
Drugie z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
Drugie z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
Wibracje… wibracje na całym ciele… i ten dźwięk… dziwnie znajomy. Coś zmusiło go do otwarcia oczu. Ból głowy był nie do zniesienia. Spod przymrużonych powiek dostrzegł… wirujący świat za oknem… błękit… zieleń… błękit… w pętli.
Co się ze mną dzieje? – przemknęło mu przez myśl.
I ten dźwięk… ostry… nieustępliwy… jak syrena alarmowa…
Syrena? Alarm! Alarm wysokościowy!
W jednej chwili ocknął się z letargu. Za oknem kokpitu błękit powoli zlewał się z zielenią w jedną rozmazaną plamę. Kątem oka uchwycił wysokościomierz, którego wskazówki tańczyły razem ze światem za szybami. Siedem tysięcy… sześć tysięcy… pięć tysięcy… Przeciążenie wbijało go w fotel, nie miał siły nawet oddychać. Jakimś nadludzkim wręcz wysiłkiem woli pchnął drążek sterowy od siebie i w lewo. Do oporu. Kopnął orczyk lewą nogą i przytrzymał go, mimo że ważył teraz chyba z tonę. Powoli zaczynał odzyskiwać wzrok i kontrolę nad maszyną. Jego „Dora” – jak pieszczotliwie nazywał swojego Focke-Wulfa FW-190 D9 – szła płaskim korkociągiem ku zielonym przedpolom Buczacza. Po dłuższej chwili mocowania się z maszyną w końcu udało mu się odzyskać panowanie i wyrównać lot na niespełna siedmiuset metrach. Zlany zimnym potem rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu oprawców.
…Są!
Powyżej, na wysokości około dwóch kilometrów, krążyły dwa Jaki-9. Jak przez mgłę przypominał sobie wydarzenia ostatnich minut.
Lecieli na wymiatanie całą ósmą eskadrą, z trzeciej grupy, 54. pułku myśliwskiego, operującego w osłonie 1. Armii Pancernej, Grupy Armii Południe, feldmarszałka Ericha von Mansteina. Wystartowali rano, jeszcze przed ósmą, ze swojego bazowego lotniska Fliegerhorst Lemberg-Skniłów, zlokalizowanego niecałe pięć kilometrów na zachód od centrum Lwowa. Wyposażone w długi, ponad kilometrowy betonowy pas, było idealne jako baza i zaplecze techniczne zarówno dla 54. pułku myśliwskiego, jak również 2. i 77. pułku szturmowego latającego na Focke-Wulfach FW-190 F/G i Junkersach Ju-87 oraz trzech pułków bombowych: 4., 55. i 57., latających na Dornierach Do 217, Heinklach He 111 i Junkersach Ju 88.
To właśnie tam został przydzielony major Einar Koestian, przeniesiony tymczasowo z Erprobungsstelle Rechlin, Głównej Stacji Doświadczalnej Luftwaffe, czyli głównego niemieckiego ośrodka testów samolotów i uzbrojenia lotniczego pod Rechlinem w Meklemburgii. Miał za zadanie przetestować w warunkach bojowych nowinkę techniczną zakładów Focke-Wulfa, maszynę wczesnej serii przedprodukcyjnej – Fw-190 D-9. Raporty słał bezpośrednio do Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy – RLM i zakładów Focke-Wulfa, z pominięciem wojskowej drogi służbowej, co nie do końca podobało się pilotom jednostki frontowej, z którymi przyszło mu latać. Nie mieli do niego zaufania, toteż w razie kontaktu bojowego z wrogiem mógł liczyć tylko i wyłącznie na samego siebie. I maszynę.
Pierwsze dwa tygodnie minęły względnie spokojnie. Na początku były to loty wokół bazy, weryfikujące zachowanie maszyny przy pełnym obciążeniu w paliwo i uzbrojenie. Nudne loty sprawdzające działanie dwunastocylindrowego, rzędowego, chłodzonego cieczą silnika Junkers Jumo 213A w warunkach polowych, weryfikujące temperaturę pracy, jakość i skład mieszanki paliwowej optymalnej dla osiągnięcia maksymalnych prędkości, mechanikę obsługi płatowca, zarówno na ziemi, jak i w powietrzu. Te wszystkie dane były kluczowe dla dalszego rozwoju konstrukcji i znacznie istotniejsze niż liczba zestrzelonych przez niego maszyn. Jednakże latanie „wokół komina”, jak to w żargonie opisywali piloci, to jedno, a test konstrukcji podczas walki na śmierć i życie to zupełnie coś innego. Dlatego też wyprosił u dowództwa udział w działaniach bojowych w ograniczonym zakresie, by mógł w pełni ocenić nową maszynę i przetestować główne uzbrojenie: dwa skrzydłowe działka MG 151/20 kalibru dwadzieścia milimetrów i dwa szybkostrzelne wkm-y MG 131 kalibru trzynaście milimetrów zamontowane w nosie Dory nad silnikiem. I dzisiaj rano nadszedł ten dzień – z rana zabrał się na „wymiatanie” razem z resztą pilotów ósmej eskadry.
Po starcie wzbili się na cztery tysiące metrów, utworzyli szyk schodkowy i weszli na kurs sto stopni, prawie idealnie na wschód. Zadanie było proste – osłona własnych kolumn pancernych, przechwytywanie samolotów szturmowych i zwiadowczych wroga. Widoczność była doskonała, praktycznie żadnej chmurki. Po stu pięćdziesięciu kilometrach, które pokonali w niecałe osiemnaście minut, dotarli w rejon akcji. Pod nimi widniało skrzyżowanie kluczowych dróg i linii kolejowych Lwów–Tarnopol–Czortków. Niestety, słońce biło prosto w ich pancerne przednie szyby kokpitów, oślepiając pilotów. Ten na szpicy, młody porucznik, przegapił ruskich, którzy umiejętnie manewrowali swoimi kluczami myśliwskimi tak, aby znaleźć się dokładnie pomiędzy słońcem a nimi. Rzucili się na niczego niespodziewających pilotów 8. Eskadry bez pardonu, wręcz ze zwierzęcą dzikością. Furia ataku była niesamowita. Po pierwszym przelocie z dwunastu maszyn w płomieniach poszybowało ku ziemi czterech pilotów. Einar nie zauważył ani jednego spadochronu. Jego grupa poszła w rozsypkę, a tymczasem czerwoni zamienili sprawnie energię kinetyczną na potencjalną, nabierając raptownie wysokości i półpętlą zaatakowali znowu. Kolejnych trzech kamratów szybowało ku ziemi w płomieniach, ciągnąc za sobą warkocze czarnego dymu. Po tym ataku jeden z Jaków przemknął koło Dory tak blisko, że strugi zaśmigłowe pchnęły ją w płaski korkociąg…
Teraz jednak to on zaczynał zyskiwać przewagę. Co prawda nadal znajdował się w położeniu taktycznym nie do pozazdroszczenia, ale tamci zdawali się go nie widzieć na tle zielonych pól. Pchnął manetkę gazu do oporu, a maszyna wyrwała do przodu.
Całe szczęście, silnik nieuszkodzony – pomyślał i zaczął się wspinać ku słońcu. dwunastocylindrowy motor Dory o mocy bagatela dwóch tysięcy dwustu czterdziestu koni mechanicznych ryczał w niebogłosy, ciągnąc w górę prawie pięć ton stali, aluminium, paliwa i amunicji, nic sobie z tego nie robiąc, jakby to była lekka awionetka.
W niecałe dziewięćdziesiąt sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. Wskazówka na prędkościomierzu minęła sześćset kilometrów na godzinę i nadal pięła się w górę. W odległości niespełna kilometra dwie ciemne sylwetki Jaków-9 sunęły w łagodnym kręgu nad miejscem upadku jednej z niemieckich maszyn. Nie widziały go jeszcze.
Idealnie - pomyślał.
Einar wciągnął powietrze, lewa ręka na manetce gazu, palce prawej delikatnie muskające elektrospust na drążku sterowym. Wyświetlacz celownika kolimatorowego migotał jasno w słonecznym świetle. Tylko nieco ponad siedem sekund – i będzie przy nich. Dystans topniał błyskawicznie. Silnik grzmiał na wysokich obrotach, prędkość zbliżania niemal sto metrów na sekundę. Jakby przecinał powietrze rozżarzonym do czerwoności ostrzem miecza.
Pięć sekund. Kontury Jaków rosły, coraz wyraźniejsze – czerwone gwiazdy na szarych kadłubach, jeszcze nieświadome swego losu. Słońce za nim, wiatr dźwięczy na owiewce.
Cztery sekundy. Einar przymknął lewe oko. Celownik zakotwiczony na Jaku z prawej.
Trzy. Ostatnia korekta – minimalne wychylenie drążka, wyrównanie lotu.
Dwie. Palce zaciskają się na spuście… Działka plują ogniem… Maszyna nie szarpie, tylko śpiewa głośniej…
– Doskonałe wyważenie… – mruknął pod nosem.
Powietrze rozerwał huk pocisków. Jeden… drugi… trzeci błysk – Masłow w drugim Jaku zniknął w fontannie metalu i ognia. Kadłub pękł jak orzech, skrzydło odpadło z trzaskiem, a potem tylko dym ciągnący się ku ziemi.
Orłow nie miał nawet czasu krzyknąć. Instynkt pchnął go w lewo.
Drążek, gaz, próba ucieczki.
Krew uderzyła mu do głowy, serce dudniło w uszach.
Odwrót. Paliwo. Wysokość. Zniknąć.
Ryk silnika wzmógł się, ale nie miał znaczenia. Wiedział, że niemiecki myśliwiec był tuż na nim. Nie słyszał go. Nie widział. Ale czuł, że śmierć była blisko.
Einar kopnął orczyk, korygując o kilkanaście metrów tor lotu, i przeniósł ogień na drugiego “Iwana”, by po sekundzie minąć go o centymetry w szaleńczym pędzie ku wolności. A przynajmniej to, co z niego zostało. Wychodząc świecą w górę, położył maszynę na skrzydło, obserwując przez owiewkę kabiny dwa czarne słupy dymu unoszące się nad palącymi się szczątkami wroga.
Udało się!
Wyrównał lot i obrał kurs na lotnisko macierzyste. Szybki rzut oka na wskaźnik paliwa utwierdził go w przekonaniu, że musi bardzo ostrożnie obchodzić się z manetką gazu. Zdusił więc obroty silnika i łagodnym łukiem wyszedł na kurs docelowy do bazy.
Po pół godzinie powolnego lotu na niskiej wysokości dotarł w końcu w rejon macierzystego lotniska. Nad pasem startowym, na wysokości niespełna trzystu metrów, kołowały niespiesznie trzy maszyny. Czwarta, mocno kopcąca, właśnie lądowała awaryjnie ze schowanym podwoziem na trawie równolegle do pasa. Szczęśliwie tym razem obyło się bez fajerwerków – choć wnosząc po pogubionych częściach płatowca, rozciągniętych na przestrzeni dwustu metrów, ten egzemplarz już raczej nigdy nie poleci.
Z dwunastu maszyn wróciły tylko cztery. Horror. - przemknęło mu przez myśl.
Sięgnął do gałek radia, ustawił je na właściwej częstotliwości wieży kontroli lotów w Skniłowie i po wymianie uprzejmości z obsługą skontrolował prędkość maszyny. Następnie sięgnął do dźwigni hydraulicznego systemu opuszczania podwozia i pchnął ją w dół. Maszyną szarpnęło, a ze skrzydeł dał się słyszeć przeciągły jęk zakończony zgrzytem i kolejnym wstrząsem. Po nim Dora zaczęła nerwowo myszkować w powietrzu.
Verdammt! – rzucił przekleństwo w myślach i szarpnął ponownie za dźwignię. Nic się nie stało. Samolot stawał się coraz bardziej niesterowny. Einar docisnął manetkę gazu do oporu, by nabrać prędkości i nie skończyć w kraterze ze szczątkami maszyny.
– Wieża, tu Czerwona Jedynka, zgłaszam problem. Zacięte podwozie – rzucił do mikrofonu.
– Czerwona Jedynka, słyszę cię – rozbrzmiało w słuchawkach. – Spróbuj wykonać krąg wokół lotniska i przeleć na wysokości pięćdziesięciu metrów koło wieży. Rzucimy okiem.
– Zrozumiałem – odpowiedział pobladły pilot.
Po wykonaniu kręgu wokół lotniska Einar podleciał do wieży, przechylając nieco Dorę, by ułatwić obserwację spodu maszyny.
– Czerwona Jedynka, lewe koło oderwane, została sama goleń. Prawe zaklinowane o wygiętą osłonę wnęki podwozia – dobiegło z głośnika. – Skacz lub ląduj awaryjnie na trawie. Uważaj na rozbitą Siódemkę. Powodzenia!
W głowie Einara przemknął ekspres myśli: Jak wyskoczę, to maszynę szlag trafi. Nie pogłaszczą mnie za to w RLM. Jak spróbuję wylądować, nie będzie kogo opierdolić za zniszczenie maszyny… Tak… ewidentnie trudny wybór… Kończąc tę myśl, uruchomił radio:
– Wieża, tu Czerwona Jedynka. Ląduję.
– Przyjąłem. Ekipy ratunkowe w drodze na pas – zabrzmiało w słuchawkach.
Dźwignia gazu drżała w dłoni, jakby sama czuła zbliżający się finał. Silnik rzęził na resztkach paliwa, gubił rytm – stukał metalicznie i głucho, jak ranny zwierz. Kontrolki migotały złowieszczo. Einar wyprostował maszynę, złapał kurs równoległy do betonu, nad nierównym poboczem, usianym grudami ziemi. Opuścił klapy, zredukował obroty do minimum. Dora ślizgała się nad ziemią jak drapieżnik przed skokiem. Tuż przed dotknięciem – krótkie westchnienie silnika. Kontakt. Pierwsze – uderzenie tylnego kółka, potem główne podwozie. Prawy punkt podparcia przyjął ciężar. Lewy – pusty. Samolot przechylił się gwałtownie, lewa krawędź skrzydła zaryła w darń. Trzask, szarpnięcie, metaliczny jęk. Maszyna sunęła po ziemi półokrakiem, siekąc trawę jak kosa w żniwa. Ziemia pluła trawą i pyłem na osłonę kabiny.
Gdy maszyna stanęła, wszystko ucichło – poza dźwiękiem stygnącego silnika i klikaniem uszkodzonych serwomechanizmów.
Te zdarzenia miały miejsce ponad dwa miesiące wcześniej. Pamiętał doskonale trzy tygodnie spędzone w szpitalu we Lwowie i kolejne dwa w sanatorium ulokowanym w zamku myśliwskim Gelbensande, w pobliżu Rostocka, zbudowanym w latach 1880–1885 jako letnia rezydencja wielkiego księcia Fryderyka Franciszka III Meklemburskiego.
Gdy doszedł do siebie, pocztą kurierską otrzymał rozkaz o natychmiastowym stawieniu się w RLM (Reichsluftfahrtministerium). Przybył tam jak na skazanie, pewny swego losu za utratę wartościowej, prototypowej, bądź co bądź, maszyny. Do tego dochodziły nieporozumienia zarówno z dowódcą 8. Eskadry, jak i 54. Pułku Myśliwskiego na froncie wschodnim. W głębi duszy szczerze dziwił się, że jeszcze ani Abwehra, ani – co gorsza – SD, nie „zaprosili” go na przesłuchanie.
Energicznie nacisnął klamkę do gabinetu swojego przełożonego, pułkownika Edgara Petersena, szefa ośrodków testowych Luftwaffe. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i odwrócił się w stronę biurka, stukając obcasami.
– Panie pułkowniku, major Einar Koestian melduje powrót z sanatorium! – wyrecytował na jednym wdechu, spodziewając się najgorszego.
Znad biurka uniosła się głowa, uzbrojona w zaczesane do tyłu, schludne, ciemne blond włosy szczupłego mężczyzny po czterdziestce.
– Einar, mój drogi! – Petersen podniósł się sprężyście z fotela, obchodząc energicznie biurko i kierując się w stronę pilota, odsłaniając jednocześnie w pełni swój szaroniebieski mundur Luftwaffe ze złoto-srebrnymi naramiennikami okraszonymi złotą gwiazdką generała majora. – Dobrze cię widzieć w pełni zdrowia! – dodał.
– Dziękuję, Herr… Generalmajor! – wyprężył się jak struna Einar. – Gratuluję awansu!
– Dziękuję, dziękuję – odpowiedział Petersen. – Kurt Tank przysyła pozdrowienia i podziękowania za zebrane dane. Są dla nas praktycznie bezcenne. Prawie przypłaciłeś to życiem. Doceniamy to. Dlatego oficjalnie informuję cię, że otrzymałeś Krzyż Żelazny I klasy. Gwoli ścisłości – formalnie przyznał ci go dowódca JG 54., a nieformalnie to ja podpisałem wniosek i zatwierdziłem. Proszę.
Poza odznaczeniem trzymał w dłoni również rozkaz jego nadania z uzasadnieniem. Na papierze, jak zawsze, widniała ta sama formuła: „w imieniu Führera”. Nawet jeśli sam Hitler nie miał pojęcia, kto to jest ten Koestian.
– Proszę, siadaj – kontynuował generał. – Skoro już wydobrzałeś, to mam dla ciebie nowe zadanie.
– Zamieniam się w słuch – odrzekł Einar.
Petersen podał mu dwie teczki: jedną brązową, z lakowanym sznurem i pieczęcią RLM. W środku – rozkaz przejęcia dowództwa nad jednostką specjalną EKdo 264. Rozkaz podpisany został przez samego Generalleutnanta Gallanda, z dopiskiem: „Dyrektywa zatwierdzona na szczeblu specjalnym”.
Druga była czarna, opatrzona pieczęcią SS. W środku znajdował się inny rozkaz:
Me 264 V3 „Schwarzvogel” – Sonderausführung – zostaje przekazany do testu bojowego pod dowództwem majora Einara Koestiana.
Jednostka: Erprobungskommando 264 (EKdo 264).
Prototyp nie figuruje w rejestrach Luftwaffe ani RLM.
Egzemplarz zbudowany na osobiste polecenie SS-Obergruppenführera Hansa Kammlera, w ramach Projektu „Schwarzvogel”.
Celem operacji jest przelot międzykontynentalny z wykorzystaniem eksperymentalnego systemu nawigacji “H-14”, ocena pełnego zasięgu operacyjnego oraz kompatybilności z urządzeniami nowej generacji.
Załoga ograniczona do minimum. Upoważniony do pełnej treści misji: wyłącznie major Koestian.
W przypadku naruszenia procedur obowiązuje natychmiastowa egzekucja, zatwierdzona przez dowództwo SS.
Einar spojrzał na ostatni wers. Egzekucja. Bez sądu. Bez raportu.
Petersen wyjął z kieszeni cienką zapalniczkę, zapalił dokument nad stalowym kubkiem i patrzył, jak płomienie pożerają literę po literze.
– EKdo 264 to już twoja jednostka – powiedział cicho. – Masz maszynę i zadanie, teraz skompletuj załogę. Nikt poza tobą nie pozna całego obrazu sprawy.
Po krótkiej przerwie dodał:
– I nie mów nikomu, że lecisz za ocean. Masz tylko jeden rozkaz: wróć żywy. Przygotuj się na przeniesienie do bazy w Alpach Austriackich. To, co robisz, nie zostanie zapisane w żadnym raporcie Luftwaffe. Ale będzie to najważniejszy lot tej wojny – skończył z pełną powagą.
– Dziękuję za zaufanie, panie generale. Nie zawiodę – zakończył rozmowę Einar.
W połowie stycznia 1945 roku znalazł się w końcu na terenach malowniczych Alp. Biała dolina, którą przemierzali, leżała w sercu niedostępnych gór, niczym zaklęte miejsce, wyjęte żywcem z kart nordyckich legend. Śnieżne szczyty otaczały ją pierścieniem milczenia, a lodowate powietrze niosło ze sobą gęstą, niemal namacalną ciszę. Właśnie tu, gdzie niegdyś brzęczały kilofy i turkotały wózki górnicze, skryto tajną bazę Luftwaffe o kryptonimie „Eisnest”.
Dawna kopalnia żelaza została przekształcona w górskie sanktuarium technologii. Zamaskowane hangary wtopiono w poszarpane skały tak umiejętnie, że nawet z powietrza trudno było je odróżnić od naturalnych formacji. Półkę skalną, służącą za pas startowy, utwardzono bazaltem i poszerzono do rozmiarów wystarczających, by przyjąć olbrzyma, jakim był czterosilnikowy bombowiec strategiczny Messerschmitt Me 264 o rozpiętości skrzydeł ponad czterdziestu metrów. Warunki były skrajnie trudne – lecz możliwe do opanowania przez najlepszych pilotów. Z uwagi na zacieśniający się pierścień okrążenia wokół III Rzeszy, tylko tu ta powietrzna bestia mogła wznieść się w spokoju ku misji, której nikt nawet nie śmiał nazywać po imieniu.
Wjazd do bazy prowadził przez wąską przełęcz, zamkniętą pancernymi wrotami o podwójnej warstwie stali i betonu. Po ich otwarciu konwój samochodów, na którego czele poruszał się Einar, wjechał do szerokiego tunelu pod górą. Wnętrze przypominało bardziej podziemne miasto niż wojskową instalację: boczne galerie prowadziły do kwater, laboratoriów i hal serwisowych, a przy ścianach widniały oznaczenia zakodowane cyframi i symbolami runicznymi SS.
Powietrze było wilgotne, pachniało ozonem i smarami technicznymi. W oddali buczały generatory. Czasami echo niosło metaliczny stuk łańcuchów albo zgrzyt przesuwanych skrzyń. Nad wejściem do centralnego hangaru widniał napis: „Nic nie jest niemożliwe”.
Zatrzymując pojazd, Einar zauważył kątem oka, że z drugiego auta wysiadł wysoki, ciemnowłosy SS-Obersturmbannführer, który sprężystym krokiem ruszył w jego stronę.
– Major Einar Koestian? – padło jak strzał z karabinu.
– Zgadza się. A kto pyta? – odparł Einar.
– SS-Obersturmbannführer Harry Sauer. – Skinął krótko. – Oto moje plenipotencje od SS-Gruppenführera Hansa Kammlera. – Wyciągnął rękę z plikiem dokumentów i podał je Einarowi.
– Pan dowodzi jednostką, ale misja leży w mojej gestii. Poleci pan tam, gdzie JA wskażę, kiedy JA rozkażę i z ładunkiem, który JA dostarczę. Żadnych pytań! – zakończył ostro Sauer, niemal wyrywając dokumenty z rąk Koestiana.
Duszą towarzystwa to on raczej nie jest… – pomyślał Einar.
Sauer spoglądał na niego lodowato jeszcze przez kilka sekund, po czym odwrócił się i ruszył w głąb kompleksu. Einar poszedł w ślad za nim, pragnąc jak najszybciej zobaczyć swoją nową maszynę.
Messerschmitt Me 264 V3 „Schwarzvogel” – została zmontowana w wydzielonej hali testowej przy zakładach Messerschmitta w Oberammergau, a następnie przetransportowana do bazy w Alpach. Na miejscu technicy przeprowadzili modyfikacje gondoli silnikowych, instalując prototypowe jednostki Jumo 213F-S „Langlauf”, przeznaczone dla bombowców strategicznych „serii V”. Przebudowano również kadłub: w drugiej komorze bombowej umieszczono zbiornik pomocniczy na paliwo syntetyczne C-Stoff 47K.
W kolejnych dniach do bazy przybyli członkowie załogi, zatwierdzeni przez szefostwo RLM zgodnie z listą Einara. Pojawili się kolejno: drugi pilot i mechanik pokładowy Rolf Träger z zakładów Junkersa; nawigator i operator systemu naprowadzania Max Höllenstein; bombardier i strzelec pokładowy Otto Wieczorek oraz strzelec ogonowy i radiooperator Emil Dornberger. Einar obserwował ich przybycie z satysfakcją – dobrani przez niego, zaufani i kompetentni. Pojawiła się rownież piąta osoba. Był nią technik ładunku specjalnego i fizyk pomiarowy, SS-Sturmscharführer Lukas Mehler, przydzielony z ramienia SS.
Przez dwa tygodnie trwał intensywny proces zgrywania się ludzi z maszyną. Dwa, czasem trzy loty dziennie. Sprawdzanie procedur. Symulacje. Z każdym dniem napięcie narastało. Czas misji zbliżał się nieuchronnie.
W końcu, pewnego lutowego popołudnia, gdy wszyscy szykowali się do kolejnego lotu treningowego, do sali odpraw wszedł Sauer.
– Panowie, dzisiaj nigdzie nie lecicie. – powiedział krótko. – Właśnie dostarczono przesyłkę. Majorze, proszę ze mną. Höllenstein, Mehler – również.
Nie czekając na reakcję, odwrócił się i wyszedł. Chcąc nie chcąc trójka załogantów podążyła za nim.
Krętymi tunelami dotarli do hangaru, gdzie czekał na nich czarny jak noc Me 264. Za maszyną stały dwie ciężarówki. Mechanicy przenosili z nich stalowe skrzynie na pokład bombowca. Einar dostrzegł, że komora bombowa jest otwarta. Pod nią leżał ogromny, prostopadłościenny kontener oznaczony symbolami SS, przykryty niestarannie narzuconym brezentem. Wokół kręciła się uzbrojona ochrona w czarnych mundurach. Atmosfera była ciężka, jakby sam fracht emanował czymś… nienazwanym.
– Panowie – rzucił Sauer, zatrzymując się przy maszynie. – Oto ładunek.
Wskazał szpicrutą na kontener.
– W środku znajduje się makieta ładunku specjalnego. Symuluje jego masę, opór i rozkład sił. Dodatkowo zamontowano w niej zestaw instrumentów pomiarowych do rejestracji danych balistycznych i elektromagnetycznych. Proszę teraz do środka.
Ruszył w stronę przedniego włazu do kokpitu. Weszli za nim, przeciskając się do stanowiska nawigatora. Technicy kończyli montaż dużej, czarnej konsoli, z której wystawały splecione wiązki przewodów.
– To jest „Gerät H-14" – oznajmił Sauer, uderzając szpicrutą w panel. – Eksperymentalny system naprowadzania, oparty na triangulacji radiowej. Powstał w Peenemünde we współpracy z działem radiołączności i bazuje na badaniach nad falami długimi prowadzonych przez niejakiego Schaubergera.
Zwrócił się do nawigatora:
– Höllenstein, masz tydzień na opanowanie obsługi. Pomogą ci technicy z zespołu ładunku.
Następnie spojrzał na Mehlera:
– Ty zajmiesz się kontenerem. Musisz znać każdą śrubę, każde urządzenie pomiarowe. Tydzień, panowie. Ani dnia dłużej.
Zamilkł i spojrzał na Einara.
– Majorze, proszę za mną.
Ruszając korytarzem, Einar poczuł, jak napięcie ściska mu kark. Maszyna gotowa. Załoga skompletowana. Teraz pozna cel.
Szli dobre dziesięć minut. Tunel wił się coraz głębiej. W końcu dotarli do trzech par stalowych drzwi, przy których czuwali strażnicy z ciężkimi karabinami. Po przejściu przez ostatnią barierę weszli do ogromnej, dawnej komory kopalnianej. Przestrzeń zaadaptowano na centrum planowania strategicznego.
Stal, beton, miedź – pomieszczenie było w pełni ekranowane i odporne na zakłócenia elektromagnetyczne. Pośrodku znajdował się długi stół z czarnego drewna i metalu, ozdobiony wyżłobionymi symbolami runicznymi i strefami numeracyjnymi. Na jednej ścianie widniał relief orła Luftwaffe, na drugiej: trupia czaszka Totenkopf i godło SS-WVHA. U góry wisiała półkulista kopuła z mapą półkuli północnej – wysuwaną automatycznie nad stół operacyjny. W kącie stał terminal Enigmy oraz skrzynki z plombami SS, przeznaczone do szyfrowanej komunikacji. Światło filtrowane przez matowe osłony tworzyło ponury półmrok.
Sauer podszedł do mapy.
– Niech się pan zapozna z trasą, strategią paliwową i prognozą pogody – rzucił sucho. Po chwili dodał ciszej: – Tu nie tylko o zrzut chodzi, majorze. Tu chodzi o to, czy tam w ogóle dolecimy… i czy wrócimy z odpowiedzią.
Einar spojrzał na niego uważnie.
– To znaczy… Pan też leci?
Sauer uśmiechnął się zimno.
– A jak pan myśli? – powiedział. – Nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo. Od początku mówiłem: to ja dowodzę misją. Od startu po lądowanie.
Pod koniec lutego nadszedł wreszcie długo wyczekiwany dzień. Już od trzeciej nad ranem w bazie wrzało jak w ulu. Punktualnie na piątą wyznaczono okno startowe. Sauer i Einar przyglądali się ostatnim poprawkom wprowadzanym przez mechaników przy ich maszynie.
Me 264 V3, jeszcze niedawno spowity matową czernią prototypu, teraz prezentował się zupełnie inaczej. Przez kilka ostatnich dni zespół z warsztatu numer 4, sprowadzony specjalnie z Rechlina, pracował bez wytchnienia – dzień i noc – w świetle reflektorów UV i wojskowych lamp sodowych. Zmieniali kamuflaż, warstwa po warstwie.
Najpierw pokryli kadłub jasnoszarym odcieniem RLM 76. Następnie nałożyli RLM 75 w formie rozmytych, nieregularnych pasów na górne powierzchnie. Spód samolotu oraz skrzydła pomalowano błękitem nieba – RLM 65. Nawet osłona kabiny nie została pominięta. Zastąpiono ją nowym typem oszklenia: „Aegis-Kristall V4”, opracowanym w Rechlinie we współpracy z zakładami optycznymi Zeiss i sekcją RLM do spraw. lotów wysokościowych.
Z zewnątrz osłona wyglądała jak wypolerowany grafit – ciemna, matowa tafla o głębokim metaliczno-anodowym połysku, która całkowicie pochłaniała światło dzienne. Sprawiała wrażenie, jakby za szybą nie było nikogo. Od wewnątrz jednak efekt był odwrotny. Dzięki warstwie próżniowej o właściwościach zbliżonych do lustra weneckiego światło przechodziło tylko w jednym kierunku.
Einar przypomniał sobie, jak dwa dni wcześniej po raz pierwszy spojrzał przez to szkło. Niebo, góry, śnieg – wszystko wydawało się ostrzejsze, bardziej nasycone. Jakby patrzył nie przez szybę, lecz przez idealną, bezramową soczewkę polaryzacyjną. „Kryształ duchów” – tak nazwał to jeden z techników.
Technologia wyprzedzała standardy Luftwaffe o całe lata. Dotąd stosowana jedynie w eksperymentalnych maszynach wysokościowych i w tajnym programie orbitalnym, teraz znajdowała się w jego samolocie.
Mechanik zakończył nanoszenie ostatnich znaków na kadłubie. Nie było już krzyży, żadnych emblematów Luftwaffe. Zamiast nich – techniczny kod: TE+EZ. Z pozoru przypadkowy, lecz w rzeczywistości wszystko w nim miało znaczenie. Jeśli przechwyciłby ich aliancki myśliwiec nad oceanem, kod ten nie zdradziłby zupełnie nic.
– Teraz wygląda jak coś, co nie istnieje – powiedział cicho Sauer, stojąc na galerii i patrząc, jak kształt bombowca niknie w lekkiej mgiełce świeżego lakieru.
Noc była jeszcze ciemna i spokojna. Niebo nad Alpami przypominało sklepienie planetarium – rozsiane gwiazdy nie dawały światła, lecz budziły niepokój. Me 264 TE+EZ stał gotów na końcu bazaltowego tarasu, niczym czterogłowy smok uwięziony pomiędzy skałami. Zbiorniki pełne, ładunek zabezpieczony, ciśnienie hydrauliczne w normie.
Einar po raz ostatni zerknął na panel ciśnienia układu – wskazówki ani drgnęły. Sięgnął do rozruszników. Silniki zaskoczyły kolejno, bez najmniejszych oporów.
Mechanicy się spisali – pomyślał.
Nacisnął hamulce. Maszyna jęknęła cicho i przysiadła na przednim kole.
To będzie trudny lot – spojrzał wymownie na Rolfa Trägera, siedzącego po jego prawej stronie. Ten skinął głową.
– Gotowość startowa! – rzucił przez interkom do załogi.
W tym samym momencie wspólnie pchnęli cztery manetki przepustnic do oporu i zwolnili hamulce. Najpierw usłyszeli głośne, chrapliwe zassanie powietrza, a potem ryk – cztery dwunastocylindrowe silniki Jumo 213F-S „Langlauf”, po dwa tysiące czterysta koni mechanicznych każdy, zagrały swoją pieśń. Metaliczny, ogłuszający dźwięk wypełnił dolinę, odbijając się echem od ścian.
Pięćdziesiąt siedem ton niemieckiej nadziei na zwycięstwo ruszyło powoli, jakby niepewnie, a potem – z jękiem przeciążonych goleni – zaczęło przyspieszać. Blisko dziesięć tysięcy koni mechanicznych bezlitośnie cięło powietrze śmigłami.
Bazaltowy pas, choć wyrównywany codziennie, nie był dziełem cywilnej inżynierii. Gdy maszyna nabierała prędkości, zaczęła tańczyć po nierównościach. Dziób podskakiwał, lewe skrzydło lekko opadło przy przejściu przez starą geologiczną szczelinę.
– Kontruj w prawo! – rzucił szybko Rolf.
Wskaźniki prędkości przekroczyły dwieście dziesięć kilometrów na godzinę. Einar pociągnął wolant. Maszyna oderwała się niechętnie – jakby musiała sobie przypomnieć, że potrafi latać. Gdy przednie koło zawisło swobodnie, Einar sięgnął do dźwigni chowania podwozia. Zatrzasnął ją w górnej pozycji – kontakt elektryczny zadziałał natychmiast.
Do kabiny dobiegł szum pompy hydraulicznej, potem przeciągły syk. Kolejno zaskoczyły blokady: najpierw goleń lewa, potem prawa, na końcu kółko przednie. Wskaźniki potwierdziły – trzy zielone lampki znikły, trzy czerwone się zapaliły.
– Podwozie schowane! – zameldował Rolf.
Kadłub zyskał pełną czystość aerodynamiczną. Drgania ustały. Pozostał tylko przybierający z każdą sekundą szum wiatru. Maszyna zaczęła nabierać wysokości.
Einar spojrzał na kompas żyroskopowy.
– Kurs trzysta czterdzieści stopni. Pierwszy zwrot w lewo za trzy godziny i czterdzieści pięć minut, nad Trondheim, na kurs dwieście dziewięćdziesiąt stopni – rzucił do interkomu.
Pchnął wolant delikatnie w lewo. Me 264 wspinał się, jak ogromna strzała wypuszczona z alpejskiego łuku. Śnieżne szczyty znikały pod nimi. Przed nimi – pustka. Otwarta przestrzeń.
Lecieli w absolutnej ciszy radiowej, z wyłączonym transponderem i systemem „Gerät H-14” gotowym do działania. Finalnie wspięli się na wysokość przelotową rzędu dziesięciu tysięcy metrów. Po niecałych czterech godzinach lotu samolot minął zamarznięte wyloty fiordów w rejonie Trondheim, gdzie granatowe wody wgryzały się w ląd jak pazury lodowatego zwierza. Einar położył delikatnie Messerschmitta na lewe skrzydło i płynnie wszedł na kurs dwieście dziewięćdziesiąt stopni.
– Pilot do nawigatora – rzucił Einar do Maxa, siedzącego za pilotami bokiem do kierunku lotu. – Kurs dwieście dziewięćdziesiąt stopni, lot ustabilizowany, włączam autopilota.
– Przyjąłem – odparł spokojnie Höllenstein.
Kiedy Me 264 opuścił wybrzeże Norwegii, w kabinie zapanowała cisza. Maszyna przeszła w długi, stabilny lot tranzytowy. Słychać było tylko szmer aparatury oraz cichy, nienaturalny puls pochodzący z jednostki „Gerät H-14”, zamontowanej w specjalnym gnieździe przed fotelem nawigatora.
Porucznik Höllenstein zajął się panelem odbiorczym. Dłonie miał pewne, ale nieobojętne – nawet on czuł, że ma do czynienia z czymś… osobliwym. Zanim zdołał odczytać amplitudę, do kabiny wszedł Harry Sauer. Jego czarny mundur zajął przestrzeń jak cień. Podszedł do pulpitu i nachylił się nad lampą oscyloskopu.
– Już go łapiesz? – zapytał beznamiętnie.
– Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy 21,3… i rotacją na 4 kHz.
Sauer kiwnął głową. On wiedział, skąd pochodził sygnał – nie była to żadna europejska stacja. Nadawano z Nowej Szwabii, z kontynentu skutego lodem, gdzie od lat trzydziestych rozbudowywano tajne zaplecze techniczne Kriegsmarine, a potem SS. Tam, pod lodem, mieściła się stacja „Nibelheim”, zasilana przez eksperymentalny reaktor plazmowo-radiacyjny, o kodowym oznaczeniu „Glocke A-III/Thorkern” i przesyłająca sygnały odbijane od jonosfery niczym światło od powierzchni rtęci.
Fale przemieszczały się daleko nad oceanem – z południa ku północy – przeskakując kulistość planety, jak drgająca nić pajęczyny. „Gerät H-14” odbierał je niezależnie od pogody, pory dnia czy zakłóceń magnetycznych. Sygnał był kodowany, zmienny i zupełnie nieczytelny dla alianckich systemów.
Sauer kliknął przełącznik.
– Przejdź na tryb zintegrowany. Przekaż kurs do autopilota. Korektę ręczną wprowadzimy tylko przy skrajnych odchyleniach.
Nawigator zawahał się przez ułamek sekundy – a potem skinął głową. Ręką przełączył dźwignię i uruchomił sprzęg. System nawigacyjny połączył się z układem sterowania lotem bombowca, zsynchronizowany z autopilotem „Kursgerät IVc”. Na głównym ekranie pojawiła się cienka linia prowadząca przez ocean.
– System sprzężony. Autopilot przejął stery – zameldował.
Sauer rzucił jeszcze jedno spojrzenie na pulsujący wskaźnik.
– Na tej wysokości „H-14” powinien prowadzić nas aż do punktu zwrotnego nad Nową Fundlandią. Jeśli nie zawiedzie – za pięć godzin zobaczymy Grenlandię.
Odwrócił się bez słowa i zniknął w środkowym przedziale, pozostawiając załogę w ciszy – prowadzeni przez sygnał, którego nikt inny na tej półkuli nie potrafiłby odczytać. Einar zdrzemnął się. Czuwanie nad maszyną przejął kapitan Träger.
Lot do wybrzeży Grenlandii zajął zakładane pięć godzin plus dwadzieścia minut z uwagi na wiatr czołowy. Po osiągnięciu punktu zwrotnego drugi pilot odłączył autopilota, przejął stery i wprowadził bombowiec na nowy kurs dwieście pięć stopni do Nowej Fundlandii. Kolejne godziny minęły spokojnie.
– Einar, obudź się – szturchnął dowódcę Rolf – ostatnia prosta.
Minęły dwie godziny i czterdzieści minut, odkąd przekroczyli skaliste brzegi Nowej Fundlandii. Me 264 sunął przez warstwy cirrusów na wysokości dziesięciu kilometrów. Poniżej zalegał ocean, milczący i obojętny.
– Uwaga, załoga. Trzydzieści minut do punktu zrzutu. Rozpoczynamy sekwencję podejścia – zabrzmiał w interkomie głos Einara.
Z głębi maszyny dał się słyszeć syk sprężonego powietrza – wewnętrzne pokrywy komór bombowych otwierały się mechanicznie, zwalniając zabezpieczenia ładunku.
Zgodnie z procedurą Sauer wszedł z tylnego przedziału i usiadł przed czarnym panelem kontrolnym z oznaczeniem „SS-Sendeknoten A-12”. Einar zerknął przez ramię.
– Sygnał z kapsuły jest stabilny? – zapytał.
– Tak. Transmisja telemetryczna aktywna. Mamy dane grawitacyjne, prędkość opadania i pomiar odległości. Wszystko przesyła się z opóźnieniem trzech sekund – odparł Sauer beznamiętnie.
Jego palce spoczywały przy dwóch czerwonych przyciskach. Jeden z nich był oznaczony „Zünderbereit”, drugi – „Vernichtungscode”. Pierwszy z nich aktywował licznik czasowy samozniszczenia, uzbrajał ładunek niszczący elektronikę i strukturę makiety oraz aktywował kanał kodowanej transmisji zwrotnej. Drugi z nich to ręczna komenda uruchamiająca procedurę samozniszczenia.
Głos nawigatora ponownie zabrzmiał w słuchawkach:
– Dwadzieścia minut. Kurs dwieście dwadzieścia osiem. Wiatr boczny zerowy. Nad Manhattanem będziemy idealnie w zenicie.
Prawa ręka Einara przesunęła dźwignię. Mechaniczny wskaźnik „Bereit zum Abwurf” zapalił się żółtą lampką. Kabina wypełniła się wyczekującym szumem.
Z tyłu rozległo się pikanie. Sauer monitorował dane.
– Makieta gotowa. Zasilanie stabilne. Czułość detonatora: sto procent.
Gdy zegar pokładowy wyświetlił ostatnie pięć sekund przed zrzutem, Einar nawet nie drgnął. Zewnętrzne pokrywy komory bombowej otworzyły się automatycznie – a ładunek, pozornie martwy, opuścił się w przestrzeń pod nimi. Od tego momentu był zdany na siebie. Ciszę w kabinie przerywał tylko pulsacyjny dźwięk transmisji, który informował: wysyłam dane, nadal żyję.
Minęły trzydzieści dwie sekundy od momentu zrzutu. Na czarnym ekranie nad pulpitem Sauera ciągle pulsacyjnie falował zielony sygnał synchronizacji, oznaczający, że kapsuła funkcjonuje poprawnie. Przesyłała dane telemetryczne niemal w czasie rzeczywistym – wysokość, przeciążenia, stabilność lotu, rotację wokół osi. Każda linia miała znaczenie. Każdy impuls mówił: obserwuję.
I nagle – zgasła.
– Zerwane połączenie! – SS-Sturmscharführer Mehler oderwał oczy od oscyloskopu.
– Nie może być… – zaczął Einar, ale w tym momencie Sauer już działał. Jego palce zawisły nad przełącznikiem oznaczonym „Vernichtungscode”.
– To może być zakłócenie jonosferyczne. Sygnał się odbija – rzucił Mehler.
Sauer nie odpowiedział. Spojrzał na zegar. Minęło kolejne dziesięć sekund od ostatniego kontaktu. W ich procedurze oznaczało to potencjalne przechwycenie kapsuły lub awarię nadajnika. Ryzyko kompromitacji.
– Jeszcze chwila! – Mehler zbliżył się do pulpitu. – Jeśli wybuchnie teraz, nie pozyskamy danych końcowych.
– Nie chodzi o dane. Chodzi o to, by nic nie zostało – ton Sauera był ostateczny.
Palec powędrował do czerwonego przycisku. W ciszy kabiny słychać było tylko: puls – pustka – puls – pustka.
I nagle, w ostatniej sekundzie, ekran ponownie ożył. Dane wróciły – skompresowane, ale kompletne. Kapsuła nie została przechwycona. Fala z danymi poszybowała w bok, poza główny tor transmisji, z uwagi na chwilowe zwiększenie odchylenia bocznego spowodowanego gorętszym powietrzem przy powierzchni ziemi.
Po odesłaniu ostatniej porcji danych ładunek zdetonował implozyjnie. Kiedy kapsuła uderzyła w ziemię, nie powstał grzyb atomowy. Ale dla tych, którzy byli wystarczająco blisko – powietrze uderzyło ścianą ciśnienia, a ziemia zachwiała się niczym po uderzeniu meteorytu.
Makieta eksplodowała zgodnie z planem – ładunki konwencjonalne symulowały implozję sferyczną, a dziesiątki czujników przesyłały ostatnie dane zarejestrowane milisekundy przed zniszczeniem. Miejsce uderzenia przypominało czarną plamę, jakby niebo upuściło na ziemię rozżarzoną kulę żelaza.
W kabinie Me 264 Sauer spojrzał na pulsującą linię transmisji:
– Nie ma potrzeby próbować ponownie. To wystarczy. Jeśli zrobimy to z prawdziwym ładunkiem, miasta znikną i…
– Kontakt na trzeciej! Kurs przechwytujący! – głos w słuchawkach był zimny i spięty.
Strzelec ogonowy jako pierwszy zauważył błysk słońca odbitego w owiewkach myśliwców.
W tym samym momencie aktywował zdalne podkadłubowe działka kal. 20 mm „MG 213”, uruchamiając optyczny celownik Zeissa z prymitywnym wspomaganiem radarowym – „S-Gerät”. Na ekranie radaru pojawiły się trzy impulsy, zbliżające się w ich stronę z odległości kilku kilometrów.
– Echo niewielkie. Jednosilnikowce – rzucił Dornberger przez interkom.
Przekręcił pokrętło powiększenia w swoim stanowisku. Optyka Zeissa cicho kliknęła, a sylwetki przeciwnika złapały ostrość.
– Mustangi. P-51. Trzy sztuki. Idą szybko!
– Nie mają szans nas dogonić… ale nie możemy ryzykować – rzucił Einar i pchnął manetki gazu wszystkich czterech silników na pozycję „MW-50 Notleistung”.
– Moc awaryjna! – krzyknął do interkomu.
Silniki zawyły jednym głosem jak ranne zwierzę. Wskaźniki obrotów drgały w czerwonych strefach. Samolot wszedł w długi, płaski łuk na wysokości dziesięciu kilometrów, przyspieszając do maksimum. Ze stanowiska ogonowego poleciała seria z działek – niecelna, ale wystarczająca, by kupić trochę czasu.
Przez kilkanaście minut trwała cicha walka. Działka bombowca plunęły kilkoma seriami ostrzegawczymi. Myśliwce próbowały się wznieść, ale różnica pułapu i prędkość bombowca okazały się nie do przebicia. Wreszcie – punkty na radarze zaczęły się oddalać. Strzelec ogonowy odetchnął.
– Zawracają! – powiedział.
– Kontakt utracony – dodał po chwili.
W kabinie zaległa cisza, którą mącił jedynie jednostajny huk silników. Einar spojrzał przez ramię – i napotkał spojrzenie drugiego pilota, który bez słowa wskazał na wskaźniki paliwa. Wskaźnik lewego zbiornika skrzydłowego pulsował poniżej pięćdziesięciu procent. Wskaźnik prawego był bliski trzydziestu procent.
Einar popukał palcem w osłonę wskaźników i spojrzał ponownie na Rolfa.
– Damy radę.
Sauer, dotąd milczący, uniósł głowę znad pulpitu.
– Höllenstein, dostrój „H-14” do drugiej częstotliwości. Zgodnie z instrukcją kodową z punktu „Birkheim”.
Nawigator bez słowa przełączył pokrętła na czarnym module. Dwa kliknięcia, jeden impuls testowy. Na ekranie autopilota zapaliła się żółta kontrolka – system przejął sterowanie. Bombowiec położył się łagodnym łukiem na prawe skrzydło.
– Dokąd on nas prowadzi? – zapytał Einar.
Sauer nie oderwał wzroku od wyświetlacza.
– Kurs sto sześćdziesiąt stopni. Do Nowej Szwabii.
– A co z paliwem? – dodał drugi pilot.
– W połowie drogi przełączymy się na zbiornik w komorze bombowej. To powinno wystarczyć – skonkludował Sauer.
Z każdą minutą lotu na południe zmieniało się światło.
Słońce, które jeszcze niedawno padało ostrym kątem na skrzydła bombowca, teraz zdawało się stać nieruchomo na niebie, rozmyte w mlecznej poświacie. Niebo było jasne, ale niebieski horyzont zanikał – zastąpiony przez nieskończone połacie lodu i śniegu.
Pod nimi, jakby spod mgły, zaczęły wyłaniać się regularne struktury geometryczne: cienkie linie, proste kąty – zbyt precyzyjne, by były naturalne.
Sauer dostrzegł je pierwszy.
– Punkt orientacyjny Alfa potwierdzony. Zwrot na kurs sto osiemdziesiąt siedem – rzucił do nawigatora.
Autopilot, wciąż sprzężony z urządzeniem „H-14”, dostosował lot.
Samolot przeszedł w długi, spokojny ślizg.
Silniki Me 264 przeszły na jałowy ciąg. Cztery „Jumo 213” wciąż pomrukiwały, gdy maszyna wślizgiwała się w strefę pełnego zlodowacenia.
– Zasięg stacji „SS-Sendeknoten A-12” potwierdzony. Sygnał „H-14” stabilny.
Lodowaty wiatr uderzył o poszycie. Po lewej stronie, w oddali – ciemny cień na lodzie. Wyróżniał się linią prostą wśród krzywizn natury. Strefa lądowania.
Zamaskowany pas startowy, oświetlony teraz rzędem ukrytych reflektorów, rozpościerał się przed nimi – wyciosany w lodowej równinie, tuż przy podnóżu skalistego masywu. Hangary, półwtopione w ścianę lodowca, przypominały grobowce.
Autopilot zakończył prowadzenie – Einar przejął kontrolę ręczną.
– Widzę go. Skoryguj kurs na sto sześćdziesiąt cztery stopnie. Obniżenie o dwieście metrów.
– Kontrola ruchu, tu „Schwarzvogel Jeden”. Zbliżamy się od północy. Prośba o zgodę na lądowanie – wyrecytował Einar na paśmie radiowym podanym przez Sauera.
W słuchawkach zatrzeszczało:
– „Schwarzvogel Jeden”, udzielono zgody. Witamy.
Einar wyrównał lot i pchnął w dół dźwignię podwozia. Mechanizmy zaskrzypiały, pokrywy klap zadrżały, ale układ zareagował bezbłędnie. Trzy zespoły kół opadły i zaryglowały się z ciężkim stukiem.
– „Schwarzvogel Jeden” do bazy. Jesteśmy na podejściu. Proszę o wyznaczenie ścieżki.
– Tu „Nibelheim”, sektor 6A. Zezwolenie na lądowanie. Siła wiatru: 3, temperatura: minus 31. Jesteście w korytarzu, powodzenia – zaskrzeczało w słuchawkach.
Chwilę później maszyna dotknęła pasa.
Zatrzeszczały opony. Cały kadłub zakołysał się na nierównym lodowym podłożu. Hydraulika głównego podwozia pracowała jak w gorączce, próbując utrzymać stabilność. Hamulce pneumatyczne zadziałały z opóźnieniem. Z przodu podwozia wystrzeliła mgiełka – para techniczna z zaworów bezpieczeństwa.
Po zatrzymaniu samolotu zapadła cisza.
Zza hangaru ruszył gąsienicowy pojazd z zamkniętą kabiną, przypominający krzyżówkę ambulansu i bunkra. Zatrzymał się pięćdziesiąt metrów od maszyny.
Z wnętrza wysiadło trzech ludzi – wszyscy w białych kombinezonach bez dystynkcji, z twarzami zasłoniętymi goglami i maskami przeciwmrozowymi.
Szli wolno, w równym rytmie i w ciszy. Po chwili dołączył do nich oficer SS w czarnym, długim kożuchu – jedyny z widoczną rangą: SS-Obersturmbannführer.
Zatrzymał się pięć kroków od kokpitu i zdjął osłonę twarzy.
– Majorze Koestian! Czekaliśmy na was. Prawdziwy ładunek… też czeka.
Powoli przeniósł wzrok na kadłub bombowca.
– Wasza obecność została już zarejestrowana w centrali. Pojedziecie z nami. Samolot zostanie przejęty przez załogę techniczną bazy.
Einar skinął głową i bez słowa ruszył wraz z pozostałymi w stronę pojazdu.
Za ich plecami, wewnątrz hangaru, zaczęły się uruchamiać dźwigi. Padające światło z halogenów nie oświetlało niczego znajomego.
Tu kończyła się Rzesza – i zaczynało coś innego.
W powietrzu czuć było metaliczny chłód i napięcie, które nie miało nic wspólnego z pogodą. Dwóch wartowników w czarnych mundurach prowadziło majora Koestiana przez wyłożony grafitowymi płytami korytarz. Każdy krok odbijał się echem od łukowatych ścian. Nie było tu wilgoci ani zapachu ziemi – tylko sterylna pustka, przerywana co kilkanaście kroków sykiem zaworów, szumem wentylatorów lub dyskretnym migotaniem świetlnych paneli.
Automatyczne drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wewnątrz Einar zastał owalną salę konferencyjną, niemal całkowicie pozbawioną mebli poza jednym długim stołem z ciemnego metalu, kilkoma fotelami z wysokimi oparciami oraz dużą, projekcyjną mapą ścienną, która dopiero po chwili zaczęła świecić wewnętrznym światłem.
Przy stole czekało czterech mężczyzn. Nie byli zwykłą radą naukową. Każdy z nich był figurą na szachownicy tej wojny – nie tej z komunikatów Ministerstwa Propagandy Rzeszy, lecz tej cichej, prowadzonej pod lodem, w cieniu i milczeniu.
Einar zasalutował instynktownie. Najwyższy z nich odwzajemnił gest tylko spojrzeniem.
– Majorze Koestian. Tu nie obowiązują już protokoły Luftwaffe. Proszę pozwolić, że przedstawię obecnych:
– Kurt Diebner – niewysoki, z ostrym, ptasim nosem i siwymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu. Jego dłonie poruszały się nerwowo: przyciskały stalowe wieczko aktówki, poprawiały okulary, dotykały mankietu. Głos miał cichy, ale nie sposób było mu przerwać, gdy mówił. Był mózgiem niemieckiego programu atomowego.
– Profesor Walther Gerlach – ubrany nie w mundur, lecz w ciemnoszary garnitur z przypiętym złotym zegarkiem na łańcuszku. Spokojny, niemal filozoficzny. Twarz okrągła, zmęczona, ale w oczach tlił się ogień pasji. Jego dziedziną była fizyka pola, rezonans, wpływ grawitacji na materię. Eksperymentalny reaktor plazmowo-radiacyjny, o kodowym oznaczeniu „Glocke A-III/Thorkern”, który zasilał bazę, był równie mocno dziełem jego teorii, co i Diebnera.
– Viktor Schauberger – odstawał od reszty. Nie nosił munduru ani garnituru, lecz kombinezon roboczy z plamami oleju i popiołu. Włosy miał rozczochrane, czoło pokryte cienką warstwą potu. Był inżynierem, ale nie akademickim. Naturysta, wizjoner, człowiek, który twierdził, że przepływ rtęci może unosić statki wbrew sile grawitacji. Jego dzieckiem był system „Haunebu III” – stalowy dysk, który miał sięgnąć mezosfery.
– I ja, SS-Obergruppenführer Hans Kammler, odpowiedzialny za Projekt „Schwarzvogel” i jego kontynuację.
Kammler był postawnym mężczyzną przed pięćdziesiątką, o twarzy rzeźbionej jak z granitu. W jego oczach nie było gniewu ani entuzjazmu – tylko stalowa celowość. Mundur SS był czysty, czarny jak noc, zdobiony srebrnymi detalami, które nie błyszczały, lecz pochłaniały światło. Nie gestykulował. Każde jego słowo było rozkazem samym w sobie.
Włączył ścienny rzutnik. Pojawiły się linie zaopatrzeniowe wiodące przez Atlantyk.
– Od 1938 roku, przez program „Neuschwabenland”, zaczęliśmy osiedlać się tutaj. „Ubootwaffe” admirała Dönitza – najpierw „dojnymi krowami”, u-bootami zaopatrzeniowymi, a potem okrętami typu XXI – przerzucała rozmontowane linie produkcyjne, ludzi, dokumentację i urządzenia. Tutaj, pod lodem, działa nasz prawdziwy przemysł.
Na stole rozświetlił się model reaktora. Diebner zabrał głos spokojnym, chłodnym tonem:
– „Heisenberggerät A-III”, znany jako „Die Glocke”, to nie tylko reaktor. To źródło stabilnej energii wysokoenergetycznej. Zasila bazę, badania i to, co zaraz zobaczysz.
– Ładunek, który zrzuciłeś, to makieta. Ostateczna wersja broni jest gotowa. Nasz problem to nośnik – i pilot. Schauberger?
Inżynier skinął głową. Jego głos był szorstki, nienaukowy, jakby wyjęty z warsztatu, nie z sali obrad:
– „Haunebu III” to nasza ostatnia szansa. Napęd grawitacyjny, manewrowość na granicy fizyki, zdolność do suborbitalnego lotu. Ale jeszcze nikt go nie pilotował w warunkach bojowych. To prototyp, ale ukończony.
Einar poczuł, że wchodzi do innego świata. Wojna, jaką znał, kończyła się na froncie. Tutaj, pod lodami Antarktydy, trwała inna – milcząca, obsesyjna, apokaliptyczna.
Wtedy rozsunęły się drzwi. Do sali wszedł Harry Sauer, w czarnym, idealnie skrojonym mundurze, z dystynkcjami „Ahnenerbe” i błyszczącym krzyżem żelaznym z liśćmi dębu, mieczami i brylantami pod szyją. Twarz miał jak zwykle zamkniętą, jakby wyciętą z kamienia, ale oczy świeciły inteligencją i cyniczną swobodą. Nie czekał na zaproszenie. Podszedł do stołu i lekko skinął głową.
– Przepraszam za spóźnienie. Musiałem dopilnować, żeby nasz ptaszek szczęśliwie wylądował.
Spojrzał na Einara z cieniem uśmiechu.
– Major Koestian – dodał – wykonał misję próbną z perfekcją. W trudniejszych warunkach, niż przewidywaliśmy. Osobiście go rekomenduję jako pilota „aparatu”.
Spojrzał na Kammlera, potem na Schaubergera.
– I zgłaszam się jako drugi członek załogi.
Kammler zmrużył oczy. Spojrzał na Diebnera i Gerlacha, którzy nie zaprotestowali. W końcu skinął głową.
– Dobrze, Sauer. Ale pamiętajcie – to już nie jest walka z wrogiem. To wyścig z czasem. Nad Moskwą nie ma miejsca na najmniejszy błąd.
– Moskwą? – zapytał zdezorientowany Sauer.
Kammler zaciągnął się głęboko papierosem, po czym powoli odłożył go do popielniczki. Spojrzał na obu tak, jakby chciał ich przebić wzrokiem.
– Zmiana celu nie jest kwestią wyboru. To konieczność.
Wskazał dłonią na aktualizowaną mapę ścienną. Front wschodni nie był już linią, lecz raną – otwartą, pulsującą, pochłaniającą kolejne miasta. Czerwone strzałki rozlewały się wzdłuż Odry, zbliżały do Berlina.
– Jesienią jeszcze wierzyliśmy, że uderzenie w Nowy Jork może wymusić panikę, przetasowanie wśród aliantów. Ale to było przed Ardenami. Przed upadkiem Budapesztu. Przed tym, jak Armia Czerwona przekroczyła Wisłę i zaczęła dusić Wrocław. Dziś to już nie jest wojna o prestiż. To walka o przetrwanie.
Kammler przeszedł kilka kroków i zatrzymał się przy mapie, dotykając szpicą wskaźnika pulsującego punktu oznaczonego: „Moskau”.
– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. Jeśli zniknie stolica, rozpadnie się aparat dowodzenia. Uderzymy w serce – i odetniemy krew od frontu.
Spojrzał na Einara chłodno, bez patosu.
– Nie mamy zasobów na kolejne próby. Jeden lot. Jedna maszyna. Jeden cel. Nowy Jork już się nie liczy. Tam zostawiłbyś zgliszcza. Tu zmienisz bieg historii.
Zamilkł, a ciszę przerwał tylko cichy stuk mechanizmu mapy aktualizującej ruchy wojsk.
– Cel został zatwierdzony przez samego Führera. Moskwa, majorze.
Einar odetchnął. Powoli, głęboko. Wiedział, że ten rozdział wojny nie ma już nic wspólnego z frontem. To była gra o przyszłość – w cieniu lodu, atomu i rzeczy, które nie powinny istnieć.
Z pierwszymi godzinami dnia, gdy światło zaledwie sączyło się przez szczeliny w lodowym sklepieniu, hangar główny Nowej Szwabii obudził się do życia. Echo metalicznych uderzeń, komend rzucanych w niemieckim dialekcie i jęku hydrauliki wypełniło przestrzeń, gdy technicy rozpoczęli przygotowania do ostatniego aktu tej misji.
Einar Koestian przechadzał się po płycie startowej w kombinezonie ciśnieniowym, chłonąc niesamowitość urządzenia. Był świadom, że stoi przed największym osiągnięciem ludzkiego szaleństwa i geniuszu, które miało stać się narzędziem jego najważniejszego lotu. Przed nim, na hydraulicznych wspornikach, majestatycznie spoczywał „Haunebu III”. Dysk o średnicy niemal dwudziestu pięciu metrów, wykonany z metalo-ceramicznych stopów o nieznanym, połyskliwym odcieniu, zdawał się nie tyle czekać na lot, co sam decydować, kiedy unieść się w powietrze. Cisza była niemal ceremonialna, jakby sama konstrukcja przeczuwała ciężar misji, do której została stworzona.
„Haunebu III” wyposażony był w hybrydowy napęd implozyjno-grawitacyjny typu „Thule-Tachyonator”, zasilany przez reaktor „Die Glocke A-III/Thorkern”, którego komora wirującej rtęci chłodzona była płynnym berylem. Trzy główne turbiny grawitacyjne rozmieszczono symetrycznie wokół osi rotacyjnej. Kabina była szczelnie izolowana i wyposażona w systemy podtrzymywania życia, sprzężone z automatycznym zarządzaniem obiegiem atmosfery i temperatury.
W głębi hangaru mechanicy w białych kombinezonach przesuwali pancerny kontener na szynowym wózku. Otwarte pokrywy ujawniły wnętrze – „Siegvater”, bombę atomową typu implozyjnego, z pełnym systemem zasilania, zapłonu i transmisji telemetrycznej, oznaczoną kodem „A-VII-E”. Urządzenie miało masę prawie dwóch i pół tony, a jego opływowa, grafitowo-czarna, matowa powierzchnia pochłaniała światło. Przypominała brutalne połączenie kunsztu i grozy: korpus długości niemal trzech metrów, o walcowatym kształcie z łagodnie zaokrąglonymi końcami, spoczywał spokojnie na szynach prowadzących. Po bokach widniały wloty wentylacyjne osłonięte ceramiczną siatką – chłodzenie aktywne, chroniące wrażliwą elektronikę oraz komorę zapalnika. Szkło pancerne osłaniało panele telemetryczne, teraz już sprzężone z interfejsem „Haunebu III”.
Zespół techniczny operował w milczeniu. Ładunek został zamontowany w centralnym gnieździe pod pierścieniem wirującym pojazdu, zabezpieczony trzema niezależnymi blokadami elektromagnetycznymi. System zapłonowy był w pełni zautomatyzowany, oparty na danych dostarczonych przez załogę Me 264. Gdy zaskoczył pierwszy pierścień, posłano kod „Zünderbereit” – gotowość inicjalizacji. Potem aktywowano blokadę „Vernichtungscode” – na wypadek konieczności zdalnego samozniszczenia. Całość została zabezpieczona przez SS-Obersturmbannführera Sauera, który osobiście nadzorował procedurę instalacji. Mechaniczny klik zamknięcia ostatniego pierścienia wybrzmiał jak koniec rozmowy. Potem zapadła cisza tak głęboka, że słyszalny był szum generatorów reaktora „Die Glocke” z niższego poziomu.
Trasa przewidywała wzniesienie się do pułapu mezosferycznego (prawie osiemdziesiąt km) i skok suborbitalny z trajektorią na Moskwę. Prędkość ponad Mach 5, z planowanym zrzutem ładunku z wysokości trzydziestu pięciu kilometrów. System nawigacji opierał się na uruchomionym ponownie module „H-14”, który odbierał sygnały z jonosfery, nadawane ze stacji „Nibelheim”.
W kabinie pilotów panował półmrok. Einar siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Obok niego Harry Sauer dopinał ostatnie mocowania uprzęży antyprzeciążeniowej. Obaj mieli na sobie szczelne, ciemne kombinezony ciśnieniowe z tytanowymi okuciami wokół karku i mostka. W razie ich braku i dehermetyzacji – wyrok byłby natychmiastowy.
– Gotowy? – spytał cicho Sauer, nie patrząc na Einara.
– Na nic już nie czekamy – odpowiedział, otwierając oczy.
Centralny ekran nawigacyjny już pulsował sygnałem „H-14” – z zakodowanym naprowadzaniem mezosferycznym. Komputer pokładowy „Lorenz K-35” wyświetlał linię kursu: „Nowa Szwabia → Pacyfik → Syberia → Moskwa”. Za nimi zamknęła się z sykiem ciśnieniowa przegroda. Mechanicy opuścili pokład.
„Haunebu” był gotów.
Zgrzyt stalowych zamków odbił się echem od pokrytych lodem ścian hangaru. Silniki hydrauliczne zawyły głucho, a potężne wrota kompleksu „Nibelheim” rozsunęły się powoli, odsłaniając smaganą wichrem płytę startową. Wraz z otwarciem hangaru chłód Antarktydy skroplił się na zewnętrznych powierzchniach kabiny – para osiadła na rozgrzanych panelach i zamarzła w postaci lodowej koronki, podczas gdy wnętrze statku trwało w ciszy i sterylnym cieple sztucznego klimatu.
– Centrala do „Schwarzvogla”. Zgoda na start. Powodzenia.
Głos z głośnika był suchy i rzeczowy, ale w osobnym kanale odezwał się ktoś inny – mniej formalnie:
– Niech bogowie czasu was prowadzą. – rozległ się głos Kammlera. – Powrót nie jest wymagany. Dowód – tak.
Einar spojrzał na Sauera, siedzącego po jego prawej stronie. Obaj w uszczelnionych kombinezonach ciśnieniowych, przypięci uprzężami do foteli – jakby szykowali się do lotu międzyplanetarnego. Na ramieniu Sauera błyszczał czarny herb „Sonderstab Kammler”.
– Uruchamiam reaktor główny. Stabilizacja pola… – zameldował Einar.
W kokpicie zapaliła się zielona kontrolka.
– Potwierdzam. Wszystkie układy gotowe. – odparł Sauer.
Powietrze wokół kadłuba zadrżało. „Haunebu III” nie grzmiał jak konwencjonalne samoloty, nie dymił, nie wyrzucał płomieni. Unosił się cicho, niemal dostojnie, jakby z własnej woli ignorował ciężar ziemskiej grawitacji.
– Wznoszenie… dwa kilometry… pięć…
Einar mówił spokojnie, bez cienia emocji. Cała kabina otulona była miękkim, bladym światłem. Systemy działały bez zarzutu. Wirująca rtęć w rdzeniu reaktora wchodziła na pełne obroty, chłodzona berylową spiralą.
– Pięćdziesiąt kilometrów… sześćdziesiąt…
– Systemy stabilne. Prędkość przelotowa – osiągnięta. Mach 5. – rzucił Sauer z cieniem dumy.
Za iluminatorami ciągnęła się zakrzywiona linia horyzontu. Srebrne pasmo atmosfery stykało się z granatem stratosfery. „Haunebu III” przelatywał ponad cieniem Pacyfiku.
W środku było niemal cicho. Sterowanie nie wymagało ruchów drążków – dłonie Einara przesuwały się po podświetlanym panelu dotykowym, jakby prowadził bardziej myślą niż przyrządami.
– Wchodzimy nad ląd – zameldował Sauer.
Nagle z głębi komory napędu pod nimi dobiegł głośny trzask.
– Co to było? – spytał Einar, prostując się w fotelu.
– System filtracyjny zawodzi! Dostarczanie tlenu do skafandrów niestabilne! – zawołał Sauer, gwałtownie odrywając wzrok od wskaźników.
Na panelu kontrolnym pulsowały czerwone diody ostrzegawcze. Ciśnienie w przewodach zasilających skafandry skakało nierównomiernie – raz zbyt wysokie, raz niemal zerowe.
– Przełączam na rezerwowe zasilanie! – odparł Einar, przesuwając dźwignię zasilania awaryjnego z butli.
Z sykiem sprężonego gazu system wstrzyknął porcję czystego tlenu do głównego kolektora dystrybucji. Przez chwilę oba wskaźniki ustabilizowały się… po czym znów zaczęły opadać.
Nagle kabiną wstrząsnął gwałtowny impuls – nie fizyczny wstrząs, lecz coś głębszego, jakby sama przestrzeń wewnątrz statku zapadła się na ułamek sekundy, zagęszczając powietrze do ciężaru ołowiu.
– Coś się dzieje z izolacją rotora! – krzyknął Sauer. – Pole grawitacyjne sprzęga się z elektromagnetyczną siatką obiegu! Mamy interferencję!
Na przednich ekranach pokładowych pojawił się rozmazany wzór – ni to błysk, ni to fala zakłóceń, która zniekształciła obraz horyzontu.
– Pole ochronne destabilizuje się! – meldował z trudem Sauer, który zaczął oddychać ciężko, jakby sam skafander go dusił.
– Tracimy chłodzenie rdzenia. Zaczyna się przegrzewać! – dodał Einar, próbując zapanować nad ręcznym sterowaniem.
Zawory regulacyjne zaczęły drgać, a obudowy lśniących przewodów chłodzenia pokryły się cienką warstwą szronu. Filtry atmosferyczne zapchały się lodem. Wskaźniki temperatury w skafandrach skoczyły powyżej wartości krytycznych.
– Układ podtrzymywania życia… nie działa… – wyszeptał Sauer, osuwając się półprzytomny w fotelu.
Zgasły trzy wskaźniki, a czwarty – od chłodzenia rtęci w głównej komorze toroidalnej – nagle się rozżarzył.
Drżenie przeszło w szarpnięcie. Potem drugie. Trajektoria zaczęła pływać. System „H-14” tracił synchronizację z autopilotem.
A potem… zaczęli spadać.
Awaria rozpoczęła się nad północnym łukiem Gór Ałdańskich, na wysokości miasta Ałdan. Z mezosferycznej wysokości osiemdziesięciu kilometrów maszyna zaczęła niekontrolowany lot ku powierzchni, pchana wypadkową sił grawitacji i chaosem rozrywanych pól magnetycznych. Wewnątrz statku pękało oświetlenie, wysiadały zabezpieczenia, a kadłub rezonował pod wpływem gwałtownych różnic ciśnień.
– Systemy awaryjne… nie reagują – wyszeptał Sauer, przyciskając drżącą ręką zawór przy skafandrze.
– Promieniowanie rośnie – dodał po chwili, patrząc na wskaźnik, którego skala kończyła się zbyt wcześnie.
Einar trzymał się bocznej ramy kabiny. Czuł, jak metal trzeszczy, jakby wszystko wokół zaczęło się miękko zapadać. Temperatura gwałtownie rosła, a potem znów spadała. Nic nie działało już zgodnie z logiką.
Krew zaczęła mu dzwonić w uszach.
Chwilę później Sauer stracił przytomność. Einar zdołał jeszcze raz spojrzeć na główny ekran systemu nawigacyjnego, gdzie przez kilka sekund tlił się sygnał lokalizacyjny – Tunguska. W ostatnich chwilach kontroli trajektorii lotu wskaźniki czasowe „H-14” przestały pobierać współczesne dane. Sygnały synchronizacji odbijały się od jonosfery… i wracały z opóźnieniem o dekady.
W ostatnim impulsie świadomości zrozumiał, że nie było już nic do ocalenia. Reaktor przeciążył się. Wirująca rtęć przekroczyła próg stabilności.
A potem, gdy maszyna przebiła górne warstwy troposfery i zbliżyła się do syberyjskiej tajgi, stało się coś, czego nie doświadczył jeszcze żaden człowiek.
W ułamku sekundy „Haunebu III” eksplodował – nie jak konwencjonalna bomba, ale jak zderzenie dwóch światów. Anomalia świetlna rozerwała niebo. Fala uderzeniowa ogarnęła setki kilometrów kwadratowych, łamiąc drzewa jak zapałki i unosząc pył w górę na wysokość stratosfery.
Tunguska zapłonęła.
Einar Koestian… nie umarł od razu.
Gdy maszyna, rozrywana przez własne pole grawitacyjne, wirowała w spirali ku ziemi, a metalowe wnętrze kabiny zamieniało się w piekło roztapiającego się rdzenia, jego ciało zgasło – ale świadomość… nie.
Przez ułamki sekund, które rozciągnęły się w wieczność, Einar unosił się ponad sobą. Widział siebie pochylonego nad kontrolkami, słyszał urwane westchnienie Sauera i brzęczące ostrzeżenia gasnących systemów. A potem – cisza. Głęboka jak dno oceanu.
Nie było już bólu, ani ciężaru. Tylko jasność – nie ta z eksplozji, lecz czegoś większego i nie do końca obcego.
Jego świadomość, wyszarpnięta z ciała, widziała świat w skali, jakiej nigdy wcześniej nie pojmował: krzywiznę Ziemi, zorzę rozdzieraną przez smugę ognia, wzburzone chmury, które zamarły w niemym oczekiwaniu.
Zobaczył też fragment przyszłości. Wojen niepotrzebnych. Miejsca, gdzie broń zrodzona w umyśle Gerlacha czy Diebnera znów miała urosnąć do rangi bóstwa. Zobaczył ludzi – wielu ludzi – patrzących w niebo z tą samą naiwnością, z jaką on kiedyś podniósł wzrok do „Haunebu III”.
To już było… i znów będzie.
Ostatnim wysiłkiem jaźni zarejestrował jeszcze obecność piasków pustyni pod sobą.
Wtedy wszystko zgasło.
Czerwiec 1908. Rzeka Podkamienna Tunguska.
Choć słońce jeszcze nie wzeszło, niebo nad syberyjską tajgą zdawało się tlić dziwnym, nienaturalnym światłem. Starszy Evenk, Nokolaj Czunat, wychylił się z namiotu, marszcząc brwi pod naporem blasku, który nie powinien istnieć. Cisza była absolutna. Żadnych ptaków. Żadnego wiatru. Tylko ziemia… jakby wstrzymała oddech.
A potem niebo rozdarło się w błysku światła.
Grzmot – nie jak burza, lecz jak rozdzieranie skał przez bogów – przetoczył się po horyzoncie. Oślepiający błysk przeciął firmament niczym oko otwarte ku innemu światu. Wysoko przelatywał ogień – nie ogień, lecz błękitna linia rzeczywistości, przeciągnięta jakby ktoś usiłował poprawić błąd w tkaninie wszechświata.
Sekundę później… niebo spadło na ziemię.
Fala uderzeniowa zwaliła ludzi z nóg, zerwała namioty, zmiażdżyła pnie drzew jak trzciny. Zwierzęta ryczały. Obłok w kształcie grzyba rósł, rozprzestrzeniając żar i ciszę – nie zwykłą ciszę, lecz taką, która zdawała się pochodzić z miejsca, gdzie dźwięk już nie istnieje.
Potem noc wróciła. Ale inna.
Jeszcze przez wiele dni nad tajgą unosiła się łuna. Wodę można było pić, lecz smakowała jak popiół. Zwierzęta omijały wypalony krąg, nawet ptaki nie przelatywały ponad. Coś tam było – coś, co nie miało prawa istnieć… w tym czasie.
Wieści rozchodziły się szeptem. Jedni mówili o gniewie niebios, drudzy – o słońcu, które spadło. Ale nikt nie wiedział, co naprawdę się wydarzyło.
Historia nie znała Einara Koestiana.
Ale znała świt 30 czerwca 1908 roku, gdy w syberyjskiej tajdze – niczym wyrwa w samej strukturze czasu – nastąpił wybuch, którego nikt nie potrafił wytłumaczyć.
Witaj. :)
Dziękuję za zaproszenie oraz otagowanie. :)
Chylę czoła przed takimi drobiazgowymi szczegółami co do strony techniczno-wojskowej. :)
Niemieckich zapisów nie sprawdzam, bo języka nie znam, przepraszam. :)
Jeśli chodzi o kwestie językowe, mam następujące wątpliwości oraz sugestie, pojawiające się podczas czytania (zawsze – tylko do przemyślenia):
Po 150 kilometrach, które pokonali w niecałe 18 minut, dotarli w rejon akcji – skrzyżowania ważnych dróg i linii kolejowych Lwów–Tarnopol–Czortków. – zastanawia mnie, czy nie lepiej by brzmiało: skrzyżowanie (= rejon akcji), ale pewności nie mam, decyzja zawsze należy do Autora, lecz warto to przemyśleć
Ogólnie jest przyjęte, aby zapisywać liczebniki słownie, lecz tu w nazwach technicznych jest ich tak wiele, że – jak przypuszczam – raczej owa zasada tego nie dotyczy (?)
12-cylindrowy motor Dory o mocy bagatela 2240 KM ryczał w niebogłosy, ciągnąc w górę prawie pięć ton stali, aluminium, paliwa i amunicji, nic sobie z tego nie robiąc, jakby to była lekka awionetka. – razem?; nie mam pewności, czy skrótu: KM (czy to „konie mechaniczne”?) nie zapisać słownie (?)
W niecałe 90 sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. – końcówka zdania lekko mi zgrzyta, ale może w kręgach wojskowych się tak mówi (?)
Idealnie. - pomyślał. – zapis myśli jest zły, trzeba go poprawić, ale nie mogę teraz znaleźć linku, sory, postaram się go odszukać i Ci tu wkleić, edit, już mam z HP:
https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/#zapis_mysli
Doskonałe wyważenie… – mruknął pod nosem. – zapis wypowiedzi też raczej nie powinien być kursywą
Sięgnął do gałek radia, ustawił je na właściwej częstotliwości wieży kontroli lotów w Skniłowie i (albo tu też przecinek, albo kolejny usunąć?) po wymianie uprzejmości z obsługą, skontrolował prędkość maszyny.
– Wieża (przecinek?) tu Czerwona 1, zgłaszam problem. – tu już raczej cyfrę trzeba słownie
– Czerwona 1, słyszę cię – rozbrzmiało w słuchawkach. – Spróbuj wykonać krąg wokół lotniska i przeleć na wysokości 50 metrów koło wieży. – te liczby podobnie (i dalej w dialogach też)
Kończąc tą myśl, uruchomił radio: – gramatyczny – „ta” w Bierniku brzmi: „TĘ”
Maszyna sunęła się po ziemi półokrakiem, siekąc trawę jak kosa w żniwa. – tu nie wiem, co chciałeś napisać – albo: „osunęła się”, albo „sunęła”?
Sauer spoglądał na niego lodowato jeszcze przez kilka sekund, po czym odwrócił się i ruszył wgłąb kompleksu. – ort. – osobno?
Zastąpiono ją nowym typem oszklenia: „Aegis-Kristall V4”, opracowanym w Rechlinie we współpracy z zakładami optycznymi Zeiss i sekcją RLM ds. lotów wysokościowych. – ten i inne skróty – słownie
– Einar, obudź się – szturchnął dowódcę Rolf – ostatnia prosta. – tu też niepoprawny zapis, czyli wszystkie dialogi jeszcze sobie dokładnie posprawdzaj (np. wymienianie polityków w bazie pod lodem – gdzie mowa, a gdzie didaskalia).
Po chwili dołączył do nich oficer SS w czarnym, długim kożuchu(brak spacji?) – jedyny z widoczną rangą: SS-Obersturmbannführer.
– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. – jak rozumiem, to tylko symboliczne, tak? – bo wodzowie radzieccy byli wtedy na frontach
Einar odetchnął. Powoli, głęboko. Wiedział, że ten rozdział wojny nie ma już nic wspólnego z frontem. To była gra o przyszłość – w cieniu lodu, atomu i rzeczy, które nie powinny istnieć. – czemu ta część kursywą?
Zastanawia mnie tytuł – większość wydarzeń m miejsce w 1945 roku.
Awaria rozpoczęła się nad północnym łukiem gór Ałdańskich, na wysokości miasta Ałdan. – nie znalazłam w necie takich gór, ale czy oba człony nazwy nie powinny być wielkimi literami?
Tunguska zapłonęła. – czy to całe zdanie?
Ciekawe zakończenie wybuchem asteroidy w 1908 roku. :)
Świetna opowieść akcji, trzymający do końca w napięciu dramat wojenny sf. :)
Fachowych nazw mnóstwo i, przyznam, ja się w nich często gubiłam, bo znawcą nie jestem. :)
Pozdrawiam serdecznie, zaryzykuję podwójny klik, aby Ktoś bardziej doświadczony ode mnie przeczytał i zadecydował, powodzenia. :)
Pecunia non olet
No i poszło wczoraj (a właściwie już dzisiaj, bo dobrze po północy) w kosmos,
tak to bywa w Necie – pójdzie bokiem i nie znajdziesz. Ale co się odwlecze, to…
nie znalazłam w necie takich gór,
Voilà:
Oczywiście duże G…
Zamienił bym jeszcze słówko radzieckie (żaden Niemiec by tak się nie wyraził
ani nie pomyślał) na sovieckie lub rosyjskie.
Ciekawy pomysł na katastrofę tunguską. Chwilami niemiecka () wręcz precyzja
w opisywaniu szczegółów technicznych i procedur trochę nuży, ale warto było
dotrwać do końca. Jak piszą niektórzy na portalu: misię…
Pozdrawiam.
Dum spiro spero. Albo coś koło tego...
Fascynator – dzięki za recenzję. Radzieckie zamieniłem na “Iwana” i czerwone gwiazdy, będzie bardziej klimatycznie. Co do procedur, to starałem się maksymalnie odchudzić… ale lata nawyków wzięły górę
bruce – bardzo dziękuję za dogłębną analizę. Błędy poprawione, mam nadzieję, że nic nie pominąłem (bo trochę tego było). Poza:
W niecałe 90 sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. – końcówka zdania lekko mi zgrzyta, ale może w kręgach wojskowych się tak mówi (?)
Dokładnie tak. Terminologia lotnicza.
– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. – jak rozumiem, to tylko symboliczne, tak? – bo wodzowie radzieccy byli wtedy na frontach
Członkowie Politbiura i Sztab Generalny cały czas rezydowali w Moskwie. Dowódcy liniowi najwyższego szczebla, jak chociażby dowódcy frontów (Żukow, Koniew, Rokossowski, Tołbuchin …) byli wzywani na cotygodniowe odprawy do stolicy, o czym wiedziała Abwehra i SD – stąd taki opis.
Zastanawia mnie tytuł – większość wydarzeń m miejsce w 1945 roku.
Przygodę rozpoczynamy w 1944 roku (nie retrospekcją), stąd taki wybór.
Tunguska zapłonęła. – czy to całe zdanie?
Tak. Wyodrębniłem je dla podkreślenia wagi zdarzenia.
Bardzo się cieszę, że akcja wciągnęła. . Tym samym biorę się za następne
Wspaniale, ja równie dziękuję; wszystko oczywiście jasne, każda moja uwaga to tylko wątpliwość do rozważenia przez Autora. :)
Życzę Piórka i pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet