PROLOG
Gdy w roku dwa tysiące czterysta sześćdziesiątym drugim wynaleziono napęd pozwalający na pokonywanie olbrzymich odległości w krótkim czasie, marzenie ludzkości, by badać kosmos, by odwiedzać inne światy i odkrywać istniejące na nim życie ziściło się.
Minęło prawie sto lat, niewielki statek „Asimov14” przemierzał, nowy, niezbadany jeszcze układ planetarny, podążając w kierunku najbliższej, wykrytej wcześniej przez sondę, planety.
Załoga „Asimova14” liczyła jedenaście osób. Choć aktualnie jedna, z powodów zdrowotnych, była umieszczona w kapsule leczniczej. Mężczyzna poważnie struł się jedzeniem, na które okazało się, że był uczulony. Uśpiono go i wsadzono do kapsuły, gdzie miał przebywać około sto osiemdziesiąt godzin. Technika była tak rozwinięta, że komputer sam zrobił dokładną diagnozę i zaaplikował leki, a z boku urządzenia, na niewielkim ekranie, wyświetlił czas trwania leczenia.
Pasażerowie statku, mieli za zadanie nawiązać kontakt z inteligentnymi mieszkańcami, ewentualnie gdyby takich nie było, poczekać, aż specjalne przyrządy zrobią kompleksowe badania i wrócić. W porcie na Konlikcie – niewielkiej planecie, gdzie znajdowała się duża i najdalej wysunięta placówka badawcza – czekał już ogromny statek, a mnóstwo naukowców i inżynierów było w stanie gotowości, by nim lecieć.
1
Naukowcy byli bardzo podekscytowani. Gdy przyszły zdjęcia zrobione przez drony, nawet idiota, przyglądając się im, domyśliłby się, że oglądając je myślą tylko o opuszczeniu statku i zbadaniu planety.
Socjolog, o imieniu Marek, który był jednocześnie kapitanem statku, zafascynowany powiedział pierwszy, jak się później okazało będąc blisko prawdy:
– Wygląda jakby planeta była technologicznie bardzo dobrze rozwinięta, ale opuszczona. Niezwykle interesujące…
W czasie, kiedy wszyscy wpatrywali się w zdjęcia i każdy w myślach tworzył sobie swoje własne teorie, wysłane ze statku roboty, budowały prostą konstrukcję, na której „Asimov14” mógł bezpiecznie wylądować.
Około dwie godziny później, po udanym dokowaniu, silniki zostały wyłączone, drzwi statku otwarły się, a po schodkach zeszło dziesięciu ludzi. Znaleźli się w gęstej, sięgającej do pasa roślinności, trochę przypominającej hodowaną na Ziemi pszenicę bądź inne podobne zboże. Na niemal całej długości białych jak śnieg łodyg, rosły liczne, szare bulwy, wielkości czereśni. Łodyga rośliny była twarda i niełamliwa.
Gdzieniegdzie, rosły też samotnie niewysokie drzewa, o bardzo grubych pniach. Na ich rozłożystych gałęziach tworzących koronę o kształcie jakby uciętego stożka, oprócz czerwonych dość dużych liści, rosły owoce. I to bardzo obficie. Dodatkowo, co bardzo zaciekawiło naukowców, na każdym drzewie znajdowały się jakby dwa gatunki tych owoców. Najwyżej, kuliste żółtego koloru, pośrodku nie rosło nic, a na samym dole, zielone przypominające kształtem banany albo bakłażany.
Podekscytowani naukowcy rozglądali się i rzucali różne komentarze. Biolog o imieniu Damian zerwał jedną z otaczających go łodyg, następnie oderwał bulwę i włożył do ust. Rozgryzł ją i się skrzywił.
– Gorzkie! – powiedział.
– A jeśli to jest trujące? – zapytał Robert, który był fizykiem.
– Bardzo mało prawdopodobne. – odparł Damian uśmiechając się z pogardą dla laika.
Zaprogramowany komputer zaczął otwierać hangar u dołu statku. Następnie opuścił na metalowych ramionach dwa, duże samochody terenowe.
Dzieląc się na dwie grupy wsiedli do aut i ruszyli w stronę, gdzie widać było olbrzymie budowle, przypominające ziemskie drapacze chmur.
Po kilkunastu minutach, samochody które podskakiwały na nierównym terenie, tratując bujnie rosnące rośliny, wjechały na szosę. Bardzo podobną do tej, którą budowali ludzie. Tu można było znacznie przyspieszyć. To też zrobili kierowcy i chwilę później jechali osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
Miasto było coraz bliżej. W pewnym momencie droga rozwidlała się na trzy odnogi. Co ciekawe, w oddali ujrzeli mnóstwo jakichś pojazdów, które jeden obok drugiego, uniemożliwiały wjechanie do centrum miasta. Zaczęli też mijać wysokie kilkunastometrowe filary z hakami, na których zaczepione były miniaturowe, prawdopodobnie jednoosobowe, coś jakby helikoptery. Znajdowały się tam też platformy, z krętymi schodkami, bezpiecznie prowadzącymi na sam dół.
Zatrzymali się z konieczności, bo dalej jechać się już nie dało i wysiedli.
– Nie wiem czy zauważyliście pewną niezwykłą rzecz – powiedział biolog o imieniu Krystian. – Nie ma tu żadnych zwierząt. Nawet owadów.
Była to prawda i kilku jego kolegów przyznało mu rację.
Inny naukowiec powiedział coś, co myśleli wszyscy.
– Wygląda jakby istoty, które stworzyły tą cywilizację zjechały się tutaj z całej okolicy.
– A potem wyparowały – dodał Damian.
Ekipa ruszyła pieszo, w stronę środka miasta. Omijali pojazdy, do których podnieceni zaglądali, nie znajdując jednak nikogo.
Trwało to może dziesięć minut, aż wreszcie wszystko się zmieniło. Szeroka ulica, na której stały samochody, urywała się, a dalsza jej część pokryta była pięknymi, kolorowymi kwiatami. Uderzył ich cudowny zapach, który znali, ale nigdy nie czuli go z taką intensywnością.
Gdy podchodzili bliżej, by się dokładniej przyjrzeć, stało się coś dziwnego. Kwiaty rozchyliły płatki i pochyliły się w ich stronę. Jakby żyły i zdawały sobie sprawę z obecności przybyszy.
Ci natomiast dokonali fascynującego odkrycia. Gęsto, jeden obok drugiego, leżały tu szkielety przypominające ludzkie. Były ich setki, tysiące. Czaszki i piszczele, obrośnięte przez kwiaty.
– Co się tu do diabła stało? – rzucił jeden z naukowców.
– Chodźmy dalej. – powiedział inny.
Ruszyli więc. Zmurszałe kości pękały pod ich butami. Deptali kolorowe kwiaty, które przypominały tulipany i róże.
Wychodząc zza zakrętu, dotarli do wielkiego kwadratowego rynku miasta. To co tam ujrzeli zaparło im dech w piersiach. Wszystko pokryte było kwiatami, a na samym środku znajdował się kwiat-olbrzym. Wysoki na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów i zajmujący powierzchnię niewielkiego supermarketu. Nie miał łodygi tylko samą koronę. Jego kolorystyka była bardzo różnorodna, cały wyglądał oszałamiająco. Gdy naukowcy gapili się na niego, ten niczym myślący organizm przechylił się w ich stronę, zaczął chować płatki i się kurczyć, by po chwili zrobić coś przeciwnego, jakby eksplodować, wyrzucając ogromną czerwoną chmurę zarodników. Okolica trochę pociemniała a po kilkunastu sekundach chmura opadła i zarodniki dostały się do płuc obserwatorów.
Naukowcy zabawili w mieście jeszcze kilka godzin, badając wszystko, co wydawało się interesujące. Potem zabrawszy próbki kwiatów i kilka obrośniętych przez nie szkieletów wrócili do statku. Teraz ich zadaniem było sporządzenie szczegółowych raportów.
2
Urządzenia pracowały dalej, gromadząc dane o planecie. Każdy z załogi robił co chciał. Biolodzy badali już znalezione szkielety. Jan nagrywał film dla żony, która także była naukowcem i cierpliwie czekała na odległej Ziemi na jego powrót. Damian i Krystian grali w „szachy144”, udoskonaloną wersję szachów, których nazwa powstała od tego, że plansza miała nie sześćdziesiąt cztery pola, a sto czterdzieści cztery i dodatkowo ten kto je wymyślił, miał właśnie taki iloraz inteligencji. Reszta oglądała wiadomości na całodobowym kanale informacyjnym. Ludzi było już ponad sto miliardów mieszkających na dwudziestu trzech planetach, więc zawsze gdzieś działo się coś bardzo ciekawego.
Siedem godzin później, komputer dał znać, że zakończył proces zbierania informacji. Marek wydał komendę przez radiowęzeł i wszyscy zebrali się w specjalnym pomieszczeniu. Podczas „nabierania szybkości” przebywanie w nim było konieczne. Normalnie organizm ludzki by nie wytrzymał, nastąpiłby błyskawiczny zgon z kilku przyczyn.
Trwało to siedemnaście minut. Opuszczając pokój wszyscy byli we wspaniałych humorach. Przyszedł czas na kolację i naukowcy weszli do windy, gdyż stołówka była na innym poziomie.
– Cholera, źle się czuję. – powiedział nagle Marcin gdy nią jechali.
– Co ci jest? – zapytał Janek, który był wykwalifikowanym lekarzem.
Zamiast odpowiedzieć, Marcin zgiął się w pół i zaczął bardzo niezdrowo kaszleć. Janek zatrzymał windę i wcisnął przycisk z czwórką, gdyż na czwartym poziomie znajdowały się pomieszczenia medyczne. Zanim dojechali, chory rzęził wypluwając krew. Na jego skórze pojawiły się setki małych zgrubień wyglądających tak, jak po ugryzieniu komara. Tajemnicza choroba w ciągu dziesięciu minut dopadła wszystkich.
3
John zbudził się i powoli otwarł oczy. Marzenia senne, które miał szybko odeszły w zapomnienie. Przypomniał sobie gdzie jest i co tu robi.
Kabina lecznicza otwierała się. Gdy już mógł wstać zrobił to i usiadł na boku kabiny, potem spojrzał na zegarek. Była pierwsza w nocy.
Założył ubranie, które przygotowano dla niego w pobliskiej szafie i skierował się do windy. Zjechał do pomieszczenia, w którym znajdowały się komputery sterujące statkiem. Spodziewał się tam kogoś spotkać, bo zawsze ktoś miał dyżur. Nie zastał jednak nikogo. Było to dziwne.
Podszedł do głównego komputera i zaczął czytać raporty swoich kolegów. Potem zafascynowany oglądał zdjęcia metropolii, szkieletów i kwiatów. Pod koniec trafił na zdjęcie olbrzymiego kwiatu.
„Tyle mnie ominęło. Szkoda, że nie zobaczyłem tego na własne oczy”. – pomyślał.
Następnie sprawdził ile drogi zostało do Konkliktu. Zdziwiło go to co zauważył; statek nie leciał na Konklikt. Zmienił kurs na Walencjusza – planetę której groziło w niedalekiej przyszłości przeludnienie. Nie miało to żadnej logiki, a dobrze wiedział, że rozkazy były całkiem inne.
Czasami zdarzało się, że ten kto miał nocny dyżur, przebywał w pokoju wspólnym razem z jednym, bądź większą ilością członków załogi. Tam się udał, podejrzewając, że wszyscy rozprawiają o niesamowitych rzeczach, które odkryli.
Wjechał windą dwa poziomy wyżej i podszedł do drzwi świetlicy. Gdy je otworzył zamarł. Jego przyjaciele rzeczywiście się tu znajdowali, jedni siedzieli na fotelach, inni leżeli na podłodze. Rozpoznał po ubraniu kapitana i Janka po charakterystycznym podkoszulku z nadrukiem. Ich twarze, ręce i to czego nie zakrywało ubranie obrośnięte było kwiatami. Takimi samymi jak na zdjęciach. Jakby tego było mało, rośliny przechyliły się w jego stronę niczym świadomy organizm.
W głowie zaczęły szaleć mu absurdalne myśli, które jednak po chwili namysłu wydały się sensowne.
To te kwiaty zabiły populację planety, z której wracali. To było dla niego oczywiste. Ale czy to możliwe, żeby przejęły kontrolę nad umysłami jego kolegów, by ci zmienili kurs. A wszystko po to by unicestwić kolejną cywilizację? Musiał połączyć się z Walencjuszem i opowiedzieć o wszystkim.
Wrócił do pomieszczenia z kokpitem i włączył komputer obsługujący radio.
– Tutaj planeta Walencjusz! „Asimov14” o co chodzi? – usłyszał.
John opowiedział o zmianie kursu statku i o swoich podejrzeniach. Wysłał też wszystkie raporty i zdjęcia na potwierdzenie swoich słów.
– Faktycznie dziwne – odparł operator po chwili. – Dobrze, że nas poinformowałeś, nie pozwolimy na lądowanie, dopóki nie zbadamy sprawy.
Wtedy nagle John usłyszał, tupot nóg. Odwrócił się i ujrzał swoich kolegów, a raczej to w co się zmienili. Dzierżyli w dłoniach noże zabrane z jadalni. John błyskawicznie zareagował. Nacisnął przycisk włączający kamerę. Operator z Walencjusza zobaczył na ekranie swojego komputera pokój, gdzie za chwilę miał rozegrać się dramat.
– O Boże! – westchnął gdy ujrzał straszną i absurdalną scenę jak naukowiec, z którym przed chwilą rozmawiał jest mordowany przez swoich obrośniętych kwiatami kolegów, których świadomość została przejęta przez jakiś nieznany, agresywny byt. Raz za razem spadały na niego ciosy noży, wbijając się w szyję, klatkę piersiową, brzuch…
Chwilę później połączenie zostało przerwane.
4
Sprawa załogi „Asimova14” została uznana za jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń, które przytrafiły się ludziom w kosmosie. Statek nigdzie nie wylądował. Niezwykła roślina siejąca śmierć poleciała w bezkresne universum. Czy była myślącym organizmem? Nikt tego na razie nie wiedział.
Natomiast przygotowywano nową, specjalną ekipę, która miała z zachowaniem wszelkich środków ostrożności ją zbadać i jeśli to konieczne zniszczyć.