Zamożne było owo królestwo i z dawna cieszyło się pokojem. Nauki i sztuki kwitły w nim i żadne nieszczęście nie mogłoby się tam wydarzyć…
– Nieszczęście! – wołał kurier, łomocąc buciorami o posadzki królewskiej siedziby. – Nieszczęście! Biada!
– Uspokój się, gończe o zaiste pojemnych płucach! – rozkazał szambelan, zatrzymawszy go u progu sali tronowej. – Wejdź tu z powagą, która przystoi twemu urzędowi!
Kurier przygładził więc na sobie mundur, by wkroczyć do sali niespiesznie i godnie. Stanął przed obliczem majestatu i wyrzekł jedno słowo, ale jakby spiż brzęknął:
– Smok!
– No, doprawdy – westchnął król. – Smok? W naszych czasach?
Zaszumieli z aprobatą doradcy, zebrani wokół tronu.
– Słusznie prawi wasza wysokość – odezwał się jeden, szacownie brodaty. – Zamierzchła epoka, gdy grasowały podobne monstra, należy już do, yyy, przeszłości. Dziś mamy bastiony! Arkebuzy! A donoszą mi z Akademii, że wkrótce obalimy teorię flogistonu. Nic nie grozi naszemu krajowi, skoro takich ma uczonych! Nie przestraszysz nas, chłopcze, bajkami o smoku!
– To może pójdziecie i popatrzycie, panie, jak bestia pali sioła? – zaproponował kurier.
– Nonsens – odparł brodacz. – Z pewnością jest jakieś naukowe wyjaśnienie.
Naukowe wyjaśnienie powstawało w pocie czoła, tymczasem zaś kolejni posłańcy znosili do stolicy wieści, coraz bardziej hiobowe. Tu poczwara puściła z dymem rząd spichrzy, tam zeżarła dwie trzecie uczennic Królewskiej Pensji dla Szlachetnych Panien, ówdzie, zoczywszy w nim bodaj rywala, potarmosiła skrzydła wiatrakowi, przez co zniknęły pod wodą pola tulipanów, hodowanych dla przystrojenia miasta w dniu bliskich już urodzin króla. Coraz częściej widywało się na niebie złowrogi cień o rozłożystych skrzydłach. Trudno się zatem dziwić, że władca, a z nim cały lud, niecierpliwie wyglądał zakończenia pracy uczonych. Przypominał im o tym co rano, a po kilku dniach również wieczorem.
Uczeni zaś, rozesławszy gońców po co znakomitszych kolegach w krajach ościennych, obradowali bez ustanku. Zbudowano rozliczne modele, wyprowadzono zawiłe równania. Szczególna teoria smoka nabierała kształtu.
– Mamy dobre powody, by sądzić – podsumował swe wywody delegat uczonego grona, wysłany, by zdał królowi sprawę z postępów – że nasza teoria daje się uogólnić również na…
– Co mi z tego? – wpadł mu w słowo król, który tego ranka musiał się obejść bez jajecznicy na śniadanie, smok pożarł bowiem cały pałacowy kurnik. Razem z dachem.
– Macie się pozbyć gada. Chcecie go potem wystawiać w muzeum, proszę bardzo, byle martwego!
– Chciałem właśnie powiedzieć – oświadczył uczony z godnością – że nasza teoria przewiduje niezwykle prosty, niezawodny sposób odsmoczenia królestwa.
– Świetnie! Słucham!
– Jak ci zapewne wiadomo, panie, smoki są dziś rzadkością w krajach cywilizowanych.
– Mogłyby być rzadsze.
– Niemniej jednak – ciągnął niezrażony badacz – istnieją jeszcze dzikie ostępy, dające nadzieję…
– Do rzeczy.
Uczony westchnął cicho i skinął na pomocnika, który jął rozstawiać przed tronem mały stolik, na nim zaś tajemnicze przedmioty.
– Dzięki pomocy naszych znakomitych kolegów z Wolego Brodu, Jarzębianki i Bezsolnego Kasztelu ustaliliśmy, że w krajach, gdzie widuje się dziś smoki, nie było dawniej rycerstwa. Wniosek stąd prosty: rycerz, naturalny wróg smoka, ogranicza populację tegoż i prędzej czy później doprowadza do jego wyginięcia.
– Doskonale – rzekł król. – Doskonale. Jest tylko jeden szkopuł.
– Ależ nie zamierzamy proponować powrotu do obyczajów z dawna przebrzmiałych! Rycerstwo nie ma dziś racji bytu. Nie, nasza metoda jest na miarę czasów.
Uczony odstąpił i ruchem ręki wskazał stolik. Zapadła głęboka cisza. Król otrząsnął się jako pierwszy.
– Tyle czasu – zaczął powoli – zajęło wam zbudowanie paru zabawek z blachy?
– To model w skali! – obruszył się uczony. – Zaczynaj, chłopcze.
Pomocnik ujął wystające z podstawy konstrukcji pręty i przystąpił do poruszania nimi. Zawirowało maleńkie koło z łopatkami, blaszany rycerzyk uniósł miecz, a filigranowy smok zatrzepotał skrzydłami i z przeraźliwym zgrzytem przesunął się po swoim torze, by wreszcie utkwić na skraju planszy.
– Przedstawia instalację odstraszającą o naukowo udowodnionym działaniu – tłumaczył delegat.
– Jak już mówiłem, modele matematyczne oraz dane literaturowe jasno wskazują, że rycerz jest naturalnym wrogiem smoka. Skoro zaś, jak wykazał znakomity Franciszek Boczek w swej słynnej pracy „Żywiny wszelkiej opisanie”, zwierzęta nieodmiennie uciekają na widok swych naturalnych wrogów, dedukujemy, że i smok ucieknie, zobaczywszy rycerza. Co więcej, jako nierozumne bydlę, nie potrafi on odróżnić prawdziwego wroga od ruchomej podobizny. Wystarczą nam zatem w zupełności rycerze mechaniczni! Do poruszania nimi wykorzystamy młyńskie koła. Wystarczy zaadaptować kilka, w strategicznych miejscach, i wkrótce smok odleci w przyjaźniejsze sobie okolice.
– Yyy… – Król odchrząknął, wyprostował się na tronie, dyskretnie poskrobał w głowę (udając, że poprawia koronę) i spytał: – A jeśli to nie zadziała? Słyszałem coś o baranach wypchanych…
– Ależ, wasza wysokość! Czy to uchodzi tak żartować? Wasza wysokość nie chce przecież na serio powiedzieć, że nie ufa naukowym metodom? Że hołduje takim szkodliwym przesądom, wyznawanym przez barbarzyńców w zapóźnionych krajach! Gdyby wziąć poważnie żart waszej wysokości, równie dobrze moglibyśmy zaprowadzić u siebie ustrój tych dzikich ziem, a wtedy byle szlachetka swobodnie dyktowałby samemu władcy, jak ma rządzić!
Król wzdrygnął się na samą myśl.
– Dobrze, dobrze – wymamrotał. – Róbcie swoje. Chciałbym jeszcze tylko wiedzieć, ile to będzie kosztowało skarb państwa.
– O, bardzo niewiele, miłościwy panie. Ot, nieco taniej stali, trochę szmat na tuniki i kamieni polnych do obciążenia. Przejmie się kilka młynów, ale na krótko. Lada dzień królestwo nie dość, że będzie wolne od smoka, to jeszcze zasłynie w świecie z oświeconych rządów!
I tak król, który cenił sobie opinię nowoczesnego monarchy, zarządził w swoim państwie budowę mechanicznych rycerzy. Młyny, wiatrowe i wodne, za pomocą zmyślnych układów kół, korbowodów i łańcuchów poruszały blaszanymi kukłami, klangor zaś robił się taki, że nie tylko smok, ale i chłopstwo, i wszelka zwierzyna, i nawet ryby z młyńskich potoków omijały je z daleka.
I wszyscy żyli długo…
– Biada! Nieszczęście! – wołał posłaniec o niezwykle wydolnych płucach, pędząc korytarzami królewskiej siedziby.
– Znowu? – westchnął szambelan. Wpuścił jednak gońca do sali tronowej, gdzie uczeni wywodzili właśnie przed królem, jak znakomicie mechaniczni rycerze spełniają swoje zadanie.
– Wasza wysokość! – Kurier nie był ani trochę zdyszany. – Smok pożarł spółdzielnię koronczarek!
– Na deser po trzech owczych fermach i klasztorze – mruknął król, mierząc uczonych długim spojrzeniem. – Aż dziw, że jeszcze fruwa.
Wobec braku odpowiedzi dodał: – Rozumiem, że chcecie utuczyć gada, by go unieruchomić?
– Wasza wysokość raczy żartować – orzekł rektor Królewskiej Akademii Nauk – ale, jak już wyjaśniłem, zanim nam tak nieuprzejmie przerwano, trudno powątpiewać, że mechaniczni rycerze to jedyna skuteczna metoda obrony przed smokiem.
– Nie tak trudno…
– Nie chcesz chyba, panie, wycofać się z tej zbawczej strategii? Czyżbyś wolał spalone do cna królestwo, pożarte ostatnie dziewice, spadek dochodów?
– Nie bądźmy melodramatyczni…
– Melodramat jeszcze niewynaleziony! Nigdy nie powstanie, jeśli nie zwalczymy smoka! A nie zwalczymy go żadnym innym sposobem, tylko dzięki mechanicznym rycerzom!
– Właśnie – podchwycił król. – Tego nie rozumiem. Dlaczego nie możemy zastosować artylerii? Albo tego barana z siarką…
– Artylerii? Panie, takie środki uchodzą może na wojnie, ale trafić smoka bez narażania własnych poddanych nie zdoła najlepszy nawet puszkarz. Co się zaś tyczy baranów, ta nienaukowa metoda powoduje co najwyżej straszliwy smród, który z kolei, jak głoszą sprawdzone naukowe teorie, rodzi zarazę. Zresztą, nie możemy po całym kraju rozkładać zatrutych baranów. Co o nas pomyślą sąsiednie dwory?
– Byle smok zdechł, nie dbam o…
– Kraj nasz – oświadczył rektor – jest najpierwszy na froncie walki ze smokami.
– Bo nigdzie indziej ich nie ma – westchnął król, choć jednocześnie pomyślał sobie, że dobrze jest być w czymś najlepszym. Głośno powiedział: – Wolałbym jednak…
– Któż by nie wolał, by smok nam nie zagroził, panie! – Rektor dał ręką znak uczniowi, który asystował mu przy wielkiej mapie, ustawionej na sztalugach. – Ale skoro już jest, rozprawmy się z nim dzięki naukowym metodom.
– Mimo wszystko – nie ustępował król – skarbnik donosi mi, że podatki od młynów wpływają w coraz mniejszej wysokości. Czy nie byłoby jednak lepiej, taniej, wysłać na smoka wojsko?
– O, wasza wysokość, na krótką metę może się to wydawać tańsze, ale kiedy smok porwie kilka dywizji, przekonasz się, ile są warte porady umysłów tak ograniczonych, jak na przykład skarbnik.
– Ale smok nadal pustoszy kraj – przypomniał władca.
– Ale nie zbliża się nawet do naszych machin, panie. Jak już wcześniej mówiłem, na tę oto mapę nanieśliśmy położenie wszystkich mechanicznych rycerzy. Każda instalacja oznaczona jest kwadratem.
– Przepraszam – wtrącił kurier, który został w sali, ponieważ nikt go z niej nie wyprosił. – A ten kwadrat jest za granicą. A w ogóle, te koronczarki miały taką kukłę prawie pod oknem i strasznie narzekały…
– Milcz, prostaku! – huknął uczony, kiedy tylko pojął, że goniec umie mówić i korzysta z tej możliwości. – Zdaje ci się, że wiesz lepiej? Lepiej od nas, którzy całe życie poświęciliśmy wiedzy?
– Spokój – uciął król. – Powiedz mi raczej, jak przyspieszyć odsmoczanie, rektorze.
– A, jeśli o to się troska wasza wysokość, to oczywiście, nic prostszego. Wystarczy gęstsza sieć mechanicznych rycerzy, by smok nie miał już ani jednego miejsca, gdzie mógłby odpocząć. Jeśli o to zadbamy, wkrótce się wyniesie.
– I nie można było tak od razu?
– Skarbnik – rektor spojrzał znacząco – nie pozwalał.
– Dobrze, weźcie sobie, ile potrzebujecie – westchnął król. – Byle się pozbyć gadziny.
I tak skarbnik trafił do lochu, a kraj, jak był długi i szeroki, pokrył się blaszanymi zbrojami poruszanymi niezwykle zmyślną maszynerią. Wygrażały one smokowi mieczami, gdy przelatywał i gdy nie przelatywał, a klekotały i brzęczały bez ustanku, aż młynarze, z braku innego zajęcia doglądający machin, zatykali uszy gałgankami. Reszta zaś mieszkańców omijała kukły z daleka, a do hałasu z wolna przywykła, tym bardziej, że inne sprawy chodziły ludziom po głowie.
– Biada! Nieszczęście! – wołał kurier już od wrót pałacu. Szambelan zganił go spojrzeniem, posłaniec jednak nie zatrzymał się wcale, póki nie stanął przed królem.
– Panie – zameldował. – Rebelianci już pod stolicą. Wołają chleba!
– Rozdać im. Potem wyłapać prowodyrów i oćwiczyć… – Król, usłyszawszy taki dźwięk, jakby komuś spadło na nogę coś bardzo ciężkiego, rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła. Mógł nim być tylko niedawno mianowany skarbnik, który stał pod ścianą, chyba po to, żeby się nie przewrócić.
– O co chodzi? – spytał władca.
Nieborak przełknął raz i drugi, po czym rzekł: – Nie mamy chleba. W kraju zabrakło mąki.
– Zabrakło? – zdziwił się król. – Przecież rano jedliśmy bułeczki…
– Z ostatnich zapasów.
– Dlaczego mi o tym nie powiedziano?
Skarbnik, który co dzień pisywał sążniste raporty, i kurier, który musiał je dźwigać, wymienili spojrzenia. Uczeni, stojący rządkiem przy tablicy z mapą kraju, pokiwali głowami.
– Najwyraźniej nie doceniliśmy smoka, miłościwy panie – zaczął rektor. Skarbnik ryknął śmiechem, a kurier zaczął go odprowadzać na stronę, ale nie zdążył, bo huknęły drzwi i wypadł z nich drugi posłaniec.
– Pospólstwo rozbija bramę!
– No – warknął król – nie powiecie mi, że to sprawka smoka!
– Ależ naturalnie, że smoka, panie! – zawołał rektor. – Przecież to smok niszczy zasiewy…
Skarbnik zagłuszył resztę zdania potępieńczym rechotem. Uczony odczekał, odchrząknął, a gdy rechot wraz ze skarbnikiem oddalił się korytarzami, podjął:
– Uparta to gadzina, ale my ją przetrzymamy! Naszych mechanicznych rycerzy chwalą wszystkie ościenne dwory. Wystarczy zbudować ich jeszcze więcej…
I tu urywa się historia, bo ze spalonych kart jedynej księgi, którą odnaleźliśmy w zgliszczach pałacu, nie sposób więcej odczytać, dziejopisowie zaś milczą o dalszych losach owego królestwa. Nasza wyprawa badawcza nie zastała na tych ziemiach żywej duszy, zdołaliśmy jednak, dzięki owej księdze, rozwikłać zagadkę wielkiej liczby blaszanych zbroic, rdzewiejących przy każdym tutejszym młynie, grubych warstw słomy i łętów pokrywających pola, jak również smoczego zezwłoku, na który natknęliśmy się wśród ruin. Sądząc po stanie łusek, gad zdechł na otłuszczenie wątroby.