
Runęła na ziemię przed bramą klasztorną w samo południe.
Ivar, przechadzający się wtenczas po murze, dostrzegł ją dopiero po pewnym czasie. Podciągnął mnisi habit i zbiegł po kamiennych stopniach na dziedziniec. Chwilę później żwawo kręcił kołowrotem, niemało przy tym dysząc i sapiąc, gdyż należał do tych, co to nie miewają skrupułów przed częstym podjadaniem zapasów ze spiżarni czy regularnymi wizytami w browarnej piwniczce.
Uporawszy się z mechanizmem, zrzucił z głowy kaptur i otarł pot z pomarszczonego czoła. Teren klasztorny opuszczał niepewnie. Jakby wkraczał do innego świata, nie będąc przekonanym, czy świat ten jest wrogiem, czy może przyjacielem. Nie spoglądał na otaczające go dzikie krzewy i stare brzozy, nie wodził wzrokiem za przelatującym opodal stadem kaczek, nie podziwiał ostrych, ośnieżonych szczytów wyrastających zza doliny. Patrzył jedynie na leżącą kobietę. Bliaut znaczyły zaschnięta krew oraz błoto. Gruba warstwa pyłu opowiadała historię o długiej wędrówce. Odzienie w kilku miejscach było poszarpane, a braciszkowi wydawało się nawet, że i przypalone. Ivar kucnął na tyle, na ile pozwoliło mnisie brzuszysko, i odchylił podwijkę, która zasłaniała twarz nieprzytomnej. Lico miała piękne i młode. Przynajmniej w oczach pokutującego od lat, zamkniętego w klasztornych murach mężczyzny. Pod pięknem dostrzegł jednak przede wszystkim wycieńczenie, ból, strach i głód.
Wyprostował się, stękając i przeklinając bolący kręgosłup. Ganił się w myślach za to, że zgłosił się poprzedniego dnia do odbycia wartowniczej służby. Oczy podróżowały od otwartej bramy do niewiasty, od niewiasty do bramy. Bał się nawet pomyśleć, co może go spotkać za wprowadzenie kobiety do środka.
Rozbrzmiały dzwony zwiastujące koniec medytacji.
Lada chwila dziedziniec miał się zaludnić.
– Całe szczęście, że jesteś drobniutka – wymamrotał pod nosem.
*
Koszmary przerwało skrzypnięcie drzwi.
Skuliła się do granic możliwości, szczelnie owijając lnianym kocem. Usiłowała opanować drżenie całego ciała, ale kolana obijały się o podbródek. Ponowne skrzypnięcie. Kilka kroków. Ktoś stał tuż nad nią. Słyszała przyspieszony oddech i sapanie. Męskie sapanie. Rozdygotała się jeszcze bardziej.
– Eee… przyniosłem trochę strawy i ziół. – Usłyszała.
Rzeczywiście, zapach kaszy ze skwarkami i naparu z rumianku skutecznie przedzierał się przez koc. Wyjący z głodu żołądek i doskwierające rany sprawiły, że na moment powróciła cząstka odwagi, dzięki której kobieta wychyliła z ukrycia głowę. Pierwszym, co ujrzała, był pokaźnych rozmiarów brzuch ukryty pod brązowym habitem. Opasał go gruby sznur, którego dwa poszarpane frędzle opadały niemal do stóp. Widok ten ścisnął gardło, więc szybko uniosła wzrok i zatrzymała na pucołowatej twarzy. Mnich miał czerwone policzki, krzaczaste brwi i małe, wąskie oczy. Ustami wykonał coś na kształt uśmiechu. Dłonie, w których trzymał gliniane misy, chybotały.
– Położę tutaj. I… może zajrzę później.
Odstawił naczynia, obrócił się ku wyjściu z małego, ciasnego pomieszczenia, ale wtedy się odezwała:
– Poczekaj. Chcę wiedzieć, gdzie jestem.
Ostatni dzień ucieczki pamiętała jak przez mgłę. Jakby podążała przed siebie już tylko ciałem, a dusza została gdzieś tam w tyle, nie mając już sił i ochoty, by dotrzymywać kroku. Mnich przystanął przy drzwiach. Przytknął ucho do desek, nasłuchiwał przez chwilę. Upewniwszy się, że po drugiej stronie jest cisza, odwrócił się. Wyglądał na nieco przerażonego, choć mógł tylko sprawiać takie wrażenie.
– W Klasztorze Wschodzącego Kwiatu, pani – wybąkał, po czym, trochę już pewniej, dodał: – Znalazłem cię na wpół przytomną przed naszą bramą. Wczoraj.
Wiadomość ta przyniosła odrobinę ulgi. Odchyliła koc do reszty i spróbowała podnieść się z łóżka, ale ból z licznych ran odebrał władzę nad kończynami i nagonił do oczu łzy. Przygryzła wargę i ponownie przybrała embrionalną pozycję.
– Przepraszam za śmiałość, ale… pozwoliłem sobie zerknąć na twoje skaleczenia. Znam się trochę na ziołolecznictwie, mam tutaj nawet swój mały ogródek. Wszystko się zagoi, nie jest tak źle. Tylko… leczenie wymaga trochę czasu.
Podszedł do miski z parującą kaszą.
– Ale najpierw powinnaś coś zjeść.
Głód wygrał z bólem i przy drugiej próbie kobiecie udało się usiąść. Mnich wręczył jej miskę z drewnianą łyżką i z zadowoleniem patrzył, jak kasza znika w mgnieniu oka.
– Wiem, proste, chłopskie jadło, ale nie miewamy tutaj potraw godnych królewskich sal…
Odpowiedziała na to z pełnymi ustami:
– Żartujesz. To znacznie lepsze od tych wszystkich bażantów w miodowych zalewach, nadziewanych dzików czy innych dworskich ohydztw.
Policzki braciszka zaczerwieniły się jeszcze mocniej. Uśmiechnął się, tym razem już naturalnie.
– Ivar – przedstawił się mnich. – A jak ciebie zowią, pani?
– Lea – odparła, zeskrobując z dna miski ostatnie ziarenka kaszy.
Ivar odebrał puste naczynie i sięgnął po drugie. Rumiankowy aromat wypełnił już wcześniej całe pomieszczenie.
– Mogę? – zapytał. – Te na rękach i nogach możesz później posmarować sama, ale najgorsze są te na plecach. Zaraz zaczną się jątrzyć.
Pokiwała potwierdzająco głową i z trudem się obróciła, unosząc koszulę. Dopiero teraz zorientowała się, co ma na sobie. A raczej, czego nie ma. Mnich, jakby czytając jej w myślach, pośpieszył z wyjaśnieniami:
– Najmocniej przepraszam, ale musiałem oczyścić rany i pozbyć się tych…
Przestała słuchać. Mówił coś dalej i nakładał przy tym napar na skórę, ale przy każdym jego dotyku ciało Lei przeszywały dreszcze. Zacisnęła palce na lnianym kocu, czując słony smak spływających do ust łez. Miała ochotę odepchnąć mnicha i z powrotem zakryć się i skulić. Ukryć się. Przed nim. Przed mężczyzną. Przed tamtymi mężczyznami. Przed każdymi innymi. Przed całym światem.
– Aż tak boli? – zapytał, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Skończył, wytarł dłonie w habit i ponownie przytknął ucho do drzwi. Zanim wyszedł, powiedział jeszcze:
– Ach, zapomniałbym o najważniejszym. Proszę pod żadnym pozorem nie opuszczać tego miejsca. I proszę być cicho jak mysz pod miotłą, dobrze? Wrócę za kilka godzin z kolejnym posiłkiem i nowym naparem. A, tam w kącie postawiłem dzban z wodą. A w drugim wiadro, w razie wiadomych potrzeb. To chyba tyle…
– Dlaczego? – dopytała, wracając z trudem do rzeczywistości.
– Hm?
– Dlaczego nie mogę stąd wyjść i mam być cicho? Jestem więźniem?
Pokręcił gwałtownie pulchnym łebkiem, aż kaptur z krótkim szpicem opadł na mnisze plecy.
– Skądże znowu! Po prostu… w naszych prawach jest zakaz obcowania z kobietami. W jakiejkolwiek formie. Żadna przedstawicielka płci przeciwnej nie może przekroczyć klasztornej bramy. Gdyby ktoś dowiedział się, że cię tu wpuściłem… I że wyszedłem na zewnątrz… Tak, to też zakazane. Och, nie chcę nawet o tym…
– Zaraz – przerwała mu Lea. – Przecież uratowałeś mi życie. Chyba mogę tak to nazwać, prawda? Więc chcesz mi powiedzieć, że jesteś tutaj jedynym mnichem o dobrym sercu? Reszta zostawiłaby mnie na pastwę wilków, które podążały już mym śladem?
Ivar ponownie zatrząsł łysą łepetyną.
– Nie, to zacni ludzie. Żyjący w czystości, medytacji, wyrzeczeniach. Jeno przestrzeganie naszego kodeksu jest dla nich ponad wszystkim i wszystkimi.
– A dla ciebie nie jest?
Braciszek, nie potrafiąc odpowiedzieć na to pytanie, otworzył drzwi i przepchnął brzuszysko na drugą stronę. Rzucił tylko na pożegnanie:
– Odpoczywaj. Jak tylko dojdziesz do siebie i rany się zagoją, wyprowadzę cię stąd tajnym przejściem. Niczym się nie trap.
Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, Lea skuliła się i przykryła kocem. Zasnęła, zanim łzy ponownie napłynęły do oczu. Zamiast dudnienia dzwonów, które rozbrzmiało chwilę później, słyszała ponownie świst strzał, zgrzyt oręża, krzyki, błagania, rechot.
Żaden z medytujących mnichów nie doznał oświecenia, że na terenie klasztoru przebywa trzęsąca się pod miotłą mysz.
*
Zaryglowane od drugiej strony drzwi nie były przeszkodą. Ustąpiły z łatwością, jakby niewidzialna dłoń przesunęła deseczkę. Lea pokonała sporo schodów w ciemnym, ciasnym korytarzu śmierdzącym wilgocią i pleśnią, zanim postawiła bose stopy na trawie.
Księżyc, w kształcie rogu, rzucał srebrzystą poświatę na spadziste dachy otaczających dziedziniec krużganek. Zdawało się jednak, że ze zdwojoną siłą albo z pomocą samych gwiazd, oświetlał wielkie, półokrągłe drzwi. Stąpała bezszelestnie, niczym zjawa północna przemierzająca nocą dzikie pola. Nie odczuwała bólu ani strachu. Żadna myśl nie zaprzątała głowy, bo coś ją wołało i tylko to miało znaczenie. Coś nakazało wstać w środku nocy i wejść do klasztornej świątyni, mimo ryzyka, mimo kocurów, które mogły czaić się poza miotłą.
Czy sen może być aż tak prawdziwy?
Wewnątrz panował półmrok, co druga pochodnia zatknięta na ścianie była już wypalona. Lei nie interesowały jednak wiszące obrazy wschodnich mistrzów sztuki ani rzeźby wirtuozów dłuta, które wypełniały salę świątynną. Szła spokojnie, nie spoglądając ani na boki, ani za siebie. Księżycowe światło przedarło się przez otwór w sklepieniu i padło na ołtarz w chwili, gdy kobieta zatrzymała się przed ogromną, marmurową donicą o piaskowym kolorze.
Kwiat ukazał się wówczas w całej swej doskonałości.
Gruba, wijąca się niczym egzotyczny wąż łodyga, piętrzyła się ku gwiazdom. Wyrastające z niej purpurowe liście falowały delikatnie, jakby muskał je nieodczuwalny dla człowieka wiatr. Lea zadarła głowę i utkwiła wzrok na sercu rośliny. Setki płatków mieniły się wszystkimi możliwymi barwami. Okalały złotą kulę, która żarzyła się jak pomniejszone słońce.
Kwiat tańczył i śpiewał. Pieśnią swą niósł nadzieję, radość, potęgę. Lea słuchała i podziwiała.
Podziwiała i słuchała.
*
– Witaj. Przyniosłem trochę piwa i podpłomyków. Lea, śpisz jeszcze?
Ivar odstawił talerz i kubek, podszedł do łóżka. Kobieta przekręciła się na drugi bok i uniosła powieki.
– Nie… ale bardzo bym chciała…
– Słońce dawno już wstało, ale dziś nie mogłem zjawić się wcześniej. Byłem pewien, że będziesz już dreptać nerwowo pod drzwiami.
Uniosła się z trudem i sięgnęła po trunek. Wypiła wszystko za jednym przechyleniem, po czym zapytała wprost:
– Możesz mi powiedzieć, czy na terenie tego klasztoru rośnie ogromny kwiat zasadzony w donicy?
Mnich wybałuszył oczy. Zawsze czerwone policzki zbladły. Usiadł obok Lei, jakby obawiał się, że nogi mogą się zaraz ugiąć pod ciężarem brzuszyska.
– Skąd… skąd wiesz o kwiecie? – wyszeptał.
– Chyba poszłam w środku nocy do świątyni. Choć to wszystko przypominało sen…
Braciszek zsiniał na twarzy i wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć i osunąć się pod łóżko.
– Co… co ty wygadujesz? Niby jak otworzyłaś… zresztą, nieważne. Wiesz o kwiecie, więc musisz mówić prawdę. Przecież cię ostrzegałem! Ktoś mógł cię…
– Ale nikt nie zauważył – przerwała.
Ivar odzyskał władzę w nogach, wstał i zaczął przechadzać się od ściany do ściany, jakby chciał rozchodzić nerwy. Sięgnął po stojący w kącie dzban. Jeszcze coś w nim chlupotało, więc pociągnął zdrowo.
– Dlaczego tam poszłaś? – zapytał, już nieco spokojniej.
– Nie mam pojęcia. Ale z chęcią dowiem się, co to za roślina. Jeśli będziesz łaskaw umilić mi czas i nieco o niej opowiedzieć.
Usiadł ponownie, a łóżko ugięło się tym razem tak mocno, że Lea była pewna, iż gruchną zaraz na posadzkę. Konstrukcja jednak przetrwała i mnich zaczął opowieść:
– To Immortalis Helianthus. Zwiemy go Kwiatem Wiecznego Życia lub też Wschodzącym. Według ksiąg, prawie trzysta lat temu Rodgost Mądry, ojciec założyciel tego zgromadzenia, podczas jednej z medytacji dostał objawienia. Następnie nakazał innym mnichom rozpruć mu brzuch i włożyć do wnętrzności nasiona słonecznika, które moczył uprzednio przez dwa tygodnie w krwi młodego cielęcia. Już kolejnego dnia z jego martwego ciała wyrosła łodyżka, aż powstał kwiat, który zdobi mury naszego klasztoru do dziś. Kronikarze piszą, że przeniósł w ten sposób swą duszę do kwiatu, ale nikt z nich nie przewidział, że będzie to kwiat nieśmiertelny. A nie da się zaprzeczyć temu, że roślina ta nie zwiędła od tylu lat. Niezależnie od pory roku, nie opadł jej nigdy ani jeden płatek. Zamiast tego wciąż pnie się ku sklepieniu, jakby jej celem było sięgnąć gwiazd. Choćby i za milion lat.
Ivar skończył. Oddychał szybko, jakby połączenie dłuższego mówienia i oddychania nie było taką prostą sprawą. Gdy przez dłuższą chwilę nie padły żadne pytania ze strony Lei, która wędrowała myślami gdzieś daleko poza ciasnym pomieszczeniem, zapytał:
– Mogę spojrzeć na rany?
Skinęła bez słowa.
Wystarczyło, że zbliżył dłoń w kierunku jej ciała, a wzdrygnęła się tak, że aż cofnął gwałtownie rękę. W końcu sama uniosła koszulę, odsłaniając plecy.
– Całkiem ładnie się goją. Niebawem będę cię mógł stąd wypuścić z czystym sumieniem. – Nadal nie uzyskawszy żadnej reakcji ze strony kobiety, dopytał: – Nie cieszy cię to? Nigdy nie pytasz, kiedy…
– Nie mam dokąd pójść – przerwała, spoglądając mu w oczy. Zobaczył w nich coś, przed czym chciał uciec, więc szybko spuścił wzrok na własne sandały. Po chwili zerknął ukradkiem na rany okalające nadgarstki Lei i odważył się spytać:
– Co cię spotkało?
Milczała. Miał nie drążyć tematu, ale tak bardzo chciał poznać los kobiety, którą ocalił, że spróbował raz jeszcze, z nieco innej strony:
– Zdjąłem z twojej głowy podwijkę. Masz mężczyznę, prawda? Nie szuka cię?
Nadal milczała. Postanowił ustąpić. Wstał i rzekł jeszcze tylko:
– Gdybyś jednak chciała porozmawiać lub jeśli mógłbym ci jakoś pomóc poza leczeniem i przynoszeniem strawy, pamiętaj, że jestem do usług. Tutaj niestety nie możesz zostać na zawsze, wiesz o tym. Mam nadzieję, że niezależnie od tego, co się wydarzyło, znajdziesz swoje miejsce w tym świecie. A, byłbym zapomniał!
Mnich podszedł do drzwi, pod którymi zostawił skórzaną torbę. Wyjął z niej kilka grubych, starych ksiąg, z których niektóre rozpadały się niemal w rękach. Odłożył na skraj łóżka i dodał:
– Nie wiem, czy potrafisz czytać, ale przyniosłem je, żeby ci się nie nudziło. Wziąłem z biblioteczki pierwsze lepsze, może coś cię zainteresuje. I proszę, nie urządzaj już żadnych nocnych wycieczek!
Gdy Ivar wychodził, Lea odezwała się w końcu:
– Dziękuję. Za wszystko.
Nie wiedziała, czy to usłyszał, bo już bez słowa opuścił pomieszczenie i zaryglował drzwi. Spojrzała na stosik książek. Bardzo chciała czymś zająć myśli, ale opadła na łóżko, przegrywając z bólem. Tym zewnętrznym i wewnętrznym. Powieki opadły mimowolnie.
Świst strzał.
Torin i Igo sięgają po miecze, wybiegają przed chatę.
Zgrzyt oręża.
Śmierć słyszana zza czterech ścian brzmi odrobinę łagodniej. Ale to wciąż śmierć.
Krzyki.
Torin woła do Iga, aby ten uciekał. Nie słucha.
Błagania.
Ojciec prosi, aby oszczędzili jego syna. Nie słuchają.
Rechot.
Grube sznury ściskają nadgarstki. Stalowe rękawice przygniatają do stołu i podwijają suknię. Robią to jeden po drugim. Może pięciu, sześciu, a może więcej. Na koniec rozgrzany pogrzebacz przypala plecy.
I tym razem również zasnęła, zanim łzy ponownie napłynęły do oczów.
*
Od ostatniej wizyty w budynku świątynnym minęło ledwie kilka dni, a Lea była pewna, że kwiat jest większy niż poprzednim razem. Choć po chwili uznała to za niemożliwe, ponieważ gdyby rósł w takim tempie, przez te trzysta lat już dawno sięgnąłby gwiazd.
I tym razem przygnała ją w to miejsce pieśń bez słów. Ale słowa były zbędne. Wystarczyło, że widziała, jak faluje. Jak pnie się majestatycznie, górując nad wszystkimi rzeźbami, przewyższając je pięknem po stokroć. Kwiat wpatrywał się w nią. Zapraszał do wspólnego tańca. Do śpiewania milczącej melodii, lecz takiej, która mówiła wszystko.
Zapragnęła żyć wiecznie jak ta niesamowita roślina. Pragnęła unosić się wysoko, ponad wszystkim i wszystkimi. Bez trosk. Bez wspomnień. Bez bólu. I móc patrzeć, jak umierają. Jak ci wszyscy przeklęci ludzie zdychają jeden po drugim. Przecinani mieczami podczas bitew, konający przez chorobę, mordowani lub chociaż zasypiający na zawsze ze starości we własnych szczynach.
Tym razem dojrzała coś, czego nie spostrzegła wcześniej. Tuż za donicą, na kamiennej tablicy umiejscowionej na wysokim marmurowym piedestale, widniał wyryty w języku ludów Północy napis:
Dusza ludzka jest nieśmiertelna.
Rodgost Mądry.
Ponownie uniosła głowę w kierunku wielobarwnych płatków okrążających małe słońce. Zatopiła się w pieśni. Bez końca, bez umiaru, bez opamiętania.
Bez trosk. Bez wspomnień. Bez bólu.
Tylko patrzeć, jak umierają. Patrzeć, jak umierają. Jak umierają. Umierają…
*
– Przybywam z ważną…
Ivar wpadł do środka, potykając się o próg. Tylko brzuch uratował jego zęby przed bolesnym spotkaniem z kantem łóżka. Dźwignął się ze stęknięciem, poprawił kaptur, zaczerwienił jak jeden z buraków, które sadził w klasztornym ogródku.
– Wybacz. To przez te sandały. O czym to ja… Ach, tak! Jutro w nocy muszę cię stąd wyprowadzić!
Lea wstała.
– Dlaczego? Przecież moje rany nie są jeszcze całkiem zagojone…
Mnich chciał położyć pulchną dłoń na jej ramieniu, ale w porę cofnął rękę, mając świadomość, że dotyk z jakiegoś powodu jest dla niej trudny do zniesienia. Oparł się więc tylko o ścianę i odpowiedział cicho:
– Do klasztoru przybędzie niebawem Olf Biały Topór z całą świtą.
– Samowładczy król Trzech Przełęczy? – dopytała Lea, znając to imię. Torin zawsze wiedział, co dzieje się na Północy. A Igo często o to pytał.
– Nie inaczej. Zmierza na Południe, ku Karłowatym Wrotom. Dziś jego posłaniec przybył oznajmić, że zamierza rozbić obozowisko pod tym wzgórzem i skorzystać ze schronienia naszych murów. Jak się sprzeciwimy, to pewnikiem nas wymorduje, za nic mając świętość tego miejsca.
Lea próbowała domyślić się, co to ma wspólnego z koniecznością opuszczenia klasztoru, ale bezskutecznie. Zapytała więc krótko:
– I co z tego? W czym, będąc tutaj ukryta, przeszkodzę Białemu Toporowi?
Ivar westchnął głośno.
– Posłuchaj… gdybym miał jakikolwiek wybór, może nawet poszedłbym z… Nie, co ja plotę. Po prostu musisz opuścić teren klasztorny i już! Pomieszczenie, w którym jesteś, to nieużywana przez nikogo od dawna piwniczka, w której przetrzymywaliśmy niegdyś zapasy piwa i miodu. Od wielu lat mamy nowy budynek, w którym warzymy specjały i tam też wszystko przechowujemy, więc miejsce to zostało zapomniane. Wiem o tym i dlatego ukryłem cię właśnie tutaj, bo nikt nie zagląda za te drzwi. Ale jak wpadnie tu zgraja nieokrzesanych wojów, zacznie szperać i robić to, co im się podoba, prawdopodobieństwo, że któryś tutaj trafi jest na pewno większe niż to, że podczas najbliższej zimy patrząc w dół będę widział własne stopy.
Zerknęła na łóżko.
– Przytaszczyłeś je tutaj specjalnie dla mnie?
Mnich uśmiechnął się ciepło, nadymając policzki.
– Dwa dni mnie potem w krzyżach łupało, ale coś tam krzepy w łapskach mam od tego machania motyką.
Lea odwzajemniła uśmiech. Pierwszy raz ujrzał ją wtedy radosną. Przynajmniej przez krótką chwilę.
– No nic, lepiej już pójdę, bo przydzielili każdemu masę obowiązków. Wiesz, musimy odpowiednio wszystko przygotować, aby Olf nie miał powodów do gniewu. A mawiają, że wybuchowy z niego człek.
Podeszła do mnicha i ścisnęła jego spocone dłonie.
– Rozumiem. Będę cię jutro oczekiwać.
Uśmiechnął się ponownie i rzucił na pożegnanie:
– Spokojnie, zobaczymy się jeszcze rano. Przyniosę coś dobrego na pożegnanie.
Wyszedł. Zaryglował drzwi. Dźwięk ciężkich kroków oddalał się powoli, aż ucichł zupełnie. Lea wyjęła spod koca starą księgę.
I wróciła do lektury, zaczynając tam, gdzie przerwał jej mnich.
*
Wybudziła się nagle, pewna, że to pieśń wzywa ją kolejny raz.
Tym razem jednak zamiast niemej melodii usłyszała kroki. Nie należały do jednego człowieka. W pomieszczeniu nie było okna, tylko wąski otwór wyryty w ścianie, przez który powietrze wślizgiwało się do wnętrza, ale musiała być noc. Ivar zostawił wieczorny posiłek dawno temu, a nie zjawił się jeszcze z pożegnalnym, obiecanym rarytasem o świcie. Lea zerwała się z łóżka, rozglądając się, jakby szukała ukrytego tunelu lub magicznego portalu w którymś z czterech kątów.
Nieproszeni goście stanęli przed drzwiami. Usłyszała rozmowę:
– Dlaczego Wielki Oro się na to zgodził? Skurwiel będzie się tu panoszył jak panisko i zżerał nasze zapasy! Bezcześcił święte miejsce! – powiedział ktoś.
– Ta… Jeszcze wybudzać nas z tego powodu w środku nocy, żebyśmy jakiegoś stuletniego trunku w starej, śmierdzącej piwnicy szukali. Trzy razy mu gadałem, że tu jeno pająki i pajęczyny znajdziemy, ale nie pomogło – odpowiedział ktoś inny.
– No, już pewnie dawno ktoś to wyżłopał a beczkę wyrzucił za mury, coby dowodu nie zostawiać – dodał trzeci głos.
Lea w ostatniej chwili wślizgnęła się pod łóżko, ledwo się mieszcząc.
Drzwi skrzypnęły.
Ujrzała trzy pary sandałów i mnisie habity. Nabrała powietrze w usta i spięła wszystkie mięśnie, aby nie wydać najmniejszego dźwięku, lecz opanowanie drgawek było niemożliwe. Modliła się do wszystkich bogów, w których wierzyła i nie wierzyła, aby sprowadzili na nią odwagę i opanowanie, ale żaden nie usłyszał wołania bezbronnej, ukrytej myszki.
– Co tu to robi? – Jeden z mnichów kopnął w nogę łóżka.
– Nie mam pojęcia, ale nie obchodzi mnie to. Jak widzicie, żadnej beczki tutaj nie ma, wracamy do…
– He, a to co takiego? – Zauważył inny.
Do Lei dotarło, że na stoliku leżała księga i miska z niedojedzoną warzywną mieszanką.
– Ktoś tu mieszkał czy jak?
Drgawki przybrały na sile. Choć walczyła z nimi całą sobą, przejęły kontrolę. Potylica i pośladki stukały delikatnie o drewniany spód łóżka. Zerknęła w bok. Dwie pary sandałów oddaliły się. W stronę wyjścia. Prawie się uda…
Chwyt.
Mnich wyciągnął ją brutalnie i gwałtownie, trzymając za włosy. Wyrwała się, zostawiając w jego dłoni sporą garść brunatnych loków. Odpychając się nogami, szybko dotarła do ściany. Układała pospiesznie w głowie wersję, jaką im przedstawi. Najlepiej powiedzieć prawdę. Przecież to święci braciszkowie. A tutaj jest święte miejsce. Zrozumieją. Muszą zrozumieć.
Zanim zdążyła coś wydukać, cała trójka stanęła tuż nad nią. Szczerzyli się jak wygłodniałe świnie nad napełnionym korytem. Jeden z nich, z długą czarną brodą i śladami po ospie na twarzy, chwycił za sznur przepasający habit. Odwiązał go i zaczął dyndać końcówką z frędzlami przed oczami Lei.
– Lubisz być związana, sarenko? – zapytał, a pozostali dwaj mnisi zarechotali.
*
Ivar szedł przez dziedziniec wypełniony po równo szczęściem i smutkiem.
Radował się, że poznał tę kobietę i że poczęstuje ją zaraz swoim specjalnym daniem z królika, ale na myśl, że wkrótce pożegnają się na zawsze, wypełniała go dziwna pustka. Tej nocy wstał wcześniej i wpatrywał się w okno. W świat za murem, którego zawsze się bał, bo przecież od dziecka żył wyłącznie tutaj, zostawiony przez matkę pod bramą niczym zbłąkany kundel, którego nikt nie chce przygarnąć do swego obejścia. Ale mnisi go przyjęli. Wychowali w prawie i naukach, które były fundamentem każdego dnia. Stali się rodziną, której nigdy wcześniej nie miał. A mimo wszystko nigdy dotąd nie przeszło mu nawet przez myśl, żeby czmychnąć stąd ukradkiem, zrzucić z siebie habit, spróbować innej drogi.
Aż do teraz.
Podążając w stronę piwniczki, roztrząsał, rozmyślał, rozważał. Zauważył dwóch braci opartych o filar przy krużgankach, co nieco go zakłopotało, bo musiał jakoś ich zbyć i nie mogli dostrzec, dokąd zmierza. Nieco się zdziwił, gdyż zazwyczaj o tej porze teren dziedzińca był pusty. Wszyscy wstawali równo z dzwonem niedługo po świcie i udawali się na poranną medytację, dlatego Ivar chodził do Lei jeszcze zanim na niebie pojawiało się słońce. Niemniej jednak zdawało się, że zupełnie nie zwracają na niego uwagi. A może nawet go nie zauważyli, obróceni w drugą stronę i pochłonięci rozmową. Przechodząc niedaleko nich usłyszał jej fragment:
– Trzeba było się jej pozbyć na koniec! Jak wyjdzie i się wygada? Jak ktoś się dowie…
Ivar przystanął nagle, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie zamieniające w kamień. Szybko jednak się otrząsnął i ukrył za innym filarem, nasłuchując.
– Nikt się nie dowie, jak nie będziesz paplał na lewo i prawo! Skutecznie jej zagroziłem, nie widziałeś? Zanim zaczęliśmy zabawę zarzekała się jasno, że nikt z braci jej tutaj nie wpuścił, że sama się wkradła na teren klasztorny i zajęła tę piwnicę, bo uciekała przed wilkami. Słyszałeś to czy już wtedy kutas przyćmił ci wszystkie pozostałe zmysły? Wiemy o niej tylko my oraz Urik. I tak ma zostać. Najbliższa noc to moja kolej, będziemy się wymieniać, bo trochę tam ciasno.
– A co z jedzeniem? Z łóżkiem? Też sama se przyniosła?
– Pewnie okrada nas nocą. Skoro jakoś się tutaj dostała to musi być cwana i zręczna. Zresztą…
Ivar przestał słuchać, zerwał się i pognał w stronę piwniczki, nie zważając na to, czy rozmówcy go usłyszeli. Otworzył starą, zardzewiałą bramkę utkwioną w kamiennej ścianie i pokonywał stopnie w takim tempie, na jakie tylko zezwalały brzuch i pokraczne nogi. Szybkim szarpnięciem odryglował drzwi, wpadł do środka niczym taran w bramę.
Łóżko było puste.
Wokół niego walały się tylko fragmenty roztrzaskanej miski, resztki niedojedzonych warzyw, podarty koc, strzępy sznura.
I otwarta księga.
Ivar cisnął w kąt potrawkę z królika i podniósł wolumin drżącymi jak nigdy rękoma. Przeczytał tytuł rozdziału:
Rytuał Leszmiry: Uwolnienie duszy
Gdyby ktoś kiedyś rzekł mu, że będzie w stanie pokonać tyle schodów w takim czasie, odpowiedziałby szaleńcowi, że ten zamienił się chyba głową z durną ropuchą. Nie był to jednak moment na podziwianie własnej, ukrytej dotąd skutecznie kondycji. Wypluwając z gardła płuca wybiegł na światło dzienne, odbijając się od torsów dwóch mnichów. Wtedy ich rozpoznał. Harvik i Edgar. Mieszkali w tej samej kondygnacji, w zachodnim skrzydle terenu klasztornego.
– Co tam robiłeś, bracie? – zapytał Harvik, przeczesując nerwowo czarną brodę. Miał na policzku długie zadrapania, jak po paznokciach.
Ivar nie odpowiedział. Zamiast tego wydobył z wnętrza pulchnego ciała kolejną ukrytą zaletę, o której istnieniu nie miał pojęcia.
Odwagę.
Prowadzony gniewem złapał oburącz za habit wyższego o głowę mnicha i z całych sił cisnął nim o mur. Ten rąbnął potylicą w wystający kamień i gruchnął nieprzytomny na ziemię. Edgar, wstrząśnięty całą sytuacją, ewidentnie nie mógł podjąć szybkiej decyzji, czy brać nogi za habit, czy też stawać do pojedynku. Ivar, wykorzystując to zawahanie, grzmotnął pięścią prosto w orli nochal, po czym pobiegł przed siebie. Z jakiegoś powodu na myśl przychodziło mu tylko jedno miejsce, do którego mogła udać się Lea.
Świątynia.
Wielkie, półokrągłe drzwi były uchylone. Wewnątrz pierwsze promienie słońca wdzierały się już do środka przez podłużne okna, malując pomarańczem obrazy i rzeźby. Ivar zatrzymał się dopiero przed samym ołtarzem. Upadł na kolana. Zrzucił z głowy kaptur i zaczął płakać. Dławiąc się i drżąc, jak kiedyś dziesiątki razy ten mały chłopiec, chowający głowę pod poduszką w pustej klasztornej izbie. Pod poduszką, pod którą chciał odnaleźć chociaż odrobinę zrozumienia dla matki, ludzi, świata.
Lea leżała naga tuż przed marmurową donicą.
Martwe spojrzenie kierowała wprost na unoszący się wysoko, tańczący kwiat. Ciało znaczyły liczne, głębokie rany, układające się w nieznane mnichowi symbole i znaki. Rękojeść sztyletu ceremonialnego dotykała otwartej, splamionej krwią dłoni. Ułożone na posadzce wokół kobiety pochodnie dogasały. Świt, bez ostrzeżenia, postanowił rzucić w tamtej chwili światło na przeciętą wzdłuż, między piersiami, klatkę piersiową. Rozbrzmiały dzwony wzywające na poranną medytację. W akompaniamencie ich uderzeń kwiat śpiewał swą wieczną, bezdźwięczną pieśń. I gdzieś tam w górze, wśród tej melodii ciszy, niesione nieistniejącym wiatrem, poniosły się słowa:
Patrzeć, jak umierają.
*
– Hrabio Jarviku, toż to same ruiny.
Hrabia zdawał się nie podzielać oburzenia Gregora. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się szeroko, ponaglając wierzchowca.
– I cóż z tego? Spójrz, jak daleko można stąd sięgnąć wzrokiem! Wymarzone miejsce na strażnicę. Nikt nie przedrze się niezauważony od strony doliny.
Jeźdźcy zatrzymali konie przed zawaloną bramą.
– Z tego, co wiem, był tu niegdyś klasztor dziwacznych mnichów. Te kupy kamieni raczej niewiele miały wspólnego z prawdziwymi fortyfikacjami… – narzekał nadal Gregor.
Hrabia zeskoczył z siwej klaczy i poprawił ozdobioną złotymi haftami kasztanową tunikę.
– Może i dobry z ciebie strateg oraz wojak, ale na budownictwie to znasz się jak moja pierwsza kobieta na zaspokajaniu mężczyzny. Nie muszę przypominać, że szybko ją porzuciłem, hę?
Przedarli się przez gruz i weszli na dziedziniec. Niemal wszystko było całkiem lub częściowo zniszczone, z wyjątkiem budynku świątynnego, który skutecznie obronił się przed czasem. Jedynym uszczerbkiem była dziura w dachu, przez którą na światło dzienne przedostawała się ogromna roślina przypominająca słonecznik. Wielobarwne płatki zamykały się i otwierały, jakby kwiat chciał coś przybyszom rzec. Hrabia Jarvik i Gregor popatrzyli po sobie ze zdumieniem, po czym, gnani ciekawością, przekroczyli półokrągłe, otwarte na oścież drzwi. Minęli porozbijane rzeźby i przykryte pajęczymi zasłonami obrazy, po czym zatrzymali się przed ołtarzem. Dopiero teraz, z bliższa, gdy zadarli głowy, dostrzegli, że długa, powykręcana łodyga rozdwaja się na szczycie i że wieńczą ją dwa kwiaty. Jeden większy, drugi mniejszy.
– Widziałeś kiedyś coś podobnego, hrabio? – zapytał Gregor, nie mogąc wyjść z podziwu.
– Skądże – odparł Jarvik, przenosząc wzrok na kamienną tablicę z wyrytym napisem. Po raz pierwszy w życiu przydała mu się nauka starego języka ludów Północy, więc chwaląc się swą umiejętnością, przeczytał na głos:
Dusze ludzkie są nieśmiertelne.
Rodgost Mądry i Lea Wspaniała.
Powoli się rozkręca, ale jest wciągające i dobrze poprowadzone.
Troszkę mi zgrzytały niektóre rzeczy, jak przykładowo te księgi, które ot tak, bez żadnego nadzoru można było wynieść z klasztornej biblioteki. Ale mimo pewnych mankamentów, to całkiem niezłe opowiadanie.
Jak rozumiem, ta ostatnia scena jest wiele lat, a może nawet dziesięcioleci czy stuleci po poprzednich?
A i jeszcze to, że w odmianie wychodzi od mianownika Lea dopełniacz Lei, to mi się coś mimowolnie kojarzyło z…
entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, indioto Ty, nadal chyba nie rozumiesz
Witaj. :)
Ze spaw technicznych mam wątpliwości (tylko do przemyślenia):
Księżyc, w kształcie rogu, rzucał srebrzystą poświatę na spadziste dachy otaczających dziedziniec krużganek. – krużganków?; nie wiem też, czy dwa pierwsze przecinki są potrzebne (?)
Od wielu lat mamy nowy budynek, w którym ważymy specjały i tam też wszystko przechowujemy, więc miejsce to zostało zapomniane. – tu tylko dopytam – warzymy?
– No, już pewnie dawno ktoś to wyżłopał (przecinek?) a beczkę wyrzucił za mury, coby dowodu nie zostawiać – dodał trzeci głos.
Skoro jakoś się tutaj dostała (przecinek?) to musi być cwana i zręczna.
Warto wspomnieć o wulgaryzmach.
Bardzo piękna, wzruszająca i jednocześnie mocno dołująca opowieść. Koniec nieco zaskoczył, spodziewałam się krwawej rozprawy, trupów, morza krwi. :)
Pozdrawiam serdecznie, klik, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Cześć, Realuc
Od dawna nie czytałem tak dobrego opowiadania tutaj. Lubię klimaty dawnych dziejów, klasztorów i czasów pochodni, oraz przeciągów w krużgankach. Oddałeś wyśmienicie klimat, jak to odbieram wieków średnich, choć nigdzie nie wspominasz, że chodzi o tę epokę (to już sobie sam dodałem :-). Zwróć uwagę na odmianę słowa oczów, dlatego, że wydaje mi się to być formą niepoprawną. W stosunku do narządu wzroku, prawidłową jest: oczy. Zasięgnąłem pomocy w internetach… okazuje się, że forma ócz, w tym kontekście, jest ok.
Jeśli chodzi o fabułę. Smutny los niewiasty, dla której śmierć, okazała się być jedynym wybawieniem. Siłą rzeczy, przypomniałeś mi Imię Róży, którą bardzo sobie cenię.
Klik ode mnie
Ps. Aha, widzę, że to na niebiesko, czyli konkursowe teksty. Czy mogę i jeśli tak, to jak należy oddać poprawnie głos? Chętnie skorzystam z takiej możliwości.
Pozdrawiam
Ps. Aha, widzę, że to na niebiesko, czyli konkursowe teksty. Czy mogę i jeśli tak, to jak należy oddać poprawnie głos? Chętnie skorzystam z takiej możliwości.
Heskecie, poczytaj zasady tego konkretnego Konkursu w HP. :) Czasem wybierają Czytelnicy, czasem – tylko Jury, czasem – wspólnie. ;)
Pecunia non olet
Przyjemnie się czytało, a w pewnym momencie wzięło z zaskoczenia. Jak dla mnie to raczej szkoda, że nie pociągnąłeś wiadomego wątku, bo lubię emocjonującą akcję. Bruce powiedziała, że spodziewała się krwawej rozprawy, a ja wręcz na nią liczyłem. Muszę jeszcze wspomnieć o dialogach, które niekiedy wydają mi się bardzo sztuczne, jakby ich jedynym celem było poinformowanie czytelnika o stanie rzeczy. Najbardziej widać to w tym, co mówią mnisi przed wejściem do piwnicy.
Bardzo dobry tekst, przejmujący, z ciekawym pomysłem i barwnie napisany. Zgadzam się z Jimem, że trochę wolno się rozkręca, ale z drugiej strony to wprowadzenie było całkiem zajmujące i dobrze nakreśliło dwoje głównych bohaterów, więc nie postrzegam tego jako jakiejś wielkiej wady.
Ciekawi mnie, czy oprócz mnie jeszcze jacyś czytelnicy musieli googlać, co to takiego ten “bliaut”? To słowo zdaje się nie występować w polszczyźnie poza stronami o cosplayu i rekonstrukcji średniowiecza.
Hesket, jeśli dobrze pamiętam, to akurat w tym konkursie o wynikach będzie autorytarnie decydować organizatorka.
Pozdrawiam i klik
GalicyjskiZakapiorze, ja czasem sprawdzam znaczeniowo prawie wszystko (szczególnie przy tekstach sf, fizycznych itp.), tutaj także wspomnianego wyrażenia nie znałam. :)
Pecunia non olet
Dzięki, GalicyjskiZakapior za info.
Dzięki Wszystkim za komentarze.
Jim, księgi wyniósł Ivar, czyli jeden z mnichów. Nigdzie nie ma wzmianki, że dostęp do biblioteki był w jakiś sposób ograniczony. A co do pytania dotyczącego ostatniej sceny – tak, jest duży przeskok czasowy, choć nieokreślony w żadne konkretne ramy.
P.S. odpiszę na Twojego maila niebawem :)
bruce, dziękuję za wyłapanie mankamentów. Przecinki mnie nie lubią, a ja nie lubię przecinków, i tak jest od zarania dziejów :) Oczywiście zmieniłem na warzenie, dobrze, że to wypatrzyłaś! A reszta do przemyślenia, ale to nie na szybko. Krwawa jatka na koniec? Potrzymaj mi piwo, następnym razem ;)
Hesket, cieszę się, że tekst trafił w Twoje gusta. Z oczami chyba jest mimo wszystko poprawnie, ale jeszcze to zweryfikuję.
freki, często piszę pewne sceny zbyt dosłownie, więc tym razem postawiłem na niewielkie nakreślenia i niedopowiedzenia. Rozumiem, że może być niedosyt, ale tam gdzie brakuje literek, należy podkręcić wyobraźnię na wyższy level :) Dialogom się przyjrzę, może coś w tym jest, choć staram się zachować naturalność.
GalicyjskiZakapior, dzięki za klika i opinię. I jakie szczęście, że mamy Google :)
Pozdrawiam ciepło.
Pecunia non olet
P.S. odpiszę na Twojego maila niebawem :)
Dzięki. Dodatkowy plus, że jak wiesz z mego mejla, przynajmniej pod względem wyglądu, mogłem się z mnichem w pełni utożsamiać ;-)
entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, indioto Ty, nadal chyba nie rozumiesz
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Witaj Realuc !!!
Całkiem dobre opowiadanie. Spójne i wciągające. Powodzenia. Jak mi się uda to dam klik do biblioteki.
Pozdrawiam!!!
PS.
Trochę mnie przeraziło jak ją tyle razy zgwałcili.
Jestem niepełnosprawny...
Hej,
świetnie napisane opowiadanie, ale przyznam, że przeorałeś mnie trochę emocjonalnie… Rzeźnie i krwawe jatki to jedno, ale wątek gwałtów to zupełnie inna sprawa. I chociaż dałeś nam coś na wzór „szczęśliwego zakończenia”, to jest ono bardzo gorzkie. Historia Lei jest poruszająca i pewnie zostanie w mojej głowie na długo.
Są jednak i sceny, gdzie się uśmiechnęłam. Zwłaszcza ta:
Ivar nie odpowiedział. Zamiast tego wydobył z wnętrza pulchnego ciała kolejną ukrytą zaletę, o której istnieniu nie miał pojęcia.
Odwagę.
Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w konkursie! :)
Jim
Dodatkowy plus, że jak wiesz z mego mejla, przynajmniej pod względem wyglądu, mogłem się z mnichem w pełni utożsamiać ;-)
:D Hm, czyli stajesz w szranki z Ivarem? Jeśli patrząc w dół widzisz swoje stopy – wygrywasz. Jak nie, to uznajmy, że jest remis :P
HollyHell91
miło, że tak szybko przeczytałaś. A wygenerowana grafika bardzo ładnie i dobrze odzwierciedla to, co miałem w głowie, więc umiejętnie tej AI podsunęłaś wytyczne :)
dawidiq150
cieszę się, że opowiadanie Ci się spodobało.
Podziękował za klika.
Marszawa
mogę jedynie przeprosić za przeoranie. Mimo wszystko mam nadzieję, że było choć trochę warto się tak przeorać.
Mam tendencję do raczej złych zakończeń, więc to i tak łagodniejsza wersja :)
Historia Lei jest poruszająca i pewnie zostanie w mojej głowie na długo.
Bardzo mnie cieszy, że ta historia zostanie z Tobą dłużej niż tylko na czas czytania.
Co do humoru – fajnie, że wyłapałaś. Starałem się dać kilka momentów na rozluźnienie.
Dzięki Wszystkim za wizytę i pozdrawiam!
Historia Lei jest poruszająca i pewnie zostanie w mojej głowie na długo.
Historia Lei jest poruszająca i pewnie zostanie w mojej głowie na długo.
Historia Lei jest poruszająca i pewnie zostanie w mojej głowie na długo.
Świetny tekst. Rzeczywiście wolno się rozkręca – już inni to napisali. Wyśmienicie napisane, było grane na emocjach, co lubię. Mocne.
Pozdrawiam!
You cannot petition the Lord with prayer!
Ave, Realucu!
Ciekawa opowieść, w której bardzo umiejętnie stopniujesz napięcie. Podobał mi się sposób, w jaki ukazałeś “więź” pomiędzy Leą i Kwiatem. Zastanawia mnie, czy gwałt był jakąś formą katalizatora, czy ostatecznie i tak Lea oddałaby swoje życie u łodygi Kwiatu, nawet bez tak traumatycznych doznań?
Końcówka przyjemnie dwuznaczna.
Opowiadanie naprawdę mnie wciągnęło i rozważałem nawet nominację do piórka, ale niestety jeden element wypadł nieco słabiej. Mianowicie dialogi. Przez 80% tekstu dialogi są naprawdę bardzo dobrze napisane, nieźle stylizowane, ale zdarzają się też fragmenty, w których bohaterowie porozumiewają się zwyczajnie zbyt “nowocześnie” co wybijało mnie z immersji. Przykładowo:
– Żartujesz. To znacznie lepsze od tych wszystkich bażantów w miodowych zalewach, nadziewanych dzików czy innych dworskich ohydztw.
czy
– Trzeba było się jej pozbyć na koniec! Jak wyjdzie i się wygada? Jak ktoś się dowie…
W ostatecznym rozrachunku tekst mi się bardzo podobał, jest zdecydowanie biblioteczny (więc klikam i dobijam), ale do pełnej satysfakcji trochę zabrakło.
Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w konkursie!
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"