1.
Patrząc na migoczący płomień w tej starej zapyziałej piwnicy zastanawiam się, czy to możliwe, żeby mógł się on mienić tak wieloma kolorami. Czy to możliwe żeby te wszystkie kolory, mimo swego blasku i barwności były tak przerażające?
Odpowiedź brzmi nie.
To nie powinno tak przerażać, bo nie powinno być rzeczywiste. Takie rzeczy się nie dzieją. Kręgi żłobione na kamiennej posadzce piwnicy nie powinny móc płonąć, a żaden płomień nie powinien przybierać barw wszystkich pierwiastków chemicznych naraz.
Rysuję trzeci, ostatni krąg. Krwią. Nadal nie wierzę jak łatwo kupić krew. Przed oczami staje mi mina ekspedientki w osiedlowym mięsnym. Słyszę jej śmiech i żarty. ,,Czerniny się zachciało, czy trzeba adoratora córki czarną polewką odegnać? Stara szkoła. Mój ojciec nie raz po łbie ode mnie dostał, za częstowanie chłopaków czerniną''. Nie komentuje jej słów, a ona milknie w końcu, chyba speszona brakiem odpowiedzi. Płacę i wychodzę.
My zapewne nigdy już nie doczekamy się dzieci.
Starannie zamykam krąg. Krew kiepsko nadaje się do rysowania, a ja nigdy nie miałem zbyt wielkiego talentu artystycznego. Żaden ze mnie malarz. Żaden poeta. Muzyk nie lepszy. Niewiele w życiu stworzyłem. Przynajmniej nie sam. Mimo to teraz wkładam całe skupienie w kreślenie wzorów na ziemi.
Sięgam do księgi i powoli przepisuje znaki. Jeden po drugim. Runa po runie. Na tym etapie zgranie wszystkiego w czasie nie jest jeszcze tak istotne. Najważniejsze to się nie pomylić. Źle postawiona kreska, jedna niesforna kropla i wszystko musiałbym zaczynać od nowa.
Nie chcę myśleć co by się stało, gdybym takiej kropli nie zauważył i doprowadził wszystko do końca…
Nie myśl o tym. Na myślenie był już czas, teraz jest czas na działanie. Myślenie mogłoby sprawić, że się zatrzymasz. Że zrozumiesz co tu się dzieje. A zrozumienie prowadzi do szaleństwa. Chociaż sam nie wiem, czy nie jest za późno, żeby bronić się przed nazwaniem się szaleńcem.
Patrzę na świece dookoła. Blask drugiego kręgu jest na tyle silny, że mógłbym je w zasadzie zgasić. Po chwili odganiam tę myśl. Bardzo nie chciałbym zostać w kompletnych ciemnościach, gdyby ten ogień zgasł. Nie ufam mu. Wracam do pracy ocierając pot z czoła.
Zauważam, że rękaw koszuli jest mokry. Cały jestem mokry mimo, że jest mi niesamowicie zimno. Poruszam koszulą i czuję jak odkleja się od pleców. Muszę wyglądać absurdalnie z tym kwiecistym wzorem na sobie. Nigdy nie lubiłem tej koszuli, ale wydało mi się właściwe, żeby się w nią ubrać. Miałem ją na sobie wtedy. Na samym początku. Kiedy się to wszystko zaczęło.
2.
Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz pomyślałem sobie, że te szarozielone oczy nie powinny należeć do człowieka, a do nimfy, która wabi mężczyznę, żeby najpierw zatonął w nich, a następnie w zapomnianym stawie, gdzieś pośrodku lasu. Była to prawdopodobnie najbardziej poetyczna myśl jaką miałem w życiu. Być może jedyna. Na pewno prorocza.
Zdecydowanie też nie pasująca do zwijania się z bólu na podłodze Czarnego Tulipana.
– O mój Boże. Nie chciałam, przepraszam.
Czuję ból. Lewe jądro. W tej chwili jestem prawie pewien, że już nie istnieje. To uczucie miesza się z zapachem twoich perfum. Jest dziwnie owocowy. Bardzo słodki. Coś jakby malina? Czuję też coś mokrego na nodze i nie wiem, czy wolę, żeby okazało się, że to krew, czy mocz. Błagam, żebym tylko się nie posikał.
Później, kiedy już siedzimy przy postawionym przez ciebie piwie wiem, że to nie była ani krew, ani inny płyn wydobywający się z mojego ciała. Ktoś po prostu w całym tym zamieszaniu rozlał na mnie na podłodze swojego drinka. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie cieszyłem się tak z tego, że ktoś mnie czymś oblał.
Siedzimy razem w kącie sali, przy stoliku z małą lampką rzucającą dookoła pomarańczowe światło. Mam wrażenie, że spędzasz ten wieczór ze mną tylko z poczucia winy. Zresztą mokre spodnie i ból w kroczu nie dodają pewności siebie. Mimo wszystko czas zaczyna płynąć jakoś inaczej. Jak w dzieciństwie, kiedy zapatrzony w jakąś zabawkę wpadasz w otchłań fantazji. Kreślisz niestworzone scenariusze i historie, które nie przyśniłyby się najbardziej oderwanych od rzeczywistości filozofom. I to na trzeźwo.
Mimo wszystko oswajam się odrobinę z twoja obecnością. Teraz naprawdę mogę się tobie przyjrzeć. To już nie tylko zapach malin i zielone oczy. To też burza czarnych, kręconych włosów, która nie może sobie znaleźć miejsca. To też długie nogi, wyłaniające się z dżinsowej spódnicy. Głos, który brzmi tak melodyjnie, jakbyś z każdym słowem śpiewała. Mimo, że tego dnia niewiele do mnie mówisz. Na to jeszcze przyjdzie czas.
Mówię główne ja. I mówię naprawdę dużo. Zawsze tak mam kiedy się denerwuję. Jakby to, że nie pozwalam zaistnieć ciszy było dla mnie tarczą. Jakby to, że skupiając się na moich słowach nie zrozumiesz, że to nie twoje miejsce. Że gdyby nie jeden zły ruch ręką mogłabyś być teraz z dowolnym mężczyzną na tej sali, a on i tak wpatrywałby się w ciebie jak w boginię, która zstąpiła na ziemię tylko po to, by na chwilę oślepić go swoim pięknem.
Dochodzi czwarta. Barman grzecznie, acz stanowczo każe nam się już zabrać. Wychodzimy przed bar. Zakładasz dżinsową kurtkę i wyglądasz w niej jak nastolatka. Ja przy tobie pewnie jak pedofil z tymi zakolami i w kwiecistej koszuli.
– Chyba pora do domu – mówisz przeciągając ostatnią sylabę.
– Muszę się sprężyć, nocny zaraz odjedzie, a do auta nie wsiądę w tym stanie.
– Ja mieszkam całkiem blisko – uśmiechasz się. Patrzysz mi w oczy.
– Zazdroszczę.
Uśmiechasz się na te słowa. Wyciągasz z kurtki kartkę i długopis. Notujesz coś. Podchodzisz bliżej. Czuję jak wkładasz mi kartkę w kieszeń. Zapach malin sprawia, że kręci mi się w głowie. Alkohol też nie pomaga.
– Masz tam mój numer jakbyś chciał to powtórzyć. I adres, w razie jakbyś jednak nie zdążył na ten autobus.
Puszczasz do mnie oko i odchodzisz. Nie oglądasz się nawet, a ja nie wiem co odpowiedzieć. Stoję tam jak kołek i patrzę jak znikasz za zakrętem. Nie wiem czemu, ale liczę, że jeszcze się obrócisz. Może dam radę powiedzieć coś błyskotliwego i lepiej zakończyć ten wieczór. Nie obracasz się.
Po chwili wraca do mnie świadomość. Ruszam biegiem na przystanek. Zdążyłem. Ledwo. Siadam na przedostatnim siedzeniu i wyciągam kartkę. Ulotka sklepu z minerałami. Na niej numer i adres.
Autobus rusza z przystanku.
Mam ochotę wysiąść na następnym przystanku i wrócić do ciebie.
Patrzę jednak tylko w szybę.
I marzę.
3.
Wkładam płytę w starą wieżę i parskam śmiechem. Mimo całej oniryczności i grozy ta czynność wydaje mi się zabawna. Nie zabawna, to złe słowo. Ona jest groteskowa. Nie sądzę, żeby świat słyszał kiedykolwiek o rytuale w którym flety i bębny rozbrzmiewały z odtwarzacza otrzymanego na pierwszą komunię świętą. Prezent z dnia kiedy pierwszy raz świadomie zrobiłem krok w stronę wiary staje się częścią najbardziej bluźnierczego czynu w moim życiu.
Mam nadzieję, że nie ostatniego czynu w moim życiu.
W księdze zapisane jest, aby podczas całego rytuału rozbrzmiewała muzyka. Dokładne zrozumienie, czego ode mnie żąda, zajęło mi trzy dni. Trzy dni pracy z już wcześniej przetłumaczonym tekstem. Gdyby nie notatki nie byłbym w stanie pewnie nic z tego pojąć.
Znów za bardzo zastanawiam się nad wszystkim. Należy skupić się na pojedynczych czynnościach. Szczególnie teraz kiedy skończyły się przygotowania i zaraz zacznie się właściwa część ceremonii. Na razie jestem pewien, że idzie dobrze. No prawie pewien. Może przekonuję sam siebie, bo przecież to co właśnie się tu dzieje nie jest czymś normalnym, czymś naturalnym. Nigdy wcześniej nie robiłem niczego takiego. Do jasnej cholery, jeszcze pół roku temu nawet nie wiedziałem, że takie rzeczy mogą dziać się w prawdziwym świecie. Były to realia raczej tandetnych horrorów, albo strasznych historyjek opowiadanych przez harcerzy przy ognisku.
Teraz już wierzę. Nawet więcej – teraz już wiem. Patrzę na trzy kręgi przed sobą i czuję, że emanuje od nich coś trudnego do opisania. Jakieś dziwne wibracje. Powietrze, które już gdy tu wchodziłem było ciężkie i wilgotne teraz sprawia wrażenie gęstego. Jak gdybym musiał przeciskać się przez jakieś bagniska. Może to po prostu ja słabnę. Może to coś mniej nienaturalnego niż mi się wydaje. Czuję się, jakbym był chory. Jakby coś wyciągało ze mnie siły. Ręce stają się ciężkie. Głowa opada na ramiona. Czuję w niej ból gdzieś między uszami w tyle. Jakby mój organizm sam buntował się przed tym co zamierzam zrobić.
Patrzę na trzy kręgi. Notatki mówiły, że to szyderstwo z Trójcy Świętej. Nie potrafię się chyba z tym zgodzić. Księga jest starsza. Papier na to nie wskazuje, ale pismo… Wygląd i sposób zapisu wyglądają na czasy przed chrześcijaństwem. Myślę, że to, że księga nie rozpadła się pod upływem czasu jest spowodowane jej treścią. Coś ją chroni. Jakby wiedza w niej zawarta sama nie chciała zostać zapomniana.
Pierwszy krąg stanowią runy wyryte w kamieniu. One stanowią ziarno. Początek zaklęcia i soczewkę zarazem. Skupiają moc. Ich narysowanie było najbardziej czasochłonne. Próbowałem na początku użyć noża, ale szybko się stępił. Młotek i dłuto. Kilka godzin spędzonych przy spokojnym, równym rytmie uderzeń. Było to jak trans. Kilka godzin spędzonych na kolanach. Jakbym oddawał pokłon samej śmierci. Choć przecież zamierzam jej się przeciwstawić.
Drugi krąg stanowią płomienie. Zrobiłem delikatne wgłębienia i wypełniłem je naftą. Było to o wiele prostsze niż się spodziewałem. Jakby kamień już zdążył poddać się temu co zamierzam na nim uczynić. Ten krąg ma stanowić źródło mocy. Płomienie mają zdolność przekraczania światów. Czerpią energię z czegoś więcej niż samego spalania. Może to nas właśnie tak przyciąga do wszelkich źródeł ognia. Wpatrując się w nie potrafimy zajrzeć poza nasz wymiar. Słuchać szeptów z zakątków dalszych, niż jesteśmy w stanie pojąć rozumem. Ogień wciąż się pali, mimo że nafta już dawno powinna się skończyć, a płomień mieni się tyloma kolorami, że łatwo uwierzyć, że nie pochodzi z tego świata.
Trzeci krąg ma stanowić ochronę. Namalowany krwią ma być zabezpieczeniem. Kotwicą w naszej rzeczywistości. Odwróconym magnesem dla tego, czego nie chcemy na tym świecie zobaczyć. Filtrem i bezpiecznikiem, który odcina prąd gdy moc jest zbyt wielka.
Nadal wiele nie rozumiem. Notatki sporo mi wyjaśniają. Pomagają mi pojąć zawartość księgi, tłumaczyć teksty. Czuję jednak, że razem osiągnęlibyśmy więcej. Mieliśmy za mało czasu razem. Dałaś mi jedynie klucz, a gdybyś tu wciąż była dałabyś odpowiedzi, albo przynajmniej pomogła je odnaleźć. A tak? Mam jedynie wskazówki i kilka chwil w pamięci kiedy ściągnęłaś z siebie woal tajemnicy. Tajemnicy, która zawsze tak mnie w tobie kusiła. Tajemnicy, którą tak bardzo chciałem poznać.
Ustawiam się na północ od kręgu. Siadam po turecku. Jest mi niewygodnie na gołym kamieniu, ale ciało jest zbyt ociężałe żeby się buntować. Skoro kamień się poddał ceremonii, to jak ja mógłbym się oprzeć?
Spoglądam na księgę leżącą przede mną i zaczynam inkantację. W filmach jest to zawsze krótki prosty tekst po łacinie powtarzany na okrągło przez określoną ilość czasu. Absurd. Teraz wiem, że zaklęcia nie są tak proste. Występują tu powtórzenia, ale są one częścią długiego tekstu. Mają też pewną rytmikę. Jak pieśń z narastającymi tonami. Z każdą chwilą coraz szybsza i mocniejsza. Na początku spokojna, pod koniec o krok od chaosu.
Do tego momentu jeszcze długa droga. Wypowiadam pierwsze słowa. Powoli, miarowo. Teraz już nie ma odwrotu.
Wsłuchując się w dźwięk własnego głosu – głosu który nigdy nie brzmiał dla mnie tak obco – zerkam na księgę zostawioną w kącie.
I przypominam sobie jak mi ją pokazałaś.
4.
Po drugie do ciebie napisałem – co było mądre. Po pierwsze poszedłem do sklepu z minerałami – co było mądre już mniej. Ba, było wręcz głupie, że pomyślałem, że cię tam znajdę, ale chciałem cię jeszcze zobaczyć. Tak niezobowiązująco, żeby nie wyjść na desperata. Oczywiście cię tam nie znalazłem. To była tylko przypadkowa ulotka.
Napisałem jednak i okazało się, że to ty odnalazłaś mnie. Kilka zwykłych spotkań – kawa, kino, spacer. Historia jakich wiele. Jak każda zwyczajna. Jak każda wyjątkowa. Przynajmniej wtedy tak myślałem.
Pewnej nocy skapnąłem się, że idę z tobą mostem i nie potrafię już sobie wyobrazić życia bez ciebie. Wiem. Taki etap. Zakochanie ma zbyt wiele wspólnego z szaleństwem. Jednak patrząc za krawędź barierki mostu myślę, że gdyby ciebie zabrakło musiałbym z niego skoczyć. Myśl prawie prorocza, lecz odrobinę niecelna. Los czasem śmieje się nam w twarz.
Przenoszę wzrok zza krawędzi na ciebie. Stoisz na palcach rękami opierając się barierkę i wyglądasz bajecznie. Wiatr rozwiewa ci włosy. Całość wygląda jak kadr wyciągnięty z jakiejś komedii romantycznej.
– Uważaj by wypadniesz.
– Aż tak się o mnie boisz?
– Sam tej butelki wina nie dam rady wypić.
– Za bardzo wątpisz w swoje umiejętności.
Uśmiechasz się po tej wymianie zdań, ale zaraz poważniejesz. Nie robisz się smutna, tylko zamyślona. Tajemnicza. Taka wydajesz się jeszcze bardziej niesamowita.
– Widzisz tamte światła w tle.
– Tak. To chyba cmentarz.
– Chodźmy tam.
– Wino na cmentarzu bardziej pasuje bezdomnym, niż zakochanym.
– A więc mówisz, że się zakochałeś?
Chyba się czerwię, a na pewno czuję ciepło oblewające twarz. Ty się zadziornie uśmiechasz, jakby udało ci się zrobić jakiś dobry żart. Potem łapiesz mnie za rękę, całujesz w policzek i ciągniesz za sobą.
Faktycznie trafiamy w końcu na cmentarz. Nigdy wcześniej nie odwiedzałem tego miejsca nocą. Czasem tylko w ciągu dnia odwiedzam rodziców. Teraz te wszystkie znicze palące się razem dookoła wyglądają zaskakująco romantycznie. Cmentarz nocą wyobrażałem sobie jako coś mrocznego. Teraz czuje cię bardziej jak w baśni. Zabierasz mi z rąk butelkę wina.
– Tutaj nie wolno chyba pić…
– Od kiedy jesteś taki strachliwy?
– Może to nie strach, a jedynie rozsądek.
– Ludzie zbyt rozsądni szybko umierają.
– Zawsze wydawało mi się, że jest dokładnie odwrotnie.
– O nie, nie mój drogi. Nerwy was zabijają. Ciśnienie, te sprawy. Za bardzo się przejmujecie.
Otwierasz butelkę, przechylasz ją i wypijasz potężny łyk. Po czym uśmiechasz się i obracasz dookoła.
– Zobacz jak tu pięknie.
– I nie przeraża cię to?
– Co takiego?
– No wiesz. Ci wszyscy martwi ludzie dookoła.
– Nie. Dlaczego? Teraz nam chyba nie są w stanie niczego zrobić. Bardziej niebezpieczni byli za życia.
Podajesz mi butelkę po czym siadasz na ławce przy jednym z największych nagrobków. Ja wypijam łyk i siadam obok. Obejmuję cię i czuję jak kładziesz głowę na moim ramieniu.
– Ciekawe jak to jest?
– Co takiego?
– Nie żyć.
– Zależy kogo spytasz. Są tacy co mówią, że nijak. Są też tacy którzy obiecują nam raj lub piekło. Zależy jak grzeczna byłaś.
– A ty co myślisz?
– Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym. Nie jesteś za młoda, żeby myśleć o śmierci?
– A ty nie jesteś za młody na takie marudzenie?
– Widocznie nie.
– I widzisz? Tym samym mogłabym ci odpowiedzieć. Po prostu jestem ciekawa.
– Dowiesz się w swoim czasie. Oby jak najpóźniej.
– Oby.
Siedzimy tak obok siebie w ciszy i czuję się naprawdę dobrze. Podobno to jest oznaka, że człowiek jest wśród odpowiednich ludzi. Mogą być obok siebie w ciszy. A cisza… Cisza jest tu wręcz nienaturalna, jakbyśmy znaleźli się poza czasem, a nie zaraz obok jednej z najbardziej ruchliwych ulic w tym mieście. Mój świat kurczy się do twojego oddechu na moim ramieniu. Do smaku wina i świateł setki zniczy. Nie wiem nawet kiedy zaczęliśmy się całować. Nie wiem kiedy zaczęliśmy się tam kochać. A najbardziej nie wiem jakim cudem, ale naprawdę w tamtej chwili wydawało mi się to całkowicie naturalne. Z jednej strony chłód marmuru, a z drugiej ciepło twojego ciała.
Później pamiętam jak leżymy na jednym z nagrobków. Ja w rozpiętej koszuli. Ty w rozchylonej sukience.
– A gdybyś mógł wrócić?
– Wrócić skąd?
– Stamtąd? Gdziekolwiek to jest? Po śmierci.
– To tylko takie gdybanie.
Uśmiecham się trochę lekceważąco. Choć już powinienem wiedzieć, że ciebie nie wolno lekceważyć. Ty za to uśmiechasz się jakbyś dostała nagle potężny zastrzyk energii.
– Chodź. Muszę ci coś pokazać.
5.
Chciałbym powiedzieć, że się zawahałem. Byłoby to jednak całkowitą nieprawdą. Pierwsze godziny inkantacji były trudne. Moje ciało, już wcześniej zmęczone przygotowaniami nie było przyzwyczajone do trwania w jednej pozycji przez tak długi czas. Czułem sztywność bioder, bolały mnie kolana i miałem wrażenie, że całe moje ciało drętwieje.
Mimo wszystko nie poruszyłem się.
Moje gardło nie było przyzwyczajone do mówienia przez tak długi czas do rytmu bębnów. Język wysechł doszczętnie, a w pewnym momencie jedyne o czym mogłem myśleć to resztka wody w szklance na stole w kącie piwnicy. Czułem jak przy każdym na wpół mówionym, a na wpół śpiewanym słowie język ociera się o moje podniebienie. I z każdym słowem ten język zmieniał się coraz bardziej w papier ścierny.
Mimo to mówiłem dalej.
Mój umysł stąpał po cienkiej granicy między świadomością, a szaleństwem. Z każdą chwilą spadałem w coraz głębszą otchłań. Świat przestawał być dla mnie czymś rzeczywistym. Wiedziałem, że jeśli nie przestanę teraz, nadchodzących wydarzeń nic już nie będzie mogło zatrzymać. Krok po kroku sekunda po sekundzie zmierzałem świadomie ku zatraceniu.
Mimo to się nie zatrzymałem.
Teraz wszystkie bolączki mojego ciała powoli odsuwają się ode mnie. Powoli zyskuję wrażenie jakbym oddzielał się od swojego ciała. Jestem jak odtwarzacz muzyczny bez przycisku stop. Odtwarzacz grający przerażającą pieśń. Mroczną i narastającą z każdą chwilą. Pieśń nie z tego świata, mimo, że płynącą z moich ust. Pieśń wędrujących poza. Pieśń straconych. Pieśń której mnie nauczyłaś, a której nigdy tak naprawdę nie chciałem znać. Której częścią nie chciałem nigdy być.
Jednak jestem. W siódmej godzinie inkantacji. Jestem tutaj w ciemnej piwnicy, a równocześnie gdzieś poza nią. Jestem i patrzę na siebie jakby z boku. To chyba najlepsze określenie na przedstawienie tego co czuje. Mimo wszystko bardzo nieprecyzyjne. To nie tak, jakbym wyszedł ze swojego ciała i stanął gdzieś obok. Jak w wizji przećpanego narkomana. Mój umysł zaczął sięgać po prostu dalej, a przez to, że sięgnął dalej stracił związek ze swoją materialną powłoką. Zmęczenie, ból, pragnienie stały się jedynie powidokami. Nieprzyjemnym wrażeniem z tyłu głowy. Kroplą w morzu doznań.
Ja jednak jedynie musnąłem tamtą stronę. Zerknąłem za woal rzeczywistości na kilka sekund w których moje ciało było potrzebne jako przekaźnik. W których moje ciało musiało stać się bramą. W których musiałem się nim podzielić z tobą. Spojrzałem i to co zobaczyłem mnie zachwyciło. Zachwyciły mnie kryształowe miasta i wieczne płomienie. Zachwycił mnie bezkres i niemożliwość. Przepłynąłem przez tamten świat jak burza przepływa ponad naszym. Przez materię i nie materię. Wszystko to zapisało się gdzieś na dnie mej pamięci niemożliwe do opisania w szczegółach. Nie do zrozumienia.
Podczas tej wędrówki dotarłem w końcu do ciebie. Stworzyłem nić, którą mogłaś podążyć. Dałem ci wskazówkę. Odszedłem i czekałem. Brama otwarta na oścież. Obserwująca.
Inkantacja trwała.
Płomienie szalały zimnym blaskiem.
Bębny dudniły.
Krew dookoła kręgu zaczęła wrzeć.
Wróciłem do swojego ciała nagle. Tak jakbym wpadł do wody z dużej rzeczywistości. Wszystko powróciło. Cały ból. Całe zmęczenie. Ja kontynuowałem jednak pieśń. I wtedy zobaczyłem jak drga jeden palec. Myślałem że to przywidzenie, ale nie. To była prawda. Poruszyłaś palcem. Później skurcz bicepsa. Gwałtowny ruch głową jakbyś odganiała koszmar.
Otworzyłaś oczy. Podniosłaś się jakby z długiego snu. Przetarłaś oczy i spojrzałaś na mnie. Zamarłem. Radio też w którymś momencie ucichło, ale nie potrafię nawet określić w którym. Na początku mnie nie poznałaś. Po chwili jednak na ustach pojawił się uśmiech. Ten najsłodszy, którym czasem witałaś mnie w sobotni poranek, kiedy oboje mogliśmy pozostać dłużej w łóżku. Spokojny i ciepły.
Rozejrzałaś się następnie dookoła. Nie wstając obejrzałaś kręgi, a na twojej twarzy pojawiło się zdziwienie.
Nie, nie zdziwienie. Coś innego.
Wzięłaś głęboki, szybki oddech.
Twoje ciało wygięło się w łuk, a oczy wciąż wpatrzone we mnie rozszerzyły się w przerażeniu. Większym niż wtedy kiedy ode mnie odchodziłaś.
– Krew! Dlaczego nie użyłeś mojej krwi?!
6.
Czasem gdy budzisz się rano, jeszcze zanim do końca otworzysz oczy już wiesz, że wydarzy się coś złego. Lęk chowający się gdzieś na granicy jawy i snu budzi cię, a ty już wiesz. Wiesz, że coś się zbliża. Zbliża wielkimi krokami, jest tuż tuż i na pewno nie będzie dobre. Ja wiedziałem.
Już z samego rana czułem niepokój. Inny posmak kawy. Ściskanie w żołądku, które nie pozwala ci spokojnie zjeść. Od samego rana wiedziałem, że coś się zbliża.
I przybyło, a przybywając ogłosiło swoje nadejście telefonem. Dzwonkiem ostrym jak nóż, który miał zabić spokój w twoim życiu. Zgasić tą małą iskrę szczęścia która je w końcu rozświetliła.
– Dzień dobry. Tu funkcjonariuszka policji Anna Dybuch. Dostaliśmy ten numer od…
Co było dalej? Sam nie pamiętam. Coś o moście, o linie. O tym, że tam jesteś i że nie chcesz z nikim rozmawiać. Że czekasz na mnie. Na mnie. W pierwszym momencie, kiedy jeszcze nie dotarło do mnie co się dzieje, informacja, że czekasz na mnie przepełniła mnie radością. Czekasz na mnie. Będziesz rozmawiać tylko ze mną. Nie pozwolisz podejść nikomu poza mną.
Wsiadam do samochodu i ruszam. Cały czas mam włączony telefon i wraz z każdym słowem policjantki dochodzi do mnie co dokładnie się dzieje. Dochodzi do mnie, że to mnie, może oznaczać, że za chwilę nie będzie już nas. Że zostawisz mnie tu samego, zapomnianego.
Dojazd na most zajmuje mi jakieś dziesięć minut. Kolejne dziesięć minut przebijam się przez tłum. Tragedia przyciąga ludzi tak samo jak padlina przyciąga sępy. W końcu ktoś mnie rozpoznaje, przypadkowy znajomy, który wie że się spotykamy. Najpierw widzę kordon policji. Stoją oddzielając tłum. Potem dopiero widzę ciebie. Stoisz za barierką, a na szyi masz pętle zrobioną z linki holowniczej. Jej drugi koniec jest przymocowany do poręczy. Tej samej przez którą chciałem skoczyć na myśl, że mógłbym żyć bez ciebie. Jeden z najlepszych i najgorszych dni mojego życia, połączone miejscem, a oddzielone czasem.
Policjant bierze mnie na bok i przedstawiam mi sytuacje. Mówi spokojnym urzędowym tonem. Jakbym zapomniał wpisać dane do rubryki 4c we wniosku o zwrot podatku. Krótkie, rzeczowe instrukcje płyną z jego ust, zupełnie jakby dzień jak ten był dla niego codziennością. Nie wykonuj gwałtownych ruchów, bądź spokojny, nie zbliżaj się bardziej niż to konieczne, nie próbuj jej łapać, pamiętaj o swoim bezpieczeństwie…
Kiedy wypuszczają mnie do ciebie uderza mnie dziwny spokój natury dookoła. Owszem, tłum szaleje, ludzie krzyczą, a reporterzy robią zdjęcia. Jednak to tylko ludzie. Natura natomiast milczy, jakby czekała. Nie wieje wiatr. Drzewa nie szumią. Ptaki nie śpiewają. Nie gra żaden świerszcz. Wszystko czeka.
Ty również czekasz tam na moście. Z tymi pięknymi zielonymi oczami w których tonąłem jeszcze niedawno. Z włosami upiętymi w swobodny kok i uśmiecham tak ciepłym, serdecznym i radosnym, że można by zapomnieć o tym w jakiej sytuacji się pojawił.
– Zostawiłam ci list, ale nie mogłam odejść nie żegnając się osobiście.
– O czym ty mówisz? Nie musimy wcale się żegnać. Wróć tylko proszę za barierkę.
– Wiem, że nie musimy, ale ja tego chcę. Boję się, ale naprawdę chcę. Zawsze byłam zbyt ciekawska wiesz?
– Nie chcę, żebyś odchodziła. Proszę. Błagam. Chodź tu do mnie.
– Pożegnania zawsze są trudne, ale to tylko na chwilę. Chwilę rozumiesz? Pamiętaj tylko o tym co ci mówiłam. Pamiętaj, a wszystko będzie dobrze. Możesz do mnie podejść?
– Oczywiście. Błagam tylko, bądź ostrożna.
Podchodzę i kątem oka widzę dwie rzeczy. Po pierwsze łódź ratowniczą, która powoli płynie w stronę mostu. Po drugie ratownika, które daje mi znaki. Chyba uspakajające chociaż sam nie wiem co znaczą. Uspokajam się jednak odrobinę. Oni wszyscy wyglądają jakby mieli to pod kontrolą. Jak długo zajmie im wyciągnięcie cię z wody? Odcięcie od liny? Może nawet nie pozwolą ci skoczyć.
Podchodzę na tyle blisko, że czuję zapach twoich perfum. Malinowy – tak jak tego dnia kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy.
– Uśmiechnij się mój miły. To tylko na chwile. Ja się uśmiecham, widzisz? Spełniam marzenie. Pamiętaj tylko. Pamiętaj o wszystkim co ci mówiłam. List jest w księdze. Napisałam go dla ciebie. Bo cię kocham wiesz? To dzięki tobie. Tobie jednemu mogę zaufać. Nikomu innemu. Z kimś innym by się to nie mogło udać.
– Nie rozumiem, naprawdę. Proszę, nie możesz…
Przerywasz mi pocałunkiem, a ja się mu poddaje, chociaż wiem, że nie powinienem. Mówią, że w takich chwilach czas zwalnia, ale to nieprawda. On przyśpiesza. W jednej chwili mam cię w swoich dłoniach, a sekundę później widzę jak lecisz w dół. Lecisz patrząc mi w oczy. I wcale nie jest jak w filmie. Żadne slowmotion nie pozwala mi dłużej popatrzeć w te zielone oczy. Jakimś sposobem uśmiechnięte i przerażone zarazem. Trwa to tylko chwilę. Potem jest szarpnięcie. Głuchy, mokry trzask. Równocześnie cichy i głośny.
A potem cisza.
I długo nic.
7.
– To nie tak miało być. Nie tak. Dlaczego? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Krzyczysz tak kiedy twoje ciało wygięte w łuk drży. Na twojej twarzy widnieje maska przerażenia. Na mojej zapewne też. Cofam się. Nie wiem co robić. Wszystko było jasne. Na tyle na ile mogło, ale było jasne. To nie może być moja wina.
Radio zaczyna trzeszczeć i wydawać z siebie dziwne, nierytmiczne dźwięki. Płomienie zmieniają kolor na czerwony i mienią się jaśniej niż do tej pory. Normalny ogień zapewne spaliłby mnie w tej chwili żywcem, albo udusił wypalając resztki tlenu znajdujące się w pomieszczeniu. Krew ostatniego kręgu bulgocze, ale coraz słabiej. W niektórych punktach wygotowuje się cała. Zostaje jedynie plama.
– Mówiłam ci. Wszystko opisałam. Dałam księgę to nie tak miało być.
Mówisz coraz ciszej.
– Nie tak. Dałam ci księgę. Powiedziałam wszystko.
Głos przechodzi w szept. Słaby, jak u człowieka z rakiem krtani. Szum z ledwie słyszalnym dźwiękiem. Ja jednak słyszę.
– Wszystko inaczej. Myślałam, że zrozumiesz. Ty jeden. Jedyny.
Twoje oczy z każdą chwilą stają się coraz szersze, a ciało coraz bardziej drży.
– Inaczej. To nadchodzi. Nie zatrzymam. Stracona. Dlaczego?
Widzę jak wbijasz paznokcie w kamień, a one się łamią. Zostawiają krwawy ślad kiedy twoje ciało sięga kolejny spazm.
– Silniejszy. Ja nie dość. Ty. Jak? Chciałam. To idzie.
Nagle sztywniejesz tak jakby napiął się każdy mięsień w twoim ciele. Zrywam się do ciebie. Łapię cię w ramiona. To nie może tak się skończyć. Zrobiłem dla ciebie to wszystko. Zrobię jeszcze więcej jeśli będzie trzeba. Nie pozwolę, żeby tak się to skończyło. Jedną ręką łapię cię w tali. Drugą chwytam za twarz.
– Będzie dobrze. Jesteś tu. Jesteś już prawie bezpieczna. Wróciłaś. Udało się. Tak jak mówiłaś. Wszystko się udało. Zostań już ze mną.
– To… To… Idzie…
– Nic nie idzie. Jesteśmy znowu razem. Ty i ja. My. Tylko my.
– Ja… Ja nie… To…
Nagle przerażenie znika. Zamykasz oczy, a na twojej twarzy pojawia się uśmiech. Łapiesz oddech. Twoje ciało rozluźnia się. Podnosisz wzrok na mnie.
– Al, er manus.
– Co? Nie rozumiem.
Masz szeroki uśmiech. Spokojny, silny i równocześnie nienaturalny. Inny. Nie twój.
– Iuvis e rede. Reamium erear. Ternum anet.
– Kim? Czym jesteś? Co z nią zrobiłeś?
– Ome eum Rainnda. Ihi ervie. Omnes luntatem.
– Oddaj mi ją.
Puszczam cię i ruszam w stronę dłuta którym żłobiłem znaki w podłodze. Czuję jak łapiesz mnie za kostkę. Uścisk do ciebie nie pasuje. Jest mocny. Pewny. Silniejszy niż za życia. Za poprzedniego życia? Za…? Nie mam czasu rozmyślać, bo czuję jak ciągniesz mnie do siebie. Przewracam się, ale na tyle blisko, że jestem w stanie chwycić dłuto.
Moje ciało szoruje po ziemi. Twardej i chropowatej jak papier ścierny. Czuję jak koszula drze się na kawałki. Próbuję się odwrócić. Próbuję spojrzeć na ciebie. A przede wszystkim próbuję nie wypuścić z ręki dłuta, kiedy jednym szarpnięciem ciskasz mnie w stronę przeciwległej ściany.
Zapiera mi dech w piersiach. Moje ciało jest zbyt wykończone. Moje ciało było wykończone już samym dotarciem do tej chwili. Teraz leżę przy ścianie i widzę jak się do mnie zbliżasz. Jak to coś zbliża. Dobrze wiem, że to nie możesz być ty. Poznaję to po kroku, po gestach, po uśmiechu. To coś ukradło twoje ciało, twój wygląd i pewnie zepchnęło cię gdzieś dalej na tamtą stronę. Obserwowanie tego jest dla mnie niszczące, ale czy to wszystko od początku nie zmierzało do zniszczenia. Krok po kroku się do mnie zbliżasz. Ty, a jednak nie ty. A we mnie gotuje się złość. Poświęciłem tak wiele, tyle przygotowań, starań. Straciłem cię raz, a teraz mam cię stracić znów?
Kiedy pochylasz się nade mną czuję jakby bielały mi palce od ściskania dłuta. Co wśród całej mojej bladości jest pewnie niemożliwe. Unosisz mnie prawie bezwładnego. To jest moja okazja, żeby przerwać to bluźnierstwo. Nie pozwolić bezcześcić twego ciała. Ostatni wysiłek. Patrzę w twoje oczy. Takie same, ale jednak inne. Twój uśmiech tak obcy i nieludzki.
– Ceperi xerci mano uero.
Jeden cios i mogę umierać.
Ściskam dłuto tak, że moja dłoń zaczyna krwawić.
Czuje jak moja ręka przecina nieruchome powietrze piwnicy.
Już prawie.
I mimo, że włożyłem w ten cios wszystkie siły jesteś szybsza. Szarpiesz mnie gwałtownie w bok a ja chybiam o cal. Dłuto wypada mi z ręki, a robiąc to rani mi skórę. Czuję jak z mojej ręki leci strużka ciepłej krwi.
– Ou olis omo.
Nie rozumiem twoich słów. Nie mogę patrzeć na ciebie. Na to co stoi przede mną. Chciałbym zasłonić ten uśmiech. Nie widzieć tego spojrzenia. Nie zapamiętać cię w ten sposób. Takiej obcej. Innej. Niesiesz mnie na środek kręgów. Kładziesz na ziemi, a ja nie mam siły się oprzeć. Poddaję się temu co ma się stać. Dodajesz do kręgu kilka znaków, czuję jak krążysz wokół mówiąc obce słowa, obcego języka. Kiedy pochylasz się znów nade mną myślę tylko o tym, że jeśli mam umrzeć to nie z tym obrazem. Nie tą obcą twarzą. Chcę zapamiętać spojrzenie pełne miłości, pasji. Jesteś blisko. Muszę zasłonić chociaż twe oczy. Unoszę rękę obolałą od ciosu, obolałą od trzymania dłuta, zakrwawioną, zmęczoną rytuałem. Unoszę ją i kładę na twoich oczach.
W pomieszczeniu rozlega się krzyk.
Ku mojemu zaskoczeniu nie jest to mój krzyk. Podnoszę głowę i widzę jak miotasz się dookoła trzymając dłonie przy swojej twarzy. Nagle przychodzi zrozumienie. Krew. Krew powinna być ludzka. Próbuję się podnieść, ale padam na kolana. Na więcej nie mam siły, ale to musi wystarczyć. Na wpół idąc, na wpół się czołgając uzupełniam ostatni krąg. Naprawiam go. Dodaję brakujący element. Widzę przy tym jak się miotasz. Starasz się odnaleźć, ale moja krew zabrała ci wzrok, a krąg coraz bardziej cię więzi.
Kilka kroków, kilka chwil, a trwają dla mnie niczym wieczność. W tej chwili te kilka sekund w których próbuje naprawić swój błąd ciągną się w nieskończoność. W końcu jednak mi się udaję. Padam wykończony na ziemię tuż obok.
Widzę cię w świetle płomieni. Zmęczony, na wpół żywy. Widzę jak próbujesz się wyrwać, jak bluźnisz w obcym języku. Ty i nie ty zarazem. Potem nagle wszystko cichnie. Płomienie gasną. Padasz na zimną posadzkę tuż obok mnie. Teraz znów jako pusta skorupa. Ciało bez mieszkańca. Teraz jednak wiem, że nie jest to ostateczność. Wiem, że możesz wrócić. Wiem gdzie popełniłem błąd.
Leżysz metr ode mnie. Twoja dłoń jest wyciągnięta w moją stronę zupełnie jakbyś chciała się mnie chwycić. Ja również wyciągam swoją zużywając tę resztkę sił która mi pozostała. Muskam twoją dłoń opuszkami palców, a to muśnięcie jest niczym obietnica. Nie poddam się. To jeszcze nie koniec.