- Opowiadanie: bruce - Jedenaste: Nie przeklinaj mnie!

Jedenaste: Nie przeklinaj mnie!

Pu­bli­ku­ję tak szyb­ko tylko z uwagi na Kon­kurs (edit – wycofałam), bo – jak za­wsze – mam wiele wąt­pli­wo­ści...

Tym razem coś z ro­dzi­me­go po­dwór­ka. Opo­wieść o górze, u pod­nó­ża któ­rej miesz­kam od pra­wie trzydzie­stu lat. :) Część z Gości pod­czas na­szych Zlo­tów od­wie­dzi­ła ją. Kule gradu au­ten­tycz­ne – prze­szli­śmy taką burzę 15 sierp­nia 2008. I oby nigdy wię­cej. Z kolei nazwy wła­sne bo­ha­te­rów (szcze­gól­nie naz/prze­zwi­ska i przy­dom­ki) po­cho­dzą z mojej ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści, także z po­wia­tu bę­dziń­skie­go. :)

Za­pra­szam, dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas i po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Jedenaste: Nie przeklinaj mnie!

Wy­bra­li­śmy z Mar­kiem ten nie­wiel­ki domek tylko dla­te­go, że nie było nas stać na nic lep­sze­go. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie było nas stać nawet na niego, ale ro­dzi­ce uru­cho­mi­li swoje kon­tak­ty, opróż­ni­li konta, wresz­cie, po na­szych usil­nych bła­ga­niach, sprze­da­li dział­ki re­kre­acyj­ne z let­ni­sko­wy­mi dom­ka­mi w miej­sco­wo­ściach wy­po­czyn­ko­wych. Tym spo­so­bem ule­gli­śmy na­mo­wom prze­mi­łe­go pana z biura nie­ru­cho­mo­ści i je­sie­nią 1998 roku, zaraz po ślu­bie, za­miesz­ka­li­śmy w Bę­dzi­nie-Grodź­cu u pod­nó­ża ma­low­ni­czej Góry Świę­tej Do­ro­ty.

Re­mon­to­wa­li­śmy wszyst­ko, bo też wszyst­kie­go tu bra­ko­wa­ło: sieć wo­do­cią­go­wą i ga­zow­ni­czą, wjazd, ogro­dze­nie, okna, drzwi, ścia­ny, pod­ło­gi, dach.

Pie­nią­dze roz­cho­dzi­ły się bły­ska­wicz­nie, a my z za­pa­łem urzą­dza­li­śmy i de­ko­ro­wa­li­śmy, co tylko się dało, wijąc przy­tul­ne gniazd­ko dla nas dwoj­ga.

 

Na po­cząt­ku na­le­ża­ło po­znać bli­żej oko­li­cę, wszak mie­li­śmy tu spę­dzić resz­tę życia. Pew­ne­go dnia uda­łam się na krót­ki spa­cer. Mój wzrok przy­cią­gnę­ły od razu nie­ty­po­we ogło­sze­nia. Po­bli­ski słup nie mie­ścił na­kle­jo­nych na nim ne­kro­lo­gów. Zdu­mio­na na­li­czy­łam ich z trzy­dzie­ści. Co dziw­ne, wszy­scy zmar­li byli w kwie­cie wieku, naj­star­szy miał czter­dzie­ści lat.

Po­grą­żo­na w my­ślach po­szłam do naj­bliż­sze­go skle­pu.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się z uśmie­chem, po czym podesz­łam do re­ga­łu z pie­czy­wem.

– …i do­pie­ro teraz się oka­za­ło, pani ko­cha­na, że bez ślubu żyli! – szep­tem re­la­cjo­no­wa­ła skle­pi­kar­ce jedna z klien­tek. – I ksiądz po­grze­bu nie chce dać! Że oni grzesz­ni­cy! Tak mówi!

– E, jak gro­szem sypną, każdy po­grzeb wy­pra­wi! – wtrą­ci­ła z po­błaż­li­wym uśmie­chem sto­ją­ca obok ko­bie­ta w chu­st­ce na gło­wie.

– No, a znowu tej Ro­kic­kiej, co to wie­cie, panie… – Klientka wymownie spojrzała na mnie, chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że nie zamierza wdawać się w szczegóły przy obcej.

– Tak, tak wiemy, pani Ma­li­now­ska, wiemy – po­twier­dzi­ła sprze­daw­czy­ni.

– Tej Ro­kic­kiej to córka na po­grzeb wpła­ci­ła. Bo mąż nie chciał! Że to niby od niego ucie­kła i po la­sach cho­dzi­ła. Z pi­ja­ka­mi się za­da­wa­ła. Tak mówił.

– Ale żeby nawet na po­grzeb żonie nie wpła­cić. Mitas prze­cież pie­nią­dze ma, bo to gór­nik.

Miej­sco­we plot­ki za­czę­ły wcią­gać mnie coraz bar­dziej, więc teraz dla od­mia­ny prze­szłam do dzia­łu z kon­ser­wa­mi, uda­jąc wiel­kie za­in­te­re­so­wa­nie wy­sta­wio­ny­mi pusz­ka­mi, i na­słu­chi­wa­łam dalej.

– Po­li­cja nie­wie­le mówi – szep­ta­ła si­wo­wło­sa klient­ka, pod­cho­dzą­ca do po­zo­sta­łych.

– Ale każdy wie, co zo­ba­czył ran­kiem Jam­roz.

– Je­chał z pola fur­man­ką i wi­dział ich wszyst­kich. Wszy­ściu­teń­kich! Le­że­li jeden obok dru­gie­go. Tuż pod lasem.

– Nic, tylko ka­pry­śna Do­rot­ka znowu swe hu­mo­ry po­ka­za­ła! – skwi­to­wa­ła ko­bie­ta o krę­pej bu­do­wie ciała. Stała w sza­rym swe­trze, na­rzu­co­nym nie­dba­le na nie­bie­ską su­kien­kę.

– Prze­bi­ci byli ko­na­ra­mi dębów!

– O, jak dęby w tym łap­ska ma­cza­ły, to nic, tylko słowiański Per­kun!

– Świę­ci Pań­scy! – rzu­ci­ła bo­go­boj­nie sprze­daw­czy­ni, prze­że­gna­ła się i nad­sta­wi­ła ucha, kła­dąc szyb­ko za­ło­żo­ne ręce i do­rod­ny biust na la­dzie.

Jedna z roz­ma­wia­ją­cych zmarsz­czy­ła brwi i zde­cy­do­wa­nym ru­chem ręki wska­za­ła, aby pod­nio­sła się i ka­so­wa­ła jej za­ku­py.

– Tam, gdzie serca i usta, mieli wbite za­krwa­wio­ne ga­łę­zie. – Za­afe­ro­wa­na klient­ka, sto­ją­ca naj­bli­żej lady, de­mon­stro­wa­ła na swo­jej bor­do­wej sukni i ciele opi­sy­wa­ne miej­sca.

– Nic, tylko mści­wa Do­rot­ka! – rzu­ci­ła na od­chod­nym spie­szą­ca się pani, za­pła­ci­ła i po­że­gna­ła ski­nie­niem głowy plot­ku­ją­ce grono.

 

Wresz­cie od­wa­ży­łam się wyjść zza re­ga­łów i zbliżyć do roz­ma­wia­ją­cych ko­biet.

– Dzień dobry. Wpro­wa­dzi­łam się nie­daw­no z mężem. Miesz­ka­my pra­wie po są­siedz­ku. Miło mi bar­dzo, je­stem Anna Le­śniew­ska.

– A, to pań­stwo miesz­ka­cie w tym domu po sta­rej La­lec­ce?

– La­lec­ce? – po­wtó­rzy­łam, wy­ba­łu­sza­jąc oczy.

– To takie miej­sco­we okre­śle­nie sta­rusz­ki, która miesz­ka­ła wcze­śniej w pań­stwa domu – po­spie­szy­ła z wy­ja­śnie­niem sprze­daw­czy­ni.

– Na­praw­dę na­zy­wa­ła się Maria Klusz­czyk. Kiedy była mała, jej matka po­wta­rza­ła każ­de­mu: Pa­trz­cie, lu­dzie, jaka ta moja có­recz­ka ślicz­na! Jak la­lecz­ka! No i przy­do­mek przy­warł do niej na całe lata.

– Ro­zu­miem. La­lec­ka – po­wtó­rzy­łam z uśmie­chem. – Nie wie­dzia­łam. Dom ku­pi­li­śmy po­przez biuro nie­ru­cho­mo­ści.

– Jej dzie­ci i wnuki sprze­da­ły po śmier­ci, bo kto by tu chciał miesz­kać? Chyba tylko sza­lo­ny! Mści­wa Do­rot­ka prze­cie ba­bi­nę wy­koń­czy­ła – rzu­ci­ła star­sza ko­bie­ta, ale zaraz na­po­tka­ła groź­ne spoj­rze­nie sprze­daw­czy­ni, więc za­mil­kła i spu­ści­ła oczy.

– No wła­śnie, chcia­łam za­py­tać, kim jest ta­jem­ni­cza Do­rot­ka, o któ­rej panie tak gło­śno opo­wia­da­cie?

Kor­pu­lent­na klient­ka wska­za­ła im­po­nu­ją­cy widok za oknem.

– Macie panie na myśli górę? – Spoj­rza­łam na nie zdu­mio­na i uśmiech­nę­łam się nie­pew­nie. – Góra jest ka­pry­śna i mści­wa?

Pa­trzy­ły spo­koj­nie, przy­ta­ku­jąc.

– Ech, roz­ma­icie lu­dzie po­wia­da­ją… Pani tu nowa, pani nie wie wszyst­kie­go – stwier­dzi­ła ta­jem­ni­czo star­sza klient­ka.

– I niech tak le­piej po­zo­sta­nie – pod­su­mo­wa­ła po­spiesz­nie inna i po­sta­wi­ła swój ko­szyk na la­dzie. Po ska­so­wa­niu pro­duk­tów za­pła­ci­ła i bez po­że­gna­nia wy­szła.

– Czego nie wiem? Co panie macie na myśli? Coś się stało? – do­py­ty­wa­łam.

– Wi­dzia­ła pani ne­kro­lo­gi? Co kilka dni tak samo. Już je tam trud­no po­mie­ścić. Ostat­nio to był praw­dzi­wy pomór! Trzy­na­ście osób! Wszy­scy tego sa­me­go dnia! – za­czę­ła dra­ma­tycz­nym tonem star­sza ko­bie­ta.

– Jak to „wszy­scy”? Zda­rzył się tu jakiś wy­pa­dek? – Po­pa­trzy­łam na nią wstrzą­śnię­ta.

– A skąd! – za­prze­czy­ła. – Nic ta­kie­go, pani ko­cha­neń­ka. Świę­to­wa­li zwy­cza­jo­wo, co roku tak robią, pod Do­rot­ką. Ogni­ska pa­li­li, pili, tań­czy­li. Jak to pod­czas od­pu­stu.

– Od­pu­stu?

– Mie­li­śmy w pa­ra­fii tra­dy­cyj­ny od­pust. Ku czci Świę­tej Do­ro­ty – wy­ja­śni­ła uprzej­mym tonem skle­pi­kar­ka.

– No i za­ba­wa trwa­ła do rana! Kto, co i kiedy tam wy­czy­niał, licho wie! A wcze­snym świ­tem ich tak zna­le­zio­no. Wszyst­kich le­żą­cych na po­la­nie, z ser­ca­mi i usta­mi prze­bi­ty­mi dę­bo­wy­mi ga­łę­zia­mi.

Za­nie­mó­wi­łam, słu­cha­jąc ich opo­wie­ści. Nie­ocze­ki­wa­nie po­czu­łam, jak robi mi się słabo i przed ocza­mi ma­ja­czą dziw­ne cie­nie. Chwy­ci­łam się naj­bliż­szego regału. O mało nie upa­dłam.

– Może wody? – za­pro­po­no­wa­ła sprze­daw­czy­ni.

– Po­pro­szę – wy­ją­ka­łam.

Się­gnę­ła szyb­ko po sto­ją­cy za nią na re­ga­le dzba­nek, na­la­ła i po­da­ła kubek, a ja wy­pi­łam jed­nym hau­stem. Po­mogło. 

– Bar­dzo dzię­ku­ję.

– Może dość już tych opo­wie­ści, pani Ma­li­now­ska – skar­ci­ła sta­rusz­kę, ale ta, z sa­tys­fak­cją wi­dząc moją re­ak­cję, roz­ga­da­ła się na dobre:

– Przy­je­cha­ła po­li­cja, we­zwa­no po­go­to­wie, lecz ni­ko­go już nie od­ra­to­wa­no. Od wielu go­dzin wszy­scy byli mar­twi.

– Ale czemu mieli serca prze­bi­te ga­łę­zia­mi? No i usta? Usta też, praw­da? – upew­nia­łam się, nie dowierzając w ich opowieści.

– Tak, pro­szę pani. I serca, i usta. Do­rot­ka ich za­mor­do­wa­ła, bo ona tak samo zgi­nę­ła – szep­nę­ła zło­wiesz­czo sta­rusz­ka, zbli­ża­jąc twarz do mojej.

Po­bla­dłam.

– Co też pani opo­wia­da – za­prze­czy­łam z nie­pew­nym uśmie­chem.

– Tak za­wsze jest, gdy ktoś zbez­cze­ści Kal­nas Do­rot­kę!

– Kal­nas? – znowu do­py­ta­łam, nie ro­zu­mie­jąc.

– To w sło­wiań­skim zna­czy­ło tyle, co góra.

– Prze­cież mó­wi­my o Górze Świę­tej Do­ro­ty – stwier­dzi­łam cicho. – Czy mam ro­zu­mieć, że świę­ta pa­tron­ka po­bli­skie­go wzgó­rza jest krwa­wym de­mo­nem?

– Cii! – syk­nę­ła za­trwo­żo­na sta­rusz­ka i ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. – Bo jesz­cze usły­szy! Ta góra sięga swymi dzie­ja­mi znacz­nie dalej!

– Jak to?

– Wzgó­rze, po­wia­da­ją, to ko­piec. Zna­czy… kur­han. Po­cho­wa­no pod nim za­mor­do­wa­ną ka­płan­kę sło­wiań­ską. Tu były zloty cza­row­nic! Pło­nę­ły stosy! Mor­do­wa­no przy­jezd­nych! Kal­nas Do­rot­ka po­wsta­ła i co jakiś czas musi mieć po­ży­wie­nie, aby ist­nieć! – opo­wia­da­ła, ni­czym w tran­sie, oży­wio­na sta­ro­win­ka.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać – pró­bo­wa­ła mnie uspo­ko­ić sprze­daw­czy­ni. – Pani Ma­li­now­ska jest wy­raź­nie prze­wraż­li­wio­na.

– Ro­zu­miem. To ka­mień z serca – uśmiech­nę­łam się, wy­kła­da­jąc na ladę za­ku­py.

– Pani już pój­dzie do domu, pani Ma­li­now­ska! – za­rzą­dzi­ła ostrzej­szym tonem skle­pi­kar­ka.

Sta­rusz­ka po­słusz­nie skło­ni­ła się i, mam­ro­cząc coś pod nosem, wy­szła ze skle­pu.

– Stra­ci­ła nie­daw­no męża i trzech synów – wy­ja­śni­ła kor­pu­lent­na klient­ka, spo­glą­da­jąc za nią ze współ­czu­ciem.

– To strasz­ne! Zgi­nę­li w wy­pad­ku? – za­py­ta­łam zdru­zgo­ta­na.

– Nie wia­do­mo. Wy­szli do pracy i prze­pa­dli bez wie­ści.

– Wszy­scy czte­rej?

– Tak. I to w tym samym dniu.

– No, bę­dzie już z pół roku – po­twier­dzi­ła skle­pi­kar­ka.

– Bar­dzo to dziw­ne, co mi panie opo­wia­da­cie. Po­li­cja ich do tej pory nie zna­la­zła?

– Nie. A ko­bie­ci­na, sama pani widzi, roz­trzę­sio­na cał­ko­wi­cie. Bo ani po­grze­bu im wy­pra­wić, ani god­nie uczcić pa­mię­ci nie może. Wie­rzy cią­gle, że jesz­cze wrócą. Ale, jak dla mnie, spra­wa dawno prze­są­dzo­na. Ze­msta Kal­nas Do­rot­ki.

Sprze­daw­czy­ni od­szu­ka­ła w te­le­fo­nie dawne ogło­sze­nia i po­ka­za­ła mi ich wi­ze­run­ki z pla­ka­tów. Smut­ne, po­cią­głe twa­rze, za­my­ślo­ne i jakby nie­obec­ne.

– Po­wia­da­ją, że Do­rot­ka ich też na­pa­dła.

– Panie mnie tu chyba spe­cjal­nie stra­szy­cie tą Do­rot­ką, praw­da? Pew­nie każ­de­go no­we­go miesz­kań­ca tak samo, co? – Pró­bo­wa­łam przy­brać non­sza­lanc­ki ton i ro­ze­śmiać się.

– Oczy­wi­ście! Prze­cież demon Kal­nas Do­rot­ki nie ist­nie­je! – Ko­bie­ty przy­bra­ły sztucz­ne uśmie­chy i po­pa­trzy­ły dziw­nie po sobie.

 

Po ure­gu­lo­wa­niu na­leż­no­ści wy­szłam z za­ku­pa­mi. Mia­łam mie­sza­ne uczu­cia. Jesz­cze raz prze­cho­dząc obok słupa ogło­sze­nio­we­go zer­k­nę­łam na ne­kro­lo­gi. Rze­czy­wi­ście daty zgonu kil­ku­na­stu osób były iden­tycz­ne, ko­lej­nych zresz­tą też, o kilka dni wcze­śniej­sze. Aku­rat mijał mnie star­szy, sym­pa­tycz­ny pan, uchy­la­jąc z sza­cun­kiem ka­pe­lusz, zatem od­po­wie­dzia­łam z uśmie­chem na jego po­wi­ta­nie i za­gad­nę­łam:

– Pięk­na ta Góra Do­ro­ty.

Przy­tak­nął we­so­ło. Wi­dząc jed­nak, że stoję obok ne­kro­lo­gów, od razu spo­waż­niał i dodał szeptem, zbli­ża­jąc się:

– Ale broń Boże, aby ją prze­kląć!

– Prze­kląć?

– Je­de­na­ste przy­ka­za­nie o tym mówi, sza­now­na pani.

– Je­de­na­ste? Nie ma prze­cież przy­ka­za­nia jede…

– Jest, a jakże. Je­de­na­ste: Nie prze­kli­naj jej!

Spo­glą­dał z po­wa­gą i kiwał głową.

– Tak, pro­szę sza­now­nej pani. Kto nie prze­strze­ga, ten długo nie po­ży­je. – Uczy­nił wy­mow­ny gest w stro­nę słupa ogło­sze­nio­we­go, po­kry­te­go gęsto sa­my­mi ne­kro­lo­ga­mi.

– Pani z domu La­lec­ki?

– Tak, miesz­ka­my tam z mężem.

– Bied­na La­lec­ka. Żal ko­bie­ci­ny… – za­czął bia­do­lić, krę­cąc głową.

Otwar­łam oczy ze zdu­mie­nia, lecz sta­ru­szek po­szedł dalej.

– Co to może zna­czyć? – szep­ta­łam do sie­bie pod­czas po­wro­tu.

 

W domu był już Marek.

– Nie uwie­rzysz! – po­wie­dzie­li­śmy pra­wie rów­no­cze­śnie.

– Gro­dziec jest na­wie­dza­ny przez de­mo­na! – do­koń­czy­łam trium­fal­nie pierw­sza.

– Co?

– Nie o tym chcia­łeś mi po­wie­dzieć?

– Nie, skąd! Od­na­la­złem na stry­chu cie­ka­we rze­czy po po­przed­nich wła­ści­cie­lach. Ale, co ty mó­wisz? Skąd przy­pusz­cze­nie, że nasz po­czci­wy Gro­dziec jest prze­klę­ty?

– Nie taki znowu po­czci­wy. I to nie jest żadne przy­pusz­cze­nie. Do­wie­dzia­łam się pod­czas spa­ce­ru.

Po­krót­ce stre­ści­łam mu ostat­nie roz­mo­wy.

– Bred­nie! – Krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Wi­docz­nie mają w zwy­cza­ju stra­szyć no­wych miesz­kań­ców.

– A jak wy­ja­śnisz tyle zgo­nów w tym samym cza­sie? – upie­ra­łam się, choć w duchu przy­zna­wa­łam mu rację.

– Czy ja wiem? – za­sta­no­wił się przez mo­ment. – Może jakiś wy­pa­dek? Albo epi­de­mia?

– Py­ta­łam, ale za­prze­czy­li.

– To tylko do­wo­dzi mojej racji!

– To zna­czy?

– Że na­bi­ja­ją się z cie­bie wi­dząc, jak bar­dzo je­steś na­iw­na.

– Weź prze­stań…

– Rów­nie do­brze mogli ci po­wie­dzieć, że na Gro­dziec spa­dło UFO. Efekt byłby ten sam. – Roz­ba­wio­ny wska­zał mi za­ku­rzo­ne tek­tu­ro­we pudło: – Ja mam coś bar­dziej rze­czy­wi­ste­go.

To po­wie­dziaw­szy, strze­pał nad­miar sza­re­go na­lo­tu, a potem otwarł kar­ton. Wy­cią­gał stare książ­ki, fo­to­gra­fie, pa­mięt­ni­ki.

– Rze­czy­wi­ście była prze­pięk­na. – Spo­glą­da­łam z po­dzi­wem na zdję­cia mło­dej ko­bie­ty.

– Fakt. – Marek rzu­cił okiem i szpe­rał w pudle dalej.

– Po­win­ni­śmy oddać je wła­ści­cie­lom – stwier­dzi­łam, czu­jąc dziw­ny nie­po­kój, jak­bym kogoś pod­glą­da­ła.

– Za­mie­rza­łem to zro­bić zaraz po po­ka­za­niu tobie, ale chyba się nie uda.

– Czemu? Nawet przez biuro nie­ru­cho­mo­ści, w któ­rym zna­leź­li­śmy ten dom?

Marek po­pa­trzył na mnie lo­do­wa­tym wzro­kiem.

– Masz silne nerwy?

– Głu­pie py­ta­nie! – ro­ze­śmia­łam się. – O co ci cho­dzi?

W od­po­wie­dzi włą­czył lap­top i po­ka­zał wy­szu­ki­war­kę.

– Nie ma już tego biura.

– Jak to? Prze­cież dom ku­pi­li­śmy ja­kieś pół roku temu. Splaj­to­wa­ło? Jeź­dzi­li­śmy tam kil­ka­krot­nie i za­wsze było w nim mnó­stwo klien­tów. Miało setki po­zy­tyw­nych opi­nii. – Z nie­do­wie­rza­niem pa­trzy­łam na mo­ni­tor.

– Co dziw­ne, no­wych wła­ści­cie­li też nie mogę na­mie­rzyć.

– Daj, pew­nie coś źle spi­sa­łeś, zaraz sama do nich za­dzwo­nię. – Zde­ner­wo­wa­na po­rwa­łam te­le­fon Marka i po­rów­na­łam hi­sto­rię roz­mów z moimi ostat­ni­mi po­łą­cze­nia­mi.

– Dziw­ne. Nu­me­ry masz po­praw­ne. Nie od­po­wia­da­li? Może cho­rzy? Albo wy­je­cha­li?

– Przy każ­dym był ten sam ko­mu­ni­kat, że nie ma ta­kie­go nu­me­ru – stwier­dził z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Na­bi­jasz się!

– Nie. Na­praw­dę tak było. Sprawdź, jeśli mi nie wie­rzysz.

Kilkakrotnie wybrałam zapisane w telefonie numery do spadkobierców domu kil­ka­krot­nie, lecz efekt był ten sam.

– Prze­pa­dli. – Spoj­rza­łam zdez­o­rien­to­wa­na.

– Naj­wi­docz­niej ta­jem­na góra chce, aby­śmy przej­rze­li te pa­miąt­ki. – Marek z uśmie­chem za­brał się do wer­to­wa­nia sta­rych ksią­żek.

Ja z kolei wzię­łam do ręki pa­mięt­nik. Otwar­łam na przy­pad­ko­wej stro­nie i prze­czy­ta­łam po­bla­dły­mi usta­mi:

– Ta prze… – Za­nie­mó­wi­łam pod wpły­wem wspo­mnień ma­ka­brycz­nych opo­wie­ści ze skle­pu.

– Ta prze­klę­ta góra ode­bra­ła mi wszyst­ko, co ko­cha­łam. Prze­kli­nam cię po sto­kroć, dia­bel­ska Kal­nas Do­rot­ko! Prze­kli­nam! – do­koń­czył za mnie Marek, spo­glą­da­jąc z za­in­te­re­so­wa­niem na za­miesz­czo­ną obok ilu­stra­cję.

Była wy­ko­na­na ko­lo­ro­wy­mi kred­ka­mi. Wśród barw prze­wa­ża­ły czerń oraz czer­wień. Kil­ko­ro martwych osób le­ża­ło na tra­wie u pod­nó­ża Góry Świę­tej Do­ro­ty. Mieli za­mknię­te oczy i wbite w oko­li­cach serc ga­łę­zie z li­ść­mi dębu. W tych miej­scach widać było krwa­we ślady.

– To samo opo­wia­da­ła sta­rusz­ka w skle­pie – wy­szep­ta­łam prze­ra­żo­na.

– Prze­stań. Chyba nie wie­rzysz w te bajki. Po­dej­rze­wam, że wła­ści­cie­le ce­lo­wo zo­sta­wi­li ry­sun­ki, aby nas na­stra­szyć. Sama zo­bacz, w tych książ­kach są takie same ilu­stra­cje. – Marek wska­zał trzy­ma­ne tomy.

Oglą­da­li­śmy zdu­mie­ni.

– Nie po­wi­nie­neś był czy­tać tych zło­rze­czeń! One zwia­stu­ją nie­szczę­ście! Wszy­scy, któ­rzy je wy­po­wia­da­ją, umie­ra­ją bar­dzo szyb­ko śmier­cią tra­gicz­ną.

– Nie bądź śmiesz­na. – Marka naj­wy­raź­niej bawił mój nie­po­kój.

– Mówię po­waż­nie!

– Ja też. I udo­wod­nię ci zaraz, że to je­dy­nie bred­nie sta­rych grodź­czan. Sama zo­ba­czysz. Prze­klę­ta Góra Do­ro­ta! – krzyk­nął nie­spo­dzie­wa­nie.

– Prze­stań!

– Ha! Prze­kli­nam się, prze­kli­nam, góro!

– Pro­si­łam, abyś prze­stał.

– To ty prze­stań robić z sie­bie idiot­kę! – wrza­snął zde­ner­wo­wa­ny.

Za­nie­mó­wi­łam, bo jesz­cze nigdy tak do mnie nie mówił.

– No i co? Prze­klą­łem tę prze­klę­tą górkę! Umrę zaraz tra­gicz­nie? A jed­nak nadal żyję. I nic mi nie jest! Je­steś jak dziec­ko, na­praw­dę…

Krę­cąc głową i stu­ka­jąc się w czoło, od­szedł roz­ba­wio­ny ze sta­rym pu­dłem, by wy­rzu­cić je do po­jem­ni­ka na od­pa­dy.

Wró­cił po kilku mi­nu­tach.

 

Za oknem wy­cho­dzą­cym wprost na ulicę coś gwał­tow­nie stuk­nę­ło.

Wy­bie­gli­śmy z domu. Był już mrok, ale w świe­tle la­tar­ni do­strze­gli­śmy dwa po­waż­nie uszko­dzo­ne sa­mo­cho­dy. Na szczę­ście z po­jaz­dów wy­szli cali i zdro­wi pa­sa­że­ro­wie. Ruch w obie stro­ny zo­stał wstrzy­ma­ny i cze­ka­ją­ce za nimi auta za­brzę­cza­ły klak­so­na­mi.

– Szlag by tra­fił! – wy­dzie­rał się kierowca jednego z uszkodzonych wozów. Na mo­ment ob­ró­cił twarz w na­szym kie­run­ku i zo­ba­czy­li­śmy licz­ne barw­ne ta­tu­aże na wy­go­lo­nej gło­wie oraz szyi, czole i po­licz­kach. – Dia­bli wzię­li tę prze­klę­tą Do­rot­kę! Nie dość, że wy­so­ko, to jesz­cze wszę­dzie zdra­dziec­kie za­krę­ty!

Te­le­fo­no­wa­no z każ­dej stro­ny, nic zatem dziw­ne­go, że wkrót­ce roz­le­gły się sy­gna­ły po­go­to­wia ra­tun­ko­we­go, po­li­cji i stra­ży po­żar­nej. Po ja­kimś kwa­dran­sie po­kie­re­szo­wa­ne auta udało się prze­su­nąć na po­bo­cza, a ruch przy­wró­co­no.

We­szli­śmy do domu.

– Nie­bez­piecz­nie tu – rzu­ci­łam za­my­ślo­na.

– Fakt – przy­znał mi rację Marek. – I tego po­win­naś się oba­wiać, a nie wy­ssa­nych z palca bujd! – pry­cha­jąc po­gar­dli­wie wska­zał ręką miej­sce, w któ­rym jesz­cze przed chwi­lą stało za­ku­rzo­ne pudło ze stry­chu.

Po obej­rze­niu ja­kie­goś filmu w te­le­wi­zji za­czę­li­śmy szy­ko­wać się do spa­nia. Pierw­sza we­szłam do po­ko­ju, za­pa­li­łam świa­tło i krzyk­nę­łam.

Pod ścia­ną stał znowu ten sam kar­ton. Obok na pod­ło­dze le­ża­ły oglą­da­ne już wcze­śniej książ­ki, fo­to­gra­fie i pa­mięt­ni­ki

– Nie wy­nio­słeś go?

Marek pod­szedł i po­pa­trzył ze zdu­mie­niem na po­ka­zy­wa­ne prze­ze mnie za­ku­rzo­ne pu­deł­ko.

– Jaja sobie ro­bisz? – za­py­tał.

– Ja? Prze­cież to ty je wy­no­si­łeś!

– Grze­ba­łaś po ciem­ku w śmiet­ni­ku, żeby je tu przy­nieść i udo­wod­nić swoją rację?

– Co ta­kie­go? Ni­g­dzie nie wy­cho­dzi­łam. Prze­cież razem z tobą oglą­da­łam film.

– No fakt – przy­znał zdez­o­rien­to­wa­ny. – My­śla­łem, że się ze mną dro­czysz. Czyż­bym go jed­nak nie wy­rzu­cił do śmier­ci?

– Moż­li­we, nie wiem. Ale nie zwa­laj winy na mnie!

– Dobra, dobra. No już, prze­stań się bo­czyć.

– Stale to samo. Jak coś ci się nie udaje, za­wsze wina jest po mojej stro­nie!

– Nie je­stem prze­ko­na­ny, co z nim zro­bi­łem… Chyba to przez ten wy­pa­dek – stwier­dził nie­pew­nie.

Po­cho­wa­li­śmy wszyst­ko i uzna­li­śmy, że jutro trze­ba bę­dzie wy­rzu­cić całą za­war­tość kar­to­nu do śmie­ci.

 

Mi­nę­ło kilka ty­go­dni.

Po­wrót do domu z pracy tym razem wy­koń­czył mnie cał­ko­wi­cie. Nie dość, że au­to­bus wlókł się, rzę­żąc przez całą go­dzi­nę, to potem na do­da­tek ze­psuł się dwa przy­stan­ki przed moim i wy­sa­dził nas na ob­la­nym słoń­cem po­bo­czu. Chcąc nie chcąc szłam pie­szo, wspi­na­jąc się chod­ni­kiem na coraz wyżej usy­tu­owa­ne czę­ści Grodź­ca.

 

 

(Góra Świę­tej Do­ro­ty, zwana Do­rot­ką, Wi­ki­pe­dia)

 

– Nie mam już siły – po­wta­rza­łam sobie. Otar­łam pot z czoła i spoj­rza­łam za­łza­wio­ny­mi ocza­mi na ma­ja­czą­ce w od­da­li wznie­sie­nie. – Przekl… – Już chcia­łam zło­rze­czyć na wy­jąt­ko­wo wy­so­ko usy­tu­owa­ną górę, lecz przy­po­mnia­łam sobie ostrze­że­nia sta­rusz­ka oraz pań w skle­pie i przy­gry­złam wargi, po czym ru­szy­łam dalej.

Gdy wresz­cie do­tar­łam do domu, cięż­ko opa­dłam na fotel. Roz­legł się dźwięk te­le­fo­nu. Dzwo­nił Marek.

– Cześć. Ko­cha­nie, wy­obraź sobie, ze­psuł mi się sa­mo­chód. Mu­sia­łem oddać go do me­cha­ni­ka obok firmy. I wra­cam au­to­bu­sem.

– Tylko żebyś zdą­żył. – Spoj­rza­łam za okno. – Nad­cho­dzi burza!

Nie do­cze­kaw­szy się męża, po­spie­szy­łam ofiar­nie na przy­sta­nek z pa­ra­so­lem, gdy tylko zo­ba­czy­łam pierw­sze kro­ple desz­czu na szy­bach.

Pod­czas wy­sia­da­nia miał dziw­ny wyraz twa­rzy. Z po­cząt­ku my­śla­łam, że to przez aferę z sa­mo­cho­dem, jed­nak przy po­wi­ta­niu po­wie­dział roz­go­rącz­ko­wa­ny:

– Wy­bacz, ale muszę cię na mo­ment zo­sta­wić.

– Dokąd się wy­bie­rasz w taką ulewę? – Zdu­mio­na pa­trzy­łam na jego roz­ko­ja­rzo­ne oczy.

– Wpad­nę tylko do zna­jo­me­go i już wra­cam! – za­pew­nił i skrę­cił w bocz­ną ulicz­kę, pro­wa­dzą­cą ku Do­rot­ce.

– Za­bierz pa­ra­sol! – wo­ła­łam za nim.

– Nie, dzię­ki, za­trzy­maj go!

W ule­wie znik­nął mi rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił. Mi­ja­łam słup ogło­sze­nio­wy i mi­mo­wol­nie spoj­rza­łam – za­pła­ka­na ko­bie­ta przy­wie­sza­ła opa­tu­lo­ną w folię kart­kę z wy­raź­nym zdję­ciem męż­czy­zny.

– Za­gi­nął mi brat – po­wie­dzia­ła do mnie roz­pacz­li­wym gło­sem i za­nio­sła się pła­czem. – Wy­je­chał przed­wczo­raj i do tej pory nie wró­cił.

– Bar­dzo mi przy­kro. – Unio­słam nad nią pa­ra­sol. – Po­li­cja już go szuka?

– Tak, od po­cząt­ku, lecz nie wie­dzą nic. – Spo­glą­da­ła na mnie bez­rad­na i za­ła­ma­na.

– Trze­ba być do­brej myśli – pró­bo­wa­łam ją po­cie­szyć.

Po­de­szłam bli­żej do za­wie­szo­ne­go ogło­sze­nia i za­mar­łam. Te ta­tu­aże na twa­rzy i gło­wie za­pa­dły mi w pa­mięć na długo.

– Czy to jest pani brat? – za­py­ta­łam.

– Tak, Wik­tor.

– Ja… Wi­dzia­łam pani brata.

– Co? Na­praw­dę?! Musi pani na­tych­miast opo­wie­dzieć to po­li­cji! – krzyk­nę­ła z en­tu­zja­zmem, wyj­mu­jąc z kie­sze­ni te­le­fon. – Kiedy to było?

– Kilka ty­go­dni temu. O ile do­brze pa­mię­tam, było to wie­czo­rem. Uczest­ni­czył w wy­pad­ku dro­go­wym w po­bli­żu na­sze­go domu. – Wska­za­łam od­le­głe miej­sce.

Ko­bie­ta ze smut­kiem scho­wa­ła apa­rat i po­trzą­snę­ła głową.

– A, wiem, wiem, rze­czy­wi­ście miał tu wtedy stłucz­kę. Jed­nak on za­gi­nął dużo póź­niej. No nic, pójdę już. Cała na­dzie­ja w po­li­cji. Do wi­dze­nia.

Kiedy się od­da­la­ła, spo­glą­da­łam za­my­ślo­na na nią i na por­tret wy­ta­tu­owa­ne­go męż­czy­zny, za­le­wa­ny przez stru­gi desz­czu.

 

Przy­gnę­bio­na wró­ci­łam do domu. Za­su­nę­łam ro­le­ty, za­pa­li­łam świa­tło. Burza przy­bie­ra­ła na sile. Usły­sza­łam dziw­nie brzmią­ce ude­rze­nia. Coś spo­rej wiel­ko­ści ryt­micz­nie wa­li­ło o dach. Unio­słam de­li­kat­nie cześć jed­nej ro­le­ty i za­mar­łam. Na dwo­rze był istny ar­ma­ge­don! Ulicą pły­nę­ła rwąca rzeka, którą pró­bo­wa­ły po­ko­nać ja­dą­ce w dół i górę auta. Woda za­le­wa­ła koła, a one pry­ska­ły sil­nie w nasze okna. Ich ka­ro­se­ria i szyby były jed­nak­że po­rząd­nie znisz­czo­ne przez wy­jąt­ko­wej wiel­ko­ści gra­do­we kule, co sku­tecz­nie utrud­nia­ło jazdę. Rzu­ca­ne przez roz­sza­la­łą wi­chu­rę we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach, ni­czym pi­łecz­ki te­ni­so­we, czy­ni­ły do­oko­ła spore szko­dy.

 

 

 

– Niech szlag trafi tę prze­klę­tą Górę Do­rot­kę! – wrzesz­cza­ła jakaś ko­bie­ta, która po­śli­znę­ła się na mo­krym chod­ni­ku i upa­dła tuż pod na­szym domem.

Szyb­ko po­bie­głam, aby jej pomóc, ale gdy wy­szłam z domu i wyj­rza­łam ponad bramą, nie­zna­jo­mej już nie było. Za to na dwo­rze wszę­dzie do­oko­ła le­ża­ły po­roz­rzu­ca­ne spore kule lo­do­we. Część z nich nadal jesz­cze wi­ro­wa­ła w po­wie­trzu, więc czym prę­dzej scho­wa­łam się do ganku. Nigdy jesz­cze nie wi­dzia­łam tej wiel­ko­ści gradu.

– Prze­klę­ta góra! – Usły­sza­łam gdzieś z boku pod­czas za­my­ka­nia drzwi.

Uchy­li­łam je i słu­cha­łam z na­pię­ciem prze­cho­dzą­ce­go chod­ni­kiem męż­czy­zny.

– Za­wsze ścią­ga na nas naj­gor­sze ka­ta­kli­zmy! Bądź prze­klę­ta, Do­rot­ko! – krzyk­nął i po­pę­dził ku za­trzy­mu­ją­ce­mu się sa­mo­cho­do­wi, wi­docz­nie cze­ka­jąc tu na niego.

– Je­de­na­ste: Nie prze­kli­naj jej! – po­wtó­rzy­łam cicho słowa na­po­tka­ne­go niedawno sta­rusz­ka. Czu­łam dziw­ny nie­po­kój.

Grad wy­raź­nie osłabł. Nie sły­chać już było jego cięż­kich ude­rzeń o drogę, dach i ro­le­ty. Nagle po­tęż­ny huk pra­wie ode­brał mi od­dech.

Otwar­łam znowu drzwi i po­przez ścia­nę desz­czu wyj­rza­łam na ulicę. Sa­mo­chód, do któ­re­go przed chwi­lą wsiadł zło­rze­czą­cy męż­czy­zna, stał nie­opo­dal i cały pło­nął!

– Pio­run ude­rzył! – krzy­czał kie­row­ca in­ne­go wozu.

– We­zwać po­go­to­wie, tam są ranni! – wołał ktoś inny.

– Ga­śni­ce, kto ma, szyb­ko!

Ko­lej­ny błysk i huk. Tym razem wi­dzia­łam roz­świe­tlo­ny bły­ska­wi­cą cały frag­ment ulicy przy na­szym domu.

– Uwaga, drze­wo! – wrzesz­czał ktoś bie­gną­cy z dołu.

Ol­brzy­mi konar, ścię­ty pio­ru­nem, zwa­lił się na pło­ną­ce auto i zmiaż­dżył je, przy­gnia­ta­jąc swym cię­ża­rem, nim kto­kol­wiek zdą­żył pomóc po­szko­do­wa­nym. Krew bry­znę­ła na szyby. Na ga­łę­ziach do­strze­głam liście dębu.

Za­kry­łam twarz rę­ka­mi i roz­trzę­sio­na we­szłam do domu.

– Jaka tra­ge­dia! I skąd tu dąb? Przy samej ulicy? Prze­cież go nie było, gdy się wpro­wa­dza­li­śmy, je­stem tego pewna – mó­wi­łam do sie­bie roz­go­rącz­ko­wa­na. – Co tu się dzie­je?

Znowu przy­po­mnia­łam sobie prze­stro­gę sta­rusz­ka i od­wa­ży­łam się wyj­rzeć na ze­wnątrz. Zde­ner­wo­wa­na pa­trzy­łam na mok­ną­cy przy wor­kach ze śmie­cia­mi kar­ton ze stry­chu. I po­bla­dłam, kiedy przy­szło mi do głowy, że Marek, czy­ta­jąc nie­daw­no frag­ment zna­le­zio­ne­go pa­mięt­ni­ka, także wy­mó­wił prze­kleń­stwo pod ad­re­sem ta­jem­ni­czej góry, a potem wie­lo­krot­nie jesz­cze je po­wta­rzał.

 

Próbowałam się do niego dodzwonić, lecz te­le­fon upar­cie mil­czał. W końcu wy­czer­pa­łam cał­ko­wi­cie apa­rat, a z po­wo­du sil­nej ulewy wy­łą­czo­no prąd i na razie ła­do­wa­nie oka­za­ło się nie­moż­li­we. Prze­kli­na­łam w duchu, że nie mam za­pa­so­we­go power banku. Wresz­cie, nie wie­dząc nawet, kiedy, osu­nę­łam się bez­rad­na na ka­na­pę i za­snę­łam.

Zbu­dzi­ło mnie na­tar­czy­we do­bi­ja­nie się do okna. Zde­ner­wo­wa­na otwar­łam je, uno­sząc także nieco ro­le­tę.

– Słu­cham? – nie­wie­le mo­głam zo­ba­czyć w pa­nu­ją­cym do­oko­ła mroku.

– Dobry wie­czór. Pani Le­śniew­ska? – usły­sza­łam po­waż­ny, męski głos.

– Tak.

– Ko­men­da po­li­cji w Bę­dzi­nie. Czy mo­że­my wejść?

– Do­brze, chwi­lecz­kę – od­po­wie­dzia­łam stru­chla­łym gło­sem.

Za­mknę­łam okno i wpu­ści­łam obu po­li­cjan­tów przez furt­kę oraz drzwi do środ­ka, za­pa­la­jąc parę świec.

Krót­ko i zwięź­le opo­wie­dzie­li mi, że mi­nio­ne­go wie­czo­ru Marek wraz z kil­ko­ma in­ny­mi miesz­kań­ca­mi Grodź­ca do­pu­ścił się po­waż­nych prze­stępstw, do­ko­nu­jąc zbez­czesz­cze­nia oraz czę­ścio­we­go spa­le­nia ko­ścio­ła na Górze Świę­tej Do­ro­ty i krad­nąc stam­tąd cenne przed­mio­ty li­tur­gicz­ne.

 Cała szajka, poszukiwana od lat, została schwytana w trakcie dopuszczania się przestępstwa i obecnie znajduje się w areszcie tymczasowym.

Pa­trzy­łam na nich, jak za­hip­no­ty­zo­wa­na. Nic nie ro­zu­mia­łam. Marek prze­stęp­cą? Zło­dzie­jem i pod­pa­la­czem za­byt­ko­we­go, sie­dem­na­sto­wiecz­ne­go ko­ścio­ła? To chyba jakiś kosz­mar. Do­pie­ro, gdy po­wie­dzie­li mi, że w jego sa­mo­cho­dzie zna­leź­li łupy z tego wła­ma­nia, za­prze­czy­łam sta­now­czo:

– To nie­moż­li­we. Mąż ma ze­psu­ty wóz i zo­sta­wił go w dniu wczo­raj­szym po pracy u me­cha­ni­ka. Wra­cał do domu au­to­bu­sem. Roz­ma­wia­łam z nim, gdy wy­sia­dał.

Po­li­cjan­ci po­pa­trzy­li na sie­bie.

– Kiedy wi­dzia­ła go pani po raz ostat­ni?

– Wczo­raj po po­łu­dniu. Zaraz spraw­dzę na te­le­fo­nie do­kład­ną go­dzi­nę. A, no tak, nie dzia­ła, bo się wy­czer­pał. – Przy­po­mnia­łam sobie.

Jakby za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, znie­nac­ka roz­bły­sło świa­tło.

– Na­resz­cie mogę spraw­dzić – po­wie­dzia­łam, pod­łą­cza­jąc te­le­fon do ła­do­wa­nia. – Zaraz… Kiedy on do mnie dzwo­nił? Chwi­lecz­kę… – Szu­ka­łam roz­pacz­li­wie hi­sto­rii po­łą­czeń, ale z ubie­głe­go dnia nie mia­łam nic.

Obaj wes­tchnę­li i po­pa­trzy­li na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Dajmy już temu spo­kój – stwier­dzi­li pra­wie rów­no­cze­śnie.

– Nie, nie, muszę to zna­leźć. Dziw­ne. Bar­dzo dziw­ne, ale nie mam żad­ne­go po­łą­cze­nia z ubie­głe­go dnia. – Oszo­ło­mio­na prze­su­wa­łam pal­cem ostat­nie roz­mo­wy na te­le­fo­nie. Byłam coraz bar­dziej roz­trzę­sio­na. – No prze­cież dzwo­nił do mnie. Po­bie­głam do niego z pa­ra­so­lem.

– Pa­ra­sol pani mąż miał w ba­gaż­ni­ku – wtrą­cił jeden z nich.

– Pa­ra­sol? Nie­moż­li­we. Marek… to jest… hm… mój mąż nigdy nie wozi pa­ra­so­la.

– Mniej­sza z tym – znie­cier­pli­wił się jeden z po­li­cjan­tów.

– Pani Le­śniew­ska, to nie­ste­ty nie wszyst­ko – po­wie­dział gro­bo­wym tonem drugi.

Usia­dłam i wpa­try­wa­łam się w nich, czu­jąc na­ra­sta­ją­cy strach i trud­ne do wy­ja­śnie­nia, bar­dzo złe prze­czu­cie. Całe moje ciało drga­ło.

– Mamy do prze­ka­za­nia kolejne wie­ści. Jadąc tu otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość z ko­mi­sa­ria­tu, że pani mąż do­ko­nał w aresz­cie sa­mo­bój­stwa.

– Jak? Co? – po­wta­rza­łam te py­ta­nia kil­ka­krot­nie, nie po­tra­fiąc zro­zu­mieć.

– Trwa­ją jesz­cze wy­ja­śnie­nia całej sy­tu­acji, nie wszyst­kie oko­licz­no­ści są w pełni zro­zu­mia­łe – tłu­ma­czył nie­pew­nie jeden, chrzą­ka­jąc co jakiś czas z za­kło­po­ta­nia – ale po­in­for­mo­wa­no nas, że wbił sobie w serce oraz usta krzyż.

– Krzyż? Jaki krzyż?

– Kon­kret­nie jego część. Drew­nia­ny. Wy­jąt­ko­wo duży. Miał za­wie­szo­ny na szyi, choć wcze­śniej go tam nie wi­dzia­no.

– To z pew­no­ścią nie mógł być mój mąż.

W od­po­wie­dzi po­li­cjan­ci po­ka­za­li mi zdję­cia na swo­ich te­le­fo­nach. Po­cho­dzi­ły z mo­men­tu aresz­to­wa­nia, a potem osa­dze­nia w aresz­cie. Wid­niał na nich Marek. Do­dat­ko­wo pro­si­li, abym po­je­cha­ła z nimi do pro­sek­to­rium celem zi­den­ty­fi­ko­wa­nia zwłok.

Sie­dząc w ra­dio­wo­zie, mi­mo­wol­nie przy­po­mnia­łam sobie słowa prze­kleń­stwa, jakie wy­po­wie­dział czy­ta­jąc pa­mięt­nik daw­nej wła­ści­ciel­ki, zna­le­zio­ny na stry­chu na­sze­go domu. I póź­niej­sze, ce­lo­we ich po­wta­rza­nie. Twarz mar­twe­go Marka z usta­mi, ro­ze­rwa­ny­mi ka­wał­kiem wbi­te­go drew­na, była ostat­nią rze­czą, jaką za­pa­mię­ta­łam. Potem stra­ci­łam przy­tom­ność i od­pły­nę­łam.

 

Wśród szu­mią­cych drzew zo­ba­czy­łam grupę ludzi, ba­wią­cych się o zmro­ku u pod­nó­ża Góry Do­ro­ty. Coś mi pod­po­wia­da­ło, że to owi za­mor­do­wa­ni z ne­kro­lo­gów, które do­strze­głam pod­czas pierw­sze­go spa­ce­ru po Grodź­cu. I – że teraz widzę ich jesz­cze ży­wych.

– Prze­kli­na­my cię, Kal­nas Do­ro­to! I co nam teraz zro­bisz, prze­klę­ta de­mo­ni­co?! – krzy­cze­li w dzi­kim opę­ta­niu, pijąc i ba­wiąc się, za­śle­pie­ni i upo­je­ni sza­leń­stwem.

Nagle po­de­szła do nich rosła ko­bie­ta o czte­rech twa­rzach, skie­ro­wa­nych w każdą ze stron świa­ta. Była dużo wyż­sza od do­ro­słe­go czło­wie­ka, do tego po­ru­sza­ła się ocię­ża­le. Ob­le­czo­na tylko w suk­nię z liści i ga­łę­zi, trzy­ma­ła w czte­rech rę­kach ogrom­ne ko­na­ry wy­rwa­nych z ziemi dębów.

Wi­dząc ją, osza­la­ła grupa za­mil­kła.

– To Te­re­ska od “Jacka Or­ga­ni­sty”? – za­wo­łał któ­ryś. – Chodź­że, babo, po­har­cu­je­my!

– Nie, jam Do­ro­ta – za­prze­czy­ła gło­śno wiel­ka ko­bie­ta.

– Bądź prze­klę­ta! – ryk­nę­li wszy­scy i rzu­ca­li w nią po­de­rwa­ne w szale ka­mie­nie. Każdy prze­la­ty­wał, jakby była du­chem, nie czy­niąc jej żad­nej szko­dy. A ona szła dum­nie ku gru­pie pijanych grodź­czan.

– Je­de­na­ste: Nie prze­kli­naj mnie! Oto, co wam zro­bię! – ryk­nę­ła nagle i każ­de­mu wbiła gałąź dę­bo­wą w samo serce oraz w otwar­te z prze­ra­że­nia usta.

A potem nagle od­wró­ci­ła jedną twarz, po­pa­trzy­ła na mnie prze­ni­kli­wym wzro­kiem i ścią­gnę­ła brwi.

 

 

 

Za­czę­łam w pa­ni­ce ucie­kać z ma­ka­brycz­ne­go lasu, ale wszę­dzie do­oko­ła były je­dy­nie okry­te mro­kiem drze­wa. Po­ty­ka­łam się, upa­da­łam i pła­ka­łam, chcąc jak naj­szyb­ciej umknąć pę­dzą­cej za mną ze zdu­mie­wa­ją­cą lek­ko­ścią gro­dziec­kiej de­mo­ni­cy.

Usły­sza­łam w od­da­li silne ude­rze­nie i zo­ba­czy­łam na szczy­cie góry łunę po­ża­ru. Do­ro­ta, ści­ga­ją­ca mnie, wrza­snę­ła dziko i po­gna­ła czym prę­dzej w tam­tym kie­run­ku. Ko­ściół pło­nął, a mocne ude­rze­nia przy­po­mnia­ły o ku­lach gra­do­wych, to­wa­rzy­szą­cych nad­cho­dzą­cej burzy.

– Prze­klę­ta Do­ro­ta! Dia­bel­ska Kal­nas! Niech szlag trafi tę górę! Prze­kli­na­my cię! Dia­bli nam nada­li Do­rot­kę! – sły­chać było zło­rze­cze­nia miesz­kań­ców, do­bie­ga­ją­ce z po­ło­żo­nych po­ni­żej ulic wprost ku uszom po­tęż­nej, roz­wście­czo­nej de­mo­ni­cy, roz­pra­wia­ją­cej się teraz z szaj­ką zło­dziej­ską, plą­dru­ją­cą ko­ściół na wzgó­rzu.

– Prze­klęt… – za­czę­łam, wpa­tru­jąc się w pło­ną­cą w od­da­li świą­ty­nię.

– Je­de­na­ste: Nie prze­kli­naj jej! – po­wie­dział sto­ją­cy koło mnie sta­ru­szek, ten sam, któ­re­go spo­tka­łam nie­gdyś obok słupa ogło­sze­nio­we­go. – Sza­now­na pani po­zwo­li, że po­mo­gę. – Uśmiech­nął się do mnie szar­manc­ko i z uprzej­mym ukło­nem podał dłoń, po­ma­ga­jąc wstać.

Pa­trzy­łam na niego zdez­o­rien­to­wa­na, jak stop­nio­wo prze­mie­niał się w ka­pła­na po­gań­skie­go kultu Góry Do­ro­ty, pa­nu­ją­ce­go na wzgó­rzu przed wie­lo­ma wie­ka­mi. Miał na sobie pro­stą, lnia­ną suk­ma­nę, ob­wią­za­ną w pasie sznu­rem. Po­szedł spo­koj­nym kro­kiem ku ga­sną­ce­mu już po­ża­ro­wi, zręcz­nie wspi­na­jąc się po stro­mym, ka­mie­ni­stym zbo­czu. Z każ­dym kro­kiem uby­wa­ło mu lat, a przy­by­wa­ło siły i wi­go­ru.

– Gdzie ja wła­ści­wie je­stem? Co tu robię? I gdzie Marek? – szep­ta­łam do sie­bie i roz­glą­da­łam się roz­go­rącz­ko­wa­na. – Marek nie żyje! Miał serce i usta prze­bi­te dębem. Przez tę de­mo­nicz­ną Do­ro­tę stra­ci­łam męża! – wo­ła­łam za­pła­ka­na, gdy za­czę­łam sobie wszyst­ko przy­po­mi­nać.

Nagle przy­szło olśnie­nie.

– Jeśli wi­dzia­łam ba­wią­cych się tu, za­mor­do­wa­nych przed mie­sią­ca­mi ludzi, i nawet ich śmierć, a potem pożar ko­ścio­ła na wznie­sie­niu, może czas w jakiś nie­zro­zu­mia­ły spo­sób cof­nął się i nie jest jesz­cze za późno. Tylko, z dru­giej stro­ny, dla­cze­go czas miał­by prze­nieść się wraz ze mną wstecz? – mó­wiąc na głos, roz­glą­da­łam się do­oko­ła.

 

Drogą ku ko­ścio­ło­wi na szczy­cie góry szli po­wo­li lu­dzie z opusz­czo­ny­mi smut­no gło­wa­mi. Pod­cho­dząc bli­żej mnie pod­no­si­li je, a ja roz­po­zna­wa­łam ko­lej­ne osoby. Naj­pierw do­strze­głam wy­ta­tu­owa­ne­go męż­czy­znę, który uczest­ni­czył w ko­li­zji dro­go­wej, a póź­niej za­gi­nął w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Pa­trzy­łam także w bez­na­mięt­ne oczy pięk­nej ko­bie­ty, któ­rej twarz wi­dzia­łam wcze­śniej na fo­to­gra­fiach za­ku­pio­ne­go domu, przy­nie­sio­nych ze stry­chu w kar­to­no­wym pudle. Przy mnie zmie­ni­ła się w sta­rusz­kę.

To La­lec­ka – po­my­śla­łam ze smut­kiem.

Ro­zu­mia­łam, że idzie na pewną śmierć z rąk mści­wej Kal­nas Do­ro­ty.

Zo­ba­czy­łam rów­nież nie­zna­jo­mą, która upa­dła na chod­nik przy moim oknie pod­czas gra­do­wej burzy. I męża oraz trzech synów pani Ma­li­now­skiej.

Or­szak idą­cych po­wo­li osób był długi i przy­gnę­bia­ją­cy. Za­uwa­ży­łam ich od­mien­ne stro­je, fry­zu­ry, gesty. Nie­któ­rzy przy­po­mi­na­li mi śre­dnio­wiecz­nych ry­ce­rzy, damy dwo­rów kró­lew­skich, re­ne­san­so­we po­sta­cie z ksią­żek, ba­ro­ko­we nie­wia­sty i ich wiel­bi­cie­li, dzie­więt­na­sto­wiecz­nych ro­bot­ni­ków…

Czy tutaj rze­czy­wi­ście za­bi­to tyle osób? – prze­mknę­ło mi przez myśl. Tylu ludzi nie­na­wi­dzi­ło tej góry?

 

Po­wo­li wsta­wał świt. Popatrzyłam na osiedla i za­czę­łam poj­mo­wać, że za mną wzno­si się Kal­nas Do­rot­ka, ale i ja, sto­jąc u jej pod­nó­ża, spo­glą­dam w dół na od­le­głe ulice, domy i skle­py, po­nie­waż znaj­du­ję się rów­nież na po­tęż­nej górze.

– Więc to jest ów kur­han? Ko­piec Do­ro­ty, o któ­rym wspo­mi­na­li miesz­kań­cy? – py­ta­łam samą sie­bie. – Do­rot­ka jest górą, po­wsta­łą na innej, znacz­nie star­szej i dużo więk­szej górze. Cały Gro­dziec jest jed­nym, wiel­kim wznie­sie­niem!

Pa­trzy­łam, jak za­hip­no­ty­zo­wa­na na świa­tła mkną­cych po uli­cach sa­mo­cho­dów, da­le­ko, tam, w dole, kilka ki­lo­me­trów ode mnie.

 

 

A oto nagle czas znowu cof­nął się, teraz do po­cząt­ku po­wsta­nia na tym te­re­nie pierw­szej cy­wi­li­za­cji. I cały kra­jo­braz dia­me­tral­nie się zmie­nił.

Znaj­do­wa­łam się, na rów­ni­nie, wśród pól. Za mną ciem­nia­ła w od­da­li wiel­ka połać lasu, lecz do­oko­ła wi­dzia­łam je­dy­nie skiby ob­sia­ne zbo­żem. Lu­dzie, spo­koj­nie upra­wia­ją­cy rolę, mi­ja­li mnie, jak­bym była nie­wi­dzial­na i taka rze­czy­wi­ście się po­czu­łam. Ob­ser­wo­wa­łam ich, lecz oni mnie nie. Trwa­ły aku­rat żniwa, czas zbio­rów tego, co dała zie­mia. Po­ma­ga­li wszy­scy, nawet star­cy i dzie­ci. Rzecz jasna, głów­nie do­ro­śli w sile wieku zaj­mo­wa­li się naj­cięż­szą pracą. Wozy, cią­gnię­te przez konie i woły, po­kry­te były ścię­ty­mi i do­brze już wy­su­szo­ny­mi, ogrom­ny­mi snop­ka­mi. Zło­ci­ste i pełne zia­ren, do­wo­dzi­ły do­bre­go roku, jakim hojni bo­go­wie na­gro­dzi­li tu­tej­szą lud­ność. Po do­tar­ciu do domów, w sto­do­łach cze­ka­ło wie­śnia­ków młó­ce­nie do­rod­nych kło­sów.

Mimo po­zor­ne­go spo­ko­ju, wy­czu­wa­ło się w po­wie­trzu jakiś nie­po­kój, zbli­ża­ją­cą się zmia­nę, nagły zwrot i nie­unik­nio­ny kres pa­nu­ją­ce­go na­stro­ju.

Ku la­so­wi pę­dzi­ła polną drogą młoda ko­bie­ta, roz­pacz­li­wie wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi i po­ty­ka­jąc się co jakiś czas o wy­sta­ją­ce ka­mie­nie. W skrom­nym odzie­niu, takim samym, jakie no­si­li zjeż­dża­ją­cy z pól rol­ni­cy, wy­glą­da­ła na miej­sco­wą, a jed­nak ani ona na nich, ani też oni na nią nie zwra­ca­li żad­nej uwagi.

Po­sta­no­wi­łam przyj­rzeć się jej bli­żej i po­bie­głam w ślad za nie­zna­jo­mą.

– Rek­tio, świę­ta bo­gi­ni borów, uli­tuj się nade mną, twą czci­ciel­ką! – krzy­cza­ła ko­bie­ta, roz­po­czy­na­jąc ry­tu­al­ny ta­niec po­środ­ku na­po­tka­nej na skraju lasu po­la­ny. Wi­ro­wa­ła tak, z unie­sio­ną głową i twa­rzą, skie­ro­wa­ną ku niebu, pła­cząc i śmie­jąc się na prze­mian. Roz­pusz­czo­ne włosy ota­cza­ły całe ra­mio­na i za­plą­ty­wa­ły się o dło­nie, wy­ko­nu­ją­ce nie­ty­po­we ruchy, przy­po­mi­na­ją­ce spo­sób po­ru­sza­nia się węży. Z prze­ra­że­niem do­strze­głam kil­ka­na­ście żmij, wi­ją­cych się u stóp ka­płan­ki.

Sza­le­ją­ca po po­la­nie ko­bie­ta wbie­gła do po­bli­skie­go za­gaj­ni­ka i skie­ro­wa­ła się ku rzeź­bie, przy­twier­dzo­nej do wy­so­kie­go dębu. Rzeź­ba uka­zy­wa­ła bo­gi­nię, ma­ją­cą czte­ry iden­tycz­ne twa­rze. Przy­po­mi­na­ła mi de­mo­ni­cę Do­ro­tę, do­strze­żo­ną nie­daw­no w ciem­nym lesie, która do­ko­na­ła ma­so­we­go mordu, a potem ści­ga­ła także mnie. Nie­daw­no? Hm. Skoro czas cof­nął się do dru­gie­go ty­siąc­le­cia przed naszą erą, kiedy pa­no­wa­ła tu kul­tu­ra łu­życ­ka, po­win­nam ra­czej są­dzić, że było to całe wieki póź­niej.

 

 

Ka­płan­ka bo­gi­ni do­strze­gła zbli­ża­ją­cy się za­chód słoń­ca.

– O, świę­ta Rek­tio, nad­cho­dzi pora twego uła­ska­wie­nia i prze­bła­ga­nia. Czas na co­tygodniową ofia­rę, skła­da­ną w twym świę­tym gaju. Mój lud prosi cię o czu­wa­nie za­wsze i wszę­dzie, hojne dary, wspar­cie i opie­kę na dal­sze…

– Nie! – prze­rwał jej nagle wy­so­ki męż­czy­zna, sta­jąc po­środ­ku za­gaj­ni­ka. – Nie bę­dzie wię­cej ofiar!

Tań­czą­ca ka­płan­ka przy­sta­nę­ła i spoj­rza­ła na niego nie­przy­tom­ny­mi z po­cząt­ku ocza­mi.

– Dziadź­ka nie wie, co mówi jego plu­ga­wy język – stwier­dzi­ła ostrym tonem, marsz­cząc brwi.

– Wiem bar­dzo do­brze. – Pa­trzył nadal tak samo, ści­ska­jąc pię­ści.

– Dziś kolej Dziadź­ki. Ofia­ra musi być zło­żo­na! Gdzie koń?

– Nie oddam konia. To mój jedyny! We wsi są tylko dwa. Nie dam! 

– No to w za­mian dzie­cię.

– Nie!

– Za­nie­chaj, bo nas wy­tra­ci! – Na męż­czy­znę wpa­dła znie­nac­ka roz­dy­go­ta­na ko­bie­ta w chu­st­ce na gło­wie. Cięż­kie dy­sze­nie wska­zy­wa­ło, że bie­gła za nim całą drogę. – Oddaj bo­gi­ni lasów, co na­ka­za­no, bo naszą ro­dzi­nę wy­tra­cą!

– Nie tym razem! – ryk­nął nagle obok inny męż­czy­zna. – Ja z Dziadź­ką! Od­ma­wia­my skła­da­nia krwa­wych ofiar!

– Gołka z Dziadź­ką? – zdu­mia­ła się ka­płan­ka, pa­trząc na obu męż­czyzn.

– Goł­cy­na też! – wrza­snę­ła ko­lej­na ko­bie­ta, po­da­jąc dłoń uśmiech­nię­te­mu Gołce.

– I Klu­pok za nimi! – krzyk­nął trze­ci wie­śniak, spo­glą­da­jąc od­waż­nie.

– Lu­dzie, czy nie ro­zu­mie­cie, nasza wiara wy­ma­ga ofiar… – pró­bo­wa­ła spo­koj­niej tłu­ma­czyć dłu­go­wło­sa ka­płan­ka, lecz prze­rwa­ła jej ko­lej­na ko­bie­ta, wcho­dzą­ca mię­dzy nich i krzy­czą­ca:

– Ja, Haź­bi­ta, po­wia­dam wam, teraz albo nigdy! Sprze­ci­wi­my się i po­ko­na­my ją!

Za przy­by­łą wy­rósł wiel­ki tłum miej­sco­wych wie­śnia­ków. Jedni prze­krzy­ki­wa­li dru­gich:

– Nie dam, nie dam!

– Dzie­wec­ka do­brze prawi!

– Jopek woły scho­wał i też nie da!

– Nikt już nie da zwierząt, ni dzie­ci! Dość krwa­wych ofiar!

– Do­brze gada Stu­li­dub­ka!

– Mi­lo­wian córkę naszą za­mknął i nie po­świę­ci na ofia­rę! – Jakaś wy­jąt­ko­wej urody ko­bie­ta wkro­czy­ła także na śro­dek.

Jej rysy przy­po­mi­na­ły mi nie­daw­no oglą­da­ne zdję­cie… Tyko co to było? I kto na nim wid­niał?

La­lec­ka – po­my­śla­łam i spoj­rza­łam onie­mia­ła.

Nadal ob­ser­wo­wa­łam całe zaj­ście z boku, nie­wi­docz­na dla ni­ko­go.

– Czy chce­cie, nie­szczę­śni, zwró­cić prze­ciw wsi gniew samej bo­gi­ni Rek­tii, pani wody i lasów? – py­ta­ła dłu­go­wło­sa opie­kun­ka gaju. – Wy­schną rzeki i to ży­cio­daj­ne źró­dło wraz z nimi. – Wska­za­ła ręką miej­sce po pra­wej stro­nie, gdzie istot­nie sły­chać było chi­chy szmer pły­ną­cej wody. – Lasy nie dadzą już zwie­rzy­ny ni owo­ców, a pola co­rocz­nych plo­nów. Słoń­ce zaj­dzie i mrok otuli cały świat. Po­mrze­my wszy­scy. Tego chce­cie?

– Nie wie­rzy­my ci! Łżesz!

– Krwa­we ofia­ry są po­trzeb­ne, zro­zum­cie, lu­dzie! – za­czę­ła za­wo­dzić przej­mu­ją­cym gło­sem. – Dzię­ki nim ży­je­my i bo­go­wie nas wspie­ra­ją.

– Tedy muszą za­cząć wspie­rać ina­czej, bez mor­do­wa­nia zwie­rząt i dzie­ci! – ryk­nął Dziadź­ka.

– Konie dają nam pracę i plony, są po­trzeb­ne każ­de­mu. Dzie­ci także. To nasze ziar­no, które wyda po la­tach nowy plon – po­parł go Klu­pok.

– Nie damy ich wię­cej! Nie­do­cze­ka­nie! – wrzesz­cze­li znowu wszy­scy.

– Ścią­gnie­cie takim spo­so­bem ze­mstę Rek­tii. Nie czyń­cie tego, za­kli­nam was! Daj­cie jej żywą ofia­rę! – bła­ga­ła ko­bie­ta, prze­sła­nia­jąc swoim cia­łem czte­ry twa­rze bo­gi­ni.

– A, damy, damy!

Gniew, furia i dzi­kie żądze opa­no­wa­ły ich twa­rze i serca. Pod­bie­gli do niej, po­chwy­ci­li za ręce.

– Chodź­że, Do­ro­to, sko­roś taka pewna cze­ka­ją­cej nas ze­msty, sama złóż się w ofie­rze bo­gi­ni! Wten­czas za­ła­go­dzisz jej gniew i uchro­nisz nas przed nie­chyb­ną zgubą.

Na dźwięk tego imie­nia spoj­rza­łam zdu­mio­na na prze­stra­szo­ną ka­płan­kę.

– Co ro­bi­cie? Po­sza­le­li­ście?! Nie! Lu­dzie, nie! Uwol­nij­cie moją córkę! Puść­cie ją! – wy­dar­ła się jakaś sta­ro­win­ka, wpa­da­jąc do za­gaj­ni­ka i roz­pacz­li­wie ma­cha­jąc rę­ka­mi.

– Matko… – za­czę­ła sła­bym gło­sem Do­ro­ta.

Było jed­nak za późno. Sta­rusz­ka do­pa­dła do niej, lecz silne ra­mio­na mę­skie od­trą­ci­ły ją, rzu­ca­jąc na po­bli­skie drze­wa. Ka­płan­kę prze­bi­to bły­ska­wicz­nie mie­czem z brązu w oko­li­cach serca oraz otwar­tych z prze­ra­że­nia ust, i po­rzu­co­no w świę­tym gaju, na od­chod­nym plu­jąc z im­pe­tem na jej do­go­ry­wa­ją­ce ciało. Las szyb­ko opu­sto­szał. Nad umie­ra­ją­cą le­ża­ła je­dy­nie pła­czą­ca matka. Miecz prze­mie­nił się w dąb.

Oglą­da­łam te sceny zdru­zgo­ta­na i cał­ko­wi­cie wstrzą­śnię­ta.

– Na cóż mi żyć teraz, skoro cie­bie, córko uko­cha­na, już nie ma? – po­wta­rza­ła, jak w tran­sie, pła­czą­ca sta­ro­win­ka.

Nie­spo­dzie­wa­nie strasz­li­wy huk roz­darł po­wie­trze i za­trząsł całym borem. Dąb, na któ­rym wid­nia­ła rzeź­ba bo­gi­ni, roz­darł się na wiele czę­ści, a te wraz z prze­mie­nio­nym mie­czem za­czę­ły wzla­ty­wać i wi­ro­wać nad za­gaj­ni­kiem. Głowa świę­tej Rek­tii z czte­re­ma twa­rza­mi upa­dła i po­to­czy­ła się wprost ku za­mor­do­wa­nej ka­płan­ce. Do­ro­ta po­ru­szy­ła się nie­znacz­nie, po czym unio­sła część ciała i po­pa­trzy­ła do­oko­ła, ob­ra­ca­jąc swo­bod­nie głowę kilka razy, jakby była przy­twier­dzo­na do wi­ru­ją­ce­go koła, na wszyst­kie stro­ny. Twa­rze przy­bra­ły wście­kły gry­mas i w ostat­nich pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca widać było ich nie­zwy­kle roz­gnie­wa­ne ob­li­cza.

 

 

 

 

Matka Do­ro­ty spoj­rza­ła zdu­mio­na, a, wi­dząc żywą, po­tęż­ną bo­gi­nię w ciele za­bi­tej córki, krzyk­nę­ła sła­bym gło­sem, zła­pa­ła się za serce i padła mar­twa na zie­mię. De­mo­ni­ca schy­li­ła się, a na­stęp­nie po­żar­ła szyb­ko zwło­ki.

Wy­cie­ra­jąc za­krwa­wio­ne usta czte­rech twa­rzy, ryk­nę­ła po­twor­nie, spo­glą­da­jąc wokół roz­ognio­ny­mi z wście­kło­ści oczy­ma. Na­stęp­nie wsta­ła, unio­sła się i po­rwa­ła w czte­ry dło­nie wi­ru­ją­ce cią­gle nad za­gaj­ni­kiem szcza­py ro­ze­rwa­ne­go dębu. Po­le­cia­ła z nimi, drąc się dziko, ku od­cho­dzą­cym do wsi za­bój­com ka­płan­ki, któ­rzy do­dat­ko­wo zbez­cze­ści­li jej świę­ty gaj i kult.

Pa­trzy­łam, jak do­pa­da­ła każ­de­go z ucie­ka­ją­cych w pa­ni­ce wie­śnia­ków i dźga­ła w usta oraz serce dę­bo­wy­mi ga­łę­zia­mi. Po­rzu­ca­ła ich mar­twe ciała wzdłuż drogi, tuż przy po­lach, na któ­rych jesz­cze nie­daw­no tak spo­koj­nie zbie­ra­li snop­ki doj­rza­łych zbóż.

Cała droga była usia­na tru­pa­mi, a mści­wa de­mo­ni­ca pę­dzi­ła w po­wie­trzu do wsi, dzier­żąc w dło­niach dę­bo­we ga­łę­zie. Wrza­ski, krzy­ki i bła­gal­ne proś­by o da­ro­wa­nie życia wy­peł­ni­ły po­wie­trze.

Nie po­tra­fi­łam ich słu­chać, ale nie mia­łam wy­bo­ru. Czas z ja­kie­goś nie­zna­ne­go bli­żej po­wo­du na­ka­zał mi przy­glą­dać się kaźni Do­ro­ty i pierw­szym ofia­rom jej po­twor­nej ze­msty.

 

Kiedy po kilku ty­go­dniach po­wró­ci­li z od­le­głych tar­go­wisk wy­sła­ni tam mło­dzi miesz­kań­cy, za­sta­li je­dy­nie zglisz­cza i spa­lo­ne sie­dzi­by. Kości za­mor­do­wa­nych były pra­wie cał­ko­wi­cie ob­dar­te z mięsa i tka­nek przez dzi­kie ptac­two. Swąd, uno­szą­cy się do­oko­ła, przy­pra­wiał o mdło­ści. Zdru­zgo­ta­ni tym, co uj­rze­li, po­cząt­ko­wo chcie­li ucie­kać z ro­dzin­nej wsi jak naj­prę­dzej. Uda­jąc się do świę­te­go gaju, na­po­ty­ka­li kości swych za­bi­tych ro­dzi­cie­li i są­sia­dów przy całej dro­dze, pro­wa­dzą­cej wzdłuż pól ku borom. W za­gaj­ni­ku nie od­na­leź­li dębu z za­wie­szo­nym na nim wi­ze­run­kiem bo­gi­ni wód i lasów. Nie sły­sze­li ży­cio­daj­ne­go stru­mie­nia, ni­g­dzie nie było opie­kun­ki gaju, Do­ro­ty, a wokół roz­le­ga­ły się zza drzew zło­wro­gie po­mru­ki dzi­kich zwie­rząt. Las, tak za­wsze im życz­li­wy, wi­ta­ją­cy cie­niem i hoj­ny­mi da­ra­mi, teraz na­pa­wał stra­chem oraz od­ra­zą. Jako mło­dzi, nie­świa­do­mi byli tego, że to wła­śnie tu co kilka dni o za­cho­dzie słoń­ca star­si wie­śnia­cy mu­sie­li skła­dać krwa­wą ofia­rę.

Po­wró­ciw­szy czym prę­dzej z lasu do zglisz­czy, zde­cy­do­wa­li, że po­zo­sta­ną w miej­scu swej daw­nej, obec­nie zrów­na­nej z zie­mią, ro­dzin­nej wsi, którą stop­nio­wo od­bu­du­ją. Naj­pierw jed­nak po­sta­no­wio­no za­ło­żyć nowy świę­ty gaj, co uczy­nio­no już ko­lej­ne­go dnia. Tym razem wy­bra­no są­sied­ni za­gaj­nik, przy­le­ga­ją­cy do po­przed­nie­go. W nim, do rów­nie im­po­nu­ją­ce­go dębu, przy­twier­dzo­no rzeź­bę bo­gi­ni wody i lasów, zna­le­zio­ną w jed­nym ze znisz­czo­nych do­mostw.

Ko­lej­nym kro­kiem było po­cho­wa­nie z na­leż­ną czcią ro­dzi­cie­li. Ich kości, zgod­nie z pa­nu­ją­cym zwy­cza­jem, ze­bra­no sta­ran­nie, na­stęp­nie ry­tu­al­nie spa­lo­no w świę­tym gaju, po czym umiesz­czo­no w drew­nia­nych trum­nach, skle­co­nych na­pręd­ce, a na­stęp­nie za­ko­pa­no w ziemi. Z pól, bę­dą­cych teraz ugo­ra­mi i le­żą­cych pod lasem, zwo­żo­no coraz wię­cej warstw, usy­pu­jąc naj­pierw jeden sze­ro­ki, wspól­ny kur­han, a potem na­stęp­ny, mniej­szy, na jego czub­ku. Z cza­sem na zbo­czach tego wznie­sie­nia po­wsta­ły nowe do­mo­stwa, w któ­rych miesz­ka­ły nowe ro­dzi­ny. Wieś od­ży­wa­ła na nowo.

 

 

Mi­nę­ły dzie­się­cio­le­cia i na ogrom­nym wzgó­rzu po­wsta­ło obron­ne gro­dzi­sko Do­ro­to­wo z wa­row­nią, usy­tu­owa­ną na samym jego szczy­cie. Rządy spra­wo­wał tu ksią­żę Ato­rod. W są­siedz­twie po­wsta­ła mniej­sza góra, Ki­jo­wa, z innym gro­dzi­skiem. Wła­dał nim nie­gdyś przy­ja­ciel, a obec­nie za­cię­ty wróg Ato­ro­da, ksią­żę Par­ci­na. Zo­sta­łam prze­nie­sio­na w tamte czasy, aby za­ob­ser­wo­wać dzie­je mo­je­go mia­sta, choć jed­no­cze­śnie nadal sta­łam u pod­nó­ża góry, wi­dząc w od­da­li ma­ja­czą­ce świa­tła ja­dą­cych uli­ca­mi sa­mo­cho­dów.

Obaj wład­cy to­czy­li ze sobą nie­ustan­ną walkę. Żaden nie zy­ski­wał w tych star­ciach zde­cy­do­wa­nej prze­wa­gi, co roz­wście­cza­ło za­rów­no jed­ne­go, jak i dru­gie­go. Wresz­cie Par­ci­na, zło­rze­cząc i prze­kli­na­jąc Do­ro­to­wo i Kal­nas Do­ro­tę, wy­ru­szył nocą z dru­ży­ną, ata­ku­jąc śpią­cych wro­gów i wy­ci­na­jąc ich w pień. Wy­rżnię­to wów­czas cały gród. Żądny łupów zwy­cięz­ca sam udał się do lo­chów, umiesz­czo­nych pod zam­kiem za­mor­do­wa­ne­go Ato­do­ra.

– Prze­klę­ta góro, gdzież twe le­gen­dar­ne skar­by?! – zło­rze­czył, szu­ka­jąc przej­ścia.

– Witaj, szla­chet­ny ksią­żę. – Przy wej­ściu do pod­zie­mi przy­wi­ta­ła go ślicz­na, dłu­go­wło­sa dziew­czy­na, po­da­jąc po­chod­nię. – Cze­ka­łam na cie­bie.

– Ktoś ty? – zdu­miał się Par­ci­na.

– Do­ro­ta, straż­nicz­ka tych lo­chów i ukry­te­go w nich skarb­ca.

Na te słowa oczy chy­tre­go księ­cia za­świe­ci­ły dziw­nym bla­skiem.

– Jak­żeś przy życiu osta­ła? Sama, jedna? Wszyst­kich­śmy prze­cie w pień wy­cię­li!

– Bo ja nie na­le­żę do miesz­kań­ców Do­ro­to­wa. Miesz­kam w lo­chach jako opie­kun­ka tu­tej­szych bo­gactw.

Ob­li­cze Par­ci­ny po­czer­wie­nia­ło.

– Ślicz­naś, panno. – Pod­szedł bli­żej i wle­pił w nią pełne żądzy oczy. – Jako i kwiat. Albo…

W tym mo­men­cie po­chod­nia wy­raź­nie oświe­tli­ła twarz dziew­czy­ny, a ja po­wie­dzia­łam za­sko­czo­na:

– …La­lec­ka!

I po­bla­dłam, bo mój głos roz­legł się echem po lo­chach.

Par­ci­na ro­ze­śmiał się, ob­li­zał po­ciem­nia­łe wargi, dy­sząc cięż­ko i zbli­ża­jąc się do dziew­czy­ny.

– Chodź do mnie, Do­rot­ko. Bę­dzie ci do­brze…

Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się prze­ślicz­nie, po czym swo­bod­nie od­gar­nę­ła z twa­rzy opa­da­ją­ca cią­gle, dłu­gie włosy i po­da­ła księ­ciu dłoń. Przez mo­ment wi­dzia­łam, jak jej twarz zmie­ni­ła się – do­strze­głam głowę, po­kry­tą barw­ny­mi ta­tu­aża­mi.

– Za­gi­nio­ny Wik­tor z pla­ka­tu – wy­szep­ta­łam.

I te słowa roz­nio­sły się echem. Par­ci­na znie­ru­cho­miał i ro­zej­rzał się nie­pew­nie, chwy­ta­jąc jed­no­cze­śnie w talii de­mo­ni­cę.

A ta dla od­mia­ny prze­mie­ni­ła swoją twarz w wie­śnia­ka sprzed dzie­się­cio­le­ci.

– Dziadź­ka! – pra­wie krzyk­nę­łam, za­sko­czo­na tą prze­mia­ną.

Sta­wa­ła się na czas krót­ki każ­dym, kogo za­mor­do­wa­ła za zło­rze­cze­nie prze­ciw­ko niej. Przez mo­ment zda­wa­ło mi się nawet, że na krę­cą­cej się szyi de­mo­ni­cy uj­rza­łam twarz Marka.

Kiedy Par­ci­na na­resz­cie do­strzegł jej rysy w świe­tle ja­śnie­ją­cej po­chod­ni, miała już czte­ry drew­nia­ne ob­li­cza le­śnej bo­gi­ni Rek­tii i obej­mo­wa­ła go czte­re­ma sil­ny­mi ra­mio­na­mi. Krę­cąc głową do­oko­ła, po­ka­zy­wa­ła na zmia­nę twa­rze: ro­ze­śmia­ną, roz­złosz­czo­ną, płacz­li­wą oraz zdu­mio­ną. Wresz­cie za­trzy­ma­ła na owej wście­kłej i, marsz­cząc groź­nie brwi, ryk­nę­ła na szar­pią­ce­go się nie­szczę­śni­ka, po­bla­dłe­go ze stra­chu:

– Cóż to, ksią­żę?! Obie­ca­łeś, że do­brze mi bę­dzie, a teraz od­py­chasz me czułe ra­mio­na? Od­trą­casz spra­gnio­ne po­ca­łun­ków usta? Jakże to?

– Odejdź, maro prze­klę­ta! Precz, precz ode mnie! Po­mo­cy!

 

 

 

Sta­rał się wy­do­być miecz, lecz de­mo­ni­ca ro­ze­śmia­ła się tylko zło­wiesz­czo i bły­ska­wicz­nie zgięła wy­sta­wio­ne prze­ciw niej że­la­stwo. Na­stęp­nie od­rzu­ci­ła je pod ścia­nę, ni­czym piór­ko. Wi­dząc nie­na­tu­ral­ną siłę oraz ma­ka­brycz­ną po­stać Do­ro­ty, Par­ci­na za­czął roz­pacz­li­wie krzy­czeć, bła­gać o li­tość, wresz­cie skom­leć, ni­czym zbity pies. Czuł, że jego ko­niec jest bli­ski.

Do­ro­ta po­de­szła i po­pa­trzy­ła mu prze­ni­kli­wie w oczy. A potem roz­chy­li­ła sze­ro­ko wargi, jakby chcia­ła do niego wołać. Z wiel­ką siłą z gar­dzie­li de­mo­ni­cy wy­strze­li­ły ga­łę­zie dębu, go­dząc w ksią­żę­ce serce oraz usta i szyb­ko tłu­miąc roz­dzie­ra­ją­cy krzyk. Par­ci­na sko­nał.

A ona, jakby wie­dząc o mojej obec­no­ści, ob­ró­ci­ła roz­gnie­wa­ną twarz i po­wie­dzia­ła ostro:

– Teraz za­czy­nasz ro­zu­mieć, jak to się za­czę­ło?

Oszo­ło­mio­na pa­trzy­łam, jak spo­koj­nie od­cho­dzi przez pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze w głąb lochu. Zie­mia za­trzę­sła się, a sza­le­ją­ca znów Kal­nas Do­ro­ta wy­le­cia­ła spod wzgó­rza pro­sto, w górę, ku niebu, prze­ci­na­jąc ty­sią­ce warstw ziem­skich usy­pa­ne­go przed wie­ka­mi kopca, po czym po­szy­bo­wa­ła ku gro­dzi­sku Par­ci­ny, aby wy­mor­do­wać opraw­ców Do­ro­to­wa. W czte­rech dło­niach trzy­ma­ła dę­bo­we ga­łę­zie. Łuny roz­świe­tli­ły nocny kra­jo­braz, od­le­głe krzy­ki ofiar za­stą­pi­ły wcze­śniej­sze wi­wa­to­wa­nie po wy­gra­nej walce. A potem na­sta­ła cisza.

 

Prze­tar­łam oczy. Był śro­dek dnia, a ja znowu sta­łam u pod­nó­ża Góry Do­ro­ty, spo­glą­da­jąc w dół ku roz­pę­dzo­nym sa­mo­cho­dom.

– W 1637 roku ksie­ni nor­ber­ta­nek, Do­ro­ta Kąt­ska, ufun­do­wa­ła na wzgó­rzu nie­wiel­ki ko­ściół pod we­zwa­niem swej imien­nicz­ki – przy­po­mi­na­łam gło­śno po­zna­ne nie­daw­no za­pi­ski z gro­dziec­kich kro­nik hi­sto­rycz­nych. – Na­to­miast ponad dwie­ście lat póź­niej, w 1865 roku, gór­ni­ko­wi ślą­skie­mu, Mar­ci­no­wi Ko­tu­le, uka­za­ła się we śnie Matka Boska, do któ­rej mo­dlił się przy łóżku ko­na­ją­ce­go dziec­ka, bła­ga­jąc o łaskę i jego uzdro­wie­nie. Stał się cud, zatem, zgod­nie z po­le­ce­niem Maryi, wdzięcz­ny miesz­ka­niec Ka­mie­nia za­ku­pił w Pie­ka­rach Ślą­skich obraz z pier­ście­niem i umie­ścił w tu­tej­szym, gro­dziec­kim ko­ście­le. Ponoć na pier­ście­niu wid­nie­je twarz Świę­tej Do­ro­ty, córki rzym­skie­go se­na­to­ra, która zmar­ła śmier­cią mę­czeń­ską za wiarę. Jak widać, na owej górze zbie­gły się hi­sto­rie wielu Do­ro­tek, zaś kult chrze­ści­jań­ski po­łą­czył się w jed­nym miej­scu z daw­ny­mi wie­rze­nia­mi po­gań­ski­mi. I po­wsta­ła je­dy­na w swoim ro­dza­ju pa­tron­ka tu­tej­szej oko­li­cy, Kal­nas Do­ro­ta – spoj­rza­łam na dum­nie wzno­szą­cą się nad Grodź­cem górę.

 

 

 

(Obraz Matki Bo­skiej z pier­ście­niem w ko­ście­le Świę­tej Do­ro­ty w Grodź­cu, źró­dło: www.cudowne­źro­deł­ka.pl)

 

 

Przy­fru­nę­ła do mnie, lekko i zwin­nie, ni­czym ptak, po­stać ogrom­nej de­mo­ni­cy z czte­re­ma twa­rza­mi bo­gi­ni lasów i wody. Sta­nę­ła obok i po­da­ła dzba­nu­szek, wy­peł­nio­ny wodą. Spo­glą­da­ła ro­ze­śmia­ną twa­rzą.

– To z mo­je­go ma­gicz­ne­go źró­deł­ka – po­wie­dzia­ła.

– Ma­gicz­ne­go? – po­wtó­rzy­łam z nie­do­wie­rza­niem.

A jej twarz na mo­ment prze­mie­ni­ła się w po­god­ne ob­li­cze sym­pa­tycz­nej skle­pi­kar­ki.

– Może wody? – za­py­ta­ła, jak wów­czas.

Uśmiech­nę­łam się, po­zna­jąc ją.

– Tak. Po­pro­szę.

W jed­nej z czte­rech dłoni trzy­ma­ła dzba­nek, w dru­giej kubek. Na­la­ła i po­da­ła mi. Przy­bra­ła na po­wrót czte­ry ob­li­cza bo­gi­ni.

– A więc to byłaś ty? – za­py­ta­łam, po­pi­ja­jąc wodę ze zna­ne­go na całą Pol­skę źró­deł­ka gro­dziec­kie­go. – Je­steś sprze­daw­czy­nią w skle­pie?

– Nie bez po­wo­du nosi on nazwę Do­rot­ka.

– Na­praw­dę? Prze­pra­szam, nie zwró­ci­łam uwagi na szyld.

– To ab­so­lut­ny dro­biazg. Wspo­mnia­łam o nim tylko w ra­mach cie­ka­wost­ki – opo­wia­da­ła z uśmie­chem.

Teraz przy­bra­ła twarz po­zna­nej w skle­pie sta­rusz­ki Ma­li­now­skiej. Za mo­ment była już sio­strą za­gi­nio­ne­go Wik­to­ra. Nagle stała się… mną!

– Do­rot­ka z Grodź­ca ma wiele twa­rzy – stwier­dzi­łam poj­mu­jąc, co chce mi prze­ka­zać.

– Bo w każ­dym miesz­kań­cu Grodź­ca jest cząst­ka mnie.

– A w tobie jest cząst­ka każ­de­go z grodź­czan!

Od­wró­ci­łam się i spoj­rza­łam na górę z za­byt­ko­wym ko­ścio­łem, a potem na ru­chli­we ulice w dole, u pod­nó­ża ca­łe­go, ogrom­ne­go wznie­sie­nia, po­środ­ku któ­re­go sta­ły­śmy obie.

– Teraz zro­zu­mia­łam. Wszy­scy je­ste­śmy czę­ścią tej ma­gicz­nej góry. Prze­kli­na­jąc cie­bie, Kal­nas Do­ro­to, prze­kli­na­my także sie­bie sa­mych – wy­szep­ta­łam i uśmiech­nę­łam się do niej.

A ona ski­nę­ła głową i od­le­cia­ła ku ko­ścio­ło­wi na górce, wo­ła­jąc:

– Za­wsze o tym pa­mię­taj! Je­de­na­ste: Nie prze­kli­naj mnie, bo, czy­niąc tak, prze­kli­nasz rów­nież sie­bie i ska­zu­jesz na za­tra­ce­nie!

 

Koniec

Komentarze

Cześć, bruce

 

To lecimy:

Wybraliśmy z Markiem ten niewielki domek tylko dlatego, że nie było nas stać na nic lepszego.

Remontowaliśmy wszystko, bo też wszystkiego tu brakowało: sieć wodociągową i gazowniczą, wjazd, ogrodzenie, okna, drzwi, ściany, podłogi, dach.

Pewnego razu udałam się więc na krótki spacer. Mój wzrok przyciągnęły od razu nietypowe ogłoszenia. Pobliski słup nie mieścił naklejonych na nim nekrologów. Zdumiona naliczyłam ich z trzydzieści. Co dziwne, wszyscy zmarli byli w kwiecie wieku, najstarszy miał czterdzieści lat. – Bardzo mało prawdopodobne, ale to dobrze, ponieważ zaczyna się robić dziwnie.

– Dzień dobry – przywitałam się z uśmiechem, po czym skierowałam do regalu z pieczywem. – literówka.

Nie wiem, dlaczego, ale miejscowe plotki zaczęły wciągać mnie coraz bardziej, więc teraz dla odmiany przeszłam do działu z konserwami, udając wielkie zainteresowanie wystawionymi puszkami, i nasłuchiwałam dalej. – Zbędne według mnie info, że bohaterka nie wie dlaczego plotki ją wciągają coraz bardziej.

– Policja niewiele mówi – szeptała siwowłosa klientka, podchodząca z głębi sklepu do pozostałych. – Szukałem innego określenia, ale to może tylko moje widzimisię. Intuicyjnie mi to nie pasuje.

– Tam, gdzie serca i usta, mieli wbite zakrwawione gałęzie. – Zaaferowana klientka, stojąca najbliżej lady, demonstrowała na swojej bordowej sukni i ciele opisywane miejsca. – Kiedyś dowiedziałem się, że dopowiedzenia tego typu, niekoniecznie są dobre, dlatego że wybijają z rytmu. Choć zastanawiam się nieraz, czy rzeczywiście? Trzeba przyznać, że dialog inaczej wygląda, jeśli ich nie ma.

– Może wody? – zaproponowała usłużnie sprzedawczyni.

– Poproszę – wyjąkałam.

Hmm, bruce, jakoś tak sztucznie się dzieje w tych dialogach. Nie potrafię tego poprzeć konkretem, może chodzi o to zaproponowała usłużnie sprzedawczyni?

Sięgnęła szybko po stojący za nią na regale dzbanek, nalała i podała kubek, a ja wypiłam jednym haustem. Pomogło zdecydowanie. – Rozumiem, że chciałaś podkreślić, iż to pomogło, ale w takiej formie, kojarzy się to bardziej z tym, że to jej zdecydowanie, czyli jej pewność, pomogła.

– Ale czemu mieli serca przebite gałęziami? No i usta? Usta też, prawda? – upewniałam się. – Zbędne, to już czytelnik wie :-)

– Wzgórze, powiadają, to kopiec. Znaczy… kurhan. Pochowano pod nim zamordowaną kapłankę słowiańską. Tu były zloty czarownic! Płonęły stosy! Mordowano przyjezdnych! Kalnas Dorotka powstała i co jakiś czas musi mieć pożywienie, aby istnieć! – opowiadała, niczym w transie, ożywiona starowinka. – No i w końcu zaczyna się coś dziać :-)

Bardzo to dziwne, co mi panie opowiadacie. Policja ich do tej pory nie znalazła? – Z jednej strony jakoś tak nieliteracko, a z drugiej właśnie naturalnie :-) W mowie potocznej tak się dzieje.

Czy masz silne nerwy?

– Co to za głupie pytanie? – roześmiałam się. – O co ci chodzi? – Pogrubione, jako zbędne.

W odpowiedzi włączył laptop i pokazał mi wyszukiwarkę. – Zostawiłbym: W odpowiedzi włączył laptop i pokazał wyszukiwarkę.

Była wykonana kolorowymi kredkami. Wśród barw przeważały czerń oraz czerwień. Kilkoro osób leżało na trawie u podnóża Góry Świętej Doroty. Prawdopodobnie wszyscy byli martwi. Mieli zamknięte oczy i wbite w okolicach serc gałęzie z liśćmi dębu. W tych miejscach widać było krwawe ślady. – Przemyślałbym zdanie: Prawdopodobnie byli martwi. Jeśli mieli wbite gałęzie w serca, to raczej pewne, że nie żyli, tym bardziej, że jest krew. Co prawda, mogą być żywymi trupami, ale o to ich nie podejrzewam… jeszcze :-) Czytam dalej :-)

– Przestań. Chyba nie wierzysz w te bajki Podejrzewam, że właściciele celowo zostawili te rysunki, aby nas nastraszyć. Sama zobacz, w tych książkach są takie same ilustracje. – Marek wskazał trzymane tomy. – brakło kropki po: w te bajki.

Oglądaliśmy je zdumieni. – zbędny.

– Nie bądź śmieszna. – Marka najwyraźniej bawił mój niepokój. – To prawda, też by mnie bawił :-)

– To ty przestań robić z siebie idiotkę! – wrzasnął zdenerwowany. – Marek chyba jest furiatem :-) Podejrzany chłop, przed momentem się śmiał :-) Na tym etapie wnioskuję, że siadło mu na psychikę, lub opanowały go demony.

Raptem za oknem wychodzącym wprost na ulicę coś gwałtownie stuknęło. – To raptem usunąłbym, ale to moje widzimisię, znowu.

Ruch w obie strony został mimowolnie wstrzymany i czekające za nimi auta zabrzęczały klaksonami. – zbędne.

Po obejrzeniu jakiegoś filmu w telewizji zaczęliśmy szykować się do spania. Pierwsza weszłam do pokoju, zapaliłam światło i krzyknęłam. – Zdecydowanie istotna sprawa. Mam nadzieję, bruce, że to nie była Odyseja Kosmiczna 2001 Kubricka? Proszę powiedz, że nie :-) Znam dziewczynę, która zasnęła podczas tego filmu… niewiarygodne… niepojęte.

– Możliwe, nie wiem. Ale nie zwalaj winy na mnie!

– Dobra, dobra. No już, przestań się boczyć.

– Stale to samo. Jak coś ci się nie udaje, zawsze wina jest po mojej stronie! – Mam wątpliwości czy sceny kłótni są na tyle istotne, żeby wplatać to w opowiadanie, ale czekam na rozwinięcie, możliwe, że tak :-)

Gdy wreszcie dotarłam do domu, ciężko opadłam na fotel. Rozległ się dźwięk telefonu. To dzwonił Marek. – pogrubione, jako zbędne.

Nie doczekawszy się męża, pospieszyłam ofiarnie na przystanek z parasolem, gdy tylko zobaczyłam pierwsze krople deszczu na szybach. – Urzekło mnie to zdanie. Wspaniała kobieta!

– A, wiem, wiem, rzeczywiście miał tu wtedy stłuczkę. Jednak on zaginął dużo później. No nic, pójdę już. Cała nadzieja w policji. Do widzenia. – Jej wiara musi być wielka.

Woda zalewała im koła, a one pryskały silnie w nasze okna. Ich karoseria i szyby były jednakże porządnie zniszczone przez wyjątkowej wielkości gradowe kule, co skutecznie utrudniało jazdę. – Pogrubione, jako zbędne.

Na gałęziach dostrzegłam iście dębu. – literówka

Zaczęłam wydzwaniać – Rozumiem, że chodzi o Marka. Ale nie lepiej np. Próbowałam się do niego dodzwonić?

W końcu wyczerpałam całkowicie aparat, a z powodu silnej ulewy wyłączono prąd i na razie ładowanie okazało się niemożliwe. Przeklinałam w duchu, że nie mam zapasowego power banku. Wreszcie, nie wiedząc nawet, kiedy, osunęłam się bezradna na kanapę i zasnęłam. – Bohaterka przejawia sporą egzaltację. Rozumiem, że kobieta jest pełna emocji, ale zastanowiłbym się, czy umieszczać wszystkie w tekście. Coś w stylu: Brakło mi tchu, a na skórze poczułam chłód, zdruzgotana i bez nadziei runęłam na podłogę :-)

Zbudziło mnie natarczywe dobijanie się do okna od strony ulicy – Jeśli ktoś się dobijał, to oczywiste, że nie od wewnątrz.

– Komenda policji w Będzinie. – Funkcjonariusz pokazał oświetlony szybko latarką jakiś dokument. – Bardzo grzeczny ten pan policjant, ale to trochę tak po łamerykańskiemu. Poza tym, jaki jest cel świecenia latarką na jakikolwiek dokument, kiedy kobieta znajduje się za oknem? Przecież ona siłą rzeczy nie może zobaczyć, jakim papierem typek macha.

Cała szajka została schwytana w chwili dokonywania tych karalnych czynów i trafiła już do więzienia. – Może lepiej: Cała szajka została schwytana w trakcie dopuszczania się przestępstwa i obecnie znajduje się w areszcie tymczasowym – Dlaczego napisałem w areszcie tymczasowym? Do więzienia się nie wsadza ludzi, że tak powiem: z kopyta. Proces postępowania spraw karnych w sądach został przyśpieszony, ale z tego, co się orientuję, nie można kogoś posadzić do pierdla, ot tak, tuż po dokonaniu przestępstwa :-)

 – Mamy do przekazania niedobre wieści. Jadąc tu otrzymaliśmy wiadomość z komisariatu, że pani mąż dokonał w areszcie samobójstwa. – Bruce, więcej konsekwencji proszę :-) Policjanci teraz mówią, że mają do przekazania niedobre wieści, jakby poprzednie były dobre :-) Zbędne dodatki.

– To z pewnością nie mógł być mój mąż. Jest niewierzący. – Rozumiem, że żona zna męża bardziej niż on siebie, ale to, że ktoś nosi krzyż, nie oznacza, że jest wierzący, czy religijny. Mógł przecież traktować to jako formę ozdoby, lub amuletu. Ale jestem świadomy, że w ten sposób wprowadzasz element dziwności i tajemnicy. Ok. Czytam dalej :-)

W odpowiedzi policjanci pokazali mi zdjęcia na swoich telefonach. Pochodziły z momentu aresztowania, a potem osadzenia w areszcie – i tutaj występuje wyraz: areszt, o którym pisałem.

 

Kości zamordowanych były prawie całkowicie obdarte z mięs i tkanek przez dzikie ptactwo. – mięsa.

Starał się wydobyć miecz, lecz demonica roześmiała się tylko złowieszczo i błyskawicznie skręciła wystawione przeciw niej żelastwo. – Rozumiem, że chodziło o zaznaczenie wielkiej siły, z jaką demonica poradziła sobie z mieczem. Szukam adekwatnego słowa: może bardziej – zgięła lub ugięła?

 

Opowiadanie mi się podobało. Szkoda że nie kontynuowałaś wątku z mężem, Markiem. Myślałem, że pójdziesz bardziej w stronę opętania, ale nie tak szybko: no ale chłop się uśmiercił, to nie ma co rozkminiać. W trakcie miałem trochę wrażenie pewnego chaotycznego przeplatania się wątków, ale to może pierwsze wrażenie i nietrafne.

Pozdrawiam i klikam

 

Bruce, tekst jest odrobinę za długi na konkurs. Usuń tę setkę znaków, żeby nie było wątpliwości.

Szybka ta Dorotka, nie cacka się w tańcu. Przez tę szybkość tekst sprawia wrażenie nieco chaotycznego – jedna ofiara goni drugą. Twarze zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Właśnie, twarze. Ciekawy motyw z tymi obliczami bogini. Skąd wzięłaś te zdjęcia? Jedno wygląda, jakby rzeźba dekorowała budynek.

Czy w czasach słowiańskich zwykli chłopi mieli konie? Obstawiałabym raczej woły. Strasznie pazerna była ta bogini, jeśli domagała się codziennie ofiary z konia albo dziecka.

 

Babska logika rządzi!

Witam serdecznie. :) Bardzo dziękuję, Heskecie, Odyseja to na pewno nie byłalaugh; z parasolem nieraz biegałam do Męża, zatem wierz mi, istnieją takie żony, serio. :) Pousuwam, co zbędne, zostawię, co celowe. :) Serdeczne dzięki za Twój czas. heart

 

Witam serdecznie. :) Wiesz, Finklo, serdeczne dzięki, tutejszy licznik faktycznie jest dziwaczny, ale nawet teraz raz jeszcze sprawdziłam – o ile dobrze widzę, podpisy pod ilustracjami liczą więcej niż 115 znaków. :) Te rysunki drewnianych twarzy bogini mega mi się spodobały, tworzyłam je poprzez AI, początkowo chciałam wkleić jeden najciekawszy, ale zdecydowałam się zostawić większość, bo demonica miała zmieniać oblicza, a te propozycje Sztucznej Inteligencji bardzo przypadły mi do gustu. :) 

Konie są celowe, to symbol Peruna, boga Słowian, oni znali konie, a jakże, i składali je w ofierze, podobnie jak dzieci. :) 

Bardzo Ci dziękuję. heart

Pecunia non olet

Znać znali, nie wątpię. Ale czy posiadali? Zwykli chłopi? Bo co innego woje jakiegoś księcia.

No i koń w ofierze codziennie to straszliwie drogo wychodzi. IMO, nieduża wioska tego ekonomicznie nie wytrzyma.

Babska logika rządzi!

Bardzo słusznie, Finklo, dziękuję. :) 

Dodam jeszcze woły i ofiarę przerobię na cotygodniową. :) 

A w realu Dorotka pokazuje ciągle swe złe oblicze, teraz z kolei sąsiad z naprzeciwka ma całą bramę wjazdową, skasowaną doszczętnie przez wypadek drogowy, do tego jeszcze pół ogrodu. Wielokrotnie my też mieliśmy. Nic, tylko klątwa demonicy Doroty… :)

Pozdrawiam serdecznie. heart  

Pecunia non olet

Ale chyba jej nie przeklinasz? ;-)

Babska logika rządzi!

Ha,ha,ha, nie, skąd. Jestem ostrożna. laugh

Pecunia non olet

Opowiadanko przeczytane z przyjemnością. Raczej oparte na wartkiej akcji i historycznej tajemnicy, niż grozie, choć szczególnie pierwsza część była dość niepokojąca. Nawiązania do przedchrześcijańskiej historii zawsze na plus.

 

Tendencja mieszkańców do przeklinania góry wydała mi się cokolwiek naciągana. Gdyby mi grad coś zniszczył to raczej bym klął na grad – a pewnie ograniczyłbym się do prostego “o k***a”. No ale może być tak, że wśród mieszkańców tendencja góry do sprowadzania nieszczęść jest znana. Niemniej miałem przez to lekki problem z zawieszeniem niewiary.

 

Poniżej drobne uwagi, nie wszystkich jestem całkiem pewien, więc wiadomo – do przemyślenia:

Pewnego razu udałam się więc na krótki spacer. Mój wzrok przyciągnęły od razu nietypowe ogłoszenia.

Powtórzonko.

 

Skąd przypuszczenie, że nasz poczciwy Grodziec jest przeklęty?

Dopiero się wprowadzili, a Grodziec już jest dla Marka "nasz" i "poczciwy"? Czyli bohaterowie są z Będzina, tylko np. z innej dzielnicy? Hmm…

 

– zaniemówiłam pod wpływem wspomnień makabrycznych opowieści ze sklepu.

Ja bym to zaczął dużą, “zaniemówiłam” to dla mnie coś, co dzieje się już po wypowiedzi. Ale mogę bardzo nie mieć racji.

 

Przekl… – już chciałam złorzeczyć na wyjątkowo wysoko usytuowaną górę, lecz przypomniałam sobie ostrzeżenia staruszka oraz pań w sklepie i przygryzłam wargi, po czym ruszyłam dalej.

Tutaj już chyba na pewno dużą?

 

powtórzyłam cicho słowa napotkanego przed miesiącami staruszka.

Wcześniej stoi w tekście, że "minęło kilka tygodni"?

 

Pozdrawiam i klik

GalicyjskiZakapiorze, bardzo dziękuję, już biorę się za poprawki. :)

 

Co do Marka, on znał Grodziec, lecz nie wyjawił tego żonie, miał tu kumpli z szajki, dopiszę to, aby była jasność. :) 

 

Tendencja mieszkańców do przeklinania góry wydała mi się cokolwiek naciągana. Gdyby mi grad coś zniszczył to raczej bym klął na grad – a pewnie ograniczyłbym się do prostego “o k***a”. 

W sumie utarło się już, że prawie każda nadchodząca burza jest kwitowana przez mieszkańców słowami: “Nas na pewno nie ominie, Dorotka ją przyciągnie!”. I rzeczywiście tak się dzieje – im bliżej góry ktoś mieszka, tym ma gorzej. Grad może być, jasne, i wtedy się na niego narzeka, lecz tej – szokująco nienaturalnej – wielkości był wtedy tylko u nas i tylko tu dokonał tak wielkich szkód. :) Znajomi i rodzina nie wierzyli w opowieści. Co więcej, niektóre kule w locie zbijały się i łączyły ze sobą, tworząc dużo większe, asymetryczne lodowe bryły – na zdjęciu trzymam jeden z takich tworów – te w tle (zamieszczone w opowiadaniu) już dawno stopniały:

 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

 

Pecunia non olet

Ave, Bruce!

 

Ciekawe opowiadanie, do tego w udany sposób oparte na lokalnej historii i przesądach. Spodziewałem się, że Marek odegra większą rolę, ale akceptuję to, że w zasadzie posłużył za rekwizyt do złamania jedenastego przykazania.

 

Historia jest pozbawiona grozy, ale trzyma w napięciu i intryguje. Zakończenie fajnie łączy Dorotkę z mieszkańcami.

 

Zdjęcia dodatkowo budowały klimat, aczkolwiek w "zasadniczej" części konkursu raczej nie będzie jak ich wykorzystać (chyba, ze Bruno wstawi je w odpowiednich fragmentach audiobooka)

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w konkursie!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Ave, Cezarze, dziękuję za tak pozytywną opinię, tekst jest kolejną przymiarką do stworzenia horroru (do tego – umiejscowionego tak blisko mnie, poprawiam już zresztą kolejny “będziński”), na jakiekolwiek miejsce w Konkursie absolutnie nie liczę, a ilustracje i miejsce ich wykorzystania wyobrażałam sobie od początku tworzenia tego opowiadania, więc “musiały” w nim zaistnieć. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Bruce, mieszkasz w miejscu owianym tajemniczą legendą i umiesz interesująco przywołać ją w opowiadaniu, nie zapominając przy tym o teraźniejszości. I właśnie to połączenie wątków, a także niezłe opisy rozgrywających się dramatów sprawiają, że miałam wrażenie osobistego w nich uczestniczenia. :)

 

wszak mie­li­śmy tu spę­dzić resz­tę na­sze­go życia. → Zbędny zaimek – czy mogli tam spędzić cudze życie?

 

Pew­ne­go dnia uda­łam się więc na krót­ki spa­cer. → A może wystarczy: Pew­ne­go dnia uda­łam się na krót­ki spa­cer.

 

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się z uśmie­chem, po czym skie­ro­wa­łam do re­ga­łu z pie­czy­wem. → A może: – Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się z uśmie­chem, po czym podeszłam do re­ga­łu z pie­czy­wem.

 

Klient­ka spoj­rza­ła wy­mow­nym wzro­kiem na mnie, chcąc wy­raź­nie dać do zro­zu­mie­nia, że nie za­mie­rza wda­wać się w szcze­gó­ły przed obcą. → Patrzymy oczami, nie wzrokiem.

Proponuję: Klient­ka wy­mow­nie spojrzała na mnie, chcąc wy­raź­nie dać do zro­zu­mie­nia, że nie za­mie­rza wda­wać się w szcze­gó­ły przy obcej.

 

Wresz­cie od­wa­ży­łam się wyjść zza re­ga­łów i po­dejść do roz­ma­wia­ją­cych ko­biet. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wresz­cie od­wa­ży­łam się wyjść zza re­ga­łów i zbliżyć do roz­ma­wia­ją­cych ko­biet.

 

Chwy­ci­łam za naj­bliż­szy regał. → Chwy­ci­łam się najbliższego regału.

 

Wy­bra­łam za­pi­sa­ne w te­le­fo­nie nu­me­ry do spad­ko­bier­ców domu kil­ka­krot­nie… → Czy dobrze rozumiem, że byli spadkobiercami kilkakrotnie?

A może: Kilkakrotnie wy­bra­łam za­pi­sa­ne w te­le­fo­nie nu­me­ry do spad­ko­bier­ców.

 

– Szlag by tra­fił! – wy­dzie­rał się jeden z kie­row­ców po­szko­do­wa­ne­go wozu. → Czy rzeczony wóz miał dwóch kierowców? Poszkodowany mógł być kierowca samochodu, a samochód mógł być uszkodzony.

Proponuję: – Szlag by tra­fił! – wy­dzie­rał się kie­row­ca jednego z uszkodzonych wozów.

 

– I tego po­win­naś się oba­wiać, a nie wy­ssa­nych z palca bujd! – Pry­cha­jąc po­gar­dli­wie→ – I tego po­win­naś się oba­wiać, a nie wy­ssa­nych z palca bujd! – pry­cha­jąc po­gar­dli­wie

Prychanie jest odgłosem paszczowym.

 

Otar­łam pot z z czoła… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

do tego po­ru­sza­ła się ocię­ża­le i wolno. → Zbędne dookreślenie – ktoś poruszający się ociężale, porusza się wolno.

 

– To Te­re­ska od Or­ga­ni­sty? → Dlaczego wielka litera?

 

A ona szła dum­nie ku gru­pie roz­pi­tych grodź­czan. → A ona szła dum­nie ku gru­pie pijanych grodź­czan.

 

hojni bo­go­wie na­gro­dzi­li tu­tej­szą lud­nośś. → Literówka.

 

roz­po­czy­na­jąc ry­tu­al­ny ta­niec po­środ­ku na­po­tka­nej pod lasem po­la­ny.Polana to miejsce w lesie, nie pod lasem.

 

Cięż­kie dy­sze­nie wska­zy­wa­ło, że bie­głą za nim całą drogę. → Literówka.

 

Pod­szedł bli­żej i wle­pił w nią swoje pełne żądzy oczy. → Zbędny zaimek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję, Regulatorzy. O takie odczucia mi najbardziej chodziło, cieszę się i pozdrawiam serdecznie. Zaraz naniosę wszystkie poprawki. :) 

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Bruce. I cieszę się, że właściwie odczytałam Twoje intencje. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję. :)

Pecunia non olet

Hej Bruce, 

też pamiętam te burze w 2008 roku. Moje miasteczko straciło wtedy wiele pięknych, starych drzew :( 

Bardzo lubię opowiadania o małych miejscowościach i ich tajemnicach. Podobało mi się jak powoli wprowadzałaś coraz więcej elementów grozy. Najpierw te nekrologi, plotki, potem ten pamiętnik… wszystko to bardzo wciągało!

Osobiście jeszcze później bym odkryła w jakim stanie znaleziono zmarłych na polanie. Obraz ludzi z sercami i ustami przebitymi dębowymi gałęziami jest bardzo mocny :O 

Miałaś też ciekawy pomysł z cofaniem się w czasie, żeby pokazać tragiczną historię Doroty. Zupełnie mnie to zaskoczyło. Myślałam, że to będzie historia małżeństwa w nawiedzonej okolicy, a tu miła niespodzianka, bo otrzymaliśmy legendę pełną słowiańskiego klimatu. 

 

Jedno zdanie mnie zatrzymało:

 

Spojrzałam w dół i zaczęłam pojmować, że za mną wznosi się Kalnas Dorotka, ale i ja, stojąc u jej podnóża, spoglądam w dół na odległe ulice, domy i sklepy, ponieważ znajduję się również na potężnej górze.

Musiałam je przeczytać dwa razy, bo zgubiłam orientację w terenie. :) I pojawiło nam się jeszcze powtórzenie „spoglądania w dół”. 

 

Powodzenia w konkursie i pozdrawiam :) 

Witam serdecznie, Marszawo, i bardzo dziękuję za opinię. :) 

Już poprawiam powtórzenie, dzięki. :)

Tak, u nas tak właśnie jest, ponieważ samo wzniesienie jest wielopoziomowe – stojąc w jego środku ma się nadal wielką górę za sobą, a cały Grodziec nadal jest daleko poniżej. :)

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Gyd myrning gud gołst!

 

Remontowaliśmy wszystko, bo też wszystkiego tu brakowało: sieć wodociągową i gazowniczą, wjazd, ogrodzenie, okna, drzwi, ściany, podłogi, dach.

Hm. A jak można remontować coś, czego brakuje?

 

– …i dopiero teraz się okazało, pani kochana, że bez ślubu żyli! – szeptem relacjonowała sklepikarce jedna z klientek. – I ksiądz pogrzebu nie chce dać! Że oni grzesznicy! Tak mówi!

O mój Odynie, najgorzej :P

 

– To takie miejscowe określenie staruszki, która mieszkała wcześniej w państwa domu – pospieszyła z wyjaśnieniem sprzedawczyni.

– Naprawdę nazywała się Maria Kluszczyk.

A czemu taki dziwny zapis? Nie powinno być tak:

→ – To takie miejscowe określenie staruszki, która mieszkała wcześniej w państwa domu – pospieszyła z wyjaśnieniem sprzedawczyni. – Naprawdę nazywała się Maria Kluszczyk.

?

 

Dom kupiliśmy poprzez biuro nieruchomości.

Brzmi nienaturalnie.

 

Próbowałam przybrać nonszalancki ton i roześmiać się.

→ Próbowałam przybrać nonszalancki ton i się roześmiać.

 

Otwarłam oczy ze zdumienia

To wcześniej miała zamknięte?

 

że nasz poczciwy Grodziec jest przeklęty

Hm. Myślałam, że poczciwi mogą być tylko ludzie.

 

Podejrzewam, że właściciele celowo zostawili rysunki, aby nas nastraszyć.

aby brzmi staroświecko. → żeby

 

I udowodnię ci zaraz, że to jedynie brednie starych grodźczan.

Brzmi baaardzo nienaturalnie. Nigdy by tak nie powiedział. Takich określeń używa się raczej w artykułach, raportach. Proponuję: mieszkańców albo ludzi.

 

czekające za nimi auta zabrzęczały klaksonami.

Brzęczeć mogą bardziej chyba jakieś metalowe elementy, ale klaksony?

Może: zawyły klaksonami?

 

– Szlag by trafił!

→ – Szlag by to trafił!

 

Obok na podłodze leżały oglądane już wcześniej książki, fotografie i pamiętniki

Zjedzona kropka na końcu.

 

nie wyrzucił do śmierci?

Do śmierci byłoby ciężko ;p

 

Nie dość, że autobus wlókł się

Nie dość, że autobus się wlókł

 

wyobraź sobie, zepsuł mi się samochód.

→ wyobraź sobie, że zepsuł mi się samochód.

 

 

Jejku, jakie wielkie kule gradowe! Przecież to zabić może! Masakra.

 

 

Patrzyłam na nich, jak zahipnotyzowana.

→ Patrzyłam na nich jak zahipnotyzowana.

 

Dopiero, gdy powiedzieli mi

→ Dopiero gdy powiedzieli mi

 

abym pojechała z nimi do prosektorium celem zidentyfikowania zwłok.

→ żebym pojechała z nimi do prosektorium w celu zidentyfikowania zwłok.

 

Siedząc w radiowozie, mimowolnie przypomniałam sobie słowa przekleństwa, jakie wypowiedział czytając pamiętnik dawnej właścicielki

Radiowóz wypowiedział przekleństwa?

 

Wśród szumiących drzew zobaczyłam grupę ludzi, bawiących się o zmroku

→ Wśród szumiących drzew zobaczyłam grupę ludzi bawiących się o zmroku

 

Tutaj przerwę, wrócę jutro.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Ha, ha, ha! Choćby nie wiem, jak się starać, nikt nie zmusi mnie do ani jednego przekleństwa. wink

 

Czytam w necie:

Otworzyć oczy ze zdumienia oznacza bardzo się dziwić, być zaskoczonym czymś, co się właśnie stało lub zobaczyło. To jakby oczy nagle zrobiły się bardzo szerokie z powodu zaskoczenia lub zdziwienia.

Dziękuję za poświęcenie czasu, choć – jak widzę – przy okazji jest z tego niezły ubaw, gratuluję. :)

nie wyrzucił do śmierci?

Do śmierci byłoby ciężko ;p

Literówki zdarzają się tylko mnie? :)

 

 

Tutaj przerwę, wrócę jutro.

Nie trzeba, szkoda fatygi, albowiem poważnie zastanawiam się nad usunięciem tego oraz pozostałych opowiadań. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Bruce, ale dlaczego chcesz wszystko pousuwać? Nie rób tego, jeśli nie musisz.

Babska logika rządzi!

Cóż, Finklo, dzięki bardzo, ale nagle dziś okazało się, że to opko jest już biblioteczne i że od razu trafia tym sposobem do Kanału Konkursowego. sad To mu się teraz dostanie… surprise

Przemyślę sprawę, ale najprawdopodobniej na razie pousuwam konkursowe aktualne. Edit – oba teksty zostały wycofane z Konkursu.

Może jednak powinnam przejść kurs wulgaryzmów, niczym Tytus z kultowego komiksu – “Wywiad z chuliganem”?laugh

Dzięki. heart Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Ha, ha, ha! Choćby nie wiem, jak się starać, nikt nie zmusi mnie do ani jednego przekleństwa. 

Eee, a ktoś próbuje zmusić?

 

Dziękuję za poświęcenie czasu, choć – jak widzę – przy okazji jest z tego niezły ubaw, gratuluję. :)

Dlaczego ubaw?

 

Literówki zdarzają się tylko mnie? :)

Nie, zdarzają się każdemu.

 

Tutaj przerwę, wrócę jutro.

Nie trzeba, szkoda fatygi, albowiem poważnie zastanawiam się nad usunięciem tego oraz pozostałych opowiadań. :) 

Przecież to szaleństwo.

 

Może jednak powinnam przejść kurs wulgaryzmów, niczym Tytus z kultowego komiksu – “Wywiad z chuliganem”?laugh

No dobra, bruce, spokojnie, bo czuję, że uderzasz do mnie, choć przecież nic złego nie zrobiłam.

 

Nie rozumiem tego ciągu zdarzeń. W swoim tekście “Dom z duszą” początkowo nie zaznaczyłam, że występują w nim wulgaryzmy, bo mnie one nie rażą tak bardzo jak Ciebie i nie odczuwałam takiej konieczności. Jednak po Twoim komentarzu stwierdziłam, że w sumie masz rację i wszystko otagowałam, jak trzeba i napisałam też w przedmowie, że w tekście występują wulgaryzmy. A teraz nawet nie mogę skomentować Twojego opowiadania, bo plujesz na mnie jadem i wszystkie teksty chcesz pousuwać.

Jeśli sobie tego nie życzysz, nie będę sprawdzać dalej Twojego tekstu. Choć przyznam, że nadal jestem oszołomiona Twoją reakcją. Nie będę już Cię odwiedzać, jeśli tak bardzo mierzi Cię moja obecność, tylko nie znikaj z portalu i nie usuwaj swoich opowiadań, bo są naprawdę dobre.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Nowa Fantastyka