„No, wreszcie. Czas najwyższy”, pomyślałem poczuwszy pod rękoma znajomy chłód stalowego blatu. Przez chwilę jeździłem dłońmi po gładkiej powierzchni upewniając jeszcze w swoim położeniu. Tak, to było to… Wszystko było właśnie takim, jakim powinno być. Powoli i z lubością otworzyłem oczy, czy może winienem rzec (i to chyba będzie zgodniejsze z prawdą) z pewnym niezdrowym pożądaniem. Tak, tak, tak… Czułem się dobrze. W końcu. Byłem w tej samej kuchni, co ostatnimi trzema albo czterema razami. A może i pięcioma? Cóż… Od tych wszystkich śpiączek, gorączek i morfin już ciężko to stwierdzić, i chyba nawet nie warto choćby próbować tego liczyć. Poza tym, takich chwil nie warto mącić takimi ruminacjami, toteż wtedy zwyczajnie zamrugałem błogo dostosowując oczy do nowego środowiska i postanowiłem nie przejmować się klarownością osi zdarzeń. A raczej jej wyraźnym brakiem.
Całą ścianę naprzeciwko mnie zajmowało, jak zwykle zresztą, wielkie okno z pordzewiałym, metalowym szprosem dzielącym je na dziesiątki niewielkich, prostokątnych szkiełek. Niektóre szybki były uchylone, a wpadający przez nie wiatr poruszał szarą firaną przewieszoną wzdłuż wyłożonego cegłą gzymsu. Za oknem, też, jak zwykle, nie dostrzegłem niczego poza jednolitym, białym światłem. To też fajny wątek. Odkąd zacząłem tam trafiać, kojarzyło mi się ono z mgłą, ale taką, wiecie, poranną, kojącą, nieproblematyczną, w przeciwieństwie do tej jej odmiany, którą spotykamy przy jeździe po zmroku wilgotną wiosną. Słowem – nic mrocznego. Tam, w ogóle, nie było nic mrocznego, choć z tych wszystkich opisów możliwe, że wywnioskujecie coś innego. Ale po kolei.
Rozejrzałem się wokoło. Wszystko inne też na pierwszy rzut oka było po staremu. Owo przedziwne światło sączyło się również do wnętrza kuchni spomiędzy spękanych tynków i szczelin między drzwiczkami drewnianych szafek. Panowała cisza. O, tak! Ją akurat w tym wszystkim szczególnie sobie upodobałem. Czemu? Otóż stanowiła bardzo, ale to bardzo miłą odmianę, zwłaszcza w kontraście do całokształtu tych wszystkich zdarzeń, o którym to jednak powiem nieco później. Gdy skończyłem lustrować otoczenie, wróciłem swoim chłonnym i głodnym każdej kolejnej chwili wzrokiem na blat. W trakcie mojego rozglądania się po ścianach pojawił się na nim znikąd pomalowany metalicznie na złoto kubek.
„Coś nowego, kawa ze śmietanką”, oceniłem z uśmiechem. Nie wiele myśląc podniosłem kubek do ust i siorbnąłem zawartość. Była wyborna. Wypiłem całość we trzech łykach, po czym odstawiłem kiczowaty dzbanek na blat. Zniknął od razu.
„Pora ruszać, szkoda czasu. Nie wiadomo, ile to potrwa”. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wyjście było tam, gdzie było zawsze, za plecami potencjalnie siedzących przy stole. Mijałem lodówkę, gdy zorientowałem się, że coś jednak mąci tę moją umiłowaną ciszę. Rytmiczny, cosekundowy stuk, coś jakby kornik, albo inny z tych przeklętych drewnojadów, przez których to działalność pod zadami wielu zawalił się we wióry stołek. A wierzcie mi, byłem świadkiem takich ambarasów.
„Tutaj nie ma korników”, przemknęło mi jednak przez myśl. Uniosłem głowę, i dostrzegłem źródło dziwnego hałasu. Oto nad framugą drzwi wisiał prosty zegar ścienny z wypukłą, soczewkowatą szybką.
– Ciebie tutaj nie było… – powiedziałem do maszyny. Ta nie przejęła się moją uwagą, tylko kontynuowała tykanie, może nawet jeszcze donośniej, zupełnie jakby chcąc zaznaczyć dobitniej swoją obecność w odpowiedzi na moje zdziwienie.
– Chyba trochę jednak się przejąłeś, zegarze. Lubisz, gdy cię słychać.
Patrzyłem chwilę jak ciele w cyferblat pokazujący godzinę osiemnastą węsząc jakiś podstęp, aż wreszcie zrozumiałem, co mi tu nie gra. Sekundnik nawet nie drżał, a ja jednak słyszałem dobrze efekt jego pracy.
– Cóż, zdarza się.
Wzruszyłem ramionami i przekroczyłem próg. Tam, a jakże, również spotkał mnie znajomy widok. Szeroki korytarz o ścianach ze szkła. Co było za nimi? To, co zawsze. Światło, morze światła, poprzedzielane co kilkadziesiąt metrów kolejnymi szklistymi odnogami, schodami, zaułkami i innymi podobnymi elementami, które same chyba gubiły się we własnej pogmatwanej egzystencji. Ale ten cały pokraczny labirynt nigdy nie stanowił dla mnie problemu. Gdziekolwiek bowiem bym nie poszedł, to i tak trafiłbym do celu. I, a jakże, trafiałem! Może ten architektoniczny chaos miał zatem pełnić tylko walory estetyczne? Cóż, na to wygląda. W takim razie nawet spełniał swoje zadanie. Ruszyłem pewnie przed siebie z dziecięcym uśmiechem na twarzy. Mój Boże… Przyjemne to było uczucie, wierzcie mi. Mogłem iść pewnie przed siebie, nie bojąc, że się potknę, skręcać na wyczucie i obierać drogę bez konsekwencji i bez cienia obawy, że gdzieś się zgubię. Jednak sam rytuał drogi musiał zostać odprawiony. Tak to już było. Musiałem trochę się poszwendać, inaczej nic nie ruszyłoby do przodu. Ceregiele, prawda, ale nie miałem z tym problemu. Za dużo korzyści. Zapytacie, co czekało mnie na końcu drogi? Bywało różnie, ale dziś skupmy się na Nim. Mówię „Nim”, bo na dobrą sprawę nigdy się nie przedstawił. W sumie, to nawet nigdy się nie odezwał. I nie myślcie, że mówię o Bogu. Wielka litera to tutaj wyraz, mimo wszystko, pewnego szacunku, nawet pewnej sympatii dla tego całego „Ktosia”, a nie przypisywania mu jakiejś wyższej natury. I nie, na pewno nie był to Bóg, choć kiedyś tak podejrzewałem. Zmieniłem w końcu zdanie, bo raz, że Bóg wtedy w ogóle był daleko i machnął już na nas wszystkich ręką, a dwa, że zwyczajnie nie mógł to być Bóg, bo Bóg przecież nie ucieka.
Ktoś stał sobie dziarsko pośrodku wielkiego holu, który to zwykł materializować się w końcu gdzieś w odmętach labiryntu po upływie odpowiedniego czasu licząc od startu każdej z moich wędrówek. Jak wspomniałem, nigdy nie wiedziałem, co na mnie czeka w holu, jednak wtedy już od wyjścia z kuchni czułem wyraźnie, że będzie to akurat On, toteż jego obecność nie zdziwiła mnie w ogóle. Ktoś opierał się o barierki patrząc w dół, gdzieś w otchłań ziejącą wśród kolejnych pięter szklanych antresoli. Ruszyłem w jego stronę, a gdy przeszedłem połowę dzielącego nas dystansu, wyczuł widać moją obecność, gdyż oderwawszy się od barierki odwrócił się z gracją do mnie. Jeszcze szedłem w jego stronę, a już zdążyliśmy związać spojrzenia. Cóż, lubiłem, gdy tak na mnie patrzył, i nie mówię tego z zabarwieniem, o którym pewnie teraz pomyśleliście, ewentualni zbereźnicy. Patrzył tak, jakby wszystko rozumiał, wszystko wiedział i, przede wszystkim, niczego nie oceniał. Potrafiliśmy tak stać i patrzeć na siebie całą wieczność. A jak ten Ktoś w ogóle wyglądał? Wierzcie mi, lub nie, ale teraz już nawet nie potrafię sobie przypomnieć rysów jego twarzy. Co do reszty… Chyba był absolutnie przeciętny. O przeciętnym wzroście, posturze i niepoprawnie wręcz przeciętnej twarzy. Miał na sobie zawsze niezbyt elegancki, dwuczęściowy garniak w jasnoszarym kolorze. Koloru koszuli, krawata, butów i innych takich, to już zupełnie sobie nie przypomnę. Nie zarysowano tego przede mną zbyt dokładnie, jeśli już w ogóle to zrobiono, czego też nie jestem pewien. Dziwna sprawa… A, ale włosy to już pamiętam! Miał jakieś takie popielate, chodź stary nie był.
Patrzyliśmy sobie tak w oczy już dobrą chwilę, gdy wreszcie coś mnie tknęło. Pierwszy raz poczułem w jego obecności coś takiego, coś tak błahego i zarazem destrukcyjnego. Uznałem zwyczajnie, że będę uczciwy, a przynajmniej będę konsekwentny. Taki, jaki on był zawsze wobec mnie.
– Słuchaj – zacząłem. – Jest sprawa.
Nie odpowiedział, tylko skłonił głowę i uśmiechem zachęcił mnie do wyłożenia kwestii.
– Najpierw chciałem podziękować za kawę. Ekhem, ale no… Skoro to wszystko zmierza już do końca, to muszę być szczery. Bo widzisz, mam pewne wątpliwości… Wątpliwości, co do tego, co ty tutaj właściwie robisz.
Ktoś jakby nie zrozumiał, tylko pokręcił głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czułem, że mimo wszystko chce, bym powiedział więcej. Wiedziałem, że tylko udaje, iż nie wie, o co mi chodzi. Widać gdzieś w głębi, jeśli w ogóle takową głębię posiadał, spodziewał się, że sprawy przybiorą taki obrót.
– Jestem coraz trzeźwiejszy. Przynajmniej tutaj. I to wszystko jak się złoży do kupy, to już nie wygląda tak dobrze. To wszystko wynik tamtych paskudztw.
Uśmiech powoli zaczął znikać mu z twarzy, choć oczy pozostały roześmiane. Nie wyglądało to razem najlepiej. Tym razem Ktoś pokręcił głową jakby nerwowo, zaś krótkim kiwnięciem podbródka w górę wyzwał mnie, bym kontynuował swoje.
– Wiesz, długo to nie potrwa. Nie wiadomo ile razy się jeszcze spotkamy, toteż chyba pora na chwilę szczerości. Pełnej. No, bo widzisz… To ciekawe. – Uśmiechnąłem się. – Myślałem, że to od ciebie otrzymam jakieś wyjaśnienia, ale chyba to ty bardziej potrzebujesz wyjaśnień ode mnie.
Na twarzy Ktosia nie było już śladu radości. Pojawił się natomiast strach. Wziąłem głębszy wdech;
– Ty… – zacząłem, a głos na moment uwiązł mi w gardle. Twarz Ktosia już wtedy jakby wibrowała. W oczach zalśniły łzy, a garnitur zrobił jeszcze lichszy niż zwykle. Zdawało mi się, choć próbowałem nie patrzeć akurat w tamtym momencie w jego stronę, że ostatni raz z błagalnym wyrazem twarzy pokręcił głową.
– To będzie brutalne – uprzedziłem, a on chyba mi uwierzył, bo dostrzegłem kątem oka, że zaczął się z wolna wycofywać, dużymi krokami, tak, jakby bojąc się naruszyć jakiś niewidzialny, okalający go system. Skojarzył mi się z nieśpiącym dzieckiem krążącym w nocy po domu tak, by nie zbudzić rodziców.
– Ty chyba nie istniejesz – wyszeptałem wreszcie, a wyrzuty sumienia walnęły we mnie jak sznur chwytający za grdykę. Wiem, co mówię, bo raz prawie mnie powiesili, ale mniejsza. Wziąłem się w garść i ponownie spojrzałem Ktosiowi w oczy. Byłem mu to winien. W milczeniu i z abominacją, ale przede wszystkim z rozdzierającym sercem smutkiem obserwowałem, jak jego twarz zniekształca się w kłąb wykręconych boleścią spirali. Oczy rozjechały się w pionie, rysy poczęły topnieć, a w miejsce ust pojawiła się przerażająca, ziejąca czernią bruzda ukazująca przestrach i najwyższą rozpacz.
– Poczekaj, poczekaj! Wiem, trudno, naprawdę trudno w to uwierzyć… Przepraszam cię, tak bardzo mi przykro… Ale chcę, być to wiedział. To po prostu jakaś tragiczna wypadkowa chemii, gorączki i chyba… – zawahałem się. – Chyba umierania.
To ostatnie słowo wypowiedziałem już bardziej do siebie, bo Ktoś w końcu przestał mnie słuchać. W swym odwrocie stawiał kroki coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie puścił się biegiem pod postacią coraz mniej kształtnej masy w stronę szklanej antresoli. Rozpędzony zderzył się z barierką i wyleciał poza krawędź. Spadł w otchłań.
Stałem chwilę sam pośrodku tego wszystkiego. Patrzyłem w stronę przepaści, jakby z nadzieją, że zaraz Ktoś do mnie wróci. Nie stało się tak. Czułem się samotny, okrutnie samotny. Wierzcie mi, było strasznie. Błogosławiona do tej pory cisza stała się raniąca. Raniąca? Co ja gadam. Niszcząca, siekąca, unicestwiająca. To całe światło wyglądające niczym mgła stało się w mych oczach jakimś szyderstwem, a tamten labirynt… Sam nie wiem jak to ująć… Raj stał się piekłem, oaza pustynią, a ja zwyczajnie chciałem znaleźć się gdzieś możliwe jak najdalej. Pierwszy raz chciałem uciec stamtąd, a nie „do tamtąd”. I cóż, dość szybko wysłuchano moich próśb.
Minęło kilka dobrych sekund, nim zdałem sobie sprawę, że nie patrzę już na szklany labirynt, tylko na betonowy strop w naszym wielgachnym bunkrze. Przez łzy z trudem widziałem nad sobą pasma brudnych zacieków, których to układ zdążyłem już zapamiętać co do centymetra. Widać popłakałem się przez sen. Dobre sobie… W nos uderzył mnie złożony smród ropy, smarów, potu i nieco przyjemniejszy pod tym względem zapach krwi.
– Dajcie tramadol… – usłyszałem gdzieś z boku.
– Nie ma – padła smętna odpowiedź.
Dotknąłem ręką krwawej brei na lewo pod biodrem. Od samej konsystencji, którą poczułem pod palcami mną wstrząsnęło, ale przynajmniej ze strony nogi nie nadszedł do mózgu żaden sygnał z nocyceptorów.
– Kurwa… – jęknąłem. – Znowu tutaj. Siostro, dajcie coś na sen!
– Mówiłem, tramadol wyszedł! – odkrzyknął męski głos z kąta pobliskiej niszy w korytarzu.
– Na sen powiedziałem… – poprawiłem szeptem, ale nie chciało mi się kłócić. Okryłem się szczelniej swoim cienkim termikocem, czy też, jak go określałem, całunem.
„Tramadolu już nie ma. Nie ma… Boże! Wkrótce ze mnie zejdzie i chyba potrzebne będzie jakieś harakiri. Szkoda, że ostatni okólnik z Centrali potępił eutanazję”, rozmyślałem sobie pod kocem z szybko narastającą grozą.
– Spokojnie… Spokojnie… Może dowiozą… – mruczał mi cały czas jakby w odpowiedzi jakiś współranny leżący na szmatach bliżej chodnika bojowego.
„Może dowiozą”, smakowałem tę myśl z nadzieją, gdy nagle naszą podziemną okolicą, tym naszym wtedy całym światem, wstrząsnął potężny huk. Po kilku sekundach rozległ się kolejny, nieco słabszy, widać gdzieś dalej, albo zgoła głębiej. Zamigotały żarówki przydrutowane na ścianach, a w ich świetle zalśniły strużki białawego pyłu lecącego spomiędzy betonowych płyt sufitu.
– Bombardowanie orbitalne! – wrzasnął ktoś z głębi schodów po lewej.
Lampki sygnałowe biegnące wzdłuż korytarza zalśniły na fioletowo. Kolejne wstrząsy ziemi przewracały sprzęt, skrzynki i ludzi, a cała stal i beton wokoło poczęły trzeszczeć. Żołnierze i członkowie personelu medycznego rozbiegli się w kierunku przewidzianym do ewakuacji, a ci, co nie mogli chodzić, poczęli pełznąć do jeszcze sprawnych wind i schodów.
– Poczekaj, pójdę po nosze – powiedział jakiś facet dotykając mojego ramienia, po czym zlał się mi w oczach z rozbieganym tłumem. Chwilę później kolejny huk sprawił mi niemiłosierny ból w uszach i gdzieś na potylicy. Biegnący w stronę wyjść ludzie poprzewracali się w ułamku sekundy i bez życia zalegli na posadzce. Tych, którzy mieli trochę szczęścia, podmuch rzucił na okute stalą kanty przejść i zabił od razu. Tym z mniejszym szczęściem pogruchotał wszystkie kości. Ostatkiem sił zrzuciłem z ud pozbawionych czucia trupa jakiegoś opasłego żołnierza. Rozejrzałem się. W oddali korytarza dostrzegłem cienki promień ciepłego, żółtego światła. Widać wiązka wroga rozwaliła fragment wzgórza i wpuściła nam przed śmiercią do tego przeklętego kompleksu trochę światła. Spróbowałem się podnieść, ale coś mi nie szło. Wtedy zorientowałem się, że lewą rękę urwało mi za łokciem.
„Kochany tramadol”, wzruszyłem się szczerze. „Jeszcze działa”.
– Miałem szczęście, że jebło zanim ze mnie zszedł… – dodałem na głos niemalże rozbawiony. Mój głos odbił się echem po masowym grobie, przedtem infirmerii kompleksowej numer siedem.
Czemu nie wykrwawiłem się od razu? Nie mam pojęcia. Może kikut naraz się przypiekł, nie wiadomo. W końcu to bombardowanie orbitalne, wtedy wszystko jest możliwe. Przemknęło mi przez głowę, że na jednej sprawnej kończynie daleko nie zajdę, a raczej, to daleko się nie zaczołgam, toteż ułożyłem się wygodniej i czekałem na coś. A na co dokładnie? Nie wiem. Śmierć? Ratunek? Obie potencjalne wersje następstw zdawały się równie prawdopodobne. I w sumie równie radosne.
Nagle usłyszałem kroki. Z drugiego, ciemnego końca korytarza nadszedł chwiejnie jakiś młody oficer. Mundur miał powypalany w pręgi, twarz całą we krwi, a wzrok diabelski. Chyba orbitalka wywiała mu duszę, a ciało jeszcze miało się trochę poszwendać. Nie pytajcie, o co w tym chodzi, to dość skomplikowane i raczej niezbyt przyjemne. Postanowiłem więc udawać martwego. Żywy upiór pokuśtykał wzdłuż trupów, a gdy znalazł się przy rzędach śpiworów dla rannych, zatrzymał się i spojrzał w moją stroną. Widać musiał dostrzec parę z ust, bo podszedł i przystanął tuż nade mną. Wysunąłem bardziej głowę zza koca. On wtedy popatrzył z rozdziawionymi przerażająco ustami na moje urwane nogi. Potem podniósł głowę i wbił mi wzrok prosto w oczy. Po jego wykręconej w grymasie twarzy popłynęły łzy. Przypominał trochę Ktosia ze snu. Nawet bardzo. Zabawne… Widziałem, jak jego drżąca ręka zbliża się do kabury.
„Jeszcze jest świadomy. Zlituje się i mnie zastrzeli”, pomyślałem w uroczystym tonie. Patrzyliśmy tak sobie w oczy dłuższą chwilę. Nie sięgnął jednak po pistolet. Wciąż rycząc z tą głupią miną na mordzie pokuśtykał w stronę słońca przebijającego się przez rozerwaną ścianę.
– Zapluty smarkacz! – wrzasnąłem, ale chyba tylko w teorii, bo sił już miałem mało.
„Nie, tak to nie, tak to nie!”, warczałem w myślach.
– Żyje kto?! – ponownie spróbowałem krzyknąć, i chyba mi się udało, bo spośród zwałów trupów dobiegły jakieś szmery.
– Tak, słucham? Ładna pogoda? E, przeciętna… – odezwał się ktoś, kto już widać stracił rozum. Cóż, miał do tego prawo.
– Żyję, żyję… – odparł ktoś inny kaszląc. – Ale długo to nie potrwa. Zaraz znowu walną.
– Tak, dlatego trzeba spierdalać! – pouczyłem. – Pomóżcie mi, nie mam nóg i jednej ręki.
– Panie, każdemu tu czegoś brakuje. Leż pan spokojnie i nie rób scen. Pana już nie ma. Nas też.
– Jedna ręka? To zupełnie wystarczy! – dodał ten od pogody i zaniósł się śmiechem.
– Kurwa, nie umrę w tym syfie, chcę chociaż na trawie.
– Trawy już tu też nie ma…
– Wariat i ten drugi! – zażądałem. – Bierzcie mnie i wynosimy się, do schodów niedaleko!
– Panie, nigdzie nie dojdziemy. Trzeba było ruszać pięć minut temu. To jest bombardowanie orbitalne, a nie jakiś moździerz! Idą cyklicznie. Zaraz walnie druga tura.
Wiedziałem, że ma rację. Na co ja liczyłem? Nie wiem…
– Słodkich snów, nie było aż tak źle… – dodał wariat od pogody.
Do moich uszu dobiegł dochodzący gdzieś spomiędzy rozdartych partii zbrojeń znajomy, dudniący świst. Jakby całe niebo leciało nam na spotkanie. W resztki kompleksu poczęły walić kolejne wiązki bombardowania orbitalnego. Ciekawe… Niby zasada działania dobrze znana, ale to wszystko było takie nierealne, takie ostateczne, takie uroczyste. Nawet dosyć eleganckie. Gdy wiązki zatapiały się w powierzchnię, brzmiało to zupełnie, jakby gdzieś głęboko pod ziemią burza wydawała z siebie grzmoty. Schron trząsł się już u samych podstaw.
W końcu zaczął się walić. Ostatnie, co widziałem, to czarne pęknięcia biegnące po licach ścian twierdzy niezdobytej przez całe masy wrogów przez tyle tygodni. Do tej pory… Cóż, skurwysynom w końcu się udało. Niech świętują. Mieli swój dzień. Ja zaś w końcu zamknąłem oczy i przykryłem się szczelniej swoim kocem-całunem, już w pełnym tego słowa znaczeniu. Wtedy zginąłem.