
Moja Australia najpierw jest zapachem. Zapach jest zawsze, nawet kiedy ma się zamknięte oczy i uszy wtulone w śpiwór, jest w płucach, przenika od środka. Czuć w nim świerk, suchy, ale ciepły. I modrzew, wyraźny, ciężki, oszałamiający, aż trudny do opisania.
Potem jest dotyk. Surowe deski, na których palce czują wszystkie niedoskonałości. Wpisuję się w poddasze, jak człowiek z rysunku Leonarda w okrąg: czubek głowy dotyka wierzchołka trójkąta, a ręce mogą się oprzeć na ścianach… a może suficie? A może nie jest ważne, czy coś jest nazwane ścianą, sufitem, czy podłogą, jeśli otula i chroni.
Kolej na wzrok. Sypialnia jest jak otwarty namiot: okno zaczyna się od podłogi, jego krawędzie ledwie znaczą granicę między wnętrzem a resztą świata. Kiedyś spoglądali przez nie inni ludzie, zanim trafiło w moje ręce za jeden uśmiech. Za oknem czasem są gwiazdy i księżyc, a czasem ptaki rozbudzone wschodzącym słońcem, nieświadome, że ktoś jest tuż obok nich.
Między gałęziami drzew widać łąkę. Wiosną mieni się jaskrawą zielenią, latem faluje na wietrze łodygami traw, jesienią lśni dojrzałym złotem. Dalej zaczynają się wzgórza. Za nimi, na południu, wyrasta wielki mur postrzępionych szczytów. W ciągu dnia jest jak czarno-białe zdjęcie: łaty i żyłki śniegu na tle szarych skał. O świcie często jest złoty, a o zmierzchu wpełzają na niego róż i czerwień.
Mur jest wprawdzie majestatyczny, ale zamyka przestrzeń. Dlatego wolę patrzeć na południowy zachód, gdzie spojrzenie może w nieskończoność wędrować po kolejnych grzbietach. Na pierwszym mogę rozróżnić kształty drzew, na kolejnym tylko ich rodzaj, a jeszcze odleglejsze są tylko wypełnione nasyconą, ciemną zielenią. O zachodzie słońca tracą jeden wymiar, redukują się do zarysu, teatralnej dekoracji, jakby ktoś ustawił kartoniki jeden za drugim. Widać ich dziesięć, a kiedy powietrze oczyści się z wilgoci, czasem pojawia się jedenasty. Odruchowo szukam go nawet w upalne dni, choć wiem, że i tak się przede mną kryje. Nawołuje, by wyruszyć i sprawdzić, co jest jeszcze dalej.
Słuch budzi się rano, kiedy schody skrzypią pod ciężarem stóp, dudnią deski w podłodze, piszczą zawiasy drzwi. Po drodze są jeszcze smaczki dla dotyku: to znów modrzew, tłusty i doskonale gładki, twardy i ciepły zarazem.
Potem zwykle jest oszołomienie. Woń ziół, szelest strumienia, świergot ptaków, muśnięcie wiatru. Czasem ołowiana powłoka chmur nad głową, a czasem morze białych obłoków u stóp. Czasem wirujące płatki śniegu w kwietniu. Spłoszony zając, który siedział obok schodków.
Kolory i zapachy zmieniają się w każdej godzinie, dniu i miesiącu. Jak tylko zniknie śnieg, pojawiają się kwiaty. Są wszędzie, jak wielki, puszysty dywan. Nie sposób ich ominąć, więc niebieskie i żółte płatki sypią się na trawę, strącone butami. Wkrótce dołączy do nich fiolet i róż, a w końcu czerwień.
Na końcu smak, najbardziej intymny ze zmysłów. Jest słodkim pyłkiem tysięcy drzew, który wraz z kroplami deszczu spływa po twarzy. Bukowym liściem, który wiruje w strumieniu i korzeniami, które wraz ze mną piją wodę. Listkami macierzanki i mięty, wrzuconymi do kubka i popiołem ze świerkowych igieł, który wpadł do garnka.
Moja Australia to chłód poranków, szron na szybach, ściany deszczu smagające zbocze, para z oddechu i pisanie w rękawiczkach. Mały stolik, który daje nadzieję, że kiedyś powstanie przy nim książka. Wolność i przywiązanie w jednym.