Park Ujazdowski tonął w ciemności, bez żywej duszy w zasięgu wzroku.
– Coś się odwali, serio. Jakiś przełom, czuję to pod skórą – powiedział Bernie, a z jego ust uniosły się obłoczki pary. Powietrze, jak na końcówkę maja, było zaskakująco chłodne.
– Niby co ? – zapytała Domi.
Unosząca się latarnia skąpo oświetlała ich twarze, rzucając długie cienie na chodnik. Wybrali ławkę na skraju parku, tuż przy powojennym murze i poza zasięgiem kamer, czym zyskali namiastkę prywatności – patrole ogarów i dronów rzadziej zaglądały w tak odludne miejsca.
– Sam nie wiem, ale… – zawahał się Berni. – Pamiętasz tę magnetyczną burzę? Tę, która wszystko rozwaliła? Mówili, że to przez jakieś wybuchy na Słońcu.
– Ach, to… Pamiętam – powiedziala Domi. Liczyła na coś innego, ale zamarkowała entuzjazm: – Były zaniki prądu i wszystko stanęło: transport, metaverse i systemy. Kid-Lok też.
– To był sztos, zniknęliśmy z radarów! – rzucił Berni i aż wstał z przejęcia. – Starzy panikowali, stracili kontrolę. Potem pozamykali nas w domach.
– Nawet moi się przejęli, jak nie oni.
– Nienawidzę Strefy. Marzę, żeby Kid-Lok zniknął.
Złapał z nienawiścią pokryty kevlarem pierścień. Nosił go na palcu serdecznym prawej ręki, jak każdy nieletni w Strefie. Pokręcił nim, jakby chciał go zerwać, ale wiedział, że wtedy uruchomiłby alarm.
– Wiesz, że on działa tylko tu? Wisła jest tuż obok, a dalej? Totalna niewiadoma.
Domi miała wrażenie, że coś przemilczał, mimo to wzruszyła ramionami. Choć raz mógłby poświęcić jej więcej uwagi. Był dla niej tak intrygująco zagmatwany, a jednocześnie nieśmiały i trudny do odgadnięcia. Różnił się tym od innych chłopaków, próbował zajrzeć do swojego wnętrza i zrozumieć emocje, a nie z nimi walczyć.
Najchętniej złapałaby go za czuprynę pofalowanych włosów i potargała je, żeby zapomniał o zmartwieniach i niby w odwecie objął ją mocno i przycisnął do siebie. Zamiast tego jedynie westchnęła:
– Tu jest bezpiecznie, a tam nie. I nie ma zasad. Tyle wiemy.
Berni się jakby zdenerwował i powiedział:
– No i co?! Sama pomyśl. To cena za wolność, każdy żyje jak chce. A wiesz, jak ja się czuję? Jak figurka z gliny, którą ulepili starzy. Wiesz co? Sam już nie wiem kim jestem – powiedział chłopak i ponownie usiadł przy niej.
– Berni, spójrz na mnie – rzuciła Domi, on jednak unikał jej wzroku. – Głuptasie, ja wiem kim jesteś.
Wykonała ruch w kierunku jego dłoni, a Berni to dostrzegł. Pragnął tego samego, jednak jeszcze sztywniej trzymał rękę przy ciele. Spotkałoby ją tylko rozczarowanie – pomyślał. Nie po raz pierwszy zabrakło mu odwagi. Wychował się w miejscu, w którym każde potknięcie uchodziło za porażkę, a każde wyjście do świata – za zagrożenie.
– Przy tobie jest inaczej. Ale chwilę potem noszę jakąś maskę. Inną w domu, inną w szkole i nie mam wpływu.
Domi słuchała, potrafiła to robić.
– Wiesz, że zakazali mi judo w metaversum? Bo Kid-Lok wykrył problemy ze skupieniem! Mam dosyć, tak mnie to tłamsi! – warknął, a po chwili jeszcze dodał:
– Niby wiem, że zrobiliby dla mnie wszystko. Gdyby zaszła potrzeba, skoczyliby w ogień, oddali ostatni grosz. Ale przesadzają, nie mam czym oddychać.
Rodzice Berniego nie byli w tym wyjątkowi. Kid-Lok był powszechnie stosowany, a System GAI, do którego należał, skrzętnie uzależniał użytkowników, odpowiednio podsycając lęki i fobie.
Domi była w nieco innej sytuacji. Dostawała od rodziców więcej swobody, ufali jej – czuła się akceptowana, mogła z nimi porozmawiać o wszystkim. Kid-Lok był jedynie dodatkową ochroną, a nie narzędziem ciągłego nadzoru.
– Po prostu działaj i obserwuj, co się stanie. Nie myśl za dużo, nie bój się. Może pogadaj z nimi i powiedz, co czujesz? – stwierdziła, zaglądając mu w oczy z akceptacją i zrozumieniem.
– Jest lepsza opcja! – podniósł głos. – Pokażę ci coś. Wystarczy mały myk i Kid-Lok wariuje.
Założył na dłoń gumową rękawiczkę, a przedramię ciasno owinął sznurkiem, ograniczając przepływ krwi. Zatkał nos, nadął policzki i wstrzymał oddech. Po chwili był już cały czerwony. Urządzenie zapiszczało, po czym – wobec braku reakcji Berniego – uruchomiło głośną syrenę wygłaszając komunikat:
– Wykryto problem z oddychaniem. Tętno szybko spada. Dane o pulsie i saturacji niedostępne. Uruchamiam procedurę bezpieczeństwa. Powiadamiam służby i numery alarmowe – recytował syntetyczny głos.
Berni zaczerpnął powietrza i roześmiał się triumfalnie, jakby właśnie udowodnił światu, że da się go przechytrzyć. Domi pomyślała, że to zachowanie nie w jego stylu, jakby był pod czyimś wpływem.
– Serio? – pytając, Domi uniosła brwi z niedowierzaniem.
– Ćśś, czekaj. To jeszcze nie koniec.
Pierścień wciąż dzwonił, informując o nadchodzącym połączeniu. Berni odliczył do pięciu i wcisnął zieloną słuchawkę.
– Synku, nic ci nie jest? Synku! Halo! Halo! – dopytywał głos z urządzenia.
– Nic, mamo – odpowiedział po chwili milczenia.
– Masz problemy z oddychaniem? Oby to nie był twój kolejny numer. Wiesz, jak się z ojcem martwimy. – Początkowo zlękniony głos matki spochmurniał.
– Tak, wiem – przytaknął.
– Wracaj na kolację. Jest biokaczka w ekocytrusach.
– Będę później, tak się umówiliśmy – rzucił Berni i rozłączył się, wybuchając śmiechem.
– Oszukałeś Kid-Lock – powiedziała Domi i szturchnęła go zawadiacko.
– Kojarzysz nowego? To on mi pokazał. Arti, w porządku typek, ma swoje sposoby. – Zawahał się, jakby naruszył tajemnicę.
– Sposoby? Na co? – dociekała Domi.
– Sam ci powie, w swoim czasie. – Odwrócił się, uciekając od jej badawczego spojrzenia.
– Ej, weź! To nie fair. Musisz powiedzieć!
– Bo co? – przekomarzał się, próbował zmienić taktykę.
– Bo jajco! Chcesz się w coś wpakować, a ja chcę z tobą!
Przełknął głośno łyk mrożonej herbaty, szurając nogą po żwirowym chodniku. Namyślał się, co powiedzieć.
– Arti umie tak totalnie zniknąć – stopniował napięcie. – Ma mi pokazać, umie wyjść ze Strefy!
– Kosmos! Kiedy?
Jej słowa sugerowały większą ekscytację, niż podszyty niepokojem wyraz twarzy.
– Jutro.
– Idę z wami!
– Ale mówiłaś, że to niebezpieczne – droczył się Berni.
– Zmieniłam zdanie. Muszę cię mieć na oku! – powiedziała tonem, który nie dopuszcza sprzeciwu.
Zwykle była ciepła i życzliwa, ale gdy jej na czymś zależało, na wierzch wypływał temperament. To właśnie pociągało Berniego. Tak jak jej powabne usta i młodzieńcze, naturalne ciało. Nie miała żadnych wszczepów, nie uległa tej idiotycznej modzie. Zerkał na nią ukradkiem, z podziwem. Domi znowu wykonała ruch, jakby chciała chwycić jego dłoń.
Tymczasem Berni całkiem nagle rzucił jej uciszające spojrzenie. Kątem oka zobaczył policyjnego ogara, prawdopodobnie wysłanego tam rutynowo, by zbadać okoliczności uruchomienia alarmu. Od razu zrozumiała, o co chodzi. W oddali, na końcu ciemnej alejki, dostrzegła charakterystyczne, niebieskie światło.
Zamarli bez ruchu. Wygląd ogara zaprojektowano tak, by budził strach – przypominał przerośniętego bulteriera na wysokich, charcich nogach. Jego metalowe ciało połyskiwało niczym zbroja.
Policyjne psy wykorzystywały najnowszą technologię. Potrafiły zbierać dźwięk z dużej odległości i skanować otoczenie. Były też skuteczne. Przestępczość w Strefie praktycznie nie istniała, dlatego obecnie głównym zadaniem ogarów było wyłapywanie samobójców – incydenty z ich udziałem zbyt często generowały zakłócenia w systemie i uprzykrzały życie, bo jak wiadomo, nikt nie psuje dnia porządnym obywatelom tak skutecznie jak ktoś, kto chce się zabić. Gdyby ogar ocenił, że istnieje ryzyko samobójstwa, obezwładniłby ich paraliżującym strzałem, skazując na wyrok domowego aresztu pod ścisłą opieką psychologa.
Elektroniczny pies powoli przeszedł obok ławki i zatrzymał się na chwilę, wlepiając w nich czerwone ślepia. Domi złapała Berniego za rękę i ścisnęła mocno, nie czekając na zgodę. Ich serca biły jak oszalałe.
Ogar jednak poszedł dalej, nie stwierdzając zagrożenia ani podejrzanej aktywności. Sprawujący kontrolę algorytm ostatecznie uznał, że interwencja nie jest konieczna.
Odetchnęli z ulgą.
***
Następny dzień dłużył się w oczekiwaniu na wieczór. Mimo początkowych oporów Berni w końcu zdradził Domi, że umówił się z Artim w parku na osiemnastą trzydzieści. Byli jednocześnie podekscytowani i poddenerwowani, nie potrafili skupić myśli na niczym innym niż wyprawa poza Strefę.
Berni czekał na szansę, by urwać się z łańcucha systemu, a Domi martwiła się, czy nic mu nie grozi. Poza tym chciała po prostu pobyć z nim trochę dłużej. Znała „nowego” tylko z widzenia, nigdy wcześniej nie rozmawiali. Choć Berni był nim oczarowany, Domi wyczuwała w Artim coś niepokojącego.
– Siema! Berni mówił, że przyjdziesz – rzucił Arti w stronę Domi. – A to jest Pati.
Dziewczyna przez kolorowe włosy i tatuaże wyraźnie odstawała od nastolatków wychowanych w Strefie. Gdy Arty ją przedstawił, milczała, tylko przyglądała się Berniemu i Domi.
– To co, odpinamy wrotki? – zapytał Arti i klasnął w dłonie. Był wysoki, miał gęste wąsy, burzę lekko kręconych włosów i retro-futurystyczny styl. – Nikt was nie będzie szukał?
– Nikt. Sprzedaliśmy bajkę, że idziemy do parku, a potem zarwiemy nockę w biblio. Kupili to – wyrecytował Berni, jakby miał wcześniej przygotowaną gadkę.
Ale to Kid-Lok dawał poczucie kontroli i bezpieczeństwa lepsze, niż zapewnienia nastolatków. Aplikacja połączona z pierścieniem pozwalała na wgląd w ich sytuację nie tylko rodzicom, ale i systemowi GAI – generalnej sztucznej inteligencji, czuwającej nad porządkiem i bezpieczeństwem w Strefie.
– No i gitara. Ruszajmy!
Arti prowadził ich do gabinetu wszczepiarza. Jak się okazało, lokal mieścił się aż przy granicy Strefy, w jednej z kamienic na Powiślu, tuż przy moście Poniatowskiego. Czerwono-zielone neony oświetlały poczerniałe ze starości, pomazane chaotycznym graffiti przejście, które prowadziło do ciasnego, błotnistego podwórka.
Budynek wydawał się opuszczony. Był jak miejsce z innego świata, jedynie przez pomyłkę włączone do Strefy. Goły szyb po archaicznej windzie straszył już przy samym wejściu. Pogrążona w półmroku klatka schodowa cuchnęła zaniedbaną, publiczną toaletą. Berni i Domi zdziwili się, mijając kilka normalnie wyglądających osób.
– Dewotom ze Strefy też się czasem nudzi w ich wypucowanym kurwidołku – zaśmiał się Arti. – A jak już skaczą w bok, to od razu po bandzie. Prosto w rynsztok.
Domi raził ten wulgarny język. Ale postanowiła dać mu szansę, skoro Berni tak chciał. Pati natomiast wciąż milczała, była jak pozbawiony emocji robot. Domi z Bernim co jakiś czas wymieniali spojrzenia, zdzwieni jej zachowaniem.
Na drugim piętrze napotkali stalowe drzwi, wyglądające jakby chroniły atomowy schron lub narodowy skarbiec. Arti podszedł do urządzenia przy drzwiach i pozwolił przeskanować tęczówkę.
– To ty, byku? – zachrypiał głos z domofonu.
– Nie, kurwa, to Bambi sarenka. Otwieraj, Zygi – odparł Arti.
Wrota otworzyły się.
W środku było elegancko i przytulnie, a jednocześnie sterylnie i… dziwnie. Unosił się zapach kadzideł, ciepłe, przygaszone światło budowało atmosferę.
– Skanujesz tęczówkę przy wejściu, mógłbyś darować sobie te bzdury z hasłami – niecierpliwił się Arti.
– To ważny element customer experience – wyjaśnił Zygi, mężczyzna po czterdziestce wyglądający jak fan rocka z innej epoki. W tle leciała dawno zapomniana ballada Scorpionsów.
Hologramowa asystentka miło przedstawiła się, sztucznym głosem wyliczając dostępne usługi:
– Mam na imię Greta i chętnie odpowiem na każde pytanie. Zeskanuj wzrokiem kod, a w twoim neuro wyświetli się menu. Możemy wszczepić wszystko, o czym tylko marzysz. I wiele więcej: hakujemy, szyjemy metaversum na miarę.
– Od razu do interesów. Nic do picia? A może herbatkę? – zapytał Arti.
Ze spojrzenia Zygiego powiało chłodem, więc płynnie przeszedł do zamówienia:
– To co zwykle. Skasuj wizję Kid-Loka do rana, całej ekipie.
– Da się zrobić, easy peasy – rozchmurzył się Zygi.
Przysłuchując się rozmowie, Berni i Domi czuli się niezręcznie, nikt ich o nic nie pytał. Domi rozglądała się po kątach, nie wiedząc gdzie podziać wzrok.
– Dla nas to pierwszy raz – powiedział Berni by nie czuć się jak intruz.
– Aha, to muszę odmówić – obruszył się Zygi, po czym parsknął śmiechem:
– Jakbyście chcieli implanty bojowe, to inna bajka. A tak? Trochę wolności… nie moja sprawa, i niczyja.
Przygotowując sprzęt nucił dawno zapomniany przebój:
– Wolność, kocham i rozumiem. Wolności, oddać nie umiem…
– Jak to zrobisz? – zapytał Berni.
– Najpierw skan.
Zygi ustawił Domi na okrągłej macie, założył jej wielki hełm, a jasnoniebieski promień na chwilę wszystkich oślepił.
– Teraz wszczepię zagłuszacze lokalizacji, żeby system myślał, że jesteście gdzie indziej.
– Auć – jęknęła Domi, gdy przyłożył jej małe narzędzie do skóry.
– Statycznie? To za mało – rzekł Berni.
– Nie ucz ojca robić dzieci – zirytował się Zygi i dodał:
– Jasne, że dynamicznie. Greta będzie symulować ruch. Będzie cacy, naturalnie. Jakbyście robili to, co zwykle, tupu przerwa na lody i może jakieś bzykanko w krzakach?
Berni zmieszał się i przestał dopytywać.
– Wolność, kocham i rozumiem. Wolności, oddać nie umiem – nucił Zygi i uśmiechał się, jak fachowiec zakochany w pracy.
***
Przed wyjściem Zygi wymienił środki płatnicze na czarnorynkowe monety. Arti rozdał po kilka każdemu, na wypadek gdyby się rozdzielili.
Kluczem do opuszczenia Strefy bez wzbudzania alarmu był niejaki Raftman, który miał pomóc w przeprawie. Most Poniatowskiego, jedyny odbudowany po wojnie, był pod ścisłą kontrolą.
Przy pomocy Zygiego wezwali go na dwudziestą trzydzieści do ustalonego miejsca.
Wychodząc z kamienicy, Berni i Domi czuli się inaczej. Sami nie byli pewni, czy ich ciała zareagowały tak na naświetlenie skanerem. A może to psychika podświadomie mierzyła się z nowym wyzwaniem: brakiem nadzoru?
Nagle zamarli w bezruchu. Patrol trzech dronów leciał po przeciwnej stronie ulicy.
– Kid-Lok nas nie widzi – powiedział Arti.
Szli przez jakiś czas wzdłuż brzegu rzeki, gładko opuszczając Strefę. Kamienica Zygiego znajdowała się tuż przy granicy. Tam kończył się zasięg miejskiego monitoringu, stale kontrolowanego przez GAI. Bez nadzoru Kid-Loku stali się niewidzialni dla wszystkich systemów.
– Ferry Jack, tak woła na mnie gówniażeria – przedstawił się szczupły, pomarszczony mężczyzna, nie wyjmując papierosa z ust. Skórę miał ciemną od słońca, włosy długie i siwe, uszy i ramiona pełne kolczyków i tatuaży. Jego tratwa była prosta, ale solidna – wykonana bez zbędnej elektroniki.
Ruszyli żwawo, bez wymuszonych rozmów. Rzeka była w wielu miejscach płytka, a lawirowanie między kamieniami wymagało wprawy.
– Pierwszy raz na Bermudy? Jakie plany? – Jack zwrócił się do Domi i Berniego, gdy dotarli do brzegu. Artiego i Pati najwyraźniej już znał.
– Gdzie nas poniesie – odpowiedział Arti, widząc zagubienie w oczach towarzyszy.
– Co do powrotu, będę czekał o świcie. Arti wie, co i jak – rzucił Ferry Jack.
Powietrze nad rzeką było inne niż w mieście, wilgotne i rześkie. Berni, gdy stanął obiema nogami na lądzie, głęboko je wciągnął, jakby nie chciał go oddać.
Gdzie nas poniesie – powtórzył w myślach, uświadamiając sobie, że właśnie spełnia swoje marzenie. Ale to nie radość eksplodowała w jego umyśle, tylko napad paniki. Aż zachwiał się na nogach, świat zawirował, wzrok stracił ostrość.
Gdzie teraz? Co robić? Czy nic im nie grozi? Nie mieli planu, żadnej wskazówki na mapie, nikt ich nie śledził, ani nie dekretował kroków. Stali się anonimowi.
– Wszystko oki? Berni? – szepnęła Domi, pociągając go za rękaw. Przytaknął. Poza nią nikt nie zwrócił uwagi. Od dzieciństwa Domi umiała odczytać z jego zachowań więcej niż inni.
Rozumiała, że lęki Berniego wyrastały z tego, jak został wychowany. Teraz, gdy Domi i Berni opuścili Strefę, podświadomość chłopaka potrzebowała chwili, by zmierzyć się z nieznanym uczuciem.
Ubitą ścieżką podążali w głąb Doliny Środkowej Wisły. Ślady stóp widać było tu i ówdzie, niektóre jeszcze świeże. Gdzieniegdzie w trawie leżały puste butelki, a w oddali tliło się niedogaszone ognisko. Nie było tu kamer, czujników, nie czuli zagrożenia ze strony patrolowych ogarów czy dronów. Ptaki śpiewały w gęstwinie drzew.
Ścieżka wyglądała na uczęszczaną, jakby przygotowaną specjalnie do tego celu. Wycieczki ze Strefy były częstsze, niż przypuszczali jej mieszkańcy i – choć dostępne jedynie dla wybranych – musiały odbywać się za cichym pozwoleniem strefowego aparatu bezpieczeństwa.
Odsłonił gałąź, która zwisała na ścieżkę. – Jesteśmy!
Ich oczom ukazały się kamienne schody, którymi wspięli się na wał z szeroką ulicą. Popękana jezdnia roiła się od pędzących rowerów – automatyzacja najwyraźniej nie dotarła w te rejony.
Niezdarnie lawirując między pojazdami przeszli na drugą stronę ulicy. Od razu uderzył ich intensywny zapach orientalnych przypraw, unoszący się z ustawionych wzdłuż drogi straganów.
– Arti! Co słychać, brat?! – zawołał mężczyzna o ciemnej karnacji i arabskim akcencie.
– Powolutku, brachu, powolutku! Co tam smażysz? – zapytał Arti.
– Świeże mięsko, mmm! Zapraszam! – powiedział mężczyzna i wskazał ociekające tłuszczem szaszłyki. Domi i Berni nigdy wcześniej nie widzieli takiego jedzenia.
– Ja już wiem, co to za mięsko, cwaniaku! – zaśmiał się Arti. – Weźmiemy cztery razy falafel, sos mieszany i do tego… trzy piwka.
– Się robi, brat! – potwierdził kucharz i przyjął monety. Wydał resztę, ale Arti wrzucił ją do słoika na ladzie.
Usiedli na pobliskim murku, rozglądając się bez przerwy. To miejsce było im tak niesamowicie obce, że czuli się jak we śnie lub jakiejś symulacji.
– Bermudy? – zdziwiła się Domi, nawiązując do słów raftmana.
– Tak mówią lokalsi o prawej stronie Wisły – odpowiedział Arti.
– Ale skąd ta nazwa? – dopytywała Domi.
– Kiedyś mówili na to miejsce "trójkąt bermudzki". Serio, totalny hardcore. Zwykli ludzie omijali je szerokim łukiem, bo myśleli, że jak tam wejdą, to już nie wrócą – zaśmiał się Arti.
Domi zakaszlała od ostrości przypraw. Jedzenie było świetne, a piwo mocne, szybko działało. Oboje z Bernim pili alkohol pierwszy raz. Lekko im zaszumiało w głowach, napięcie opuszczało mięśnie – przyjemne uczucie zachęcało, by sięgnąć po więcej.
– Co jeszcze wiesz o Bermudach? – ciągnął za język Berni.
– Mogę ględzić o tym godzinami – przechwalał się Arti i dodał żwawo:
– Po wojnie, gdy przez automaty ludzie potracili pracę, system wielu zwyczajnie wywalił za burtę. Ale przecież nie wyparowali, musieli gdzieś osiąść. Zamieszkali tu, wśród ruin. Bez technologii, cofnięci o sto lat… tak powstały dzikie, wspaniałe Bermudy!
– Stary, ty się marnujesz! Powinieneś oprowadzać wycieczki – wtrącił Berni.
– A co niby robię? Bermudy są zajebiste.
– Zaraz, zaraz. Skąd to wszystko wiesz? – przerwała mu Domi. – Czy ty aby nie jesteś tu nowy?
– I tak, i nie. Jestem trzeci raz, a czuję się, jakby to było moje miejsce na ziemi. Na szczęście mój stary nie za bardzo wnika, co robię. Więcej czasu spędza z andkami niż z ludźmi, a ja kiwam Kid-Lok jak chcę.
– Zajmuje się androidami? Ponoć jest nowa generacja, trudno ją odróżnić od ludzi – powiedział Berni.
Z Domi wymownie spojrzeli na Pati, która jak zwykle nie odezwała się słowem, jedynie wzruszyła ramionami. Czy piłaby piwo, gdyby była androidem? – Zdawały się pytać ich spojrzenia.
– Wspomniałeś o ojcu. A matka? – ciągnęła Domi.
– Jesteśmy tylko we dwóch. Długa historia, ale dość tego gadania, idę po browar – uciął Arti.
Zrobiło się ciemno. Plac oświetlił ciepły blask kulistych żarówek – tak bardzo różny od zimnego światła lewitujących lamp w Strefie.
– Tu nawet powietrze jest inne. Nie czuję ciągłego smrodu perfum, tylko naturalne, autentyczne zapachy. I tak dobrze widać gwiazdy. Ten placyk ma tyle uroku! – zachwycała się Domi. W tym miejscu tak łatwo było zapomnieć o Strefie, o obowiązkach i problemach.
– Może oceniłam Artiego zbyt pochopnie? – pomyślała.
– Serio, nikt tu nie używa technologii? Nie ma Kid-Loku, kamer, ogarów? – dopytywał Berni.
– Kid-Loku i kamer na pewno nie. Technologia jest tylko dla tych, co są ustawieni. A to przejebane typy.
Arti dopił piwo i zapalił papierosa. To kolejna rzecz, której nie widywano w Strefie. Powiedział to spokojnym tonem, ale dało się wyczuć podekscytowanie.
– Lepiej im nie wchodzić w drogę. Mają implanty i roboty, jakich nie ogarniacie. Jak spotkacie takiego gościa, to głowa w dół, majtki na stół i spierdalać.
– Aż tacy niebezpieczni? – wtrąciła Domi. Ale Arti uciszył ją spojrzeniem, jakby nie miał ochoty ciągnąć tematu.
– Dziewczyno, tu się dzieją naprawdę paskudne rzeczy. Typu handel ludźmi czy… albo nie chcesz wiedzieć.
Wstał i ponownie udał się do baru. Tym razem wrócił z czterema kieliszkami, na każdym z nich leżał plasterek cytryny. Wypili, wracając do rozmowy na jakiś czas. Chwilę później Arti znów zniknął, wracając z takim samym zestawem.
– Ja już mam dość – mruknęła Domi, zaczynała widzieć podwójnie.
– No co ty, dopiero się rozkręcamy. Nie ziewaj, przed nami cała noc – rzucił Arti.
Domi, szukając ratunku, spojrzała na Berniego.
– Pijemy – uciął Berni, bardziej stanowczy niż zwykle.
***
Chłodny wiatr zadziałał trzeźwiąco. W następnym przebłysku pamięci wdrapywali się na gruzowisko w okolicach ruin Stadionu Narodowego.
Pati, która do tej pory milczała, w końcu zaczęła mówić, podczas gdy Berni i Domi ucichli. Zamroczeni alkoholem rozglądali się po zrujnowanej okolicy, ślepo podążając za Artim. Czuli narastającą chęć robienia głupstw. Energia krążyła w nich razem z alkoholem, ale nie umieli znaleźć dla niej ujścia. Berni aż bezmyślnie kopnął kamień gruzu. Stopa go zabolała, ale zaśmiał się, jakby zrobił coś zabawnego.
Arti co chwilę krzyczał na całe gardło:
– Wolność, kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem!
Pati, choć Arti stał tuż przy niej, wrzasnęła:
– Co ty śpiewasz, zjebie?
– Nie wiem, Zygi to nucił.
Zanosili się śmiechem, po czym Arti złapał Pati za tyłek, aż napiął się materiał na jej luźnych spodniach, polizał jej usta i wrzasnął:
– Moja dzikuska!
Kolejna migawka, wchodzą do kamienicy obwieszonej neonami. Budynek podobny do siedziby Zygiego. Wszczepiarz Zygi… ze Strefy… wspomnienie o nim wydało się Berniemu i Domi dziwnie odległe, jakby wizyta u niego była całe wieki temu.
Uderzenia elektronicznej muzyki dudniły z daleka. W środku było ciemno i duszno. Wnętrze rozświetlały neony: odwrócone krzyże, dziwaczne gwiazdy, cztery haki skierowane w jedną stronę. Tłum ludzi bujał się w każdym zakamarku budynku.
***
Berni nie był pewien, w jaki sposób znalazł się w ciemnej sali. Obok niego stała Domi, a tuż za nią rytmicznie gibali się Arti i Pati. Na scenie, wśród sztucznej mgły, jaśniała sylwetka wokalisty. Czerwono-zielone lasery cięły przestrzeń.
Mężczyzna robił teatralne miny, szczerząc srebrne zęby, spiłowane na wzór zwierzęcych kłów. Głowę i szyję miał pokryte lamparcimi cętkami.
Muzyka, początkowo niepokojąco łagodna, przycichła. Człowiek lampart wypowiadał pierwsze słowa melodeklamacji a cappella, zwiększając tempo z każdym wersem. Jego niski, chropowaty głos gęsto wypełniał salę. Stopniowo dołączały do niego surowe, elektroniczne dźwięki.
Na Bermudach martwy krąg
Nie mam nic, tylko noc
Jedno pokolenie – tysiąc klątw
Tylko ja – czuły chwast
– robię wjazd
i zanika zwiędły blask
dawnych gwiazd
i zgniłych prawd
…
Wrzucam kwas
– teraz bas
BAS BAs Bas
Raz i raz
Po krótkiej pauzie uderzył świdrujący dźwięk, jakby ktoś uruchomił wszystkie wiertarki świata. Stroboskop uderzał rytmicznie światłem, niskie dźwięki basu wprawiły ciała w drżenie, tempo perkusji rosło systematycznie. Kolejne słowa lamparta ściśle przylegały do dźwięków, pędząc razem z nimi.
Martwy krąg, czuły punkt
Martwy kąt, grząski grunt
Cienki lód i głupi lud
czeka na cud
Mamy czas
Czy mamy czas?
TIK – TAK – TIk – tak – tik – tak
…
Teraz BAS
Jeszcze raz, zrzucam głaz
Nie mam nic
Tylko noc i stromy stok
Jeden błąd…
i znikam stąd
Znowu BAS
BAS BAs
…
Pstryk*
– i nie ma nas
znika czas
CZAS CZAs
Gdy pstryknięcie palcami do mikrofonu odbiło się echem, zapadła chwilowa cisza. Z głośników zawyła strażacka syrena, znów dały o sobie znać wiertarki i dudniący bas. Pulsujące światła wprowadziły utwór w kulminacyjną fazę.
Zadziwiająco uporządkowana kakofonia poruszała rozgrzanymi ciałami w górę i w dół. Berni i Domi ulegli jej bez reszty, w hipnotycznym szale co chwilę łapiąc kontakt wzrokowy. Tempo zdawało się zbyt szybkie, by mogli się zbliżyć i zetknąć ciałami, a jednak coś – niczym chemiczny magnes – przyciągało ich do siebie raz po raz.
***
Berni stał w pomieszczeniu, które wyglądało jak prowizoryczna kuchnia. Nie wiedział, jak się tam znalazł, ani gdzie są Domi, Arti i Pati.
– Co taki strefiak robi w bermudzkiej dziczy? – zapytał wokalista.
– Aż tak to widać? – zmartwił się Berni.
– Z daleka. Jakbyś świecił w ciemności – zaśmiał się człowiek-lampart.
Rozmowie przysłuchiwał się wysoki, żylasty chłopak, natrętnie obserwując Berniego. Nie nosił żadnej koszulki, był za to gęsto pokryty tatuażami – nawet na twarzy, po której spływały atramentowe łzy.
– Masz talent. To dzisiaj, był mocny tekst – zwrócił się Berni do lamparta. Chciał zmienić temat, starał się ignorować obecność tego drugiego.
– Talent? Wiesz, co ja mam? Ta chwila to jedyne, co mam – rzucił lampart.
– Masz też wolność – obruszył się Berni.
Chudzielec wyjął z kieszeni nóż motylkowy i zaczął się nim bawić – na przemian składając go i rozkładając. Robił to bardzo wprawnie, wciąż nic nie mówiąc.
– Oj nie, bracie – odparł lampart, po czym wyrecytował kilka wersów:
Jestem zakładnikiem formy i czasu,
Gryzę metalowe kraty kosmosu,
Często więzi mnie głód i chłód,
Codzień o przeżycie toczę wojny
i nie myślę o tym, czy jestem wolny
Berni był wciąż pijany, wzrok mu się zaczął rozmywać. Lampart kontynuował:
– O co tyle zachodu, z tą wolnością. Lubię szybować… tak sobie halucynować, to mnie zniewala… i całe szczęście.
Berni zmarszczył czoło. Słowa wokalisty były pełne abstrakcji.
Wysoki chudzielec westchnął głośno, najwyraźniej znudzony rozmową, schował nóż do kieszeni i przysunął się do Berniego, który aż odskoczył.
– Kuki? Chciałbyś coś dodać? – zwrócił się Lampart do chudzielca, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Stary, ja nigdy nie wiem, co ty pierdolisz. Za dużo mędrkujesz, a sprawa jest prosta. Żyjesz na ulicy, to nie masz głupich myśli. Gdy się zagapisz, to znikasz. I na co ta gadanina? – rzucił ostro.
Lampart, który wciąż trzymał rękę na jego ramieniu, nagle wbił w nie palce z taką siłą, aż się tamten zgiął z bólu. I uderzył go czołem, prosto w łuk brwiowy. Prysnęła krew. Wyszczerzył spiłowane, zwierzęce zęby i wycedził obniżonym głosem, najwyraźniej modulowanym przez wszczep krtani:
– Może gadam od rzeczy, bo jestem popierdolony? Nie zapominaj o tym, pilnuj swojego miejsca i zostaw młodego w spokoju.
Następne słowa lampart skierował do Berniego, na powrót normalnym głosem:
– Wracając do wolności… lubię szybowanie. Ale co taki strefiak może o tym wiedzieć? – rzucił z ironicznym uśmiechem.
– Naucz mnie – odpowiedział Berni bez wahania.
– Jest pewien sposób, jeśli bardzo chcesz. – Lampart pokazał mu mały kwadracik, który wyglądał jak starodawny znaczek.
– Chcę.
– Nie wiesz, co to jest, ale ci powiem. To devlon. Kładziesz na język i czekasz. I nie jest to takie zwykłe ćpańsko. Poszerza horyzonty, uświadamiasz sobie pewne sprawy.
Strefowicz wyciągnął dłoń.
– Aj, aj, aj, nie tak szybko! – Lampart dał mu do zrozumienia, że najpierw trzeba zapłacić. Berni sięgnął do kieszeni po monety, które dostał od Artiego.
***
W innej części kamienicy Domi próbowała poskładać, co się właściwie stało. Nie wiedziała, kiedy rozdzieliła się z Bernim, ani tego, jak znalazła się na kanapie obok Pati, która dla odmiany nie przestawała mówić.
– …i dopiero wtedy zorientowałam się, że to był sen! Rozumiesz, jaka akcja? Sen albo nie sen, to było takie absurdalne, że ja pierdolę! Już sama nie wiem, czy to był sen. – Pati zaśmiała się głośno.
Domi miała mdłości, dokuczała jej suchość w ustach. Aż poleciała jej głowa, Pati trajkotała tak monotonnie, że zaczęła przysypiać.
Ale nagle się ocknęła. Przebudził ją metaliczny smak i dziwne uczucie w ustach. Pati trzymała w nich palec, wcierając coś w dziąsła. Zalała ją fala energii, żyły zaczęły pulsować tętniącą krwią. Wzdrygnęła się, jakby jej ciało chciało odrzucić ten stan.
– Cśś, to cię postawi na nogi – wyszeptała Pati, po czym wróciła do monologu:
– Gdy byłam dzieckiem, chciałam dorosnąć za wszelką cenę. Moi starzy byli tak przejebani. Po prostu marzyłam, by się od nich uwolnić. Nie wyobrażasz sobie, oni nienawidzili mnie. – Pati zrobiła krótką przerwę by prosto z nadgarstka wciągnąć małą porcję proszku i po chwili wrócić do paplaniny:
– Zostawili mi fortunę, bo… nie żyją. Zginęli w wypadku, a i tak prześladują mnie cały czas. Takie to dziwne. W ogóle sama nie wiem, co ja jeszcze robię w tej całej Strefie. Nienawidzę tego miejsca, a tutaj odżywam, tutaj jest wszystko!
Domi nigdy nie słyszała, aby ktoś mówił tak dużo i z taką prędkością. Jakiś chłopak próbował włączyć się do rozmowy, ale Pati zupełnie na to nie reagowała. Co chwila zmieniała wątek, jakby ktoś sterował nią pilotem, bezmyślnie skacząc po kanałach.
– I wtedy ten zjeb mówi do mnie, że jestem pusta. Że nie szanuję żadnych wartości, ani nie da się ze mną normalnie pogadać. Musiałam strzelić go za to w pysk!
Po narkotyku, który dostała od Pati, Domi odżyła na tyle, by wyrzucić z siebie myśl:
– Czy ty… nie jesteś androidem?
– Co to jest w ogóle za zjebane pytanie? A czy ty nie jesteś człowiekiem? I czy jesteś pewna, że to, co wiesz o sobie, jest prawdą?
Domi wzdrygnęła się, jakby chciała się wybudzić. Berni w parku też wątpił, czy wie, kim naprawdę jest. Wróciła myślami do wczorajszej rozmowy. Miała wrażenie, że odbyła się sto lat temu.
– Całe życie słyszę, że jestem dziwna. „I czemu tak milczysz, Patrycjo?”, pytali mnie starzy. Mówię, gdy coś przyjmę, dopiero to mnie otwiera. Tak już mam, a wam wszystkim chuj do tego! – kontynuowała nerwowo Pati, jednak Domi już nie słuchała.
Berni… Domi zerwała się na równe nogi. Gdzie on jest? Jak mogła o nim zapomnieć?
– Muszę go znaleźć – powtarzała w myślach, przeciskając się przez zatłoczone pomieszczenia, do czasu gdy spotkała Artiego.
– Widziałeś Berniego? – zapytała nerwowo. Czuła mrowienie w dziąsłach i nienaturalną energię, która wstąpiła w jej ciało, jeszcze chwilę temu zwiotczałe od alkoholu.
– Kogo? – wybełkotał z nieobecnym spojrzeniem.
– Berniego! Do jasnej cholery, ty nas tu zabrałeś! – krzyknęła Domi, ale otumaniony od używek Arti nie zareagował.
Wytrącił ją z równowagi. Naprawdę byli mu aż tak obojętni? Ramiona jej opadły.
– Czemu to robisz?
– Ale co? Co niby robię?
– Jesteś dupkiem! Udajesz takiego niby spoko kolesia, a zależy ci tylko na chlaniu i ćpaniu! Po co ci to? – Zaczęłą szarpać go za rękaw.
– Po nic. Bo mi się chce i mogę. A ciebie to w ogóle obchodzi, czemu to robię? Czy tylko czegoś chcesz?
Arti mógłby opowiedzieć, jak zmarła jego matka, gdy miał dziesięć lat. I o tym, jak ojca pogrążyła depresja, aż w końcu całkowicie zatracił się w pracy. Mowiąc o czymś, czego Domi nie zaznała – jak wygląda dorastanie w samotności. Ale nie mówił o tym nigdy i nikomu. Teraz też nie zamierzał. Dziewczyna patrzyła mu w oczy, jakby nie chciała odejść, dopóki nie powie czegoś z sensem. Ale Arti tylko wzruszył ramionami i uciął:
– Weź już spierdalaj.
Czuła, że traci cenny czas; musiała jak najszybciej znaleźć Berniego.
***
W kolejnym pokoju Domi natknęła się na hordę gapiów. Przecisnęła się pomiędzy nimi, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tam Berniego.
Szybko tego pożałowała. Ujrzała gęstą masę splątanych, nagich ciał, które poruszały się w nierównym rytmie i niepokojąco jęczały. Natychmiast się odwróciła i już miała uciekać, gdy z tej masy wyłoniła się mokra, lepka od potu ręka. Chwyciła ją za przedramię i pociągnęła do środka.
– Zostań, zossstaaań.
Postać nęciła półszeptem, odsłaniając fioletowe zęby o metalicznym połysku. Była nieludzka, półprzytomna, trudno było określić jej płeć. Domi nie mogła znieść jej spojrzenia. Próbowała nie patrzeć w czarne, pozbawione białek ślepia.
Uścisk się zacieśniał, skóra zaczęła pękać pod naporem spiczastych paznokci. Szarpnęła ręką, próbując się wyrwać – raz, potem drugi, ale brakowało jej siły. Istota trzymała ją i domagała się uwagi:
– Spójrz, ssspójrzzz!
Syczące słowa wpełzały Domi do głowy, oplatały ją i dusiły, aż nie mogła złapać tchu.
– To się nie dzieje – wyszeptała łkając. Po jej policzku spłynęła łza.
Uderzyła istotę łokciem prosto w nos i zrobiła krok do tyłu. Pomogło. Uścisk zelżał, a na podłogę skapnęła krew. Ruszając do ucieczki potknęła się, ale w końcu udało jej się wyrwać. Biegła, nie oglądając się za siebie.
***
– Wreszcie, Domi! Nie mogłem cię znaleźć! – rzucił Berni. Złapał jej dłoń tak nagle i zdecydowanie, jakby pozbył się wszelkich zahamowań. Była zaskoczona tą przemianą – zwykle, jak choćby wczoraj w parku, był nieśmiały i bał się wykonać nawet najmniejszy ruch w jej stronę.
– Berni, ja… – Chciała się wyżalić z powodu okropieństw, które ją spotkały. Powiedzieć o nieludzkiej istocie, która szarpała jej przedramię. O tym, że źle się czuje, że Arti ujawnił swoją prawdziwą twarz i nie można mu ufać – i że ona po prostu chce już wracać.
– Mam ci tyle do powiedzenia. – Berni przerwał jej bez zastanowienia i zalał ją potokiem słów:
– Dostałem takie coś i… przejrzałem na oczy! Nie umiałem się do ciebie zbliżyć, choć tak bardzo chciałem. Bo nie umiem podejmować decyzji, męczę się z tym. Ale czyja to wina, skoro ktoś całe życie podejmuje decyzje za mnie? To wszystko przez starych… i Kid-Lok! Przez ich nadmierną kontrolę! Nie mogę zostać w Strefie, muszę zacząć żyć! Muszę… Kocham cię. Ucieknijmy razem, choćby tutaj.
Domi czuła się przytłoczona śmiałymi deklaracjami Berniego. Chłopak mówił z przekonaniem i pasją, inaczej niż zwykle. Coś dziwnego dostrzegła w jego rozbieganych oczach. Nie wiedziała, że jest pod wpływem devlonu. Berni był natomiast przekonany, że zgłębił istotę wszystkich swoich problemów.
– Tylko jak chcesz to zrobić? Nigdy już tam nie wrócić?
– Mamy całą noc, żeby zaplanować szczegóły!
– Jesteś pijany, nie myślisz trzeźwo.
– Nie, dopiero teraz jestem sobą. Jesteśmy wolni, rozumiesz?
Wypowiedzi były coraz głośniejsze, słowa coraz szybsze.
Domi odparła pytaniem:
– To jest wolność? Twoje oczy mówią coś innego. Jakby szukały pomocy.
– Racja! To też wina starych, bo… – Berni nie skończył myśli. Tym razem Domi przerwała mu w pół zdania i krzyknęłą:
– To nie jesteś ty! Boję się tych oczu. Jest w nich szaleństwo!
– A jak ma nie być szaleństwa?! – mówił drżącym głosem. – To nie moja wina, że nie znam wolności, że nie umiem z niej korzystać… bo nigdy nie dano mi szansy! – Oczy zaszły mu łzami, choć usilnie próbował to ukryć, po czym dodał cicho:
– Wspólnie się nauczymy, okej? Bermudy nie są idealne, ale znajdziemy miejsce. Dla nas, proszę.
– A rodzice? Przecież chcą dobrze. Moi nic nie zawinili, nie mam zamiaru ich ranić, a twoi? Sam mówiłeś, że cię kochają, po prostu mylą się w pewnych sprawach. Mógłbyś z nimi pogadać, a nie porzucać i bezmyślnie krzywdzić. – Domi była na granicy wybuchu, płaczu lub złości. – To dla mnie za dużo, Berni. Mam mętlik w głowie.
– Ja też. – Zmarszczył czoło. Jej argumenty dały mu do myślenia. – Jeśli wolisz, możemy wrócić do Strefy, by wszystko przemyśleć. Zbierzemy informacje, odłożymy pieniądze, zastanowimy się co dalej. A teraz… zabawmy się jeszcze, a decyzje zostawmy na później.
Wcisnął jej w rękę kieliszek z plasterkiem cytryny, którego nie chciała jednak przyjąć.
– Przecież to ja. Ten sam Berni, z którym robiłaś kiedyś babki z piasku.
Domi zamilkła. Targały nią wątpliwości: czy nie była dla niego nazbyt surowa? Poza tym, cieszyło ją jasne potwierdzenie uczuć i choć wolałaby usłyszeć je w innych okolicznościach, od dawna na nie czekała.
– Proszę, tylko ten jeden, ostatni.
Wypiła nie bez wahania. Cytrusowy smak przyjemnie zapiekł, przynosząc orzeźwienie. Wbrew słowom Berniego, na jednym się nie skończyło.
***
Berni wziął Domi na ręce i zaniósł do sali z parkietem.
Początkowo niezgrabne ruchy szybko nabrały pewności i płynności. Domi podskakiwała radośnie, zarzucając włosami raz w jedną, raz w drugą stronę, a Berni co chwilę do niej podchodził. Łapał ją za biodra, przyciągał do siebie, obejmował szyję. Gdy dotykał jej skóry, zdawało mu się, że widzi wybuchające kolorowe fajerwerki. Kochał ją tak mocno, jak jeszcze nikogo.
Jak to możliwe, że tak późno to zrozumiałem? Berni bił się z myślami.
Nagle przetarł oczy z niedowierzaniem. Dostrzegł niebieskiego dżina, takiego jak w bajce, którą oglądał w dzieciństwie. Latał między ludźmi, skory do psot, po czym zniknął.
Wyobraźnia płata mi figle – pomyślał, ale w tym stanie nie przejął się tym zanadto.
Po chwili znaleźli się na kanapie. Domi usiadła na kolanach Berniego i czubkiem języka prowokacyjnie musnęła go w policzek. Za jej plecami eksplodowały barwne, coraz bardziej intensywne fajerwerki.
Ich czoła złączyły się i przez chwilę trwali tak, patrząc sobie w oczy. Mierzyli się wzrokiem, przekomarzali, podgryzali – które z nich wykona kolejny ruch?
Zrobili to jednocześnie. Długo wymieniali się zachłannymi, namiętnymi pocałunkami – jakby bali się, że ta chwila zostanie im odebrana.
Dłonie Berniego wędrowały po ciele Domi, a ona natychmiast odwzajemniała każdy dotyk. Nienasycone, spragnione ręce zdawały się po omacku odkrywać kształt uszu, rąk, piersi, pośladków – każdy najskrytszy zakątek jej ciała.
– Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy sami – powiedział jej do ucha, przekrzykując huk muzyki.
Przez następne minuty szukali takiego miejsca, ale nie mieli szans. Budynek był przepełniony.
Berni wytrwale ciągnął ją za sobą, a ona nie protestowała. Przemierzał kolejne pokoje, przedzierając się przez tłum – co i raz kogoś popychał, albo był popychany.
– Odpuść już, Berni.
– Nie!
Potykał się, wbiegał i zbiegał po schodach. Ogarnęła go obsesja. Nie mogąc dalej nadążyć, Domi w końcu puściła jego rękę.
– Zossstaaań!
Sykliwe słowa wpełzły jej ponownie do głowy, gdy nagle poczuła, jak gaśnie światło.
***
Znowu. Znowu ją zgubił. Jakby nie umiał z nią po prostu być – zawsze chciał albo zbyt mało, albo zbyt wiele. Nigdy tyle, ile naprawdę potrzebowała.
Trzykrotnie sprawdził każdy zakamarek kamienicy, ale bez skutku. Wybiegł z budynku tylnym wyjściem. Na otoczony odrapanymi ścianami dziedziniec padał ulewny deszcz. Otoczenie rozświetlała łuna, bijąca od płonącego wraku autobusu, wokół którego, w rytm docierającej aż tutaj muzyki, tańczyła grupa osób.
Berni nie był pewien, czy dźwięk syren pochodził z pobliskich głośników, z nocnego zgiełku, czy tylko z jego wnętrza. Dżin znów pojawiał się i znikał, z psotliwym uśmiechem puszczając do niego oko.
Nie mam nic
Tylko noc i stromy stok
Jeden błąd…
i znikam stąd
Słowa lamparta pulsowały mu w głowie. Rytmiczne uderzenia serca były coraz szybsze, wręcz bliskie eksplozji.
– Czy ktoś widział brunetkę w różowej bluzie?! – krzyczał. – Błagam, to ważne!
Berni biegł, zaczepiając kolejne osoby. Jednak nikt Domi nie widział.
pstryk
– i nie ma nas
znika czas
CZAS CZAs CZas Czas czas c z a s
Pośliznął się na błocie. Z kieszeni wypadły mu resztki monet, które dostał od Artiego. Zrozumiał, że bez nich – i bez Artiego – nie będzie w stanie wrócić do Strefy ani wezwać pomocy dla Domi.
Gorączkowo grzebał w miejskim bagnie, ale znalazł jedynie kilka monet. Wstał i ruszył dalej. Nie miał czasu, Domi mogła być w niebezpieczeństwie.
Nie wiedząc, co robić, oddalał się od oświetlonej neonami kamienicy, aż dudnienie muzyki całkiem ucichło. Deszcz ustał po kilku minutach.
Rzadko rozmieszczone latarnie oświetlały poszarzałe ściany praskich kamienic. Panował półmrok. Parujący po deszczu asfalt spowijał ulicę mgłą. Jezdnia była tak podziurawiona, jakby przeszła przez nią burza meteorytów.
Berni był cały przemoczony, trząsł się z zimna. Stał na skrzyżowaniu Ząbkowskiej i Brzeskiej, o czym informowały odrapane tabliczki, przytwierdzone do narożnika zrujnowanego budynku. Według napisu na wyblakłym szyldzie mieścił się tam kiedyś posterunek policji.
Pozorny, złowieszczy spokój tego miejsca przyprawił go o zawrót głowy. Osunął się na kolana. Gdy uniósł wzrok, dostrzegł napis, nabazgrany na ceglanym murze białą farbą. W końcu udało mu się wyostrzyć wzrok i odczytać słowa:
Nie żyjesz w metawersum
[Error 418: User.presen¢e…##]
Poczuł na czole piekielne ukłucie, następnie zwymiotował migoczącymi, bursztynowymi literami kodu, które unosiły się i wirowały wokół jego głowy niczym gwiazdy okrążające figury świętych w prawosławnych rycinach.
– Serio? Coś tu jest bardzo, kurwa, nie tak – rzucił, wycierając usta rękawem.
Nagle coś przemknęło obok niego – poczuł pęd powietrza, zanim obiekt zniknął we mgle. Berni podniósł się, ledwie zachowując równowagę, ale znów się zachwiał – drugi obiekt przemknął z przeciwnej strony.
Zrobił kilka chwiejnych kroków. Czuł, że powinien uciekać, choć brakowało mu sił.
Wrócił pierwszy, srebrzysty obiekt, a zaraz po nim drugi, połyskujący metalicznym złotem. Tym razem zatrzymały się tuż przed nim.
To były… dwa ogary. Ten sam typ, który widział wcześniej w parku – ale bez policyjnych oznaczeń. Powoli ruszyły w jego stronę.
Berni wycofywał się, nie spuszczając z nich wzroku, gdy nagle za plecami wyczuł czyjąś obecność. Był otoczony.
– Najnowszy model, niezły, co? – zagadał mężczyzna, który pojawił się znikąd. – Od razu wziąłem dwa. Mówię na nie „bliźniaki”. – Miał łysą czaszkę i tatuaż na skroni.
– Zabierz to! Już! Zabierz! – wrzasnął przerażony Berni.
– Uważaj, gnoju. Pieski nie lubią takich zachowań, a działają w trybie obrony, więc lepiej nie prowokuj. Jesteś ze Strefy? – Chwilę przyglądał się, jakby uważniej, po czym dodał:
– No chodź, malutki, pokaż oczko i nie fikaj. Zeskanujemy tęczówkę, może nic ci się nie stanie. Sprawdzimy tylko, kim jesteś i ile możesz być wart.
Elektroniczne cielsko złotego ogara zbliżało się do drżącego z przerażenia Berniego. Nie było żadnej drogi ucieczki. Próbował zachować spokój, ale udało mu się to tylko na chwilę. Ogar był tak blisko, że poczuł zimno lodowatej stali, osłaniającej system chłodzenia silnika. Drugi pies czaił się tuż obok, szczerząc złowrogo kły w gotowości bojowej.
Czoło masywnego psiego łba niemal zetknęło się z czołem Berniego. Elektryczny bulterier uruchomił skan – czerwony laser przeciął źrenicę młodzieńca i na moment go oślepił. Tego było już za wiele. Berni spanikował: zrobił niezdarny unik, wymierzając słabego kopniaka w łeb robota.
Reakcja była natychmiastowa. Pies skoczył, uderzając w ofiarę całym ciężarem. Chłopak runął na ziemię. Ostatnie, co zobaczył, to świecące czerwone ślepia i pancerne kły wgryzające się w jego twarz. Potem zapadła ciemność.
***
System AI podtrzymujący życie pikał w rytm serca, naśladując przestarzałe urządzenia medyczne. Z medycznego punktu widzenia ten dźwięk był zbędny, skoro reakcja systemu i tak byłaby szybsza, niż interwencja człowieka. Nadal jednak tę funkcję stosowano – dawała sygnał, że pacjent wciąż żyje, uspokajając bliskich.
– Hmm, co my tu mamy? – powiedział lekarz. Podszedł do łóżka i odczytał z tableta: – Bernard Lirogon, pacjent lat dziewiętnaście.
Usłyszawszy swoje imię, Berni ocknął się, jednak nie mógł otworzyć oczu ani nawet wydać z siebie dźwięku. Działały jedynie słuch i powonienie, drażnione zapachem dezynfekujących chemikaliów. Pomimo intensywnego szumienia w uszach dotarło do niego ciche szlochanie, w którym rozpoznał płacz matki.
Lekarz dodał:
– Czuwa nad nim personalizowany system opieki AI. Proszę przedstawić stan oraz sugerowane leczenie.
Przyjemny, sztuczny głos, odpowiedział lekarzowi równym tempem i bez potrzeby łapania tchu:
– Stan krytyczny, ale stabilny. Rozległe obrażenia twarzy i kończyn. Aktywne implanty hemostatyczne zatamowały otwartą ranę szyjną. Utrata krwi skompensowana infuzją syntetycznych erytrocytów. Zniszczone gałki oczne zastąpiono implantami z aktywnym filtrem. Pacjent w stanie hipotermii i sedacji, niebawem odzyska przytomność. Zalecam zwiększenie dawki.
Lekarz drapał się po nosie, gdy rodzice Berniego wsłuchiwali się w każde słowo. Maszyna kontynuowała:
– Skierować do druku biotkankowego przy użyciu komórek pacjenta, celem odbudowy uszu, ust i nosa. Zaprogramować ramię chirurga precyzyjnego. Przygotować wszczepy dłoni, terapię rekonstrukcyjną i adaptacyjną. Dokonać kontrolnej korekty funkcjonalnej mimiki i dłoni. Zastosować moduły neurostymulacyjne w celu minimalizacji reakcji PTSD. Rekomenduję wprowadzenie pacjenta do symulowanego środowiska terapeutycznego, które zniweluje traumatyczne obrazy i dźwięki z pamięci.
– Dobrze, dobrze, zatwierdzam. Daj teraz porozmawiać gołym małpom – zachrypiał mało empatycznie lekarz, jednak szybko zreflektował się, że żart był niestosowny. Odchrząknąwszy dodał:
– Jak sami państwo słyszycie, to trudny przypadek, ale rokowania są pozytywne. Najwięcej pracy będzie wymagało posprzątanie bałaganu tutaj. – Wskazał głowę pacjenta. – Ale z psychiką też sobie poradzimy. Kto, jak nie my. Najwyżej wymażemy część wspomnień. Macie szczęście, że przeżył, a ubezpieczyciel pokryje wszystkie koszty. Z małym, kilkuprocentowym udziałem własnym w szkodzie.
– Dziękujemy, panie doktorze. Jesteśmy w szoku, jak do tego doszło – powiedziała matka opanowując płacz. – Nasz kochany synek, taka dobra i niewinna istota. Nie rozumiemy, jak mogło do tego dojść.
– Niestety, coraz częściej spotykamy takie przypadki. Dzieci uciekające z domu wracają w złym stanie i często trafiają do nas z różnymi stopniami urazów.
Ojciec milczał, jakby próbował trawić informacje. Matka oburzyła się:
– Uciekające z domu? Wypraszam sobie, Bernard nigdy nie zrobiłby nam czegoś tak okropnego. Osobiście dopilnuję ustalenia, co się wydarzyło. To mogło być porwanie.
– Tak czy inaczej, wasz syn miał szczęście, że znalazła go ta dziewczyna i wezwała pomoc.
Kobieta wzdrygnęła się i rzekła:
– Ta wytatuowana ćpunka? Patrycja Berska? – Ojciec upomniał ją wzrokiem, ale matka to zignorowała. – Będziemy badali, jaki był jej udział, czy przypadkiem się nie przyczyniła. Gówniara nabrała wody w usta, nawet podczas przesłuchania nie chciała powiedzieć, co tam robiła i z kim.
– To dla nas trudne chwile, panie doktorze. – Starał się łagodzić emocje ojciec. – Nadal nie odnaleziono Dominiki, kochanego dziecka i córki naszych przyjaciół. Martwimy się o nią. Myślimy że była tam, razem z Bernardem.
Berni musiał krzyczeć, ale nie miał ust. Wstrząsnęła nim informacja o Domi.
– Mała Domi jest oczkiem w głowie swoich rodziców, my też ją traktujemy jak swoje dziecko – spuściła z tonu matka, ale tylko na chwilę. – A oni zawsze tak szczycili się, że jej ufają, wątpili w sens kontroli i Kid-Lok. Wszyscy dostaliśmy lekcję, ale oni… mogą mieć do siebie wielkie pretensje.
Berni nie mógł nic powiedzieć, ale krzyczał wewnetrznie:
– Nie macie prawa tak mówić! Ona poszła tam za mną, dla mnie. Wcale nie chciała uciekać. Jeśli coś jej się stało, to nasza wina. Wasza i… moja.
Wyrzuty sumienia rozszarpywały go na strzępy.
– To z pewnością nie była wina Bernarda, nie uwierzę w to. – Matka głośno przeżuwała myśli. – Ale już wiemy, że Kid-Lok to za mało. Potrzebujemy dodatkowej ochrony.
Lekarz się ożywił i zapytał:
– Myślicie państwo o androidzie? Ponoć zapewniają również kontrolę wizyjną i chronią dziecko przez cały czas. Sam się nad tym zastanawiam, też mam nastolatka w domu.
– Tak. Jest to drogie, ale nas stać. Mielibyśmy nieustanną, pełną kontrolę i ochronę – odpowiedziała matka.
– Żyjemy w niebezpiecznych czasach, a to nasz rodzicielski obowiązek – odezwał się ojciec. – Jak to mówią, strzeżonego sam los strzeże.
Matka zgasiła go wzrokiem.
– Dziękujemy, panie doktorze, nie będziemy pana dłużej zatrzymywać – zakończyła rozmowę.
Lekarz odchodząc od łóżka nucił piosenkę, ale mylił słowa.
– Jak to szło? Wolność kocham, ale nie rozumiem.
Berni musiał płakać… ale nie miał oczu ani twarzy.