
Dość długo tekst powstawał w mojej wyobraźni, potem długo i wielokrotnie był zmieniany oraz przetwarzany. Zapraszam, dziękuję i pozdrawiam. :)
Dość długo tekst powstawał w mojej wyobraźni, potem długo i wielokrotnie był zmieniany oraz przetwarzany. Zapraszam, dziękuję i pozdrawiam. :)
Biegnę.
Do mety mam jeszcze sporo, lecz to mnie nie przeraża. Wręcz przeciwnie.
Tym razem wiem, że to ja będę triumfować, że wygraną mam już od dawna w kieszeni. Wyścig Międzygwiezdny nareszcie organizowany jest na moim terenie. Na Ziemi. Teraz to ja jestem górą.
Czekałam na ten moment latami i dziś z pewnością go nie zmarnuję. Za dużo straciłam, za wiele nadziei oraz dalekowzrocznych planów pokładano od dziesięcioleci w moich nogach, a nade wszystko – w umyśle.
Od początku bieżni realizuję misternie przygotowany plan, zbierając błyskawicznie jego efekty.
Najpierw mocno się zakaszlam, wskazując Marsjance, że bez jej pomocy nie zdołam wyrównać oddechu i najzwyczajniej się uduszę. Mam w tym wprawę, jak mało kto, bo od urodzenia choruję na płuca. Kaszel, wyjątkowo drażniący i głośny, przychodzi mi więc zawsze z łatwością, na przysłowiowe zawołanie.
Kiedy Marsjanka podaje dłoń, bezceremonialnie spycham jej powyginane nienaturalnie ciało na bok, poza bieżnię, za co zostaje błyskawicznie zdyskwalifikowana. Spogląda na mnie nie tyle zła, ile zdezorientowana, kiedy z triumfującym uśmiechem oddalam się, oddychając miarowo i bez najmniejszego problemu…
Zrozumiała przegięcie? Wątpię, za głupia! – myślę i śmieję się do siebie.
O jedną mniej.
Biegnę dalej.
Z Wenusjanką jest trudniej, lecz tu wykazuję się znowu sprytem, opartym na dolegliwościach zdrowotnych, bo, parafrazując noblistę sprzed Ery Wybuchu Galaktycznego, tych ci u mnie dostatek.
Dysząc i wskazując bezgłośnie okolice gardła, z wybałuszonymi oczami i przekrwionymi białkami, muszę faktycznie wyglądać nietęgo, skoro jej złota sylwetka zawraca i wspaniałomyślnie podaje mi wodę.
– Dzięki! Ratujesz moje życie – stękam.
– Nie masz własnej? – pyta, rozglądając się ze zdumieniem. – Każdy zawodnik dostał swój przydział napoju.
– Wypiłam wszystko – kłamię bez mrugnięcia powieką.
Kłamstwa, podobnie jak symulowanie choroby, od zawsze udawały mi się wręcz genialnie.
– W dodatku muszę się też ochłodzić – to powiedziawszy, wylewam na siebie kolejne otrzymane od niej butelki, czym wprawiam w drżenie nie tylko wysuszoną szyję i łysą głowę biegaczki z Wenus, ale także wielkie oczy, wymagające ciągłego nawilżania.
– Zu…żywasz wszy…stko? – szepcze ostatkiem sił, upadając obok mnie i dysząc z niemałym trudem.
– Taki los! – rzucam jej z szatańskim uśmiechem, wyciągam swoją rację wody, zgromadzoną w zgrzewce butelek w bransolecie i powiększoną do naturalnych rozmiarów, i spokojnie popijam kolejne łyki.
Przez głowę przebiega mi myśl, do której uśmiecham się szyderczo: Gdybym nadal miała sumienie, zagryzłoby mnie teraz, niczym rozwścieczony kundel, ale pozbyłam się niepotrzebnego balastu dawno temu. Bez sumienia jest łatwiej. Wtedy można wszystko.
Dziewczyna umiera z pragnienia na moich oczach.
Następna z głowy!
Biegnę dalej.
Przedstawicielka Saturna to szczwana sztuka, jest ode mnie wyższa i zwinniejsza, a w dodatku oddala się w zawrotnym tempie.
Udawanie przychodzi mi teraz z łatwością, ponieważ istotnie odczuwam silne bóle stawów. Wreszcie mój rozpaczliwy jęk dociera do jej dwóch par uszu, uniesionych wysoko ponad brunatną głową i obracających się dookoła. Zgodnie z obowiązującym Kodeksem Wyścigu powinna zatrzymać się i przyjść mi z pomocą.
Ona jednak spogląda podejrzliwie nie zatrzymując się, lecz biegnąc tym razem w miejscu, tuż obok mnie.
Czyżby widziała, jak postąpiłam z poprzednimi rywalkami? – myślę przez moment z niepokojem. Nie, niemożliwe, była za daleko.
– Boli! – stękam, wbijając w nią błagalny wzrok.
Dwa lata w studenckim teatrze amatorskim na coś wreszcie się przydają!
– Jak pomóc? – pyta w międzyplanetarnym języku.
Stoję, oparta dłońmi o kolana i myślę intensywnie, co zrobić, aby najłatwiej móc ją przewrócić.
– Daj mi swój szkielet! – wypalam rozkazująco, unosząc głowę.
– Mój? – zdumiewa się. – Nie dopasujesz go. Mamy inne rozmiary.
– Spróbuję. Moje kości są zniszczone – łżę dalej.
– A ja? Czym mam biec? Skórą?
– Umiesz odbudowywać, więc dasz radę – odpalam bez emocji.
Moment zastanowienia Saturnianki mi wystarczy. Łapię za najbliższy jej palec, rozrywam specjalnie przygotowanym szponem skórę wraz z tkanką i umiejętnie zahaczam go o wysuniętą, zielonkawą kość.
Dziewczyna drze się, ale w ogólnej wrzawie, panującej dookoła na trybunach, nikt tego nie słyszy.
Wyjmuję przez połyskujący na niebiesko palec Saturnianki cały jej pomniejszony szkielet i silnym ruchem prawej ręki odrzucam na bok, poza bieżnię.
Jest zdumiona, widząc mój wredny uśmiech i sprawne kończyny, kiedy oddalam się w morderczym maratonie.
A ona zostaje sama, jedynie z czerniejącą szybko skórą, upadając i wysychając na bieżni pod wpływem morderczych promieni słonecznych.
Kolejna sportsmenka odpadła.
Dobra nasza!
Dobra moja!
Biegnę, coraz pewniejsza sukcesu.
Standardowa skórka banana, umiejętnie rzucona wprost pod olbrzymie, trójpalczaste stopy zawodniczek z Neptuna i Merkurego, robi w zasadzie całą robotę za mnie – obie, wierzgające nieporadnie, niczym przewrócone karaluchy, leżą rozłożone na nagrzanej nawierzchni bez możliwości powstania i nadrobienia straconego, a tak cennego teraz czasu. Z nich także słońce, zabójcze na Ziemi, wysysa ostatnie tchnienia. Umierają prawie równocześnie.
Meta jest już widoczna.
Nareszcie!
Mam ją prawie na wyciągnięcie ręki.
Z Uranką idzie mi najłatwiej, po prostu podkładam jej nogę, gdy tylko dobiega do mnie. Rozkłada się, jak długa, próbując rozplątać wymieszane zaskoczeniem dziesiątki przydługich czułków, wijących się na fioletowej, nieforemnej głowie.
Było wyglądać normalniej, co nie, dziwolągu? – myślę, posyłając jej złośliwy uśmiech i okraszając go słynnym gestem Kozakiewicza.
Tylko, czy ktoś jej pokroju w ogóle to zrozumie?
Ciągle biegnę.
Trybuny szaleją. Po raz pierwszy mam szansę pokonać wszystkie przybyłe tu, okryte sławą poprzednich wyścigów medalistki. Po raz pierwszy (i zapewne – ostatni) Maraton Międzygwiezdny może wygrać Ziemia! I to wyłącznie dzięki mnie!
Do wyeliminowania pozostała już tylko jedna, ostatnia rywalka.
Uzdolniona Jowiszanka podskakuje, niczym na sprężynach, robiąc wielkie, wysokie susy i niebezpiecznie oddalając się ode mnie. Jej różowe włosy, spięte w niewielki kucyk, i żółto-pomarańczowe ciało lekko falują. Zamazują się przed moimi, zalanymi strugami potu oczami, rozmywając kontury i tracąc ostrość całego obrazu.
Postanawiam zastosować wobec niej wyuczoną dawno temu, starą metodę, skuteczną w tego typu sytuacjach i przynoszącą mi zawsze nadspodziewanie znakomite efekty.
Przyspieszam. Robię to z ogromnym trudem, ale wiem, że gra warta jest świeczki.
Wszystko dla sukcesu Ziemian!
Wszystko dla mojego sukcesu!
Słyszę świszczący w uszach wiatr. Ustawiam się do niego pod odpowiednim kątem, nadal biegnąc i zaliczając kolejne metry maratonu.
I nagle rozlega się moje słynne na rodzimej planecie charknięcie. Długo i głośno zbieram całą zgromadzoną flegmę z krtani, gardła, oskrzeli, płuc i – czego tylko mogę.
– Ch-ch-ch…a-a-a…r-k!
Gęsta i lepka wydzielina wypełnia moje usta, przemieszcza się nierównomiernie, próbuje wypływać przez ich kąciki, nie potrafiąc pomieścić się i utrzymać w tym stanie do końca, w zbyt dużym ścisku, bulgocząc i buzując, jakby miała ciśnienie tysięcy jednostek! Wszak ciągle przecież biegnę!
Kto nie próbował, niech lepiej tego nie czyni! Szczególnie w domu!
Zawodniczka z Jowisza zatrzymuje się i nasłuchuje nieznanego odgłosu. Odwraca i patrzy na mnie zaskoczona. Już za późno. Już nie zdąży odskoczyć ani zrobić uniku swego czteronogiego, giętkiego, opalizującego ciała.
– Tfuuu!!!
Moje plwociny uderzają w nią ze zdwojoną siłą, niesione silnym podmuchem sprzyjającego wiatru. Jak widać, prądy powietrzne także chcą, aby to Ziemia dziś zwyciężyła!
Jowiszanka przewraca się z krzykiem.
Przebiegam obok i patrzę z triumfem, jak, utytłana pozieleniałą zawartością moich dróg oddechowych, wyciąga błagalnie rękę, prosząc o pomoc, i jak ja dystyngowanie ją odkopuję, miażdżąc przy okazji siedem lśniących palców jowiszańskiej rywalki!
Dla takich emocji warto było trenować tyle lat! Chwilo, trwaj!
Wpadam na metę jako jedyna i skaczę z radości, podobnie jak to się dzieje po kilku minutach, kiedy odbieram złoty medal na najwyższym miejscu podium.
Gwizdy publiki, przybyłej z sąsiednich planet i zgromadzonej jedynie na obrzeżach trybun, niewiele mnie obchodzą. Zawsze przecież ktoś gwiżdże.
Pomidory? Kto by się nimi zamartwiał? Zawsze ktoś rzuca, jak nie mięsem, to przynajmniej pomidorami.
Dopóki Ziemianie klaszczą, a klaszczą nieustannie, czuję, że żyję. I że plan się powiódł. Obok mnie nie ma już nikogo. Po wyeliminowaniu konkurencji zostaję sama.
Decyzją składu sędziowskiego, złożonego z samych Ziemian, otrzymuję więc wszystkie trzy odznaczenia, będąc jednocześnie także medalistką srebrną i brązową.
Spoglądam z wyższością i dumą dookoła. Dałam Ziemi upragnione zwycięstwo! Jestem niepokonana!
Blachy, zawieszone nagle i niespodziewanie, zaczynają dziwnie ciążyć na mojej szyi, przyciągając wprost ku ziemi. Pod ich ciężarem chwieję się na podium, tracę powoli równowagę, wreszcie spadam. Oszołomiona podnoszę głowę i słyszę owacje na stojąco. Entuzjazm osiąga apogeum i wypełnia cały stadion. Widzowie na trybunach szaleją, krzyczą, biją brawa.
Kiedy tak leżę, przez głowę przebiega mi niepokojąca myśl, której nie umiem odegnać: Czy oni oklaskują mnie, czy też sprawiedliwą grawitację?
nie każdy potrafi unieść ciężar sukcesu…
klik i serdeczne pozdrowienia :)
(nie wiem czy klik wejdzie od razu bo chyba brakuje mi jeszcze kilku komentarzy)
I tak bardzo dziękuję, Drogi AS, szczególnie za opinię. Klik to sprawa mniejszej wagi, liczy się Twoja ocena. Pozdrawiam serdecznie. ;)
Pecunia non olet
Życie to nie bajka. Jak widać – oszustwo, zdrada i podstęp popłacają.
Kto by się przejmował grawitacją – grunt(?), że są medale!
Najważniejsze, że nasza wygrała!
Fajny szort – brawo.
Pozdrawiam,
rr
No to nieźle je załatwiła, ale przy okazji – samą siebie. Ciekawe, ładnie napisane. Uwielbiam te Twoje szorciki na dobranoc. Kiedyś leciały „Smerfy”, dzisiaj czytam bruce.
Pozdrawiam!
You cannot petition the Lord with prayer!
Dokładnie tak, Robercie Raksie, bardzo dziękuję i pozdrawiam. :)
MichaeluBullfinchu, bardzo mi miło, to jedna z moich ulubionych bajek; pozdrawiam i dziękuję. :)
Pecunia non olet
Cześć, Bruce. Z pewnością należy rozpatrywać ten tekst jako bajkę, bo wiele aspektów jest mocno naciąganych. Najbardziej komiczna wydała mi się scena, w której biegaczka z innej planety upada po strzale śliną – ależ Ziemianka musiała mieć moc w płucach :D No i najbardziej nierealne wydawało mi się, że nikt nie reaguje na te wszystkie zagrywki i równocześnie że wszystkie biegaczki tak ochoczo pomagają kosztem własnego wyniku. Ale dobra, pojawiła się wzmianka o kodeksie. Rozpatrując jednak opowiadanie jako bajkę, a tak należy uczynić, to wszystko co wcześniej napisałem jest nieistotne, bo zwyczajnie brnięcie po torze wyścigowym było przyjemnością a końcówka i puenta robi robotę :)
Hej, Realucu, dzięki za wpis; ja ostatnio, jak wiesz, ciągle tylko w bajkach siedzę i tu jest podobnie. :) Opisany fragment przypominał mi scenę z “Dziedzica maski”, w której dorosły mężczyzna został tak przewrócony przez niemowlę. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Czy tylko ja tu czuję vibesy typu "intergalaktyczna olimpiada, ale z sabotażem na poziomie gimnazjum"? ;)
Czy to sport? czy to wojna biologiczna? nie wiem, ale kibicuję.
Ziemia górą, dzięki jednej, niepokojąco skutecznej psychopatce!
Dziękuję, Tomolewie, coś w tym jest. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Ave, Bruce!
Podchodząc do tekstu dosłownie można dojść do wniosku, że opisane wydarzenia są pozbawione sensu. Jednak puenta historii jest mocnym sygnałem, by jednak czytać całość, jako metaforę gorzkiego sukcesu osiągniętego niegodziwie. Taki "sukces" nie przynosi spodziewanej satysfakcji, oj nie!
Podobała mi się narracja, która budowała napięcie, chociaż kolejne metody na wyeliminowanie współzawodniczek były dość mało wiarygodne ;)
Pozdrawiam i klikam ;)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Przeczytałem. Tekst napisany z przymrużeniem oka przez co trudniej mi się do niego odniesć. Komediowa logika zastępuje tą prawdziwą a nie jest wyjaśniona w tekście więc trudno mi złapać kontekst. Dajmy na to w realu medale nie ważą aż tyle aby nawet kilka założonych na szyję mogło przygnieść sportowca. A przez to puenta jest dla mnie dziwna i niezrozumiała. Zasady wyścigu też są dla mnie niezrozumiałe. Z jednej niby są widzowie, zapewne kamery więc powinno być widać jak ktoś oszukuje. Z drugiej jak to jest jakiś sport dla gladiatorów to czemu tylko Ziemianka kantuje? Inne zawodniczki zachowują się jakby były z przedszkola.
Domyślam się, że tekstu nie należy traktować zbyt dosłownie bo się właśnie robi bez sensu. Jednak zabrakło w nim czytelnych zasad działania alternatywnego świata np. grawitacji czy zasad wyścigu abym zrozumiał o co tu chodzi. Bo wedle naszej grawitacji i sportu to jest to mało wiarygodna scena.
Na plus oceniam bezwzględność siły natury/żywiołu jaka weryfikuje kanty śmiertelników. Przypomina mi to sprawę zatonięcia “Tytana”.
Przeczytałem. Tekst napisany z przymrużeniem oka przez co trudniej mi się do niego odniesć. Komediowa logika zastępuje tą prawdziwą a nie jest wyjaśniona w tekście więc trudno mi złapać kontekst. Dajmy na to w realu medale nie ważą aż tyle aby nawet kilka założonych na szyję mogło przygnieść sportowca. A przez to puenta jest dla mnie dziwna i niezrozumiała. Zasady wyścigu też są dla mnie niezrozumiałe. Z jednej niby są widzowie, zapewne kamery więc powinno być widać jak ktoś oszukuje. Z drugiej jak to jest jakiś sport dla gladiatorów to czemu tylko Ziemianka kantuje? Inne zawodniczki zachowują się jakby były z przedszkola.
Domyślam się, że tekstu nie należy traktować zbyt dosłownie bo się właśnie robi bez sensu. Jednak zabrakło w nim czytelnych zasad działania alternatywnego świata np. grawitacji czy zasad wyścigu abym zrozumiał o co tu chodzi. Bo wedle naszej grawitacji i sportu to jest to mało wiarygodna scena.
Na plus oceniam bezwzględność siły natury/żywiołu jaka weryfikuje kanty śmiertelników. Przypomina mi to sprawę zatonięcia “Tytana”.
Bardzo dziękuję, Ave, Cezarze! O ową niegodziwość chodziło mi nade wszystko. :) Pozdrawiam serdecznie. ;)
Pipboyu79, to bardzo słuszne spostrzeżenie – dlaczego tylko Ziemianka kantuje, umiejąc przecież biegać, będąc u siebie, mając za sobą sędziów oraz większość widzów, czyli – zdawałoby się – wszystkie przysłowiowe Asy w rękawie? :) Pozdrawiam serdecznie. ;)
Pecunia non olet
Witaj bruce !!!!!
Ależ pomysłowe opowiadanie. Całkiem nowatorskie. Trochę co prawda absurdalne i jakby nierealne ale przez to dowcipne. Na koniec się roześmiałem :)
Trzymaj się bruce!!! Pozdrawiam serdecznie!!!!
Jestem niepełnosprawny...
Tak to właśnie miało wyglądać. :) Bardzo dziękuję, Dawidiq150 i wzajemnie. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet