- Opowiadanie: Bartkowski.robert - Ktoś

Ktoś

Moje uszanowanie,

Dodaję drugi raz, bo coś się popsuło, mam nadzieję, że nie wstawi się dwa razy. Jeśli chodzi o sam tekst, to jest to rozwinięcie snu, który miałem jakiś czas temu. Oryginalnie miał to być szort, ale wyszło jak zwykle, chyba nie mam ręki do krótkich form. Łapcie zatem opowiadanie, ja ze swojej strony życzę miłej lektury i czekam na komentarze:D

Pozdrawiam!

~autor

 

 

 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ktoś

 

 

 

 „No, wreszcie. Czas najwyższy”, pomyślałem poczuwszy pod rękoma znajomy chłód stalowego blatu. Przez chwilę jeździłem dłońmi po gładkiej powierzchni upewniając jeszcze w swoim położeniu. Tak, to było to… Wszystko było właśnie takim, jakim powinno być. Powoli i z lubością otworzyłem oczy, czy może winienem rzec (i to chyba będzie zgodniejsze z prawdą) z pewnym niezdrowym pożądaniem. Tak, tak, tak… Czułem się dobrze. W końcu. Byłem w tej samej kuchni, co ostatnimi trzema albo czterema razami. A może i pięcioma? Cóż… Od tych wszystkich śpiączek, gorączek i morfin już ciężko to stwierdzić, i chyba nawet nie warto choćby próbować tego liczyć. Poza tym, takich chwil nie warto mącić takimi ruminacjami, toteż wtedy zwyczajnie zamrugałem błogo dostosowując oczy do nowego środowiska i postanowiłem nie przejmować się klarownością osi zdarzeń. A raczej jej wyraźnym brakiem.

Całą ścianę naprzeciwko mnie zajmowało, jak zwykle zresztą, wielkie okno z pordzewiałym, metalowym szprosem dzielącym je na dziesiątki niewielkich, prostokątnych szkiełek. Niektóre szybki były uchylone, a wpadający przez nie wiatr poruszał szarą firaną przewieszoną wzdłuż wyłożonego cegłą gzymsu. Za oknem, też, jak zwykle, nie dostrzegłem niczego poza jednolitym, białym światłem. To też fajny wątek. Odkąd zacząłem tam trafiać, kojarzyło mi się ono z mgłą, ale taką, wiecie, poranną, kojącą, nieproblematyczną, w przeciwieństwie do tej jej odmiany, którą spotykamy przy jeździe po zmroku wilgotną wiosną. Słowem – nic mrocznego. Tam, w ogóle, nie było nic mrocznego, choć z tych wszystkich opisów możliwe, że wywnioskujecie coś innego. Ale po kolei.

 Rozejrzałem się wokoło. Wszystko inne też na pierwszy rzut oka było po staremu. Owo przedziwne światło sączyło się również do wnętrza kuchni spomiędzy spękanych tynków i szczelin między drzwiczkami drewnianych szafek. Panowała cisza. O, tak! Ją akurat w tym wszystkim szczególnie sobie upodobałem. Czemu? Otóż stanowiła bardzo, ale to bardzo miłą odmianę, zwłaszcza w kontraście do całokształtu tych wszystkich zdarzeń, o którym to jednak powiem nieco później. Gdy skończyłem lustrować otoczenie, wróciłem swoim chłonnym i głodnym każdej kolejnej chwili wzrokiem na blat. W trakcie mojego rozglądania się po ścianach pojawił się na nim znikąd pomalowany metalicznie na złoto kubek.

„Coś nowego, kawa ze śmietanką”, oceniłem z uśmiechem. Nie wiele myśląc podniosłem kubek do ust i siorbnąłem zawartość. Była wyborna. Wypiłem całość we trzech łykach, po czym odstawiłem kiczowaty dzbanek na blat. Zniknął od razu.

„Pora ruszać, szkoda czasu. Nie wiadomo, ile to potrwa”. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wyjście było tam, gdzie było zawsze, za plecami potencjalnie siedzących przy stole. Mijałem lodówkę, gdy zorientowałem się, że coś jednak mąci tę moją umiłowaną ciszę. Rytmiczny, cosekundowy stuk, coś jakby kornik, albo inny z tych przeklętych drewnojadów, przez których to działalność pod zadami wielu zawalił się we wióry stołek. A wierzcie mi, byłem świadkiem takich ambarasów.

„Tutaj nie ma korników”, przemknęło mi jednak przez myśl. Uniosłem głowę, i dostrzegłem źródło dziwnego hałasu. Oto nad framugą drzwi wisiał prosty zegar ścienny z wypukłą, soczewkowatą szybką.

– Ciebie tutaj nie było… – powiedziałem do maszyny. Ta nie przejęła się moją uwagą, tylko kontynuowała tykanie, może nawet jeszcze donośniej, zupełnie jakby chcąc zaznaczyć dobitniej swoją obecność w odpowiedzi  na moje zdziwienie.

– Chyba trochę jednak się przejąłeś, zegarze. Lubisz, gdy cię słychać.

Patrzyłem chwilę jak ciele w cyferblat pokazujący godzinę osiemnastą węsząc jakiś podstęp, aż wreszcie zrozumiałem, co mi tu nie gra. Sekundnik nawet nie drżał, a ja jednak słyszałem dobrze efekt jego pracy.

– Cóż, zdarza się.

Wzruszyłem ramionami i przekroczyłem próg. Tam, a jakże, również spotkał mnie znajomy widok. Szeroki korytarz o ścianach ze szkła. Co było za nimi? To, co zawsze. Światło, morze światła, poprzedzielane co kilkadziesiąt metrów kolejnymi szklistymi odnogami, schodami, zaułkami i innymi podobnymi elementami, które same chyba gubiły się we własnej pogmatwanej egzystencji. Ale ten cały pokraczny labirynt nigdy nie stanowił dla mnie problemu. Gdziekolwiek bowiem bym nie poszedł, to i tak trafiłbym do celu. I, a jakże, trafiałem! Może ten architektoniczny chaos miał zatem pełnić tylko walory estetyczne? Cóż, na to wygląda. W takim razie nawet spełniał swoje zadanie. Ruszyłem pewnie przed siebie z dziecięcym uśmiechem na twarzy. Mój Boże… Przyjemne to było uczucie, wierzcie mi. Mogłem iść pewnie przed siebie, nie bojąc, że się potknę, skręcać na wyczucie i obierać drogę bez konsekwencji i bez cienia obawy, że gdzieś się zgubię. Jednak sam rytuał drogi musiał zostać odprawiony. Tak to już było. Musiałem trochę się poszwendać, inaczej nic nie ruszyłoby do przodu. Ceregiele, prawda, ale nie miałem z tym problemu. Za dużo korzyści. Zapytacie, co czekało mnie na końcu drogi? Bywało różnie, ale dziś skupmy się na Nim. Mówię „Nim”, bo na dobrą sprawę nigdy się nie przedstawił. W sumie, to nawet nigdy się nie odezwał. I nie myślcie, że mówię o Bogu. Wielka litera to tutaj wyraz, mimo wszystko, pewnego szacunku, nawet pewnej sympatii dla tego całego „Ktosia”, a nie przypisywania mu jakiejś wyższej natury. I nie, na pewno nie był to Bóg, choć kiedyś tak podejrzewałem. Zmieniłem w końcu zdanie, bo raz, że Bóg wtedy w ogóle był daleko i machnął już na nas wszystkich ręką, a dwa, że zwyczajnie nie mógł to być Bóg, bo Bóg przecież nie ucieka.

Ktoś stał sobie dziarsko pośrodku wielkiego holu, który to zwykł materializować się w końcu gdzieś w odmętach labiryntu po upływie odpowiedniego czasu licząc od startu każdej z moich wędrówek. Jak wspomniałem, nigdy nie wiedziałem, co na mnie czeka w holu, jednak wtedy już od wyjścia z kuchni czułem wyraźnie, że będzie to akurat On, toteż jego obecność nie zdziwiła mnie w ogóle. Ktoś opierał się o barierki patrząc w dół, gdzieś w otchłań ziejącą wśród kolejnych pięter szklanych antresoli. Ruszyłem w jego stronę, a gdy przeszedłem połowę dzielącego nas dystansu, wyczuł widać moją obecność, gdyż oderwawszy się od barierki odwrócił się z gracją do mnie. Jeszcze szedłem w jego stronę, a już zdążyliśmy związać spojrzenia. Cóż, lubiłem, gdy tak na mnie patrzył, i nie mówię tego z zabarwieniem, o którym pewnie teraz pomyśleliście, ewentualni zbereźnicy. Patrzył tak, jakby wszystko rozumiał, wszystko wiedział i, przede wszystkim, niczego nie oceniał. Potrafiliśmy tak stać i patrzeć na siebie całą wieczność. A jak ten Ktoś w ogóle wyglądał? Wierzcie mi, lub nie, ale teraz już nawet nie potrafię sobie przypomnieć rysów jego twarzy. Co do reszty… Chyba był absolutnie przeciętny. O przeciętnym wzroście, posturze i niepoprawnie wręcz przeciętnej twarzy. Miał na sobie zawsze niezbyt elegancki, dwuczęściowy garniak w jasnoszarym kolorze. Koloru koszuli, krawata, butów i innych takich, to już zupełnie sobie nie przypomnę. Nie zarysowano tego przede mną zbyt dokładnie, jeśli już w ogóle to zrobiono, czego też nie jestem pewien. Dziwna sprawa… A, ale włosy to już pamiętam! Miał jakieś takie popielate, chodź stary nie był.

Patrzyliśmy sobie tak w oczy już dobrą chwilę, gdy wreszcie coś mnie tknęło. Pierwszy raz poczułem w jego obecności coś takiego, coś tak błahego i zarazem destrukcyjnego. Uznałem zwyczajnie, że będę uczciwy, a przynajmniej będę konsekwentny. Taki, jaki on był zawsze wobec mnie.

– Słuchaj – zacząłem. – Jest sprawa.

Nie odpowiedział, tylko skłonił głowę i uśmiechem zachęcił mnie do wyłożenia kwestii.

– Najpierw chciałem podziękować za kawę. Ekhem, ale no… Skoro to wszystko zmierza już do końca, to muszę być szczery. Bo widzisz, mam pewne wątpliwości… Wątpliwości, co do tego, co ty tutaj właściwie robisz.

Ktoś jakby nie zrozumiał, tylko pokręcił głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czułem, że mimo wszystko chce, bym powiedział więcej. Wiedziałem, że tylko udaje, iż nie wie, o co mi chodzi. Widać gdzieś w głębi, jeśli w ogóle takową głębię posiadał, spodziewał się, że sprawy przybiorą taki obrót.

– Jestem coraz trzeźwiejszy. Przynajmniej tutaj. I to wszystko jak się złoży do kupy, to już nie wygląda tak dobrze. To wszystko wynik tamtych paskudztw.

Uśmiech powoli zaczął znikać mu z twarzy, choć oczy pozostały roześmiane. Nie wyglądało to razem najlepiej. Tym razem Ktoś pokręcił głową jakby nerwowo, zaś krótkim kiwnięciem podbródka w górę wyzwał mnie, bym kontynuował swoje.

– Wiesz, długo to nie potrwa. Nie wiadomo ile razy się jeszcze spotkamy, toteż chyba pora na chwilę szczerości. Pełnej. No, bo widzisz… To ciekawe. – Uśmiechnąłem się. – Myślałem, że to od ciebie otrzymam jakieś wyjaśnienia, ale chyba to ty bardziej potrzebujesz wyjaśnień ode mnie.

Na twarzy Ktosia nie było już śladu radości. Pojawił się natomiast strach. Wziąłem głębszy wdech;

– Ty… – zacząłem, a głos na moment uwiązł mi w gardle. Twarz Ktosia już wtedy jakby wibrowała. W oczach zalśniły łzy, a garnitur zrobił jeszcze lichszy niż zwykle. Zdawało mi się, choć próbowałem nie patrzeć akurat w tamtym momencie w jego stronę, że ostatni raz z błagalnym wyrazem twarzy pokręcił głową.

– To będzie brutalne – uprzedziłem, a on chyba mi uwierzył, bo dostrzegłem kątem oka, że zaczął się z wolna wycofywać, dużymi krokami, tak,  jakby bojąc się naruszyć jakiś niewidzialny, okalający go system. Skojarzył mi się z nieśpiącym dzieckiem krążącym w nocy po domu tak, by nie zbudzić rodziców.

– Ty chyba nie istniejesz – wyszeptałem wreszcie, a wyrzuty sumienia walnęły we mnie jak sznur chwytający za grdykę. Wiem, co mówię, bo raz prawie mnie powiesili, ale mniejsza. Wziąłem się w garść i ponownie spojrzałem Ktosiowi w oczy. Byłem mu to winien. W milczeniu i z abominacją, ale przede wszystkim z rozdzierającym sercem smutkiem obserwowałem, jak jego twarz zniekształca się w kłąb wykręconych boleścią spirali. Oczy rozjechały się w pionie, rysy poczęły topnieć, a w miejsce ust pojawiła się przerażająca, ziejąca czernią bruzda ukazująca przestrach i najwyższą rozpacz.

– Poczekaj, poczekaj! Wiem, trudno, naprawdę trudno w to uwierzyć… Przepraszam cię, tak bardzo mi przykro… Ale chcę, być to wiedział. To po prostu jakaś tragiczna wypadkowa chemii, gorączki i chyba… – zawahałem się. – Chyba umierania.

To ostatnie słowo wypowiedziałem już bardziej do siebie, bo Ktoś w końcu przestał mnie słuchać. W swym odwrocie stawiał kroki coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie puścił się biegiem pod postacią coraz mniej kształtnej masy w stronę szklanej antresoli. Rozpędzony zderzył się z barierką i wyleciał poza krawędź. Spadł w otchłań.

Stałem chwilę sam pośrodku tego wszystkiego. Patrzyłem w stronę przepaści, jakby z nadzieją, że zaraz Ktoś do mnie wróci. Nie stało się tak. Czułem się samotny, okrutnie samotny. Wierzcie mi, było strasznie. Błogosławiona do tej pory cisza stała się raniąca. Raniąca? Co ja gadam. Niszcząca, siekąca, unicestwiająca. To całe światło wyglądające niczym mgła stało się w mych oczach jakimś szyderstwem, a tamten labirynt… Sam nie wiem jak to ująć… Raj stał się piekłem, oaza pustynią, a ja zwyczajnie chciałem znaleźć się gdzieś możliwe jak najdalej. Pierwszy raz chciałem uciec stamtąd, a nie „do tamtąd”. I cóż, dość szybko wysłuchano moich próśb.

Minęło kilka dobrych sekund, nim zdałem sobie sprawę, że nie patrzę już na szklany labirynt, tylko na betonowy strop w naszym wielgachnym bunkrze. Przez łzy z trudem widziałem nad sobą pasma brudnych zacieków, których to układ zdążyłem już zapamiętać co do centymetra. Widać popłakałem się przez sen. Dobre sobie… W nos uderzył mnie złożony smród ropy, smarów, potu i nieco przyjemniejszy pod tym względem zapach krwi.

– Dajcie tramadol… – usłyszałem gdzieś z boku.

– Nie ma – padła smętna odpowiedź.

Dotknąłem ręką krwawej brei na lewo pod biodrem. Od samej konsystencji, którą poczułem pod palcami mną wstrząsnęło, ale przynajmniej ze strony nogi nie nadszedł do mózgu żaden sygnał z nocyceptorów.

– Kurwa… – jęknąłem. – Znowu tutaj. Siostro, dajcie coś na sen!

– Mówiłem, tramadol wyszedł! – odkrzyknął męski głos z kąta pobliskiej niszy w korytarzu.

– Na sen powiedziałem… – poprawiłem szeptem, ale nie chciało mi się kłócić. Okryłem się szczelniej swoim cienkim termikocem, czy też, jak go określałem, całunem.

„Tramadolu już nie ma. Nie ma… Boże! Wkrótce ze mnie zejdzie i chyba potrzebne będzie jakieś harakiri. Szkoda, że ostatni okólnik z Centrali potępił eutanazję”, rozmyślałem sobie pod kocem z szybko narastającą grozą.

– Spokojnie… Spokojnie… Może dowiozą… – mruczał mi cały czas jakby w odpowiedzi jakiś współranny leżący na szmatach bliżej chodnika bojowego.

„Może dowiozą”, smakowałem tę myśl z nadzieją, gdy nagle naszą podziemną okolicą, tym naszym wtedy całym światem, wstrząsnął potężny huk. Po kilku sekundach rozległ się kolejny, nieco słabszy, widać gdzieś dalej, albo zgoła głębiej. Zamigotały żarówki przydrutowane na ścianach, a w ich świetle zalśniły strużki białawego pyłu lecącego spomiędzy betonowych płyt sufitu.

– Bombardowanie orbitalne! – wrzasnął ktoś z głębi schodów po lewej.

Lampki sygnałowe biegnące wzdłuż korytarza zalśniły na fioletowo. Kolejne wstrząsy ziemi przewracały sprzęt, skrzynki i ludzi, a cała stal i beton wokoło poczęły trzeszczeć. Żołnierze i członkowie personelu medycznego rozbiegli się w kierunku przewidzianym do ewakuacji, a ci, co nie mogli chodzić, poczęli pełznąć do jeszcze sprawnych wind i schodów.

– Poczekaj, pójdę po nosze – powiedział jakiś facet dotykając mojego ramienia, po czym zlał się mi w oczach z rozbieganym tłumem. Chwilę później kolejny huk sprawił mi niemiłosierny ból w uszach i gdzieś na potylicy. Biegnący w stronę wyjść ludzie poprzewracali się w ułamku sekundy i bez życia zalegli na posadzce. Tych, którzy mieli trochę szczęścia, podmuch rzucił na okute stalą kanty przejść i zabił od razu. Tym z mniejszym szczęściem pogruchotał wszystkie kości. Ostatkiem sił zrzuciłem z ud pozbawionych czucia trupa jakiegoś opasłego żołnierza. Rozejrzałem się. W oddali korytarza dostrzegłem cienki promień ciepłego, żółtego światła. Widać wiązka wroga rozwaliła fragment wzgórza i wpuściła nam przed śmiercią do tego przeklętego kompleksu trochę światła. Spróbowałem się podnieść, ale coś mi nie szło. Wtedy zorientowałem się, że lewą rękę urwało mi za łokciem.

„Kochany tramadol”, wzruszyłem się szczerze. „Jeszcze działa”.

– Miałem szczęście, że jebło zanim ze mnie zszedł… – dodałem na głos niemalże rozbawiony. Mój głos odbił się echem po masowym grobie, przedtem infirmerii kompleksowej numer siedem.

Czemu nie wykrwawiłem się od razu? Nie mam pojęcia. Może kikut naraz się przypiekł, nie wiadomo. W końcu to bombardowanie orbitalne, wtedy wszystko jest możliwe. Przemknęło mi przez głowę, że na jednej sprawnej kończynie daleko nie zajdę, a raczej, to daleko się nie zaczołgam, toteż ułożyłem się wygodniej i czekałem na coś. A na co dokładnie? Nie wiem. Śmierć? Ratunek? Obie potencjalne wersje następstw zdawały się równie prawdopodobne. I w sumie równie radosne.

Nagle usłyszałem kroki. Z drugiego, ciemnego końca korytarza nadszedł chwiejnie jakiś młody oficer. Mundur miał powypalany w pręgi, twarz całą we krwi, a wzrok diabelski. Chyba orbitalka wywiała mu duszę, a ciało jeszcze miało się trochę poszwendać. Nie pytajcie, o co w tym chodzi, to dość skomplikowane i raczej niezbyt przyjemne. Postanowiłem więc udawać martwego. Żywy upiór pokuśtykał wzdłuż trupów, a gdy znalazł się przy rzędach śpiworów dla rannych, zatrzymał się i spojrzał w moją stroną. Widać musiał dostrzec parę z ust, bo podszedł i przystanął tuż nade mną. Wysunąłem bardziej głowę zza koca. On wtedy popatrzył z rozdziawionymi przerażająco ustami na moje urwane nogi. Potem podniósł głowę i wbił mi wzrok prosto w oczy. Po jego wykręconej w grymasie twarzy popłynęły łzy. Przypominał trochę Ktosia ze snu. Nawet bardzo. Zabawne… Widziałem, jak jego drżąca ręka zbliża się do kabury.

„Jeszcze jest świadomy. Zlituje się i mnie zastrzeli”, pomyślałem w uroczystym tonie. Patrzyliśmy tak sobie w oczy dłuższą chwilę. Nie sięgnął jednak po pistolet. Wciąż rycząc z tą głupią miną na mordzie pokuśtykał w stronę słońca przebijającego się przez rozerwaną ścianę.

– Zapluty smarkacz! – wrzasnąłem, ale chyba tylko w teorii, bo sił już miałem mało.

„Nie, tak to nie, tak to nie!”, warczałem w myślach.

– Żyje kto?! – ponownie spróbowałem krzyknąć, i chyba mi się udało, bo spośród zwałów trupów dobiegły jakieś szmery.

– Tak, słucham? Ładna pogoda? E, przeciętna… – odezwał się ktoś, kto już widać stracił rozum. Cóż, miał do tego prawo.

– Żyję, żyję… – odparł ktoś inny kaszląc. – Ale długo to nie potrwa. Zaraz znowu walną.

– Tak, dlatego trzeba spierdalać! – pouczyłem. – Pomóżcie mi, nie mam nóg i jednej ręki.

– Panie, każdemu tu czegoś brakuje. Leż pan spokojnie i nie rób scen. Pana już nie ma. Nas też.

– Jedna ręka? To zupełnie wystarczy! – dodał ten od pogody i zaniósł się śmiechem.

– Kurwa, nie umrę w tym syfie, chcę chociaż na trawie.

– Trawy już tu też nie ma…

– Wariat i ten drugi! – zażądałem. – Bierzcie mnie i wynosimy się, do schodów niedaleko!

– Panie, nigdzie nie dojdziemy. Trzeba było ruszać pięć minut temu. To jest bombardowanie orbitalne, a nie jakiś moździerz! Idą cyklicznie. Zaraz walnie druga tura.

Wiedziałem, że ma rację. Na co ja liczyłem? Nie wiem…

– Słodkich snów, nie było aż tak źle… – dodał wariat od pogody.

Do moich uszu dobiegł dochodzący gdzieś spomiędzy rozdartych partii zbrojeń znajomy, dudniący świst. Jakby całe niebo leciało nam na spotkanie. W resztki kompleksu poczęły walić kolejne wiązki bombardowania orbitalnego. Ciekawe… Niby zasada działania dobrze znana, ale to wszystko było takie nierealne, takie ostateczne, takie uroczyste. Nawet dosyć eleganckie. Gdy wiązki zatapiały się w powierzchnię, brzmiało to zupełnie, jakby gdzieś głęboko pod ziemią burza wydawała z siebie grzmoty. Schron trząsł się już u samych podstaw.

W końcu zaczął się walić. Ostatnie, co widziałem, to czarne pęknięcia biegnące po licach ścian twierdzy niezdobytej przez całe masy wrogów przez tyle tygodni. Do tej pory… Cóż, skurwysynom w końcu się udało. Niech świętują. Mieli swój dzień. Ja zaś w końcu zamknąłem oczy i przykryłem się szczelniej swoim kocem-całunem, już w pełnym tego słowa znaczeniu. Wtedy zginąłem.

 

Koniec

Komentarze

Dzień dobry, Bartkowski Robercie,

 

„Rozwinięcie snu, który miałem jakiś czas temu.” – niezły sen!

 

Przeczytałem i co mogę powiedzieć ze swojej strony:

Jak dla mnie opowiadanie mogłoby być ciut lepiej dopracowane, zwłaszcza pierwsza część, ta ze snem. Niektóre zdania czytałem po dwa razy, żeby dobrze je zrozumieć. Część druga – ta w bunkrze – jest bardziej czytelna. Wydaję się, że tam zdania są krótsze i mniej rozbudowane. (zgaduję, że to celowy zabieg z Twojej strony, żeby wyraźniej oddzielić sen od jawy?).

Technicznych kwestii wolę nie oceniać – nie czuję się do tego kompetentny, a zresztą są tu lepsi specjaliści, ale pozwól, że wspomnę tylko o pierwszym akapicie i tych miejscach, które najbardziej rzuciły mi się w oczy:

 

„pożądaniem. oczy. Tak” – Oczy z dużej litery,

 

„chyba nawet nie warto choćby próbować tego liczyć. Poza tym, takich chwil nie warto mącić takimi ruminacjami” – powtórzenie,

 

„zwyczajnie zamrugałem oczami” – raczej bez oczami.

 

Niemniej jednak całość oceniam pozytywnie i samo opowiadanie mnie zaciekawiło, szczególnie fragment ze snu – jest intrygujący.

 

Wyłapałem też kilka – jak dla mnie – ciekawych zdań:

„Nie mógł to być Bóg, bo Bóg przecież nie ucieka.” – dobre.

„Chyba trochę jednak się przejąłeś, zegarze. Lubisz, gdy cię słychać.” – nie wiem czemu, ale to też mi się podoba. Fajna gadka do zegara.

 

Pozdrawiam,

rr

Robert Raks

 

Część druga – ta w bunkrze – jest bardziej czytelna. Wydaję się, że tam zdania są krótsze i mniej rozbudowane. (zgaduję, że to celowy zabieg z Twojej strony, żeby wyraźniej oddzielić sen od jawy?).

 

Może nie aż tak w takim stopniu, ale przyznaję, iż miałem na celu wprowadzenie jakiegoś kontrastu.

 

 

„zwyczajnie zamrugałem oczami” – raczej bez oczami.

Faktycznie, masz rację, ciężko zamrugać czym innym niż oczami.

 

 

Niemniej jednak całość oceniam pozytywnie i samo opowiadanie mnie zaciekawiło, szczególnie fragment ze snu – jest intrygujący.

Dziękuję bardzo;) 

 

Wyłapałem też kilka – jak dla mnie – ciekawych zdań:

„Nie mógł to być Bóg, bo Bóg przecież nie ucieka.” – dobre.

„Chyba trochę jednak się przejąłeś, zegarze. Lubisz, gdy cię słychać.” – nie wiem czemu, ale to też mi się podoba. Fajna gadka do zegara.

Nie żebym się przymilał, ani, broń Boże, wpadał w samozachwyt, ale z właśnie z tych cytatów, które wymieniłeś, jestem zadowolony.

 

Dziękuję bardzo za komentarz i pozdrawiam serdecznie:))

 

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

Nie żebym się przymilał, ani, broń Boże, wpadał w samozachwyt, ale z właśnie z tych cytatów, które wymieniłeś, jestem zadowolony.” – O! Nieźle, że akurat wytypowałem te fragmenty, z których jesteś zadowolony.

 

Chyba trochę jednak się przejąłeś, zegarze. Lubisz, gdy cię słychać.” - Nie ukrywam, że to zdanie chętnie bym kiedyś „podkradł” i gdzieś wykorzystał  wink

Robert Raks

 

Haha, cieszę się, że mógłbym być ja, i moje wypicny, źródłem inspiracji dla innych:D

Kwestia wizji.

 pożądaniem. oczy. – a np. pożądaniem – oczy.

Czułem się dobrze. W końcu. – Czułem się dobrze… w końcu. (to tylko luźna propozycja)

Poza tym, takich chwil nie warto mącić takimi ruminacjami 

toteż wtedy zwyczajnie zamrugałem oczami i postanowiłem nie przejmować się klarownością osi zdarzeń, a raczej jej wyraźnym brakiem. – wychodzę z założenia, że w niektórych przypadkach czasem – mniej, znaczy lepiej. Nie przejmować się klarownością osi zdarzeń. Może: postanowiłem nie przejmować się tym, co się dzieje.

wielkie okno z pordzewiałem, metalowym szprosem dzielącym je na dziesiątki niewielkich, prostokątnych tafli. – literówka. Nie mam pojęcia, co to jest szpros :-) 

Za oknem, też, jak zwykle, – wybiija z rytmu, jest zbyteczne.

nieproblematyczną, w przeciwieństwie do tej jej odmiany – do jej odmiany. Bo wychodzi z tego coś na kształt: jejo jaja juju, wiesz, co mam na myśli.

Tam, w ogóle, nie było nic mrocznego, choć z tych całych opisów możliwe, że wywnioskujecie coś innego. – Tam, w ogóle, nie było nic mrocznego, choć z opisów możliwe, że wywnioskujecie coś innego. 

Owo przedziwne światło sączyło się również do wnętrza kuchni spomiędzy spękanych tynków i szczelin między drzwiczkami drewnianych szafek. – rozumiem, że to pewna forma stylu w narracji: coś podobnego, jak u Lovecrafta, czy Poe, i jeśli to świadomy zabieg literacki, to ok. Przyjmuję.

Otóż stanowiła bardzo, ale to bardzo miłą odmianę, zwłaszcza w kontraście do całokształtu tych wszystkich zdarzeń, o którym to jednak powiem nieco później. – literówka. 

 Dobra. Koniec łapania, skupiam się na fabule. Zaraz wracam…

 Miałem wrażenie do samego końca, że chyba nie sprawdziłeś przed publikacją tekstu. Przyznam, że trochę się męczyłem czytając, ale chciałem się dowiedzieć coś więcej o bohaterze. Ale dowiedziałem się niewiele, niż tylko, że 1. miał sen, 2. wybudził się i była naparzanka, wybuchy, nafaszerowali go tramadolami, stracił rękę i nogę, ale niewiele czuł.

Jestem odrobinę rozczarowany, ponieważ coś mi świta, że kiedyś czytałem Twój tekst na NF i był naprawdę dobry. Aż sprawdzę i dam znać, czy faktycznie tak było.

Myślę, że to opowiadanie ma potencjał, ale trzeba by nad nim jeszcze popracować.

Pozdrawiam ciepło w wyjątkowo chłodny i deszczowy dzień.

 

Tak, to był: Predyktor

 

Hesket 

 

a np. pożądaniem – oczy.

Wkradł się tam chochlik, gdy coś zmieniałem. Już go usuwam.

 

wychodzę z założenia, że w niektórych przypadkach czasem – mniej, znaczy lepiej. Nie przejmować się klarownością osi zdarzeń. Może: postanowiłem nie przejmować się tym, co się dzieje.

Jak to mawiał George Bush – kwestia wizji.

 

literówka. Nie mam pojęcia, co to jest szpros :-) 

Literówkę też zaraz poprawię. Szpros to taki szkielet okna, który właśnie dzieli je na części.

 

rozumiem, że to pewna forma stylu w narracji: coś podobnego, jak u Lovecrafta, czy Poe, i jeśli to świadomy zabieg literacki, to ok. Przyjmuję.

To zdanie mi cały czas źle brzmiało, i wielokrotnie je przerabiałem. Finalnie wyszło faktycznie średnio, ale cóż. Zostawiłem je, bo chciałem oddać jakoś to, że do wnętrza przebija się ten cały poblask. Zabrakło mi umiejętności i brzmi jak brzmi. 

 

Przyznam, że trochę się męczyłem czytając, ale chciałem się dowiedzieć coś więcej o bohaterze. Ale dowiedziałem się niewiele, niż tylko, że 1. miał sen, 2. wybudził się i była naparzanka, wybuchy, nafaszerowali go tramadolami, stracił rękę i nogę, ale niewiele czuł.

Myślę, że to głównie wynik tego, że oryginalnie miał to być szort, i to taki właśnie bez dokładnych wyjaśnień, imion, lokacji itp. Zawszę dokładnie wszystko opisuję i gubię się w dziesiątkach wątków, toteż chciałem “Ktosiem” zrobić od tej mojej tendencji jakąś odskocznię. No, ale cóż, jak to u mnie, i tak wszystko się rozjeżdża i ze trzech stron robi się osiem.

 

Tak, to był: Predyktor

Cieszę się, że się spodobał! Swoją drogą, był to chyba najkrótszy tekst, jaki w życiu napisałem, gdyż był pisany z myślą o jednej gazecie i miałem sztywne ramy objętościowe. Może to o czymś świadczy i te moje przydługie opisy i przemyślenia słabo wychodzą? Możliwe. Przede mną dużo roboty, jestem świadom.

 

Dziękuję Ci bardzo za komentarz i pozdrawiam serdecznie!!

 

PS  Predyktor doczekał się kontynuacji, niestety dość przydługiej, mianowicie opowiadania “Predyktor i piraci”, ale to też potraktujmy jako taki wypadek przy pracy. Aczkolwiek jeżeli zainteresowała Cię tamta historia, to informuję, że planuję z Predyktora zrobić serię, coś na wzór space opery, z “odcinkami” o objętości 10-15 stron. Może nawet mniejszej, bo widzę, że krótsze formy lepiej się sprzedają:))

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

Witaj. :)

Dość zaskakujący i mocno intrygujący ten sen, nie ma co! :)

Tutaj dostrzegłam błędny zapis: Nie wiele, a do tego jest bardzo dużo powtórzeń, być może celowych. 

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

bruce 

 

Dziękuję bardzo za komentarz!

 

Dość zaskakujący i mocno intrygujący ten sen, nie ma co! :)

Akurat z mojego życia sennego jestem niesamowicie zadowolony:D

 

Tutaj dostrzegłam błędny zapis: Nie wiele, a do tego jest bardzo dużo powtórzeń, być może celowych. 

Z jednej strony zabieg celowy, z drugiej trochę gubiłem się językowo w czasach i stronach. W końcu przedstawiałem sen bohatera, a do tego któryś już z kolei o tym samym miejscu, toteż chciałem, by wyszło tak jakoś płynnie a zarazem nierealnie. No, ale cóż, łatwiej powiedzieć trudniej zrobić.

 

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

W jaki sposób? Da się to jakoś oznaczyć? Czy może w nawiasie przy tytule wpisać “18+”? 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

Wulgaryzmy to coś, o czym zrzędzę i za to zawsze przepraszam. :) Wole jednak zawsze wiedzieć, że one są, choć tylko od Autora oczywiście zależy, czy je oznaczy, czy nie, ja tylko sugeruję i szanuję decyzję. :)

Są w tagach, można też podać info w Przedmowie. 

 

Co do snów i zadowolenia z nich, rozumiem doskonale, sama miewam przebogate i sporo z nich przenoszę potem do opowiadań. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

bruce

 

Dodałem do tagów:))

Kwestia wizji.

Dziękuję. heart

Pecunia non olet

Przykro mi to pisać, Robercie, ale „Ktoś” mocno mnie zmęczył. Pewnie dlatego, że wyjątkowo nie lubię opowiadań, których treścią są czyjeś sny. Natomiast część dziejąca się w bunkrze to tylko dość skrótowy, choć nie pozbawiony swego rodzaju dramatyzmu, zapis wypadków po bombardowaniu. Połączenie obu wątków jakoś nie przypadło mi do gustu.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

Wszyst­ko było wła­śnie takim, jakim po­win­no być. → Wszyst­ko było wła­śnie takie, jakie po­win­no być.

 

już cięż­ko to stwier­dzić… → …już trudno to stwier­dzić…

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

nawet nie warto choć­by pró­bo­wać tego li­czyć. Poza tym, ta­kich chwil nie warto mącić takimi… → Czy to celowe powtórzenia?

 

wtedy zwy­czaj­nie za­mru­ga­łem ocza­mi… → Zbędne dookreślenie.

 

dzie­lą­cym je na dzie­siąt­ki nie­wiel­kich, pro­sto­kąt­nych tafli. → Tafla to duża gładka powierzchnia, a Ty piszesz o czymś niewielkim.

 

Za oknem, też, jak zwykle, nie dostrzegłem niczego poza jednolitym, białym światłem. To też fajny… → Czy to celowe powtórzenie?

 

choć z tych ca­łych opi­sów moż­li­we, że wy­wnio­sku­je­cie coś in­ne­go. → A może: …choć możliwe, że z tych opi­sów wy­wnio­sku­je­cie coś in­ne­go.

 

zwłasz­cza w kon­tra­ście do ca­ło­kształ­tu tych wszyst­kich zda­rzeń, o któ­rym to jed­nak po­wiem nieco póź­niej. → Zbędna zaimki. Piszesz o wydarzeniach w liczbie mnogiej, więc: …zwłasz­cza w kon­tra­ście do ca­ło­kształ­tu wszyst­kich zda­rzeń, o któ­rych jed­nak po­wiem nieco póź­niej.

 

wró­ci­łem swoim chłon­nym i głod­nym każ­dej ko­lej­nej chwi­li wzro­kiem na blat. → Zbędny zaimek.

 

W trak­cie mo­je­go roz­glą­da­nia się po ścia­nach po­ja­wił się na nim zni­kąd po­ma­lo­wa­ny me­ta­licz­nie na złoto kubek. → Zbędny zaimek.

A może: Gdy rozglądałem się po ścia­nach, znikąd po­ja­wił się na nim po­ma­lo­wa­ny me­ta­licz­nie na złoto kubek.

 

Nie wiele my­śląc pod­nio­słem kubek do ust i siorb­ną­łem za­war­tość. Była wy­bor­na. → A może: Niewiele my­śląc pod­nio­słem kubek do ust i siorb­ną­łem napój. Był wy­bor­ny.

 

Wy­pi­łem ca­łość we trzech ły­kach, po czym od­sta­wi­łem ki­czo­wa­ty dzba­nek na blat. → Nie brzmi to najlepiej. Skąd wziął się dzbanek, skoro kawa była w kubku? Dzbanek i kubek nie są synonimami.

Proponuję: Wy­pi­łem wszystko trzema ły­kami, po czym od­sta­wi­łem ki­czo­wa­ty kubek na blat.

 

Wyj­ście było tam, gdzie było za­wsze… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

pod za­da­mi wielu za­wa­lił się we wióry sto­łek. → Stołek, nawet toczony przez korniki, nie zawali się w wióry, albowiem wióry to spiralnie zwinięte pasemka, powstałe jako odpad przy piłowaniu czy heblowaniu.

 

tylko kon­ty­nu­owa­ła swe ty­ka­nie… → Zbędny zaimek.

 

od­po­wie­dzi  na… → Wystarczy jedna spacja.

 

Mu­sia­łem tro­chę się po­szwę­dać→ Mu­sia­łem tro­chę się po­szwendać

 

Nie wy­glą­da­ło to razem naj­le­piej. Tym razem Ktoś… → Czy to celowe powtórzenie?

 

zaś krót­kim kiw­nię­ciem pod­bród­ka w górę… → Można kiwnąć głową, podbródkiem wskazując jakiś kierunek, ale obawiam się, że samym podbródkiem kiwnąć nie można.

 

Twarz Kto­sia już wtedy ja­ko­by wi­bro­wa­ła. → Pewnie miało być: Twarz Kto­sia już wtedy ja­k­by wi­bro­wa­ła.

Sprawdź znaczenie słów jakobyjakby.

 

garnitur zrobił się jakby lichszy niż zwykle. Zdawało mi się, choć starałem się nie… → Lekka siękoza.

 

on chyba mi uwie­rzył, bo do­strze­głem spode łba… → Dlaczego patrzył spode łba?

 

du­ży­mi kro­ka­mi, ta,  jakby bojąc się… → Chyba miało być: …du­ży­mi kro­ka­mi, jakby bojąc się

 

jego twarz znie­kształ­ca się kłąb wy­krę­co­nych… → Chyba miało być: …jego twarz znie­kształ­ca się w kłąb wy­krę­co­nych

 

Wiem, cięż­ko, na­praw­dę cięż­ko w to uwie­rzyć→ Wiem, trudno, na­praw­dę trudno w to uwie­rzyć

 

in­fir­me­rii kom­plek­so­wej numer 7. → …in­fir­me­rii kom­plek­so­wej numer siedem.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

a ciało jesz­cze miało się tro­chę po­szwę­dać. → …a ciało jesz­cze miało się tro­chę po­szwendać.

 

przy mnie, za­trzy­mał się i spoj­rzał w moją stro­ną. Widać mu­siał do­strzec parę z moich ust, bo pod­szedł i przy­sta­nął tuż nade mną. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

 

Przykro mi to pisać, Robercie, ale „Ktoś” mocno mnie zmęczył.

Obiecuję poprawę, proszę nie stawiać na mnie kreski

 

Czy to celowe powtórzenia?

Tak, choć może faktycznie z nimi trochę przesadziłem. Chciałem jakoś oddać przywiązanie głównego bohatera do tamtego świata oraz podkreślić jego już poważną niestabilność.

Zbędne dookreślenie.

Prawda.

 

Stołek, nawet toczony przez korniki, nie zawali się w wióry, albowiem wióry to spiralnie zwinięte pasemka, powstałe jako odpad przy piłowaniu czy heblowaniu.

Oj tam oj tam;)

 

Co do reszty zgadzam się, zaraz błędy popoprawiam i dziękuje za ich wskazanie.

 

Pozdrawiam serdecznie!!

Kwestia wizji.

Obiecuję poprawę, proszę nie stawiać na mnie kreski

Robercie, nikogo nie skreślam, więc niczego się nie obawiaj. A poza tym miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne.

Ufam, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. :)

Powodzenia!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy 

 

 

Ufam, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. :)

Powodzenia!

Dziękuję! Postaram się spełnić pokładane we mnie nadzieje:D

 

Pozdrawiam serdecznie!

Kwestia wizji.

W takim razie czekam na spotkanie pod nowym opowiadaniem. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka