Wybraliśmy z Markiem ten niewielki domek tylko dlatego, że nie było nas stać na nic lepszego. Prawdę powiedziawszy, nie było nas stać nawet na niego, ale rodzice uruchomili swoje kontakty, opróżnili konta, wreszcie, po naszych usilnych błaganiach, sprzedali działki rekreacyjne z letniskowymi domkami w miejscowościach wypoczynkowych. Tym sposobem ulegliśmy namowom przemiłego pana z biura nieruchomości i jesienią 1998 roku, zaraz po ślubie, zamieszkaliśmy w Będzinie-Grodźcu u podnóża malowniczej Góry Świętej Doroty.
Remontowaliśmy wszystko, bo też wszystkiego tu brakowało: sieć wodociągową i gazowniczą, wjazd, ogrodzenie, okna, drzwi, ściany, podłogi, dach.
Pieniądze rozchodziły się błyskawicznie, a my z zapałem urządzaliśmy i dekorowaliśmy, co tylko się dało, wijąc przytulne gniazdko dla nas dwojga.
Na początku należało poznać bliżej okolicę, wszak mieliśmy tu spędzić resztę życia. Pewnego dnia udałam się na krótki spacer. Mój wzrok przyciągnęły od razu nietypowe ogłoszenia. Pobliski słup nie mieścił naklejonych na nim nekrologów. Zdumiona naliczyłam ich z trzydzieści. Co dziwne, wszyscy zmarli byli w kwiecie wieku, najstarszy miał czterdzieści lat.
Pogrążona w myślach poszłam do najbliższego sklepu.
– Dzień dobry – przywitałam się z uśmiechem, po czym podeszłam do regału z pieczywem.
– …i dopiero teraz się okazało, pani kochana, że bez ślubu żyli! – szeptem relacjonowała sklepikarce jedna z klientek. – I ksiądz pogrzebu nie chce dać! Że oni grzesznicy! Tak mówi!
– E, jak groszem sypną, każdy pogrzeb wyprawi! – wtrąciła z pobłażliwym uśmiechem stojąca obok kobieta w chustce na głowie.
– No, a znowu tej Rokickiej, co to wiecie, panie… – Klientka wymownie spojrzała na mnie, chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że nie zamierza wdawać się w szczegóły przy obcej.
– Tak, tak wiemy, pani Malinowska, wiemy – potwierdziła sprzedawczyni.
– Tej Rokickiej to córka na pogrzeb wpłaciła. Bo mąż nie chciał! Że to niby od niego uciekła i po lasach chodziła. Z pijakami się zadawała. Tak mówił.
– Ale żeby nawet na pogrzeb żonie nie wpłacić. Mitas przecież pieniądze ma, bo to górnik.
Miejscowe plotki zaczęły wciągać mnie coraz bardziej, więc teraz dla odmiany przeszłam do działu z konserwami, udając wielkie zainteresowanie wystawionymi puszkami, i nasłuchiwałam dalej.
– Policja niewiele mówi – szeptała siwowłosa klientka, podchodząca do pozostałych.
– Ale każdy wie, co zobaczył rankiem Jamroz.
– Jechał z pola furmanką i widział ich wszystkich. Wszyściuteńkich! Leżeli jeden obok drugiego. Tuż pod lasem.
– Nic, tylko kapryśna Dorotka znowu swe humory pokazała! – skwitowała kobieta o krępej budowie ciała. Stała w szarym swetrze, narzuconym niedbale na niebieską sukienkę.
– Przebici byli konarami dębów!
– O, jak dęby w tym łapska maczały, to nic, tylko słowiański Perkun!
– Święci Pańscy! – rzuciła bogobojnie sprzedawczyni, przeżegnała się i nadstawiła ucha, kładąc szybko założone ręce i dorodny biust na ladzie.
Jedna z rozmawiających zmarszczyła brwi i zdecydowanym ruchem ręki wskazała, aby podniosła się i kasowała jej zakupy.
– Tam, gdzie serca i usta, mieli wbite zakrwawione gałęzie. – Zaaferowana klientka, stojąca najbliżej lady, demonstrowała na swojej bordowej sukni i ciele opisywane miejsca.
– Nic, tylko mściwa Dorotka! – rzuciła na odchodnym spiesząca się pani, zapłaciła i pożegnała skinieniem głowy plotkujące grono.
Wreszcie odważyłam się wyjść zza regałów i zbliżyć do rozmawiających kobiet.
– Dzień dobry. Wprowadziłam się niedawno z mężem. Mieszkamy prawie po sąsiedzku. Miło mi bardzo, jestem Anna Leśniewska.
– A, to państwo mieszkacie w tym domu po starej Lalecce?
– Lalecce? – powtórzyłam, wybałuszając oczy.
– To takie miejscowe określenie staruszki, która mieszkała wcześniej w państwa domu – pospieszyła z wyjaśnieniem sprzedawczyni.
– Naprawdę nazywała się Maria Kluszczyk. Kiedy była mała, jej matka powtarzała każdemu: Patrzcie, ludzie, jaka ta moja córeczka śliczna! Jak laleczka! No i przydomek przywarł do niej na całe lata.
– Rozumiem. Lalecka – powtórzyłam z uśmiechem. – Nie wiedziałam. Dom kupiliśmy poprzez biuro nieruchomości.
– Jej dzieci i wnuki sprzedały po śmierci, bo kto by tu chciał mieszkać? Chyba tylko szalony! Mściwa Dorotka przecie babinę wykończyła – rzuciła starsza kobieta, ale zaraz napotkała groźne spojrzenie sprzedawczyni, więc zamilkła i spuściła oczy.
– No właśnie, chciałam zapytać, kim jest tajemnicza Dorotka, o której panie tak głośno opowiadacie?
Korpulentna klientka wskazała imponujący widok za oknem.
– Macie panie na myśli górę? – Spojrzałam na nie zdumiona i uśmiechnęłam się niepewnie. – Góra jest kapryśna i mściwa?
Patrzyły spokojnie, przytakując.
– Ech, rozmaicie ludzie powiadają… Pani tu nowa, pani nie wie wszystkiego – stwierdziła tajemniczo starsza klientka.
– I niech tak lepiej pozostanie – podsumowała pospiesznie inna i postawiła swój koszyk na ladzie. Po skasowaniu produktów zapłaciła i bez pożegnania wyszła.
– Czego nie wiem? Co panie macie na myśli? Coś się stało? – dopytywałam.
– Widziała pani nekrologi? Co kilka dni tak samo. Już je tam trudno pomieścić. Ostatnio to był prawdziwy pomór! Trzynaście osób! Wszyscy tego samego dnia! – zaczęła dramatycznym tonem starsza kobieta.
– Jak to „wszyscy”? Zdarzył się tu jakiś wypadek? – Popatrzyłam na nią wstrząśnięta.
– A skąd! – zaprzeczyła. – Nic takiego, pani kochaneńka. Świętowali zwyczajowo, co roku tak robią, pod Dorotką. Ogniska palili, pili, tańczyli. Jak to podczas odpustu.
– Odpustu?
– Mieliśmy w parafii tradycyjny odpust. Ku czci Świętej Doroty – wyjaśniła uprzejmym tonem sklepikarka.
– No i zabawa trwała do rana! Kto, co i kiedy tam wyczyniał, licho wie! A wczesnym świtem ich tak znaleziono. Wszystkich leżących na polanie, z sercami i ustami przebitymi dębowymi gałęziami.
Zaniemówiłam, słuchając ich opowieści. Nieoczekiwanie poczułam, jak robi mi się słabo i przed oczami majaczą dziwne cienie. Chwyciłam się najbliższego regału. O mało nie upadłam.
– Może wody? – zaproponowała sprzedawczyni.
– Poproszę – wyjąkałam.
Sięgnęła szybko po stojący za nią na regale dzbanek, nalała i podała kubek, a ja wypiłam jednym haustem. Pomogło.
– Bardzo dziękuję.
– Może dość już tych opowieści, pani Malinowska – skarciła staruszkę, ale ta, z satysfakcją widząc moją reakcję, rozgadała się na dobre:
– Przyjechała policja, wezwano pogotowie, lecz nikogo już nie odratowano. Od wielu godzin wszyscy byli martwi.
– Ale czemu mieli serca przebite gałęziami? No i usta? Usta też, prawda? – upewniałam się, nie dowierzając w ich opowieści.
– Tak, proszę pani. I serca, i usta. Dorotka ich zamordowała, bo ona tak samo zginęła – szepnęła złowieszczo staruszka, zbliżając twarz do mojej.
Pobladłam.
– Co też pani opowiada – zaprzeczyłam z niepewnym uśmiechem.
– Tak zawsze jest, gdy ktoś zbezcześci Kalnas Dorotkę!
– Kalnas? – znowu dopytałam, nie rozumiejąc.
– To w słowiańskim znaczyło tyle, co góra.
– Przecież mówimy o Górze Świętej Doroty – stwierdziłam cicho. – Czy mam rozumieć, że święta patronka pobliskiego wzgórza jest krwawym demonem?
– Cii! – syknęła zatrwożona staruszka i rozejrzała się dookoła. – Bo jeszcze usłyszy! Ta góra sięga swymi dziejami znacznie dalej!
– Jak to?
– Wzgórze, powiadają, to kopiec. Znaczy… kurhan. Pochowano pod nim zamordowaną kapłankę słowiańską. Tu były zloty czarownic! Płonęły stosy! Mordowano przyjezdnych! Kalnas Dorotka powstała i co jakiś czas musi mieć pożywienie, aby istnieć! – opowiadała, niczym w transie, ożywiona starowinka.
– Proszę się nie przejmować – próbowała mnie uspokoić sprzedawczyni. – Pani Malinowska jest wyraźnie przewrażliwiona.
– Rozumiem. To kamień z serca – uśmiechnęłam się, wykładając na ladę zakupy.
– Pani już pójdzie do domu, pani Malinowska! – zarządziła ostrzejszym tonem sklepikarka.
Staruszka posłusznie skłoniła się i, mamrocząc coś pod nosem, wyszła ze sklepu.
– Straciła niedawno męża i trzech synów – wyjaśniła korpulentna klientka, spoglądając za nią ze współczuciem.
– To straszne! Zginęli w wypadku? – zapytałam zdruzgotana.
– Nie wiadomo. Wyszli do pracy i przepadli bez wieści.
– Wszyscy czterej?
– Tak. I to w tym samym dniu.
– No, będzie już z pół roku – potwierdziła sklepikarka.
– Bardzo to dziwne, co mi panie opowiadacie. Policja ich do tej pory nie znalazła?
– Nie. A kobiecina, sama pani widzi, roztrzęsiona całkowicie. Bo ani pogrzebu im wyprawić, ani godnie uczcić pamięci nie może. Wierzy ciągle, że jeszcze wrócą. Ale, jak dla mnie, sprawa dawno przesądzona. Zemsta Kalnas Dorotki.
Sprzedawczyni odszukała w telefonie dawne ogłoszenia i pokazała mi ich wizerunki z plakatów. Smutne, pociągłe twarze, zamyślone i jakby nieobecne.
– Powiadają, że Dorotka ich też napadła.
– Panie mnie tu chyba specjalnie straszycie tą Dorotką, prawda? Pewnie każdego nowego mieszkańca tak samo, co? – Próbowałam przybrać nonszalancki ton i roześmiać się.
– Oczywiście! Przecież demon Kalnas Dorotki nie istnieje! – Kobiety przybrały sztuczne uśmiechy i popatrzyły dziwnie po sobie.
Po uregulowaniu należności wyszłam z zakupami. Miałam mieszane uczucia. Jeszcze raz przechodząc obok słupa ogłoszeniowego zerknęłam na nekrologi. Rzeczywiście daty zgonu kilkunastu osób były identyczne, kolejnych zresztą też, o kilka dni wcześniejsze. Akurat mijał mnie starszy, sympatyczny pan, uchylając z szacunkiem kapelusz, zatem odpowiedziałam z uśmiechem na jego powitanie i zagadnęłam:
– Piękna ta Góra Doroty.
Przytaknął wesoło. Widząc jednak, że stoję obok nekrologów, od razu spoważniał i dodał szeptem, zbliżając się:
– Ale broń Boże, aby ją przekląć!
– Przekląć?
– Jedenaste przykazanie o tym mówi, szanowna pani.
– Jedenaste? Nie ma przecież przykazania jede…
– Jest, a jakże. Jedenaste: Nie przeklinaj jej!
Spoglądał z powagą i kiwał głową.
– Tak, proszę szanownej pani. Kto nie przestrzega, ten długo nie pożyje. – Uczynił wymowny gest w stronę słupa ogłoszeniowego, pokrytego gęsto samymi nekrologami.
– Pani z domu Lalecki?
– Tak, mieszkamy tam z mężem.
– Biedna Lalecka. Żal kobieciny… – zaczął biadolić, kręcąc głową.
Otwarłam oczy ze zdumienia, lecz staruszek poszedł dalej.
– Co to może znaczyć? – szeptałam do siebie podczas powrotu.
W domu był już Marek.
– Nie uwierzysz! – powiedzieliśmy prawie równocześnie.
– Grodziec jest nawiedzany przez demona! – dokończyłam triumfalnie pierwsza.
– Co?
– Nie o tym chciałeś mi powiedzieć?
– Nie, skąd! Odnalazłem na strychu ciekawe rzeczy po poprzednich właścicielach. Ale, co ty mówisz? Skąd przypuszczenie, że nasz poczciwy Grodziec jest przeklęty?
– Nie taki znowu poczciwy. I to nie jest żadne przypuszczenie. Dowiedziałam się podczas spaceru.
Pokrótce streściłam mu ostatnie rozmowy.
– Brednie! – Kręcił głową z niedowierzaniem. – Widocznie mają w zwyczaju straszyć nowych mieszkańców.
– A jak wyjaśnisz tyle zgonów w tym samym czasie? – upierałam się, choć w duchu przyznawałam mu rację.
– Czy ja wiem? – zastanowił się przez moment. – Może jakiś wypadek? Albo epidemia?
– Pytałam, ale zaprzeczyli.
– To tylko dowodzi mojej racji!
– To znaczy?
– Że nabijają się z ciebie widząc, jak bardzo jesteś naiwna.
– Weź przestań…
– Równie dobrze mogli ci powiedzieć, że na Grodziec spadło UFO. Efekt byłby ten sam. – Rozbawiony wskazał mi zakurzone tekturowe pudło: – Ja mam coś bardziej rzeczywistego.
To powiedziawszy, strzepał nadmiar szarego nalotu, a potem otwarł karton. Wyciągał stare książki, fotografie, pamiętniki.
– Rzeczywiście była przepiękna. – Spoglądałam z podziwem na zdjęcia młodej kobiety.
– Fakt. – Marek rzucił okiem i szperał w pudle dalej.
– Powinniśmy oddać je właścicielom – stwierdziłam, czując dziwny niepokój, jakbym kogoś podglądała.
– Zamierzałem to zrobić zaraz po pokazaniu tobie, ale chyba się nie uda.
– Czemu? Nawet przez biuro nieruchomości, w którym znaleźliśmy ten dom?
Marek popatrzył na mnie lodowatym wzrokiem.
– Masz silne nerwy?
– Głupie pytanie! – roześmiałam się. – O co ci chodzi?
W odpowiedzi włączył laptop i pokazał wyszukiwarkę.
– Nie ma już tego biura.
– Jak to? Przecież dom kupiliśmy jakieś pół roku temu. Splajtowało? Jeździliśmy tam kilkakrotnie i zawsze było w nim mnóstwo klientów. Miało setki pozytywnych opinii. – Z niedowierzaniem patrzyłam na monitor.
– Co dziwne, nowych właścicieli też nie mogę namierzyć.
– Daj, pewnie coś źle spisałeś, zaraz sama do nich zadzwonię. – Zdenerwowana porwałam telefon Marka i porównałam historię rozmów z moimi ostatnimi połączeniami.
– Dziwne. Numery masz poprawne. Nie odpowiadali? Może chorzy? Albo wyjechali?
– Przy każdym był ten sam komunikat, że nie ma takiego numeru – stwierdził z dziwnym wyrazem twarzy.
– Nabijasz się!
– Nie. Naprawdę tak było. Sprawdź, jeśli mi nie wierzysz.
Kilkakrotnie wybrałam zapisane w telefonie numery do spadkobierców domu kilkakrotnie, lecz efekt był ten sam.
– Przepadli. – Spojrzałam zdezorientowana.
– Najwidoczniej tajemna góra chce, abyśmy przejrzeli te pamiątki. – Marek z uśmiechem zabrał się do wertowania starych książek.
Ja z kolei wzięłam do ręki pamiętnik. Otwarłam na przypadkowej stronie i przeczytałam pobladłymi ustami:
– Ta prze… – Zaniemówiłam pod wpływem wspomnień makabrycznych opowieści ze sklepu.
– Ta przeklęta góra odebrała mi wszystko, co kochałam. Przeklinam cię po stokroć, diabelska Kalnas Dorotko! Przeklinam! – dokończył za mnie Marek, spoglądając z zainteresowaniem na zamieszczoną obok ilustrację.
Była wykonana kolorowymi kredkami. Wśród barw przeważały czerń oraz czerwień. Kilkoro martwych osób leżało na trawie u podnóża Góry Świętej Doroty. Mieli zamknięte oczy i wbite w okolicach serc gałęzie z liśćmi dębu. W tych miejscach widać było krwawe ślady.
– To samo opowiadała staruszka w sklepie – wyszeptałam przerażona.
– Przestań. Chyba nie wierzysz w te bajki. Podejrzewam, że właściciele celowo zostawili rysunki, aby nas nastraszyć. Sama zobacz, w tych książkach są takie same ilustracje. – Marek wskazał trzymane tomy.
Oglądaliśmy zdumieni.
– Nie powinieneś był czytać tych złorzeczeń! One zwiastują nieszczęście! Wszyscy, którzy je wypowiadają, umierają bardzo szybko śmiercią tragiczną.
– Nie bądź śmieszna. – Marka najwyraźniej bawił mój niepokój.
– Mówię poważnie!
– Ja też. I udowodnię ci zaraz, że to jedynie brednie starych grodźczan. Sama zobaczysz. Przeklęta Góra Dorota! – krzyknął niespodziewanie.
– Przestań!
– Ha! Przeklinam się, przeklinam, góro!
– Prosiłam, abyś przestał.
– To ty przestań robić z siebie idiotkę! – wrzasnął zdenerwowany.
Zaniemówiłam, bo jeszcze nigdy tak do mnie nie mówił.
– No i co? Przekląłem tę przeklętą górkę! Umrę zaraz tragicznie? A jednak nadal żyję. I nic mi nie jest! Jesteś jak dziecko, naprawdę…
Kręcąc głową i stukając się w czoło, odszedł rozbawiony ze starym pudłem, by wyrzucić je do pojemnika na odpady.
Wrócił po kilku minutach.
Za oknem wychodzącym wprost na ulicę coś gwałtownie stuknęło.
Wybiegliśmy z domu. Był już mrok, ale w świetle latarni dostrzegliśmy dwa poważnie uszkodzone samochody. Na szczęście z pojazdów wyszli cali i zdrowi pasażerowie. Ruch w obie strony został wstrzymany i czekające za nimi auta zabrzęczały klaksonami.
– Szlag by trafił! – wydzierał się kierowca jednego z uszkodzonych wozów. Na moment obrócił twarz w naszym kierunku i zobaczyliśmy liczne barwne tatuaże na wygolonej głowie oraz szyi, czole i policzkach. – Diabli wzięli tę przeklętą Dorotkę! Nie dość, że wysoko, to jeszcze wszędzie zdradzieckie zakręty!
Telefonowano z każdej strony, nic zatem dziwnego, że wkrótce rozległy się sygnały pogotowia ratunkowego, policji i straży pożarnej. Po jakimś kwadransie pokiereszowane auta udało się przesunąć na pobocza, a ruch przywrócono.
Weszliśmy do domu.
– Niebezpiecznie tu – rzuciłam zamyślona.
– Fakt – przyznał mi rację Marek. – I tego powinnaś się obawiać, a nie wyssanych z palca bujd! – prychając pogardliwie wskazał ręką miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stało zakurzone pudło ze strychu.
Po obejrzeniu jakiegoś filmu w telewizji zaczęliśmy szykować się do spania. Pierwsza weszłam do pokoju, zapaliłam światło i krzyknęłam.
Pod ścianą stał znowu ten sam karton. Obok na podłodze leżały oglądane już wcześniej książki, fotografie i pamiętniki
– Nie wyniosłeś go?
Marek podszedł i popatrzył ze zdumieniem na pokazywane przeze mnie zakurzone pudełko.
– Jaja sobie robisz? – zapytał.
– Ja? Przecież to ty je wynosiłeś!
– Grzebałaś po ciemku w śmietniku, żeby je tu przynieść i udowodnić swoją rację?
– Co takiego? Nigdzie nie wychodziłam. Przecież razem z tobą oglądałam film.
– No fakt – przyznał zdezorientowany. – Myślałem, że się ze mną droczysz. Czyżbym go jednak nie wyrzucił do śmierci?
– Możliwe, nie wiem. Ale nie zwalaj winy na mnie!
– Dobra, dobra. No już, przestań się boczyć.
– Stale to samo. Jak coś ci się nie udaje, zawsze wina jest po mojej stronie!
– Nie jestem przekonany, co z nim zrobiłem… Chyba to przez ten wypadek – stwierdził niepewnie.
Pochowaliśmy wszystko i uznaliśmy, że jutro trzeba będzie wyrzucić całą zawartość kartonu do śmieci.
Minęło kilka tygodni.
Powrót do domu z pracy tym razem wykończył mnie całkowicie. Nie dość, że autobus wlókł się, rzężąc przez całą godzinę, to potem na dodatek zepsuł się dwa przystanki przed moim i wysadził nas na oblanym słońcem poboczu. Chcąc nie chcąc szłam pieszo, wspinając się chodnikiem na coraz wyżej usytuowane części Grodźca.

(Góra Świętej Doroty, zwana Dorotką, Wikipedia)
– Nie mam już siły – powtarzałam sobie. Otarłam pot z czoła i spojrzałam załzawionymi oczami na majaczące w oddali wzniesienie. – Przekl… – Już chciałam złorzeczyć na wyjątkowo wysoko usytuowaną górę, lecz przypomniałam sobie ostrzeżenia staruszka oraz pań w sklepie i przygryzłam wargi, po czym ruszyłam dalej.
Gdy wreszcie dotarłam do domu, ciężko opadłam na fotel. Rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonił Marek.
– Cześć. Kochanie, wyobraź sobie, zepsuł mi się samochód. Musiałem oddać go do mechanika obok firmy. I wracam autobusem.
– Tylko żebyś zdążył. – Spojrzałam za okno. – Nadchodzi burza!
Nie doczekawszy się męża, pospieszyłam ofiarnie na przystanek z parasolem, gdy tylko zobaczyłam pierwsze krople deszczu na szybach.
Podczas wysiadania miał dziwny wyraz twarzy. Z początku myślałam, że to przez aferę z samochodem, jednak przy powitaniu powiedział rozgorączkowany:
– Wybacz, ale muszę cię na moment zostawić.
– Dokąd się wybierasz w taką ulewę? – Zdumiona patrzyłam na jego rozkojarzone oczy.
– Wpadnę tylko do znajomego i już wracam! – zapewnił i skręcił w boczną uliczkę, prowadzącą ku Dorotce.
– Zabierz parasol! – wołałam za nim.
– Nie, dzięki, zatrzymaj go!
W ulewie zniknął mi równie szybko, jak się pojawił. Mijałam słup ogłoszeniowy i mimowolnie spojrzałam – zapłakana kobieta przywieszała opatuloną w folię kartkę z wyraźnym zdjęciem mężczyzny.
– Zaginął mi brat – powiedziała do mnie rozpaczliwym głosem i zaniosła się płaczem. – Wyjechał przedwczoraj i do tej pory nie wrócił.
– Bardzo mi przykro. – Uniosłam nad nią parasol. – Policja już go szuka?
– Tak, od początku, lecz nie wiedzą nic. – Spoglądała na mnie bezradna i załamana.
– Trzeba być dobrej myśli – próbowałam ją pocieszyć.
Podeszłam bliżej do zawieszonego ogłoszenia i zamarłam. Te tatuaże na twarzy i głowie zapadły mi w pamięć na długo.
– Czy to jest pani brat? – zapytałam.
– Tak, Wiktor.
– Ja… Widziałam pani brata.
– Co? Naprawdę?! Musi pani natychmiast opowiedzieć to policji! – krzyknęła z entuzjazmem, wyjmując z kieszeni telefon. – Kiedy to było?
– Kilka tygodni temu. O ile dobrze pamiętam, było to wieczorem. Uczestniczył w wypadku drogowym w pobliżu naszego domu. – Wskazałam odległe miejsce.
Kobieta ze smutkiem schowała aparat i potrząsnęła głową.
– A, wiem, wiem, rzeczywiście miał tu wtedy stłuczkę. Jednak on zaginął dużo później. No nic, pójdę już. Cała nadzieja w policji. Do widzenia.
Kiedy się oddalała, spoglądałam zamyślona na nią i na portret wytatuowanego mężczyzny, zalewany przez strugi deszczu.
Przygnębiona wróciłam do domu. Zasunęłam rolety, zapaliłam światło. Burza przybierała na sile. Usłyszałam dziwnie brzmiące uderzenia. Coś sporej wielkości rytmicznie waliło o dach. Uniosłam delikatnie cześć jednej rolety i zamarłam. Na dworze był istny armagedon! Ulicą płynęła rwąca rzeka, którą próbowały pokonać jadące w dół i górę auta. Woda zalewała koła, a one pryskały silnie w nasze okna. Ich karoseria i szyby były jednakże porządnie zniszczone przez wyjątkowej wielkości gradowe kule, co skutecznie utrudniało jazdę. Rzucane przez rozszalałą wichurę we wszystkich możliwych kierunkach, niczym piłeczki tenisowe, czyniły dookoła spore szkody.

– Niech szlag trafi tę przeklętą Górę Dorotkę! – wrzeszczała jakaś kobieta, która pośliznęła się na mokrym chodniku i upadła tuż pod naszym domem.
Szybko pobiegłam, aby jej pomóc, ale gdy wyszłam z domu i wyjrzałam ponad bramą, nieznajomej już nie było. Za to na dworze wszędzie dookoła leżały porozrzucane spore kule lodowe. Część z nich nadal jeszcze wirowała w powietrzu, więc czym prędzej schowałam się do ganku. Nigdy jeszcze nie widziałam tej wielkości gradu.
– Przeklęta góra! – Usłyszałam gdzieś z boku podczas zamykania drzwi.
Uchyliłam je i słuchałam z napięciem przechodzącego chodnikiem mężczyzny.
– Zawsze ściąga na nas najgorsze kataklizmy! Bądź przeklęta, Dorotko! – krzyknął i popędził ku zatrzymującemu się samochodowi, widocznie czekając tu na niego.
– Jedenaste: Nie przeklinaj jej! – powtórzyłam cicho słowa napotkanego niedawno staruszka. Czułam dziwny niepokój.
Grad wyraźnie osłabł. Nie słychać już było jego ciężkich uderzeń o drogę, dach i rolety. Nagle potężny huk prawie odebrał mi oddech.
Otwarłam znowu drzwi i poprzez ścianę deszczu wyjrzałam na ulicę. Samochód, do którego przed chwilą wsiadł złorzeczący mężczyzna, stał nieopodal i cały płonął!
– Piorun uderzył! – krzyczał kierowca innego wozu.
– Wezwać pogotowie, tam są ranni! – wołał ktoś inny.
– Gaśnice, kto ma, szybko!
Kolejny błysk i huk. Tym razem widziałam rozświetlony błyskawicą cały fragment ulicy przy naszym domu.
– Uwaga, drzewo! – wrzeszczał ktoś biegnący z dołu.
Olbrzymi konar, ścięty piorunem, zwalił się na płonące auto i zmiażdżył je, przygniatając swym ciężarem, nim ktokolwiek zdążył pomóc poszkodowanym. Krew bryznęła na szyby. Na gałęziach dostrzegłam liście dębu.
Zakryłam twarz rękami i roztrzęsiona weszłam do domu.
– Jaka tragedia! I skąd tu dąb? Przy samej ulicy? Przecież go nie było, gdy się wprowadzaliśmy, jestem tego pewna – mówiłam do siebie rozgorączkowana. – Co tu się dzieje?
Znowu przypomniałam sobie przestrogę staruszka i odważyłam się wyjrzeć na zewnątrz. Zdenerwowana patrzyłam na moknący przy workach ze śmieciami karton ze strychu. I pobladłam, kiedy przyszło mi do głowy, że Marek, czytając niedawno fragment znalezionego pamiętnika, także wymówił przekleństwo pod adresem tajemniczej góry, a potem wielokrotnie jeszcze je powtarzał.
Próbowałam się do niego dodzwonić, lecz telefon uparcie milczał. W końcu wyczerpałam całkowicie aparat, a z powodu silnej ulewy wyłączono prąd i na razie ładowanie okazało się niemożliwe. Przeklinałam w duchu, że nie mam zapasowego power banku. Wreszcie, nie wiedząc nawet, kiedy, osunęłam się bezradna na kanapę i zasnęłam.
Zbudziło mnie natarczywe dobijanie się do okna. Zdenerwowana otwarłam je, unosząc także nieco roletę.
– Słucham? – niewiele mogłam zobaczyć w panującym dookoła mroku.
– Dobry wieczór. Pani Leśniewska? – usłyszałam poważny, męski głos.
– Tak.
– Komenda policji w Będzinie. Czy możemy wejść?
– Dobrze, chwileczkę – odpowiedziałam struchlałym głosem.
Zamknęłam okno i wpuściłam obu policjantów przez furtkę oraz drzwi do środka, zapalając parę świec.
Krótko i zwięźle opowiedzieli mi, że minionego wieczoru Marek wraz z kilkoma innymi mieszkańcami Grodźca dopuścił się poważnych przestępstw, dokonując zbezczeszczenia oraz częściowego spalenia kościoła na Górze Świętej Doroty i kradnąc stamtąd cenne przedmioty liturgiczne.
Cała szajka, poszukiwana od lat, została schwytana w trakcie dopuszczania się przestępstwa i obecnie znajduje się w areszcie tymczasowym.
Patrzyłam na nich, jak zahipnotyzowana. Nic nie rozumiałam. Marek przestępcą? Złodziejem i podpalaczem zabytkowego, siedemnastowiecznego kościoła? To chyba jakiś koszmar. Dopiero, gdy powiedzieli mi, że w jego samochodzie znaleźli łupy z tego włamania, zaprzeczyłam stanowczo:
– To niemożliwe. Mąż ma zepsuty wóz i zostawił go w dniu wczorajszym po pracy u mechanika. Wracał do domu autobusem. Rozmawiałam z nim, gdy wysiadał.
Policjanci popatrzyli na siebie.
– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
– Wczoraj po południu. Zaraz sprawdzę na telefonie dokładną godzinę. A, no tak, nie działa, bo się wyczerpał. – Przypomniałam sobie.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znienacka rozbłysło światło.
– Nareszcie mogę sprawdzić – powiedziałam, podłączając telefon do ładowania. – Zaraz… Kiedy on do mnie dzwonił? Chwileczkę… – Szukałam rozpaczliwie historii połączeń, ale z ubiegłego dnia nie miałam nic.
Obaj westchnęli i popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
– Dajmy już temu spokój – stwierdzili prawie równocześnie.
– Nie, nie, muszę to znaleźć. Dziwne. Bardzo dziwne, ale nie mam żadnego połączenia z ubiegłego dnia. – Oszołomiona przesuwałam palcem ostatnie rozmowy na telefonie. Byłam coraz bardziej roztrzęsiona. – No przecież dzwonił do mnie. Pobiegłam do niego z parasolem.
– Parasol pani mąż miał w bagażniku – wtrącił jeden z nich.
– Parasol? Niemożliwe. Marek… to jest… hm… mój mąż nigdy nie wozi parasola.
– Mniejsza z tym – zniecierpliwił się jeden z policjantów.
– Pani Leśniewska, to niestety nie wszystko – powiedział grobowym tonem drugi.
Usiadłam i wpatrywałam się w nich, czując narastający strach i trudne do wyjaśnienia, bardzo złe przeczucie. Całe moje ciało drgało.
– Mamy do przekazania kolejne wieści. Jadąc tu otrzymaliśmy wiadomość z komisariatu, że pani mąż dokonał w areszcie samobójstwa.
– Jak? Co? – powtarzałam te pytania kilkakrotnie, nie potrafiąc zrozumieć.
– Trwają jeszcze wyjaśnienia całej sytuacji, nie wszystkie okoliczności są w pełni zrozumiałe – tłumaczył niepewnie jeden, chrząkając co jakiś czas z zakłopotania – ale poinformowano nas, że wbił sobie w serce oraz usta krzyż.
– Krzyż? Jaki krzyż?
– Konkretnie jego część. Drewniany. Wyjątkowo duży. Miał zawieszony na szyi, choć wcześniej go tam nie widziano.
– To z pewnością nie mógł być mój mąż.
W odpowiedzi policjanci pokazali mi zdjęcia na swoich telefonach. Pochodziły z momentu aresztowania, a potem osadzenia w areszcie. Widniał na nich Marek. Dodatkowo prosili, abym pojechała z nimi do prosektorium celem zidentyfikowania zwłok.
Siedząc w radiowozie, mimowolnie przypomniałam sobie słowa przekleństwa, jakie wypowiedział czytając pamiętnik dawnej właścicielki, znaleziony na strychu naszego domu. I późniejsze, celowe ich powtarzanie. Twarz martwego Marka z ustami, rozerwanymi kawałkiem wbitego drewna, była ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałam. Potem straciłam przytomność i odpłynęłam.
Wśród szumiących drzew zobaczyłam grupę ludzi, bawiących się o zmroku u podnóża Góry Doroty. Coś mi podpowiadało, że to owi zamordowani z nekrologów, które dostrzegłam podczas pierwszego spaceru po Grodźcu. I – że teraz widzę ich jeszcze żywych.
– Przeklinamy cię, Kalnas Doroto! I co nam teraz zrobisz, przeklęta demonico?! – krzyczeli w dzikim opętaniu, pijąc i bawiąc się, zaślepieni i upojeni szaleństwem.
Nagle podeszła do nich rosła kobieta o czterech twarzach, skierowanych w każdą ze stron świata. Była dużo wyższa od dorosłego człowieka, do tego poruszała się ociężale. Obleczona tylko w suknię z liści i gałęzi, trzymała w czterech rękach ogromne konary wyrwanych z ziemi dębów.
Widząc ją, oszalała grupa zamilkła.
– To Tereska od “Jacka Organisty”? – zawołał któryś. – Chodźże, babo, poharcujemy!
– Nie, jam Dorota – zaprzeczyła głośno wielka kobieta.
– Bądź przeklęta! – ryknęli wszyscy i rzucali w nią poderwane w szale kamienie. Każdy przelatywał, jakby była duchem, nie czyniąc jej żadnej szkody. A ona szła dumnie ku grupie pijanych grodźczan.
– Jedenaste: Nie przeklinaj mnie! Oto, co wam zrobię! – ryknęła nagle i każdemu wbiła gałąź dębową w samo serce oraz w otwarte z przerażenia usta.
A potem nagle odwróciła jedną twarz, popatrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem i ściągnęła brwi.

Zaczęłam w panice uciekać z makabrycznego lasu, ale wszędzie dookoła były jedynie okryte mrokiem drzewa. Potykałam się, upadałam i płakałam, chcąc jak najszybciej umknąć pędzącej za mną ze zdumiewającą lekkością grodzieckiej demonicy.
Usłyszałam w oddali silne uderzenie i zobaczyłam na szczycie góry łunę pożaru. Dorota, ścigająca mnie, wrzasnęła dziko i pognała czym prędzej w tamtym kierunku. Kościół płonął, a mocne uderzenia przypomniały o kulach gradowych, towarzyszących nadchodzącej burzy.
– Przeklęta Dorota! Diabelska Kalnas! Niech szlag trafi tę górę! Przeklinamy cię! Diabli nam nadali Dorotkę! – słychać było złorzeczenia mieszkańców, dobiegające z położonych poniżej ulic wprost ku uszom potężnej, rozwścieczonej demonicy, rozprawiającej się teraz z szajką złodziejską, plądrującą kościół na wzgórzu.
– Przeklęt… – zaczęłam, wpatrując się w płonącą w oddali świątynię.
– Jedenaste: Nie przeklinaj jej! – powiedział stojący koło mnie staruszek, ten sam, którego spotkałam niegdyś obok słupa ogłoszeniowego. – Szanowna pani pozwoli, że pomogę. – Uśmiechnął się do mnie szarmancko i z uprzejmym ukłonem podał dłoń, pomagając wstać.
Patrzyłam na niego zdezorientowana, jak stopniowo przemieniał się w kapłana pogańskiego kultu Góry Doroty, panującego na wzgórzu przed wieloma wiekami. Miał na sobie prostą, lnianą sukmanę, obwiązaną w pasie sznurem. Poszedł spokojnym krokiem ku gasnącemu już pożarowi, zręcznie wspinając się po stromym, kamienistym zboczu. Z każdym krokiem ubywało mu lat, a przybywało siły i wigoru.
– Gdzie ja właściwie jestem? Co tu robię? I gdzie Marek? – szeptałam do siebie i rozglądałam się rozgorączkowana. – Marek nie żyje! Miał serce i usta przebite dębem. Przez tę demoniczną Dorotę straciłam męża! – wołałam zapłakana, gdy zaczęłam sobie wszystko przypominać.
Nagle przyszło olśnienie.
– Jeśli widziałam bawiących się tu, zamordowanych przed miesiącami ludzi, i nawet ich śmierć, a potem pożar kościoła na wzniesieniu, może czas w jakiś niezrozumiały sposób cofnął się i nie jest jeszcze za późno. Tylko, z drugiej strony, dlaczego czas miałby przenieść się wraz ze mną wstecz? – mówiąc na głos, rozglądałam się dookoła.
Drogą ku kościołowi na szczycie góry szli powoli ludzie z opuszczonymi smutno głowami. Podchodząc bliżej mnie podnosili je, a ja rozpoznawałam kolejne osoby. Najpierw dostrzegłam wytatuowanego mężczyznę, który uczestniczył w kolizji drogowej, a później zaginął w tajemniczych okolicznościach. Patrzyłam także w beznamiętne oczy pięknej kobiety, której twarz widziałam wcześniej na fotografiach zakupionego domu, przyniesionych ze strychu w kartonowym pudle. Przy mnie zmieniła się w staruszkę.
To Lalecka – pomyślałam ze smutkiem.
Rozumiałam, że idzie na pewną śmierć z rąk mściwej Kalnas Doroty.
Zobaczyłam również nieznajomą, która upadła na chodnik przy moim oknie podczas gradowej burzy. I męża oraz trzech synów pani Malinowskiej.
Orszak idących powoli osób był długi i przygnębiający. Zauważyłam ich odmienne stroje, fryzury, gesty. Niektórzy przypominali mi średniowiecznych rycerzy, damy dworów królewskich, renesansowe postacie z książek, barokowe niewiasty i ich wielbicieli, dziewiętnastowiecznych robotników…
Czy tutaj rzeczywiście zabito tyle osób? – przemknęło mi przez myśl. Tylu ludzi nienawidziło tej góry?
Powoli wstawał świt. Popatrzyłam na osiedla i zaczęłam pojmować, że za mną wznosi się Kalnas Dorotka, ale i ja, stojąc u jej podnóża, spoglądam w dół na odległe ulice, domy i sklepy, ponieważ znajduję się również na potężnej górze.
– Więc to jest ów kurhan? Kopiec Doroty, o którym wspominali mieszkańcy? – pytałam samą siebie. – Dorotka jest górą, powstałą na innej, znacznie starszej i dużo większej górze. Cały Grodziec jest jednym, wielkim wzniesieniem!
Patrzyłam, jak zahipnotyzowana na światła mknących po ulicach samochodów, daleko, tam, w dole, kilka kilometrów ode mnie.
A oto nagle czas znowu cofnął się, teraz do początku powstania na tym terenie pierwszej cywilizacji. I cały krajobraz diametralnie się zmienił.
Znajdowałam się, na równinie, wśród pól. Za mną ciemniała w oddali wielka połać lasu, lecz dookoła widziałam jedynie skiby obsiane zbożem. Ludzie, spokojnie uprawiający rolę, mijali mnie, jakbym była niewidzialna i taka rzeczywiście się poczułam. Obserwowałam ich, lecz oni mnie nie. Trwały akurat żniwa, czas zbiorów tego, co dała ziemia. Pomagali wszyscy, nawet starcy i dzieci. Rzecz jasna, głównie dorośli w sile wieku zajmowali się najcięższą pracą. Wozy, ciągnięte przez konie i woły, pokryte były ściętymi i dobrze już wysuszonymi, ogromnymi snopkami. Złociste i pełne ziaren, dowodziły dobrego roku, jakim hojni bogowie nagrodzili tutejszą ludność. Po dotarciu do domów, w stodołach czekało wieśniaków młócenie dorodnych kłosów.
Mimo pozornego spokoju, wyczuwało się w powietrzu jakiś niepokój, zbliżającą się zmianę, nagły zwrot i nieunikniony kres panującego nastroju.
Ku lasowi pędziła polną drogą młoda kobieta, rozpaczliwie wymachując rękami i potykając się co jakiś czas o wystające kamienie. W skromnym odzieniu, takim samym, jakie nosili zjeżdżający z pól rolnicy, wyglądała na miejscową, a jednak ani ona na nich, ani też oni na nią nie zwracali żadnej uwagi.
Postanowiłam przyjrzeć się jej bliżej i pobiegłam w ślad za nieznajomą.
– Rektio, święta bogini borów, ulituj się nade mną, twą czcicielką! – krzyczała kobieta, rozpoczynając rytualny taniec pośrodku napotkanej na skraju lasu polany. Wirowała tak, z uniesioną głową i twarzą, skierowaną ku niebu, płacząc i śmiejąc się na przemian. Rozpuszczone włosy otaczały całe ramiona i zaplątywały się o dłonie, wykonujące nietypowe ruchy, przypominające sposób poruszania się węży. Z przerażeniem dostrzegłam kilkanaście żmij, wijących się u stóp kapłanki.
Szalejąca po polanie kobieta wbiegła do pobliskiego zagajnika i skierowała się ku rzeźbie, przytwierdzonej do wysokiego dębu. Rzeźba ukazywała boginię, mającą cztery identyczne twarze. Przypominała mi demonicę Dorotę, dostrzeżoną niedawno w ciemnym lesie, która dokonała masowego mordu, a potem ścigała także mnie. Niedawno? Hm. Skoro czas cofnął się do drugiego tysiąclecia przed naszą erą, kiedy panowała tu kultura łużycka, powinnam raczej sądzić, że było to całe wieki później.

Kapłanka bogini dostrzegła zbliżający się zachód słońca.
– O, święta Rektio, nadchodzi pora twego ułaskawienia i przebłagania. Czas na cotygodniową ofiarę, składaną w twym świętym gaju. Mój lud prosi cię o czuwanie zawsze i wszędzie, hojne dary, wsparcie i opiekę na dalsze…
– Nie! – przerwał jej nagle wysoki mężczyzna, stając pośrodku zagajnika. – Nie będzie więcej ofiar!
Tańcząca kapłanka przystanęła i spojrzała na niego nieprzytomnymi z początku oczami.
– Dziadźka nie wie, co mówi jego plugawy język – stwierdziła ostrym tonem, marszcząc brwi.
– Wiem bardzo dobrze. – Patrzył nadal tak samo, ściskając pięści.
– Dziś kolej Dziadźki. Ofiara musi być złożona! Gdzie koń?
– Nie oddam konia. To mój jedyny! We wsi są tylko dwa. Nie dam!
– No to w zamian dziecię.
– Nie!
– Zaniechaj, bo nas wytraci! – Na mężczyznę wpadła znienacka rozdygotana kobieta w chustce na głowie. Ciężkie dyszenie wskazywało, że biegła za nim całą drogę. – Oddaj bogini lasów, co nakazano, bo naszą rodzinę wytracą!
– Nie tym razem! – ryknął nagle obok inny mężczyzna. – Ja z Dziadźką! Odmawiamy składania krwawych ofiar!
– Gołka z Dziadźką? – zdumiała się kapłanka, patrząc na obu mężczyzn.
– Gołcyna też! – wrzasnęła kolejna kobieta, podając dłoń uśmiechniętemu Gołce.
– I Klupok za nimi! – krzyknął trzeci wieśniak, spoglądając odważnie.
– Ludzie, czy nie rozumiecie, nasza wiara wymaga ofiar… – próbowała spokojniej tłumaczyć długowłosa kapłanka, lecz przerwała jej kolejna kobieta, wchodząca między nich i krzycząca:
– Ja, Haźbita, powiadam wam, teraz albo nigdy! Sprzeciwimy się i pokonamy ją!
Za przybyłą wyrósł wielki tłum miejscowych wieśniaków. Jedni przekrzykiwali drugich:
– Nie dam, nie dam!
– Dziewecka dobrze prawi!
– Jopek woły schował i też nie da!
– Nikt już nie da zwierząt, ni dzieci! Dość krwawych ofiar!
– Dobrze gada Stulidubka!
– Milowian córkę naszą zamknął i nie poświęci na ofiarę! – Jakaś wyjątkowej urody kobieta wkroczyła także na środek.
Jej rysy przypominały mi niedawno oglądane zdjęcie… Tyko co to było? I kto na nim widniał?
Lalecka – pomyślałam i spojrzałam oniemiała.
Nadal obserwowałam całe zajście z boku, niewidoczna dla nikogo.
– Czy chcecie, nieszczęśni, zwrócić przeciw wsi gniew samej bogini Rektii, pani wody i lasów? – pytała długowłosa opiekunka gaju. – Wyschną rzeki i to życiodajne źródło wraz z nimi. – Wskazała ręką miejsce po prawej stronie, gdzie istotnie słychać było chichy szmer płynącej wody. – Lasy nie dadzą już zwierzyny ni owoców, a pola corocznych plonów. Słońce zajdzie i mrok otuli cały świat. Pomrzemy wszyscy. Tego chcecie?
– Nie wierzymy ci! Łżesz!
– Krwawe ofiary są potrzebne, zrozumcie, ludzie! – zaczęła zawodzić przejmującym głosem. – Dzięki nim żyjemy i bogowie nas wspierają.
– Tedy muszą zacząć wspierać inaczej, bez mordowania zwierząt i dzieci! – ryknął Dziadźka.
– Konie dają nam pracę i plony, są potrzebne każdemu. Dzieci także. To nasze ziarno, które wyda po latach nowy plon – poparł go Klupok.
– Nie damy ich więcej! Niedoczekanie! – wrzeszczeli znowu wszyscy.
– Ściągniecie takim sposobem zemstę Rektii. Nie czyńcie tego, zaklinam was! Dajcie jej żywą ofiarę! – błagała kobieta, przesłaniając swoim ciałem cztery twarze bogini.
– A, damy, damy!
Gniew, furia i dzikie żądze opanowały ich twarze i serca. Podbiegli do niej, pochwycili za ręce.
– Chodźże, Doroto, skoroś taka pewna czekającej nas zemsty, sama złóż się w ofierze bogini! Wtenczas załagodzisz jej gniew i uchronisz nas przed niechybną zgubą.
Na dźwięk tego imienia spojrzałam zdumiona na przestraszoną kapłankę.
– Co robicie? Poszaleliście?! Nie! Ludzie, nie! Uwolnijcie moją córkę! Puśćcie ją! – wydarła się jakaś starowinka, wpadając do zagajnika i rozpaczliwie machając rękami.
– Matko… – zaczęła słabym głosem Dorota.
Było jednak za późno. Staruszka dopadła do niej, lecz silne ramiona męskie odtrąciły ją, rzucając na pobliskie drzewa. Kapłankę przebito błyskawicznie mieczem z brązu w okolicach serca oraz otwartych z przerażenia ust, i porzucono w świętym gaju, na odchodnym plując z impetem na jej dogorywające ciało. Las szybko opustoszał. Nad umierającą leżała jedynie płacząca matka. Miecz przemienił się w dąb.
Oglądałam te sceny zdruzgotana i całkowicie wstrząśnięta.
– Na cóż mi żyć teraz, skoro ciebie, córko ukochana, już nie ma? – powtarzała, jak w transie, płacząca starowinka.
Niespodziewanie straszliwy huk rozdarł powietrze i zatrząsł całym borem. Dąb, na którym widniała rzeźba bogini, rozdarł się na wiele części, a te wraz z przemienionym mieczem zaczęły wzlatywać i wirować nad zagajnikiem. Głowa świętej Rektii z czterema twarzami upadła i potoczyła się wprost ku zamordowanej kapłance. Dorota poruszyła się nieznacznie, po czym uniosła część ciała i popatrzyła dookoła, obracając swobodnie głowę kilka razy, jakby była przytwierdzona do wirującego koła, na wszystkie strony. Twarze przybrały wściekły grymas i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca widać było ich niezwykle rozgniewane oblicza.

Matka Doroty spojrzała zdumiona, a, widząc żywą, potężną boginię w ciele zabitej córki, krzyknęła słabym głosem, złapała się za serce i padła martwa na ziemię. Demonica schyliła się, a następnie pożarła szybko zwłoki.
Wycierając zakrwawione usta czterech twarzy, ryknęła potwornie, spoglądając wokół rozognionymi z wściekłości oczyma. Następnie wstała, uniosła się i porwała w cztery dłonie wirujące ciągle nad zagajnikiem szczapy rozerwanego dębu. Poleciała z nimi, drąc się dziko, ku odchodzącym do wsi zabójcom kapłanki, którzy dodatkowo zbezcześcili jej święty gaj i kult.
Patrzyłam, jak dopadała każdego z uciekających w panice wieśniaków i dźgała w usta oraz serce dębowymi gałęziami. Porzucała ich martwe ciała wzdłuż drogi, tuż przy polach, na których jeszcze niedawno tak spokojnie zbierali snopki dojrzałych zbóż.
Cała droga była usiana trupami, a mściwa demonica pędziła w powietrzu do wsi, dzierżąc w dłoniach dębowe gałęzie. Wrzaski, krzyki i błagalne prośby o darowanie życia wypełniły powietrze.
Nie potrafiłam ich słuchać, ale nie miałam wyboru. Czas z jakiegoś nieznanego bliżej powodu nakazał mi przyglądać się kaźni Doroty i pierwszym ofiarom jej potwornej zemsty.
Kiedy po kilku tygodniach powrócili z odległych targowisk wysłani tam młodzi mieszkańcy, zastali jedynie zgliszcza i spalone siedziby. Kości zamordowanych były prawie całkowicie obdarte z mięsa i tkanek przez dzikie ptactwo. Swąd, unoszący się dookoła, przyprawiał o mdłości. Zdruzgotani tym, co ujrzeli, początkowo chcieli uciekać z rodzinnej wsi jak najprędzej. Udając się do świętego gaju, napotykali kości swych zabitych rodzicieli i sąsiadów przy całej drodze, prowadzącej wzdłuż pól ku borom. W zagajniku nie odnaleźli dębu z zawieszonym na nim wizerunkiem bogini wód i lasów. Nie słyszeli życiodajnego strumienia, nigdzie nie było opiekunki gaju, Doroty, a wokół rozlegały się zza drzew złowrogie pomruki dzikich zwierząt. Las, tak zawsze im życzliwy, witający cieniem i hojnymi darami, teraz napawał strachem oraz odrazą. Jako młodzi, nieświadomi byli tego, że to właśnie tu co kilka dni o zachodzie słońca starsi wieśniacy musieli składać krwawą ofiarę.
Powróciwszy czym prędzej z lasu do zgliszczy, zdecydowali, że pozostaną w miejscu swej dawnej, obecnie zrównanej z ziemią, rodzinnej wsi, którą stopniowo odbudują. Najpierw jednak postanowiono założyć nowy święty gaj, co uczyniono już kolejnego dnia. Tym razem wybrano sąsiedni zagajnik, przylegający do poprzedniego. W nim, do równie imponującego dębu, przytwierdzono rzeźbę bogini wody i lasów, znalezioną w jednym ze zniszczonych domostw.
Kolejnym krokiem było pochowanie z należną czcią rodzicieli. Ich kości, zgodnie z panującym zwyczajem, zebrano starannie, następnie rytualnie spalono w świętym gaju, po czym umieszczono w drewnianych trumnach, skleconych naprędce, a następnie zakopano w ziemi. Z pól, będących teraz ugorami i leżących pod lasem, zwożono coraz więcej warstw, usypując najpierw jeden szeroki, wspólny kurhan, a potem następny, mniejszy, na jego czubku. Z czasem na zboczach tego wzniesienia powstały nowe domostwa, w których mieszkały nowe rodziny. Wieś odżywała na nowo.
Minęły dziesięciolecia i na ogromnym wzgórzu powstało obronne grodzisko Dorotowo z warownią, usytuowaną na samym jego szczycie. Rządy sprawował tu książę Atorod. W sąsiedztwie powstała mniejsza góra, Kijowa, z innym grodziskiem. Władał nim niegdyś przyjaciel, a obecnie zacięty wróg Atoroda, książę Parcina. Zostałam przeniesiona w tamte czasy, aby zaobserwować dzieje mojego miasta, choć jednocześnie nadal stałam u podnóża góry, widząc w oddali majaczące światła jadących ulicami samochodów.
Obaj władcy toczyli ze sobą nieustanną walkę. Żaden nie zyskiwał w tych starciach zdecydowanej przewagi, co rozwścieczało zarówno jednego, jak i drugiego. Wreszcie Parcina, złorzecząc i przeklinając Dorotowo i Kalnas Dorotę, wyruszył nocą z drużyną, atakując śpiących wrogów i wycinając ich w pień. Wyrżnięto wówczas cały gród. Żądny łupów zwycięzca sam udał się do lochów, umieszczonych pod zamkiem zamordowanego Atodora.
– Przeklęta góro, gdzież twe legendarne skarby?! – złorzeczył, szukając przejścia.
– Witaj, szlachetny książę. – Przy wejściu do podziemi przywitała go śliczna, długowłosa dziewczyna, podając pochodnię. – Czekałam na ciebie.
– Ktoś ty? – zdumiał się Parcina.
– Dorota, strażniczka tych lochów i ukrytego w nich skarbca.
Na te słowa oczy chytrego księcia zaświeciły dziwnym blaskiem.
– Jakżeś przy życiu ostała? Sama, jedna? Wszystkichśmy przecie w pień wycięli!
– Bo ja nie należę do mieszkańców Dorotowa. Mieszkam w lochach jako opiekunka tutejszych bogactw.
Oblicze Parciny poczerwieniało.
– Ślicznaś, panno. – Podszedł bliżej i wlepił w nią pełne żądzy oczy. – Jako i kwiat. Albo…
W tym momencie pochodnia wyraźnie oświetliła twarz dziewczyny, a ja powiedziałam zaskoczona:
– …Lalecka!
I pobladłam, bo mój głos rozległ się echem po lochach.
Parcina roześmiał się, oblizał pociemniałe wargi, dysząc ciężko i zbliżając się do dziewczyny.
– Chodź do mnie, Dorotko. Będzie ci dobrze…
Dziewczyna uśmiechnęła się prześlicznie, po czym swobodnie odgarnęła z twarzy opadająca ciągle, długie włosy i podała księciu dłoń. Przez moment widziałam, jak jej twarz zmieniła się – dostrzegłam głowę, pokrytą barwnymi tatuażami.
– Zaginiony Wiktor z plakatu – wyszeptałam.
I te słowa rozniosły się echem. Parcina znieruchomiał i rozejrzał się niepewnie, chwytając jednocześnie w talii demonicę.
A ta dla odmiany przemieniła swoją twarz w wieśniaka sprzed dziesięcioleci.
– Dziadźka! – prawie krzyknęłam, zaskoczona tą przemianą.
Stawała się na czas krótki każdym, kogo zamordowała za złorzeczenie przeciwko niej. Przez moment zdawało mi się nawet, że na kręcącej się szyi demonicy ujrzałam twarz Marka.
Kiedy Parcina nareszcie dostrzegł jej rysy w świetle jaśniejącej pochodni, miała już cztery drewniane oblicza leśnej bogini Rektii i obejmowała go czterema silnymi ramionami. Kręcąc głową dookoła, pokazywała na zmianę twarze: roześmianą, rozzłoszczoną, płaczliwą oraz zdumioną. Wreszcie zatrzymała na owej wściekłej i, marszcząc groźnie brwi, ryknęła na szarpiącego się nieszczęśnika, pobladłego ze strachu:
– Cóż to, książę?! Obiecałeś, że dobrze mi będzie, a teraz odpychasz me czułe ramiona? Odtrącasz spragnione pocałunków usta? Jakże to?
– Odejdź, maro przeklęta! Precz, precz ode mnie! Pomocy!

Starał się wydobyć miecz, lecz demonica roześmiała się tylko złowieszczo i błyskawicznie zgięła wystawione przeciw niej żelastwo. Następnie odrzuciła je pod ścianę, niczym piórko. Widząc nienaturalną siłę oraz makabryczną postać Doroty, Parcina zaczął rozpaczliwie krzyczeć, błagać o litość, wreszcie skomleć, niczym zbity pies. Czuł, że jego koniec jest bliski.
Dorota podeszła i popatrzyła mu przenikliwie w oczy. A potem rozchyliła szeroko wargi, jakby chciała do niego wołać. Z wielką siłą z gardzieli demonicy wystrzeliły gałęzie dębu, godząc w książęce serce oraz usta i szybko tłumiąc rozdzierający krzyk. Parcina skonał.
A ona, jakby wiedząc o mojej obecności, obróciła rozgniewaną twarz i powiedziała ostro:
– Teraz zaczynasz rozumieć, jak to się zaczęło?
Oszołomiona patrzyłam, jak spokojnie odchodzi przez podziemne korytarze w głąb lochu. Ziemia zatrzęsła się, a szalejąca znów Kalnas Dorota wyleciała spod wzgórza prosto, w górę, ku niebu, przecinając tysiące warstw ziemskich usypanego przed wiekami kopca, po czym poszybowała ku grodzisku Parciny, aby wymordować oprawców Dorotowa. W czterech dłoniach trzymała dębowe gałęzie. Łuny rozświetliły nocny krajobraz, odległe krzyki ofiar zastąpiły wcześniejsze wiwatowanie po wygranej walce. A potem nastała cisza.
Przetarłam oczy. Był środek dnia, a ja znowu stałam u podnóża Góry Doroty, spoglądając w dół ku rozpędzonym samochodom.
– W 1637 roku ksieni norbertanek, Dorota Kątska, ufundowała na wzgórzu niewielki kościół pod wezwaniem swej imienniczki – przypominałam głośno poznane niedawno zapiski z grodzieckich kronik historycznych. – Natomiast ponad dwieście lat później, w 1865 roku, górnikowi śląskiemu, Marcinowi Kotule, ukazała się we śnie Matka Boska, do której modlił się przy łóżku konającego dziecka, błagając o łaskę i jego uzdrowienie. Stał się cud, zatem, zgodnie z poleceniem Maryi, wdzięczny mieszkaniec Kamienia zakupił w Piekarach Śląskich obraz z pierścieniem i umieścił w tutejszym, grodzieckim kościele. Ponoć na pierścieniu widnieje twarz Świętej Doroty, córki rzymskiego senatora, która zmarła śmiercią męczeńską za wiarę. Jak widać, na owej górze zbiegły się historie wielu Dorotek, zaś kult chrześcijański połączył się w jednym miejscu z dawnymi wierzeniami pogańskimi. I powstała jedyna w swoim rodzaju patronka tutejszej okolicy, Kalnas Dorota – spojrzałam na dumnie wznoszącą się nad Grodźcem górę.

(Obraz Matki Boskiej z pierścieniem w kościele Świętej Doroty w Grodźcu, źródło: www.cudowneźrodełka.pl)
Przyfrunęła do mnie, lekko i zwinnie, niczym ptak, postać ogromnej demonicy z czterema twarzami bogini lasów i wody. Stanęła obok i podała dzbanuszek, wypełniony wodą. Spoglądała roześmianą twarzą.
– To z mojego magicznego źródełka – powiedziała.
– Magicznego? – powtórzyłam z niedowierzaniem.
A jej twarz na moment przemieniła się w pogodne oblicze sympatycznej sklepikarki.
– Może wody? – zapytała, jak wówczas.
Uśmiechnęłam się, poznając ją.
– Tak. Poproszę.
W jednej z czterech dłoni trzymała dzbanek, w drugiej kubek. Nalała i podała mi. Przybrała na powrót cztery oblicza bogini.
– A więc to byłaś ty? – zapytałam, popijając wodę ze znanego na całą Polskę źródełka grodzieckiego. – Jesteś sprzedawczynią w sklepie?
– Nie bez powodu nosi on nazwę Dorotka.
– Naprawdę? Przepraszam, nie zwróciłam uwagi na szyld.
– To absolutny drobiazg. Wspomniałam o nim tylko w ramach ciekawostki – opowiadała z uśmiechem.
Teraz przybrała twarz poznanej w sklepie staruszki Malinowskiej. Za moment była już siostrą zaginionego Wiktora. Nagle stała się… mną!
– Dorotka z Grodźca ma wiele twarzy – stwierdziłam pojmując, co chce mi przekazać.
– Bo w każdym mieszkańcu Grodźca jest cząstka mnie.
– A w tobie jest cząstka każdego z grodźczan!
Odwróciłam się i spojrzałam na górę z zabytkowym kościołem, a potem na ruchliwe ulice w dole, u podnóża całego, ogromnego wzniesienia, pośrodku którego stałyśmy obie.
– Teraz zrozumiałam. Wszyscy jesteśmy częścią tej magicznej góry. Przeklinając ciebie, Kalnas Doroto, przeklinamy także siebie samych – wyszeptałam i uśmiechnęłam się do niej.
A ona skinęła głową i odleciała ku kościołowi na górce, wołając:
– Zawsze o tym pamiętaj! Jedenaste: Nie przeklinaj mnie, bo, czyniąc tak, przeklinasz również siebie i skazujesz na zatracenie!