteresowani żadnymi odpowiedziami na jakiekolwiek zadane czy nie pytania. Wolą być ślepi i głusi, jak larwa żyjąca wewnątrz ziemi nie mająca świadomości istnienia niczego innego oprócz kolejnej grudy gleby w którą zaraz się wgryzie, jak robak… Podły i lichy w prostocie swojej budowy i braku myślenia, a my nie jesteśmy tacy prości, wiem ponieważ widziałem wszystko z czego się składamy. Kiedy ostrze siekiery przechodziło przez kolejne warstwy ciała mej ukochanej miałem okazję dostrzec wszystko to z czego się składamy, tkanki i płyny nie mają już dla mnie tajemnic, cóż z tego jednak skoro istoty człowieczeństwa tam nie ma i należało by szukać jej gdzieś dalej poza fizycznością naszej natury. Nie dokończę jednak mojego dzieła albowiem inni postanowili zabić mnie z zemsty za tą odwagę poszukiwania, zginę jak wielu odkrywców przede mną. Zginę przez zawiść i niezrozumienie moich idei. Zabiją mnie prostaczkowie tacy jak ten strażnik patrzący teraz na mnie z obawą czy aby nie przerwę krępujących mnie więzów kaftana i mimo krat nie przegryzę mu tętnicy szyjnej aby patrzeć jak się wykrwawia. Widzę jak na mnie patrzy, z odrazą i jakąś litością w oczach, głupiec on śmie się nade mną litować, zbiera teraz myśli aby wygłosić jakąś sentencję – złotą myśl, którą postanowił mnie obdarzyć u kresu mej podróży. Cóż mi jednak po niej, moja skrępowana samotność uniemożliwia mi jakikolwiek ruch, nie ma mojej ukochanej, odeszła zostawiając mnie samego z moim Charonem w błękitnym mundurze i moją nienawiścią do niego, którą widzi i która go przeraża.

– Nie wiem czy jesteś chory czy po prostu zdeprawowany. – Zaczyna. – Ale kimże ja jestem żeby cię osądzać?

O żebyś sczezł głupi prostaku i rozpadł się w pył jakim już teraz jesteś. Z mojego gardła wydobywa się pomruk…

***

 

Motel, kiedy otwierałem drzwi do wynajętego pokoju był cichy i zdawał się być ponury mimo kolorowo pomalowanych ścian, ciemne okna niczym oczy umarłego były puste i bez wyrazu, tchnęły grozą potęgowaną jeszcze przez pusty basen nieopodal. Błękitny i całkowicie pusty. Bezwiednie i instynktownie całkiem zachowywałem się niczym ścigane zwierzę, nieco głębiej niż zwykle naciągnąłem na oczy kapelusz i postawiłem kołnierz płaszcza aby osłaniał moją zmizerniałą i dość charakterystyczną twarz. Pokój wynająłem pod fałszywym nazwiskiem, a w recepcji wyjaśniłem iż miałem wypadek za miastem i dlatego nie posiadam żadnego dokumentu tożsamości. Wzrok recepcjonisty poinformował mnie, że nie jest to ani najoryginalniejsza ani nawet najciekawsza opowieść jakiej wysłuchiwał około dwudziestej trzeciej wieczorem. Nie protestował jednak i z iście angielską flegmą podał mi klucz do pokoju.

Wnętrze nie było duże ani przestronne, ale nie o to mi jednak chodziło, było tu cicho i sucho, a deszcz bębniący o szyby okna nie wydawał się już taki straszny będąc wewnątrz. Było też w jakiś sposób przytulnie, na szafce nocnej leżała biblia a na poduszce czekoladka, dostrzegłem ją kiedy już usiadłem w fotelu naprzeciwko okna patrząc na ponury niczym mina grabarza widok miasta. Powoli zapadałem w sen, siedząc na fotelu, obolały i niemal całkowicie niezdolny do czegokolwiek, odchodziłem w niebyt pozwalając sobie na kilka godzin zapomnienia.

Kiedy się obudziłem nie było jeszcze słońca, niebo dalej było czarne i nieprzeniknione. Ja natomiast głodny. Wstałem chwiejnie na nogi sprawiające wrażenie jakby były wykonane z gliny, a nie z mięśni i ruszyłem do drzwi z zamiarem znalezienia jakiegoś automatu ze słodyczami, kiedy to nagle poczułem czyjąś obecność. Przez chwilę postałem trzymając dłoń na klamce i wsłuchując się w ciszę nocy po czym ruszyłem na poszukiwania, powoli i niepewnie. Kiedy tylko przestąpiłem próg uderzyłem w kogoś stojącego albo, co bardziej prawdopodobne, przechodzącego koło moich drzwi, niepozorna i ciemna jak się wydawało postać zachwiała się i szybko mnie mijając już ginęła za rogiem budynku. Była drobna i wydawała się niemal krucha jak szkło a mnie samemu na jej widok zrobiło się ciemno przed oczami, tamten pokój z Merlose Place ponownie ukazał mi się w swej całej jakże okropnej okazałości. Nie byłem zdolny przedsięwziąć jakichkolwiek czynów, byłem jak ślepiec – nagle ociemniały, podczas kiedy jeszcze chwilę temu podziwiał promienie słoneczne, pozostałem bezradny pozwalając jej odejść. Brudna, poszarpana w wielu miejscach sukienka zniknęła z moich oczu, postać nieznajomej rozpłynęła się w mroku nocy podczas kiedy ja pozostałem jak oślepiony na jezdni królik. Powrócił ból i zawroty głowy. Zachwiałem się.

Wróciłem do bezpiecznego wnętrza pokoju bojąc się go opuścić, paliłem papierosa za papierosem tak długo, aż się skończyły patrząc jak mrok nocy zamienia się w blask poranka zwiastującego z kolei dzień. Bałem się, tak bardzo, że nawet nie pamiętałem kiedy ostatni raz czułem taki popłoch, ale musiałem jednocześnie wrócić do miasta, musiałem ją w końcu znaleźć, bo jakoś, tak podświadomie wiedziałem, że nie ma jej już w tym motelu. Była zawsze o krok ode mnie, wyprzedzała mnie bezustannie, a ja w swoim uporze próbowałem ją dogonić nawet nie zastanawiając się co wtedy nastąpi, kiedy ją już uchwycę. Nie miałem planu działania, wiedziałem tylko, że za wszelką cenę muszę unikać własnego mieszkania i okolic posterunku i wtedy to właśnie postanowiłem po raz kolejny odwiedzić mój koszmar. Dzwoniąc po taksówkę trzęsłem się cały z emocji, wrócę na Merlose Place gdzie się wszystko zaczęło, ponownie odwiedzę to miejsce jak zbrodniarz, który przychodzi po raz kolejny na miejsce swojej zbrodni. Jadąc tam wstąpiłem jeszcze do sklepu, obawiałem się że mój trzeźwy umysł może nie dać rady znieść tego co tam ponownie znajdę. Przed oczami nie wiedzieć czemu miałem obraz kamiennego anioła z fasady budynku szpitala dla umysłowo chorych. Tanatos – anioł śmierci wzywał mnie do siebie ale ja nie wiedziałem jeszcze tego i być może dlatego byłem taki bezradny.

Ponurą grozę tej kamienicy miałem już niemal wytatuowaną na wewnętrznej stronie powiek, tak że nie byłem w stanie się z nią rozstać, ale jej prawdziwe oblicze wywoływało u mnie dreszcze. Powoli wspiąłem się na trzy schodki prowadzące do drzwi wejściowych, wtedy otwarte i ziejące, niczym smok ogniem, smrodem uryny teraz były zamknięte na głucho i oklejone policyjną taśmą. Nawet bezdomni nie mieli ochoty przejąć tego miejsca na własność. Ruszyłem na tyły domu i dzięki zardzewiałym schodom przeciwpożarowym po chwili byłem już w mrocznym wnętrzu korytarza. Przedzierałem się przez kolejne warstwy żółto czarnej taśmy, jakbym zrywał pajęczyny olbrzymich pajęczaków żywiących się ludzkim strachem i cierpieniem, tak długo aż stanąłem przed drzwiami. Były zniszczone, wszędzie dostrzegałem kolejne ślady lat ich złego traktowania i na wpół otwarte, chociaż według wszelkich prawideł logiki powinny być zamknięte na głucho. Instynktownie wyczuwałem w tych groźnych wnętrzach czyjąś obecność, jakbym był niemal przekonany, iż w środku kogoś zastanę, kogoś nie do końca przyjaznego mojej osobie, ja natomiast przybyłem tu sam wystawiając się tej złowrogiej obecności na żer. Nie miałem nawet broni. Trzęsącą się ręką pchnąłem te odrzwia oczekując jakiegoś skowytu ze strony zawiasów, nic takiego jednak się nie stało, otworzyły się bezszelestnie ukazując ciemność za sobą. Wszedłem. Mijając kolejne pomieszczenia próbowałem przypomnieć sobie jak wyglądały w świetle dnia, teraz bowiem ktoś, zapewne właściciel, zabił wszystkie okna deskami uniemożliwiając wtargnięcie tu promieni słonecznych. Kiedy moje nogi stanęły w salonie zamarłem. Miałem rację, nie byłem tu jedyną istotą ludzką. Była jeszcze ONA.

Siedziała na podłodze oparta o zniszczone obicie starej kanapy, jak żebrak przy piątej alei, patrzyła wielkimi oczami gdzieś w dal, a w dłoni dzierżyła pistolet. Lufa broni oparta była o jej skroń, dostrzegałem poblask oleju mającego chronić delikatny mechanizm śmiercionośnego przedmiotu i strużki potu na jej skroniach tak wyraźnie jakbym obserwował wszystko z wielu a nie z jednej perspektywy. Nie patrzyła w moją stronę ale chyba zdawała sobie sprawę z mojej obecności, jej wzrok wbity był w kolejne drzwi za którymi oboje wiedzieliśmy co się znajdowało. Powoli, niczym drapieżnik polujący na swą ofiarę ruszyłem w bok trzymając się delikatnej granicy całkowitego mroku panującego w kątach pomieszczenia. Czułem się jak Mojżesz kiedy to otrzymał kamienne tablice, tak samo ja stałem oto przed odpowiedzią na moje pytania, które dręczyły mnie od kilku ostatnich dni. Teraz zrozumiem jak odbywa się ten mistyczny niemal proces przemiany człowieka w bestię, teraz będę być może wiedział jak go również odwrócić. Oddzielała mnie jednak od tego triumfu lufa pistoletu i kula, która w każdej chwili może z niej wylecieć niszcząc bezlitośnie wszystko co napotka na swojej drodze. Ja natomiast niczym kreskówkowy bohater miałem ją zatrzymać. Tyle że ja nie byłem z kreskówki a i do bohatera było mi raczej daleko. Począłem się pocić pod płaszczem, a kapelusz z nieznanych przyczyn zaczął mnie cisnąć w głowę, trzęsły mi się ręce. „Jeśli strzeli…" – Nie potrafiłem dokończyć tego zdania jak skretyniały bachor z przytułku dla bezdomnych sierot. Mimo całej grozy nic nie robiłem, zafascynowany patrzyłem, jak dziewczyna w zniszczonym wnętrzu pokoju przesuwa lufę pistoletu, ze skroni wsuwając ją do ust. Jak kobra obserwuje swoją ofiarę wiedząc, że ta za chwilę zginie, tak ja patrzyłem na jej drgające pod ciężarem broni szczupłe, niemal chude przedramiona. Pokój ten stał się nagle świątynią, ona kapłanką tajemnego misterium, a ja wiernym, który zafascynowany obserwowanym właśnie majestatem samego bóstwa pada na kolana. Myślę, że to właśnie wtedy ona stała się moją kochanką, sam fizyczny akt nie miał tu znaczenia, padłem i ja z łoskotem na kolana. Jej głowa powoli jakby z namaszczeniem odwróciła się w moją stronę.

– Kim jesteś? – Wyszeptała do mnie obserwując mnie uważnie.

Ja dostrzegłem tylko iż wyjęła z ust lufę co zwiększało jej szanse na przeżycie kompletnie ignorując przy tym fakt, iż oparła ją ponownie o skroń.

– Nie wiesz?

Ze zdziwienia otworzyłem szerzej oczy, jak mogła nie wiedzieć kim jestem? To przecież z jej powodu popadałem w obłęd, to ona gnała mnie przez ten koszmar jakim nagle stało się moje życie i nie wie kim jestem? Patrzyłem. Jestem niemal przekonany że w ten właśnie sposób pozostawiłem ją samej sobie po raz drugi – tym patrzeniem, a ona gnana tą samotnością wystrzeliła.

Rzuciłem się w jej kierunku doskonale wiedząc iż jest już za późno, była martwa i nic nie mogło tego zmienić, ani moje łzy, ani pocałunki jej miętowych ust. NIC.

Siedziałem długo w noc obserwując jak z rozbitej czaszki mojej kochanki wypływa krew, piłem i delektowałem się palącym smakiem alkoholu, który sam ze sobą przyniosłem, a kiedy ten się skończył ująłem jej dłonie i zabrałem do miejsca gdzie się poznaliśmy. Kiedy już wisiała na haku wirując z gracją niczym rosyjska baletnica wiedziałem, że to tu powinna być. Nie w szpitalu. Tylko tu. To tak właśnie zostaliśmy kochankami, ja i moja pani – śmierć.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nie przeczytałem w całości. Nie dałem rady.

"uprzednio rąbiąc je siekierą i dzieląc na sztuki"

Jezu, kolejny, który nie wie o istnieniu imiesłowu uprzedniego i bierze się za literaturę...

Liczą się pomysły, a nie poprawność :) Jak w takiej całości znalazłaś jeden błąd to przecież żadna tragedia nie jest. Zaraz przeczytam strażnik666 i zobaczymy, co to za wielkie dzieło. Zawsze trzeba próbować, to co inni sądzą wcale się nie liczy. Zabieram się więc za czytanie ;)

Mam nadzieję, że to był żart, Areocie.

A czemu niby żart? Jak umiesz poprawnie pisać, a w głowie masz zero ciekawych pomysłów to swoją umiejętność możesz sobie położyć na zakurzonej półce  :) lub krytykować innych i niszczyć im życie. ( Ja to w ogóle chyba nie umiem pisać ale przynajmniej sobię poświczę i poczytam jakieś fajne opowiadania) 

O tekście zmuszony jestem powiedzieć... nudziłem się trochę. Nie czuję, żeby to opowiadanko było złe same w sobie, ale nie bardzo dla mnie.

Co do genialnej wypowiedzi Areota, jakoby opinie innych się nie liczyły, głosuję za usuwaniem jego opowiadań. W końcu nie po to, cholera, człowiek pokazuje swoją pracę, by ktokolwiek odważył się wyrazić inną opinię niż "OBOŻĘORGAZMUMYSŁOWY".

Pisze się ZAWSZE dla innych. Jeśli uważasz inaczej, niech to dzieło zostainie w twojej głowie/dysku twardym/szufladzie. Podejście typu: "Hej nie obchodzi mnie co INNI myślą! To jest moja wizja, moja sztuka i ważne, że MI się podoba!" czyni z ciebie palanta.

Nie bierz znowu wszystkiego tak na poważnie. Nie jestem człowiekiem, który mówi że mnie się podoba. Zazwyczaj mnie się totalnie nie podoba to co ja napiszę. Jestem Ci wdzięczny za rady ale sorry trochę trzeba być bardziej miłym. Wiem, że może Ci od początku nie spasowałem ale żyć w ciągłej zawiści nie można.

Pozdrawiam Palant

Nowa Fantastyka