Gdy w końcu wróciłem z miasta do bloku, zacząłem powoli żałować, że zarwałem noc na pracę. Co prawda dzięki temu zespołowy projekt dopniemy już w tym tygodniu, ale cała noc spędzona przed Excelem dała mi się we znaki. Oprócz oczywistego wyczerpania wyczerpania, plan dnia mi się rozjechał; była czternasta, a ja dopiero wróciłem z zakupów.
Dotarłem na swoje piętro i postawiłem dwie przepełnione produktami siatki na zimnym betonie. Mogłem mówić o szczęściu: ucho jednej z nich niemal całkiem się już urwało i mało brakowało, a tygodniowe zapasy stoczyłyby się po schodach, a może nawet spadły w otchłań między nimi. Zacząłem szukać klucza i gdy już miałem otwierać drzwi wejściowe, poczułem na sobie czyjś wzrok. Gdzieś czytałem, że ludzki mózg potrafi wykryć, gdy jest obserwowany i ta sytuacja była tego przykładem. Odwróciłem się więc i zobaczyłem, że na schodach zmierzających na drugie piętro stoi moja sąsiadka z góry, pani Łużycka. Stoi i wpatruje się we mnie dziwnym wzrokiem.
Coś było nie tak, poczułem to od razu. Katarzyna Łużycka była kobietą dynamiczną, otwartą i wesołą; jej obecność trudno było zignorować, a jeszcze trudniej było nie ulec jej pozytywnemu nastawieniu do życia. Tymczasem stała teraz na schodach jakaś blada, chora jakby, gapiąc się na mnie, a w spojrzeniu tym dostrzegłem dziwną obawę i coś na kształt niedowierzania. Jej uśmiech, zwykle przyklejony do atrakcyjnej twarzy, gdzieś się zapodział.
Coś było nie tak.
– Dzień dobry – powiedziałem w końcu, bo nerwowa cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. – Czy coś się stało?
Nie odpowiedziała od razu, co zmartwiło mnie jeszcze bardziej. Pomyślałem, że może ma jakiś wstydliwy problem albo chce powiedzieć mi coś wyjątkowo przykrego. Co takiego i dlaczego akurat mnie? Nie miałem pojęcia. W końcu maska dziwnego wycofania zniknęła i pani Łużycka odpowiedziała, jednak niepewnym głosem.
– Dzień dobry… – Chciała chyba powiedzieć coś więcej, ale zawahała się. Zeszła z kilku dzielących nas stopni i stanęła obok mnie. W jej spojrzeniu zdecydowanie było coś niecodziennego. – Panie Michniewicz…
– Tak?
– Ja… Proszę nie mieć mi tego za złe… – powiedziała cicho, unikając mojego wzroku za wszelką cenę.
Odwróciłem się całym ciałem od drzwi i schowałem klucze. Na twarz, nie wiem czemu, wypłynął mi głupawy uśmiech. Cóż, chyba ciężko winić kawalera za nagłą sympatię wobec zawstydzonej kobiety.
– Nie mieć za złe? – zapytałem. – Ale czego?
– P-proszę nie udawać, naprawdę nie trzeba! – zawołała nagle z niepotrzebną egzaltacją. – To absolutnie nie jest pana wina! Ja tylko proszę, żeby pan zrozumiał…
– A-ale co takiego, pani Łużycka? Stało się coś? – Poczułem się już zupełnie zbity z tropu.
Czułem się, jakbyśmy rozmawiali w dwóch językach. Kasia Łużycka mówiła o czymś, o czym najwyraźniej w życiu nie słyszałem. A o czym według niej powinienem mieć jak najlepsze pojęcie. Sprawa zaczynała być coraz bardziej nietypowa, tym bardziej, że moja rozmówczyni najwidoczniej nie chciała sprecyzować swojego problemu. Spróbowałem więc jeszcze raz.
– Nie moja wina? – powtórzyłem bezmyślnie.
– T-tak! To oczywiste, że nie jest pan… winien tej sytuacji. To poniekąd naturalne… – jąkała się, błądząc wzrokiem.
Zauważyłem, że lekko się zarumieniła. Czerwone policzki jeszcze bardziej podbijały jej naturalną urodę. Urodę, której zazdrościła Łużyckiej każda obiektywnie patrząca na rzeczywistość mieszkanka naszego bloku. No, może z kilkoma równie atrakcyjnymi wyjątkami. Nie ma jednak wątpliwości, że ta okrągła buzia, lśniące włosy, długie nogi i wąska talia były tematem rozmów na wielu osiedlowych ławeczkach: zarówno wśród dorastających chłopców, jak i przejrzałych dziadów. Gdyby nie mąż i dziecko, Łużycka nie mogłaby odgonić się od adoratorów. Stąd też i ja nie czułem się zbyt komfortowo, choć dziwnie przyjemnie, gdy tak rzucała mi ukradkowe spojrzenia, cała rumiana, kręciła się jak uczeń na ostatniej lekcji i nie mogła się wysłowić. O co jej, jak rany, chodziło?
– Co takiego jest naturalne, pani Łużycka? Niech pani mówi jaśniej. Czy ja zrobiłem coś niewłaściwego? – zapytałem lekko zmartwiony, ale coraz bardziej zaciekawiony.
– Ach, nie! Ja… Jest pan bardzo dobrym człowiekiem, panie Michniewicz, ale naprawdę nie mogę… – motała się coraz bardziej Kasia Łużycka.
Z opresji wyrwała ją jedna z moich siatek z zakupami, stojących niebezpiecznie blisko schodów. Przepełniona torba w końcu nie wytrzymała i wypuściła ze swoich trzewi balansujący dotąd na krawędzi słoik majonezu. Ten stoczył się po nierówności materiału i hałasując okropnie, ruszył w trasę schodami w dół, roztrzaskując się już na trzecim stopniu. Jajeczna masa i kawałki szkła rozprysły się na betonie, czyniąc okrutny bałagan. Nasza uwaga w pełni skupiła się na tym wydarzeniu.
– Nosz kurw… – prychnąłem niezadowolony.
Kasia tymczasem czym prędzej rzuciła się do ucieczki na swoje piętro, a ja mogłem co najwyżej podziwiać, jak zgrabne nogi znikają z mojej linii wzroku.
– Pani Kasiu, proszę poczekać! – zawołałem jeszcze, ale na próżno.
O tu chodzi? – zastanawiałem się, wchodząc do mieszkania. Upewniłem się, że zakupy są bezpieczne w przedpokoju i biorąc zmiotkę z szufelką, zabrałem się do niezbyt efektywnego czyszczenia stopnia z pozostałości majonezu. Lepka masa zostawiła na betonie film, który usunąć mogłem tylko zmywając całość mopem. Nie chciałem zostawiać tego dla biednej pani Gabrysi, która tydzień w tydzień czyściła wszystkie klatki w bloku. Ostatecznie w takich sprawach, jak powiedziała przed chwilą pani Łużycka, jestem bardzo dobrym człowiekiem. Rany, o co jej chodziło?
Zmywając resztki jajecznego homogenatu, usłyszałem, że drzwi do klatki się otwierają i ktoś wchodzi po schodach, lekko sapiąc. Z chodu, oddechu i skądinąd wulgarnego mamrotania niosącego się echem ku górze, wywnioskowałem, że był to nie kto inny jak mój sąsiad z naprzeciwka.
– Świeżo myte, przejścia nie ma! – zawołałem, gdy tylko znalazł się na półpiętrze.
– Co ty, Pawełku? Dorabiasz sobie w spółdzielni? – zaśmiał się Hubert Ustrzycki, kręcąc siwą brodą, której ostatnio chyba pozwalał bardziej rosnąć.
– Nieszczęście się stało, majonez popełnił samobójstwo – westchnąłem, wskazując na jeszcze widoczny tłusty ślad.
– Ha! Dobrze, że nie co lepszego! Ale i tak szkoda. Tylko po co ci majonez, jak już po świętach?
– Jak to: po co? Do zjedzenia – wyjaśniłem. – Na kanapkę albo do frytek.
– Ech, młodość. Jakbym ja majonezu zjadł w taki piękny wtoreczek jak dziś to bym leżał do góry brzuchem do jutra! – zaśmiał się. – No dobrze, daj mi przejść, panie dozorco.
Zrobił wykrok i przeszedł nad mytym przeze mnie stopniem. Myślałem, że pójdzie do siebie, ale on odwrócił się i zagadnął mnie z podstępnym uśmiechem.
– Dobrze wyglądasz. W ogóle po tobie nie widać.
– Hę? Czego nie widać? – zapytałem, zupełnie zbity z tropu.
– No, czego? – zaśmiał się Ustrzycki, rzucając mi chytre spojrzenie. – Przecież rano butelkę mi całą opróżniłeś! A teraz jak młody bóg! To jest zawodnik!
– Jaką butelkę? Nie rozumiem…
– Nie pamiętasz? Nie dziwię się! Ja bym po pół litra gruszkowej też nie pamiętał, ha ha!
– Bimber? Proszę nie żartować, ja dopiero co wstałem i w sklepie byłem – powiedziałem, nic już nie rozumiejąc. Popijawy u Ustrzyckiego owszem, zdarzały mi się, ale na pewno nie dzisiejszego ranka, podczas którego intensywnie odsypiałem ostatnią noc.
– A, to dlatego! Drzemka regeneracyjna! – Pokiwał głową Ustrzycki. – Masz metody, Pawełku, niech cię licho!
Już miał wchodzić do siebie, kiedy stwierdziłem, że coś mi tu nie gra. Druga spotkana tego dnia osoba mówi mi o czymś, o czym zupełnie nic nie wiem. Ustrzycki powinien być bardziej skory do wyjaśnień niż Łużycka. O ile dobrze to rozegram.
– Panie Hubercie! – zawołałem i poczekałem, aż się odwrócił. Przybrałem głupawy wyraz twarzy. – Faktycznie ni w ząb nie pamiętam, co się zadziało. Niech mnie pan oświeci.
– Ano, co? Trochę żeś zaszalał, Pawełku – zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, zbliżając się do mnie. – Przyszedłeś do mnie cały roztrzęsiony.
– N-naprawdę?
– A nie? Co cię podkusiło, żeby Kaśce miłość wyznawać, chłopaku?! – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Przecież ona nie odejdzie od Grześka!
Słowa Ustrzyckiego zadziałały na mnie jak uderzenie obuchem. Brutalnie dostały mi się gdzieś pod czaszkę, nie mogąc być w pełni przetworzonymi przez oszołomiony mózg. Powoli jednak wszystko zaczynało układać mi się w głowie.
– Naprawdę zrobiłem coś takiego?
– Tak mi powiedziałeś… – westchnął Ustrzycki. – Poszedłeś do niej pono z winem czy z czymś tam, wyznałeś uczucie i naobiecywałeś śliwek na sośnie, a jak dziewucha ci powiedziała prawdę, że ma męża i dziecko, to że niby „serce ci złamała”. Potem przyszedłeś do mnie i kazałeś sobie nalać. Jasna cholera, Pawełku. Po co ci to było?
Poczułem, że mi słabo. Nie mogłem oddychać, miałem coś w gardle. Głowa ważyła tonę i chciała rozpaść się na kawałki. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Wobec tego nie powiedziałem nic, tylko czym prędzej rzuciłem się do drzwi swojego mieszkania, wymamrotawszy najpierw Ustrzyckiemu słabe „dziękuję” i skryłem się wewnątrz domu. Oparty o drzwi, łapałem dech jak świeżo złowiona ryba. Zerknąłem przez judasza, ale Ustrzycki już wchodził do siebie. Byłem bezpieczny.
– O co tu chodzi? – wyszeptałem, zakrywając usta dłonią. – Że niby ja wyznałem jej miłość?
Przeszedłem do salonu i usiadłem na kanapie, próbując zebrać myśli. Fakty były następujące: tej nocy pracowałem prawie do piątej rano, po czym poszedłem spać. Wstałem około dziesiątej, zjadłem śniadanie i poszedłem na zakupy. Potem wróciłem i miała miejsce cała ta absurdalna sytuacja z Łużycką i Ustrzyckim.
Tymczasem według tej dwójki najwidoczniej swój poranek spędziłem zgoła inaczej. Nie dość, że przeżyłem miłosny zawód, to w dodatku upodliłem się niemożebnie gruszkówką Ustrzyckiego. Nie wiedziałem, o co tu chodzi, ale jednego byłem pewien. Obie wersje nie mogą być prawdziwe.
– Ale dlaczego ta dwójka miałaby mnie oszukiwać? Ustrzycki to jeszcze, stary kawalarz. Ale Łużycka? – zapytałem ścian w salonie.
Sprawdziłem datę w telefonie, ale prima aprilis już był i to ponad dwa miesiące temu. Innych „zabaw”, mających na celu oszukiwanie ludzi, nie znałem. Do moich urodzin było daleko, a nawet jeśli byłyby dzisiaj i sąsiedzi szykowaliby mi imprezę niespodziankę, nie mogłem za nic połączyć tego z tą przedziwną historią. Czy to możliwe, żeby Łużycka tak dobrze udawała? Jej zakłopotanie było przecież zupełnie realistyczne. Idealnie pasowało do niej samej w tej sytuacji. Raczej nie grała. A jeśli tak, to cholernie dobrze. Tylko znowu: po co? Ustrzycki jak najbardziej mógł to zrobić z czystej frajdy czerpanej z mojej naiwności. Ale ona? Ta sympatyczna sąsiadka i ułożona pani domu? Głupie żarty zupełnie mi do niej nie pasowały.
Chyba z piętnaście minut siedziałem na kanapie, głowiąc się nad wszelkimi logicznymi rozwiązaniami tej zagadki, ale nie wymyśliłem nic, na co nie znalazłbym natychmiastowego kontrargumentu. Zrezygnowany powlokłem się do kuchni, by rozpakować siatki z zakupami. Zacząłem się zastanawiać, jak zrekompensować dzisiejszemu obiadowi brak kluczowego dlań majonezu, bo po drugi słoik wyjątkowo nie chciało mi się iść. Sam nie wiedziałem, czy z czystego lenistwa czy też strachu przed tym, że znów usłyszę coś dziwnego od sąsiadów. Rozważałem właśnie zrobienie domowej jajecznej emulsji, gdy rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Z duszą na ramieniu otworzyłem i zobaczyłem w nich Tomka, synka pani Łużyckiej. Początkowo myślałem, że przyszedł w sprawie mojego rzekomego zalecania się do jego matki. I gdy już szykowałem ripostę bądź sprytną wymówkę, chłopaczek wyciągnął zza pleców dwie rakiety do badmintona i uśmiechnął się, zadowolony.
– Dzień dobry! Jestem, tak jak się umawialiśmy! – powiedział. – Zastanawiałem się gdzie będziemy grać, ale chyba po prostu na trawniku przed blokiem, prawda? Mamy sporo miejsca.
– Cz-cześć Tomek… Tego… Umówiliśmy się na badmintona? – zapytałem, zupełnie zbity z tropu.
– Zapomniał pan?! – obruszył się Tomek. – Przecież to był pana pomysł!
Mina wyraźnie mu zrzedła. Najwidoczniej bardzo liczył na tę rozgrywkę. Ja zaś, choć z pewnością daleko mi do ideału, na pewno nie jestem typem, który bez wahania depcze dziecięce nadzieje. Choć naturalnie nie miałem bladego pojęcia, że na cokolwiek się z nim umawiałem. W dodatku jako inicjator całego zajścia! Ten dzień naprawdę zaczynał mnie już męczyć. Choć może ta sytuacja nie była tak niefortunna? W końcu obiad może poczekać, a od Tomka mam szansę dowiedzieć się czegoś o jego matce, Kasi. Nie ma czasu na zastanawianie się nad własną poczytalnością, muszę dowiedzieć się jak najwięcej o moich nieświadomych postępkach.
– Sprawdzałem cię! Ale miałeś minę! – prychnąłem z udawanym, całkiem przyzwoicie zresztą, śmiechem. – Daj mi tylko minutę na zmianę ciuchów.
– Jasne, poczekam! – W oczach chłopaka ponownie pojawiły się iskierki radości.
Pozwoliłem sobie zamknąć drzwi i ruszyłem, chcąc nie chcąc, przebrać się w sportowe ubranie. Pomimo całej dziwności sytuacji lubiłem tego chłopaka i naprawdę nie chciałem sprawiać mu zawodu. Tym bardziej, że miałem w tym interes. Przebranie się w spodenki i poliestrowy top zajęło mi dosłownie chwilę i wymaszerowałem z mieszkania wręcz kipiąc sportowym entuzjazmem.
– Prowadź! – powiedziałem, a chłopak ochoczo ruszył schodami w dół.
Żar lał się z nieba. Czerwcowe słońce postawiło sobie najwidoczniej za cel spalenie wszystkiego, co żyje na planecie Ziemia. Wymarzona pogoda dla plażowiczów i właścicieli kabrioletów. Dla mnie natomiast, zmęczonego po nieprzespanej nocy i naturalnie wątłego, a dziwnym zbiegiem okoliczności zmuszonego do gry w badmintona z dzieckiem, była to istna katorga. Pot lał się ze mnie strumieniami, ale nie zamierzałem tak łatwo odpuścić. Pozwoliłem sobie jednak zaklepać część trawnika skrytą w cieniu, wobec czego Tomek wcale nie oponował. Najwidoczniej sam fakt wyrwania się z domu, by z kimś zagrać, był dla niego iście końską dawką dopaminy. Tak więc gdzieś pomiędzy moim stęknięciem, a koślawym odbiciem lotki, usłyszałem:
– Panie Pawle, dziękuję, że pan ze mną zagrał! Tata nigdy nie ma dla mnie czasu – powiedział Tomek, łapiąc nagle lotkę.
Przyjąłem przerwę z prawdziwą ulgą.
– Nie ma… problemu… lubię się czasem… poruszać… – wysapałem, starając się brzmieć przekonująco.
– Naprawdę? Nigdy nie wiedziałem pana nawet na rowerze…
– Bo nie jeżdżę przez kolano. A trenuję na hali, nie mogłeś mnie zobaczyć – wyjaśniłem, jednocześnie myśląc, kiedy stał się ze mnie taki dobry kłamca.
– Aha, rozumiem. – Przez chwilę nad czymś się zastanawiał, ale w końcu najwidoczniej się przemógł. – Panie Pawle, czy pan… ma jakąś sprawę do mojej mamy?
Uśmiechnąłem się w duchu. Tomek był naprawdę bystry jak na swój wiek. Musiałem to dobrze rozegrać. Tym bardziej, że jeśli faktycznie miałem jakąś sprawę do jego mamy, to nie miałem pojęcia jak i dlaczego.
– Mama ci coś mówiła? – zapytałem bezpiecznie i jakby od niechcenia.
– Tak jakby… To znaczy… – wahał się przez chwilę, ale ostatecznie się przemógł. – Jak robiła obiad, to podsłuchałem trochę. Chyba mówiła do siebie.
– A co takiego? – Nie mogłem już odpuścić.
– Że… Że pan jest głupek i… flirciarz, ale nie wiem co to, to drugie. I że pan ją niby zagadywał rano, a ona zupełnie nie wiedziała, co z tym zrobić… – Tomek widocznie się zmieszał. Znać było, że gryzło go poczucie winy z racji podsłuchiwania matki, ale w oczach dalej tliła się dziecięca ciekawość powodowana naturalną niewiedzą.
– A, widzisz… – zacząłem, próbując jakoś uspokoić jego domysły. – Ja i twoja mama trochę się… posprzeczaliśmy rano. Ale to nic takiego, uwierz. Zobaczysz, wieczorem jej przedzie – powiedziałem, mając nadzieję, że to prawda.
– Aha… A o co? – Oczywiście musiał dopytać. Temat wciągnął go na tyle, że lotka w jego ręku mogła najwyżej pomarzyć o powtórnym locie.
– O… dorosłe sprawy – odparłem poważnie.
– Czyli? – zapytał z wyczekiwaniem w głosie.
– O to, czy nasza spółdzielnia mieszkaniowa powinna przyjąć uchwałę dotyczącą ratyfikacji zmiany systemu czynszowego w kierunku liberalizacji terminowości wpłat – powiedziałem jednym tchem, pełen podziwu dla własnego krasomówstwa.
– C-co…
– Widzisz? Mówiłem, dorosłe sprawy. Umarłbyś z nudów przy tej rozmowie, serio – przekonywałem go, jak mogłem. – Ale mieliśmy na tyle różne zdania, że no, głupio się przyznać, ale się pokłóciliśmy.
– Aha… A ten… Ten fil… flirciarz? Co to znaczy?
– To bardzo brzydkie słowo, Tomek. Twoja mama na pewno była bardzo wzburzona, jak to mówiła, ale nie powinieneś go powtarzać, w porządku?
– J-jasne. To… dokończymy grę? – zapytał, unosząc rakietę.
– Pewnie – odparłem, licząc na to, że moje płuca zdążyły już odpocząć.
Do mieszkania wróciłem jakieś pół godziny później; tuż po tym, jak mięśnie ostatecznie odmówiły mi posłuszeństwa. Ku mojemu zadowoleniu, wcale nie musiałem wychodzić przed Tomkiem na słabeusza. Młody sam zaproponował koniec zabawy, ze względu na konieczność nauki na sprawdzian. Chwała systemowi edukacji.
Walnąłem się na tapczan w samej bieliźnie, niezdolny by choćby wziąć prysznic. Leżałem, patrzyłem w sufit, oddychałem. I myślałem o tym, czy mój problem zniknął tak samo nagle, jak nagle się pojawił. W końcu od Tomka nie dowiedziałem się niczego użytecznego, poza tym, że jego matka jeszcze zapewne jakiś czas będzie się na mnie gniewać. Sam nie wiedziałem już, co o tym myśleć. Ostatnio działy się tu naprawdę dziwne rzeczy. Może to też kolejna anomalia? Tylko jaka?
Moją kontemplacyjną beztroskę przerwało nagłe pukanie do drzwi. Silne, energiczne, rytmiczne uderzenia o powierzchnię drewna. Było w nich coś złowieszczego. A może to po prostu ja wolę jak dzwonią dzwonkiem. W każdym razie musiałem zwlec się z łóżka, ubrać na siebie cokolwiek, co nie przestraszyłoby mojego potencjalnego gościa i otworzyć drzwi. Zanim doprowadziłem się do jakiego takiego porządku, pukanie rozległo się jeszcze dwa czy trzy razy i miałem wrażenie, że za każdym razem było głośniejsze i bardziej zniecierpliwione. Najwidoczniej temu komuś bardzo zależało na wizycie w moich skromnych progach.
Owym kimś okazał się nie kto inny jak mąż Katarzyny i ojciec Tomka, Grzegorz Łużycki, co bynajmniej wcale mnie nie zdziwiło. Nawet trochę się ucieszyłem, bo nagle w mojej głowie rozbłysła nadzieja na nowe światło w mojej niecodziennej sprawie. Jednak moja radość znikła w momencie, w którym przyjrzałem się obliczu sąsiada. Jego naturalnie poważne rysy nabrały jakiegoś nowego znaczenia, a wykrzywione pod gęstą brodą masywne usta i wbite we mnie spojrzenie niebieskich oczu świadczyły o czymś niekoniecznie przyjemnym. Równie nieprzyjemny zresztą był jego głos; w zwyczajnych niskich tonach dawało się wyczuć niecodzienną negatywność.
– Dzień dobry, panie Michniewicz – powiedział, a jego słowa rozległy się na klatce schodowej jak burzowy grzmot. – Czy mogę zająć panu chwilę?
– N-naturalnie, proszę… – Odsunąłem się, pozwalając mu wejść.
Grałem dobrego gospodarza jeszcze przez kilka krótkich sekund, gdy ściągał buty i zaproszony moim gestem przechodził z przedpokoju do salonu. Nie odpowiedział jednak na żadne z moich pytań-zapychaczy odnośnie pogody czy wczorajszej awarii prądu. Jasne, rzadko rozmawialiśmy w ogóle, a jeśli już, to był on raczej typem milczka, ale przecież znaliśmy się nie od wczoraj. I między innymi dlatego mogłem od razu wyczuć, że to nie będzie miła rozmowa. Poza i mina jakie przybrał, usadzając swoje masywne cielsko stereotypowego drwala na kanapie, tylko mnie w tym utwierdziły.
– Kawy, herbaty… – wydukałem, siadając w fotelu.
– Dziękuję, nie trzeba – zaburczał, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Nerwowe milczenie trwało jeszcze kilkanaście sekund i gdy stało się nie do wytrzymania, postanowiłem w końcu przejąć inicjatywę.
– Czy coś się…
– Panie Michniewicz – przerwał mi, a głos jakby mu się wyostrzył. Z dotychczasowego pomruku nie zostało zbyt wiele, teraz był to raczej warkot. – Zapytam wprost, bo nie lubię owijania w bawełnę. Pozwoli pan?
– N-naturalnie…
– Dobrze. W takim razie, niech pan mi powie. Co pana łączy z moją żoną?
Wiedziałem, że to pytanie padnie, a jednak się na to nie przygotowałem. W sposobie mowy Grzegorza Łużyckiego był jakiś szczególny mrok, który paraliżował cię w głębi podświadomości. Z pewnością nie pomagał też fakt, że ten pracujący na co dzień w hucie stali rosły chłop mógłby mnie udusić lewą ręką.
– Cóż… – zacząłem, próbując nie patrzeć w te dzikie, niebieskie oczy. – To samo, co z panem i resztą sąsiadów. Mówimy sobie „dzień dobry” na klatce, czasem pogawędzimy albo pomożemy w czymś sobie. Nic zobowiązującego…
– Nic zobowiązującego – powtórzył w jakiś lodowaty, wyzuty z emocji sposób. – Tak pan uważa?
– T-tak. Tak uważam. Przynajmniej… ja tak zawsze myślałem, ale… – zawahałem się. Nie wiedziałem, czy brnąć w całą tę szaloną historię mojego domniemanego poranka. Czy Grzegorz o niej wiedział? I czy powinien wiedzieć? Z drugiej strony, jeśli nie wiedział, to po co tu przyszedł?
– Panie Michniewicz, zapytam prosto z mostu. – Zagrzmiał nagle. Nie wiedziałem czy groźba w głosie była celowa czy stanowiła niezamierzony efekt anatomii strun głosowych. On chyba też nie wiedział. – Dlaczego przyniósł pan mojej żonie bukiet róż?
Zatkało mnie. O ile wcześniej miałem jakiś plan, tak teraz wszystko się posypało. Nowy element układanki. Nowy puzzel w zestawie, którego nie zamawiałem. A więc nie tylko wyznanie miłości, upicie się u Ustrzyckiego i umówienie się na grę z Tomkiem. ale też bukiet róż? To wszystko było dla mnie za wiele. Teraz nie miałem już wątpliwości, że coś tu jest nie tak. Albo byłem poważnie chory psychicznie albo ktoś mnie wrabiał. Doskonale wiem, jak spędziłem ostatnie godziny i nie było w nich żadnego kwiatka oprócz tych na łące przed blokiem. A co dopiero całego bukietu róż.
– Bukiet róż? – zapytałem z nieudawanym zaskoczeniem. – Może pan powiedzieć coś więcej?
Łużycki chwilę mi się przyglądał, jakby weryfikował, czy naprawdę jestem zdziwiony. Najwidoczniej byłem, bo odpowiedział na pytanie, choć po jednym czy dwu oddechach, zapewne na uspokojenie.
– Dzisiaj, jakoś przed godziną, gdy wróciłem do domu, zobaczyłem na stole w salonie ogromny bukiet róż. Na moje pytania o niego, Kasia najpierw nie wiedziała co powiedzieć, aż w końcu… powiedziała mi prawdę.
– Prawdę?
– Prawdę – powtórzył z naciskiem równym temu prasy hydraulicznej. – Powiedziała, że kwiaty dostała od pana. Razem z kartką, w której wyznał jej pan miłość. Nie pierwszy raz zresztą, z tego co słyszałem. Cały dzisiejszy dzień się pan do niej zalecał.
Znów cisza. Milczenie, które rozrywało mnie od środka i miażdżyło od zewnątrz. Czułem, jakby przede mną siedziała dzika bestia, gotowa rozerwać mnie na kawałki, gdy tylko zrobię jeden niewłaściwy ruch. I w istocie być może tak było. W końcu żaden zdrowy na umyśle mężczyzna nie byłby zadowolony, wiedząc, że sąsiad adoruje jego żonę. Świetnie rozumiałem Łużyckiego. Problem jest taki, że on nie rozumiał mnie. Ja siebie, albo drugiego siebie, też nie rozumiałem. Przecież cokolwiek się tu stało, to nie mogłem być naprawdę ja.
– Zapytam raz jeszcze – powiedział Grzegorz, ciszej niż przedtem, ale wcale nie sprawiło to, że poczułem się bezpieczniej. – Co pana łączy z moją żoną?
Powiedzieć prawdę? Nie uwierzy. Kłamać? Zabije mnie. Jakaś część mnie chciała stąd uciec. Inna po prostu się rozpłakać. Czułem się jak w kiepskiej komedii, w której wszyscy wkręcają głównego bohatera. Tylko kiedy miałem zacząć się śmiać?
– Panie Łużycki – zacząłem, ważąc słowa. – Rozumiem, jak pan się czuje, jednak cała ta sytuacja to jedno wielkie nieporozumienie.
– Czyżby?
– Nie inaczej! Widzi pan, owszem spotkałem pańską żonę dziś rano, ale wcale nie wyznawałem jej miłości. A teraz dopiero co wróciłem z gry w badmintona z pana synem, więc nie miałem kiedy i jak dostarczyć tych róż, o których pan mówi – powiedziałem, zdobywając się na pewność w głosie.
Znów cisza. Znów ten morderczy wzrok spod grubych brwi i jeszcze masywniejszych oczodołów. Wzrok wodza narodu z plakatu propagandowego. Wzrok samotnego łowcy z nieprzeniknionej puszczy. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że boję się tego człowieka. I choć nie miałem ku temu żadnych logicznych przesłanek, to przecież owca nie zastanawia się dlaczego wilk wywołuje w niej lęk. Grzegorz Łużycki w gruncie rzeczy nie był żadnym Wielkim Złym Wilkiem, przypominał raczej psa pasterskiego, ale może właśnie dlatego był tak poważny na temat własnej rodziny.
– Panie Michniewicz… – zaczął w końcu, ku mojej uldze, która jednak szybko uleciała. – Miałem pana za porządnego człowieka. Byłem w stanie przymknąć oko na drobne wygłupy, w końcu ja też kiedyś byłem kawalerem i niejedno się robiło… Ale tak kłamać w żywe oczy? I jeszcze bałamucić mojego syna?! – nagle podniósł głos, a mnie przeszedł dreszcz.
– Proszę posłuchać…
– To pan niech posłucha! – Zerwał się z kanapy, nagle górując ponad metr nade mną. Odruchowo też się podniosłem, by móc jakkolwiek zareagować w razie czego. – Masz się pan nie zbliżać do mojej rodziny. Znamy się nie od wczoraj, więc tym razem panu odpuszczę, ale przyrzekam, że jeszcze jedna taka akcja, a inaczej pogadamy. Zrozumiano?
– Ja…
Nagle poczułem, jak zalewa mnie złość. Niby dlaczego miałem teraz obrywać? Przecież nie zrobiłem nic złego. Cały ten chory dzień był dla mnie jak kiepski film, jakaś ustawka albo odcinek w stylu ukrytej kamery i jeszcze miałem za to obrywać? We własnym domu?! Niech mnie zabije, jeśli chce! Bez walki się nie poddam!
– Nie, nie zrozumiano. Niech pan posłucha. Tu się dzieje coś dziwnego. Pamięta pan aferę z tym automatem? Niedawno z panem Ustrzyckim weszliśmy też w posiadanie kieszonkowego reaktora, obecnie znajdującego się u profesora Lipskiego, może pan to sprawdzić. I myślę, że tutaj też ma miejsce taki… fenomen. Tylko na zupełnie inną skalę. Może ktoś nam mąci w głowach albo…
– Dość! Nie chcę tego słuchać! – huknął nagle tak, że ledwo powstrzymałem się przed drgnięciem. – Jesteś pan bawidamek i cholerny kłamca! To, że ostatnio ludzie powariowali, nie ma z tym nic wspólnego. A Lipski to stary wariat i złomu nie brakuje w tej jego melinie. A pan jak jeszcze raz się zbliżysz do Kasi to…
– To co? Zabijesz mnie pan?! – wrzasnąłem, równie zdenerwowany. – To mnie zabij! Ja wiem swoje! No, na co pan czekasz?!
Mierzyliśmy się wzrokiem, gotowi w każdej chwili rzucić się na siebie. I gdy zastanawiałem się czy karate, na które chodziłem w piątej klasie, będzie w stanie zagwarantować mi jakąkolwiek przewagę nad większym i silniejszym przeciwnikiem, nasz wzrokowy pojedynek przerwało nagłe otworzenie, niezamkniętych na klucz najwidoczniej, drzwi do mojego mieszkania. Zaraz potem usłyszeliśmy krzyk, który zwiastował pojawienie się Kasi Łużyckiej, jak burza wpadającej do salonu.
– Grzesiu! Ten wariat Paweł wrócił! Goni mnie! On zaraz tu… – przerwała, gdy mnie zobaczyła i zastygła w niedowierzaniu.
– Kasiu? O czym ty mówisz? – zapytał jej mąż, ale kobieta nie odrywała ode mnie wzroku.
– J-jak pan… Jak to możliwe, że…
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszeliśmy ponowne otwarcie drzwi mieszkania i szybkie kroki. Dziwnie znajome mi kroki.
– Kasiu! Kochanie, tutaj jesteś! – zawołał męski głos. Głos, który znałem lepiej niż jakikolwiek inny w życiu.
Aż w końcu w futrynie pojawiłem się ja. Albo ktoś lub coś, co wyglądało jak ja. Zdębieliśmy całą trójką. Dołączył do nas drugi egzemplarz Pawła Michniewicza, zupełnie identyczny z pierwszym, to jest ze mną. Miał nawet moje ubrania. Te same, które miałem na sobie teraz, a przecież w pośpiechu założyłem byle co. On zaś od razu przypadł do Kasi, ale jakby bał się jej dotknąć. Skakał więc tylko wokół niej jak rozentuzjazmowany szczeniak.
– Kasiu! Kasieńko! Tu jesteś skarbie! Dlaczego uciekłaś? Dlaczego ci się róże nie spodobały? Przecież to twoje ulubione!
Kasia Łużycka natomiast przerzucała swój wzrok to na mnie, to na niego, nie mogąc uwierzyć, jak my wszyscy zresztą, własnym oczom.
– J-jak to… ich jest…– Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, nim osunęła się bezwładnie, lądując w ramionach męża, który w ostatniej chwili do niej podbiegł.
Mój sobowtór zaś wyglądał na przerażonego.
– Kasiu! Co ci się stało?! Lekarza! Niech ktoś… – zaczął w panice, ale nagle spojrzał wprost na mnie.
W tym wzajemnym spojrzeniu było coś tyle hipnotyzującego, co przerażającego. Żaden człowiek nie powinien móc spojrzeć we własne oczy inaczej, niż w odbiciu. Pewnie dlatego naraz odczułem okropny lęk, chłód, złość, otępienie, ale i dziwną nutę sympatii. Jakbym zobaczył coś, co w głębi serca chciałem zobaczyć. Spotkał dawno utraconego, znienawidzonego brata bliźniaka albo dotknął istoty własnej egzystencji. Pustka, spełnienie, spokój, nirvana. Widziałem, wiedziałem, że ten drugi przeżywa to samo.
– O nie… – wyszeptał nagle i rzucił się do drzwi, jakby go coś goniło.
Tym czymś okazałem się zaś ja, w kilka sekund po tym, jak uwolniłem się spod dziwnego transu swojej alternatywnej wersji. W biegu rzuciłem spojrzeniem za siebie i zobaczyłem Grzegorza klęczącego nad omdlałą Katarzyną. W jego oczach zobaczyłem wiele różnych emocji, ale z pewnością nie było tam już wrogości do mnie. Raczej nadzieja, że dogonię tego drugiego. A ja nie zamierzałem zawieść jego oczekiwań. Ani swoich. Szykowała się długa rozmowa z samym sobą. O ile się złapię.
– Co za szaleństwo – syknąłem, wybiegając w ślad za swoją kopią.
Momentalnie zapomniałem o zmęczeniu, jakie we mnie pozostało po grze w badmintona. Rzuciłem się szaleńczym pędem w stronę drzwi wejściowych, którymi tamten już trzasnął. Wiedziałem, dokąd drań pobiegł. W końcu był mną. Albo ja nim. Ale czy naprawdę? Może to jakaś wybitnie dobra charakteryzacja? Nawet jeśli, to moje podejrzenia się potwierdziły, w chwili gdy wypadłem na klatkę schodową i zobaczyłem otwarte na oścież drzwi do mieszkania Ustrzyckiego.
Czym prędzej przez nie wbiegłem i obrzuciłem wzrokiem wnętrze. To znaczy zrobiłbym to, gdybym nie wpadł na samego siebie, robiącego dokładnie to samo. Najwidoczniej drzwi były po prostu otwarte, a mój domniemany klon nie mógł zlokalizować Ustrzyckiego. Tym lepiej. Wykorzystałem element zaskoczenia i zamachnąłem się potężnym, na miarę moich możliwości, sierpowym. Mizerny cios wystarczył, by zachwiać równowagę mizernego człowieka. Sobowtór lekko się zatoczył, ale zaraz odwrócił do mnie i kolejną pięść dał radę zablokować. Wymiana ciosów trwała jeszcze kilka sekund, zupełnie bez rezultatu.
– Jestem tobą, nie rozumiesz? Nie masz szans wygrać, bo znam wszystkie twoje ruchy! – powiedział nagle moim głosem. Było to równie niepokojące, co wybitnie irytujące.
– Ale to znaczy, że ty też nie! – Zamachnąłem się po raz kolejny i znowu natrafiłem na idealny blok. – Kim… Czym do cholery jesteś?!
Porzuciłem myśl, że mógłby to być przebieraniec. Był zbyt idealną kopią mnie. Z bliska widziałem wszystkie niedoskonałości mojej niezbyt urodziwej twarzy. Widziałem grymasy, które oglądałem codziennie w lustrze i krzywe zęby, które rano i wieczorem sumiennie myłem. Widziałem ruchy, mikrogesty, drgnięcia. Słyszałem oddech. Człowiek składa się z wielu elementów. A u tego osobnika wszystkie z nich należały do mnie. Maska, charakteryzacja czy nawet operacja plastyczna nie przyniosłyby takiego zatrważającego rezultatu.
– Jestem tobą! Ucieleśnieniem twoich pragnień! – syknął, próbując mi oddać. Bezskutecznie. – Tylko, że ja, w przeciwieństwie do ciebie, działam!
– To ty za tym stoisz, co?! Ty napastowałeś Kasię i ty schlałeś się u Ustrzyckiego?! – krzyknąłem.
– A ja! – warknął, unikając mojego ciosu. – Przyznaję, że nie idzie mi najlepiej. Udało mi się wywabić cię z domu dzięki Tomkowi, ale i tak nie dałem rady jej zauroczyć… Ale to się zmieni. Nasze pragnienie się spełni!
– Co ty pieprzysz?!
– Pieprzyć to my byśmy chcieli Kasię Łużycką! Powiedz, że nie! Powiedz, że o niej nigdy nie fantazjowałeś! No! Nie powiesz, że nie chciałbyś polizać tych jej…
– Zamknij się! – wrzasnąłem, dziwnie rozwścieczony.
– Jestem lepszą wersją ciebie! Prawdziwą wersją ciebie! Spełnię wszystkie nasze pragnienia! – powiedział z uśmiechem, którego u siebie nie rozpoznałem.
– Do tej pory tylko rozwalasz życie ludziom! Po moim trupie pozwolę ci coś jeszcze zepsuć!
– To się da załatwić!
Serie ciosów, bloków, kopnięć, uników, chwytów i przepychanek, z których nic nie wyniknęło. Jedynym skutkiem było to, że obaj solidnie się zmachaliśmy. W końcu dalsza walka była niemożliwa. Gapiliśmy się tylko na siebie nawzajem, łapiąc dech i gorączkowo myśląc. Zanim jednak któryś z nas wpadł na jakiś drastyczny pomysł, zamknięte do tej pory przeszklone drzwi się otworzyły i w futrynie pojawił się zaspany, ale poważnie zaniepokojony Ustrzycki.
– Ledwo się człowiek zdrzemnął już ktoś się tłucze… Pawełku? Co ty tu ro… bisz… – zawahał się, wodząc między nami wzrokiem. – W imię Ojca i Syna, muszę przestać pić, bo już widzę podwójnie.
– Panie Ustrzycki, niech mi pan pomoże! – krzyknęliśmy obaj, upatrując w nim jedynej nadziei.
– A w czym niby?
– To sobowtór! – kontynuowaliśmy. – Chce mnie zabić!
– Czekaj… zaraz… – Załapał się za głowę z obolałą miną. – Muszę wziąć jakieś leki albo się napić. Wody. Nie mogę tak patrzeć na rozdwojonego ciebie.
To mówiąc, przeszedł obok nas jakby nigdy nic i skierował się do kuchni. Patrzyliśmy za nim oniemiali. Ustrzycki natomiast nalał sobie czegoś, co wypił z wyraźną przyjemnością i wrócił do nas po parunastu sekundach.
– Niech to licho, dalej jesteś podwójny! Muszę się do lekarza umówić… – Pokręcił głową ze smutkiem.
– Nas jest dwóch! – wrzasnęliśmy oboje, chwytając go za ramiona.
– No pięknie! Nawet czuję, jakbyś mnie z obu stron złapał! – załamał się Ustrzycki. – Starość nie radość…
Spojrzeliśmy na siebie z sobowtórem, obaj zupełnie bezradni. Jeśli sąsiad nie wierzył nawet zmysłowi dotyku, to nie było żadnego sposobu, by przekonać go o realnej naturze sytuacji. Na szczęście właśnie wtedy do mieszkania wkroczył Grzegorz Łużycki, niosąc w dłoniach aluminiowy kij bejsbolowy, zapewne pożyczony od syna. Spojrzał na naszą trójkę i zawołał:
– Panie Ustrzycki, proszę uważać! Jeden z nich to jakiś… przebieraniec! – On też nie był pewny, czego dokładnie doświadcza.
– Co? To ich naprawdę jest dwóch? – Hubert wytrzeszczył oczy, patrząc na nas jak na muzealne eksponaty.
– Na to wygląda. Ale tylko jeden jest prawdziwy. I musimy dojść, który! – stwierdził Grzegorz, wymachując kijem.
– To on jest sobowtórem! – krzyknęliśmy razem, wskazując na siebie nawzajem. Obaj tak samo wystraszeni groźbą posmakowania metalowego akcesorium.
– Jaja jak berety! – prychnął Ustrzycki. – A ja żem myślał, że mi już całkiem wóda… To znaczy… że mi się całkiem wydawało! – poprawił się. Lekko uśmiechnąłem się na myśl, że tylko ja znam sekret pozostającego oficjalnym abstynentem sąsiada. Niestety klon też się uśmiechnął. Znów remis.
– Też tego nie rozumiem, ale takie są fakty. Jeden z nich zalecał się do mojej żony! – zagrzmiał Łużycki, wciąż najwidoczniej wściekły z tego powodu.
– To jego wina! – zawołaliśmy, znów synchronicznie.
– Aha, w takim razie to ten doppelganger był u mnie rano! – skonstatował Ustrzycki.
– Zapewne tak – westchnął Grzegorz. – Tylko jak tu teraz ich odróżnić?
Staliśmy tak w czwórkę w nerwowym milczeniu. Zarówno ja, jak i moja nikczemna kopia, woleliśmy się nie odzywać, bojąc się, że nietrafiona uwaga czy pomysł, poskutkują przyjęciem ciosu kijem w łeb. Ustrzycki oglądał nas ze wszystkich stron, jakby szukając różnic. Łużycki natomiast dalej stał w drzwiach do mieszkania, dzierżąc aluminiowy kij, niczym anioł strzegący bram raju. Ten dziwny impas trwał jeszcze przez kilka sekund lub dekad, bo stres odebrał mnie i zapewne mojemu klonowi zdolność trzeźwego rozumowania. Trzeźwość okazała się tu słowem kluczowym, bo nagle Ustrzycki komiksowym gestem palnął się w czoło i wypalił.
– Wiem! Trzeba ich zbadać alkomatem!
– Alkomatem? – zdziwił się Grzegorz.
– A jak! Przecież tylko jeden wypił moją… to znaczy swoją gruszkówkę! Obaj nie mogą być pijani. A przynajmniej nie aż tak. Bimber to jednak trzyma człowieka… Tak słyszałem.
– Ano, prawda. Ale masz pan alkomat, panie Ustrzycki?
– Pewno, że mam! – powiedział, ruszając w stronę kuchni.
W tym samym momencie obaj z sobowtórem ruszyliśmy do salonu. On, by wejść na balkon, ja, by go powstrzymać. Łużycki ruszył za nami dopiero dwie czy trzy sekundy później, nieprzygotowany na tak nagłe posunięcie.
Ten drugi wyszedł na balkon tylko dlatego, że potknąłem się na dywanie i runąłem jak długi. Mogliśmy być identyczni, ale przypadek wciąż rządził się swoimi prawami. Zakląłem, uderzając o podlogę i momentalnie próbowałem się podnieść, patrząc jak klon wspina się już na barierkę. Paradoksalnie mój pech nam pomógł, bo Łużycki, który zdążył nas dogonić, bezbłędnie założył, że prawdziwy i niewinny Paweł Michniewicz raczej nie uciekałby teraz aż na balkon. Ustrzycki, który nadszedł zaraz po tym z alkomatem, nie był już w zasadzie potrzebny. Mój zły brat bliźniak wpadł w pułapkę.
– Poddaj się! – krzyknął do niego Łużycki. – Nie masz dokąd uciec!
– Jak on to zrobił, że wygląda identycznie jak ty, Pawełku? – zastanawiał się Ustrzycki.
– Ja mam wrażenie, że on j e s t mną, panie Hubercie – powiedziałem, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi zimny dreszcz.
– Niech cię szlag trafi, Michniewicz! – wrzasnął nagle klon, dziwnie rozpaczliwym głosem. – Ciebie i twoje żałosne pragnienie wyruchania tej szmaty! Nie mogłeś wymyśleć sobie czegoś lepszego?! Czegoś bardziej przyziemnego?!
Słuchaliśmy oniemiali. Cokolwiek się teraz działo, było wyjątkowo nienaturalne. Tak nie zachowywałby się byle żartowniś czy nawet przestępca. W tym drugim mnie widać było coraz więcej nieludzkiego pierwiastka.
– Zrobiłem wszystko, byle by mnie pokochała! A gdyby tak się stało, mógłbym zostać prawdziwym tobą! Dowiódłbym, że potrafię spełniać twoje pragnienia lepiej, niż ty sam! Zostałbym nagrodzony! – wrzeszczał jak opętany. Jego głos był zniekształcony jak w uszkodzonym nagraniu, a twarz przybierała grymasy nie z tej ziemi. – To wszystko twoja wina!
A gdy to powiedział, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, rozpadł się. Z całego fałszywego Pawła Michniewicza zaczęły opadać kawałki ciała, aż wreszcie ze wszystkich fragmentów pozostał jedynie różowy proszek, który błyskawicznie został rozwiany przez ciepły wiatr późnej wiosny. Patrzyliśmy w przestrzeń, nie wierząc własnym oczom. Był człowiek, nie ma człowieka. Człowieka? Nie, to na pewno nie był człowiek. I ta świadomość w bolesny i przerażający sposób stawała się częścią nas.
Pierwszy z letargu obudził się Ustrzycki. Zamiast jednak coś powiedzieć, poszedł do kuchni, a gdy z niej wrócił, w jednej ręce niósł butelkę z przezroczystą zawartością, w drugiej zaś trzy kieliszki. Najwidoczniej postanowił wtajemniczyć Łużyckiego w swoje sekretne hobby. Bez słowa wypiliśmy jedną i drugą kolejkę, a potem spojrzeliśmy po sobie, nie mniej niż wcześniej zdziwieni, ale już odrobinę bardziej spokojni.
– To… chcemy o tym porozmawiać? – zapytał w końcu Grzegorz, a nasza dwójka niechętnie kiwnęła głowami.
Trochę trwało, nim poskładaliśmy historię w całość. Trochę trwało, nim we wszystko, chcąc nie chcąc, uwierzyliśmy. Trochę trwało, nim Łużycki przebaczył mi pożądanie żony bliźniego swego, w tym przypadku jego własnej. Pożądanie, z którego urodził się ten… twór. Klon, sobowtór, doppelganger, zły brat bliźniak, Pan Hyde. Nazwanie tego czegoś pozwoliło nam się z nim odrobinę oswoić, jednak na pewno nie zaakceptować. Trudno przecież przyjąć do wiadomości fakt, że ten diabeł, jak pewnie określiłaby go nasza sąsiadka, pani Maciejowa, pojawił się tylko z mojego mimowolnego pociągu seksualnego do żony Grzegorza, po czym przyjął sobie za misję zdobycie jej, a gdy to się nie powiodło, odszedł w niebyt, czy, trzymając się narracji, do piekła. Zdecydowanie trudno było to przyjąć. Pragnienia naturalnie mają ogromną moc sprawczą, ale jeszcze żaden z nas nie słyszał, by mogły w dosłownym tego słowa znaczeniu, się ucieleśniać.
– Cóż, chociaż tyle, że to koniec. Nie potrzeba nam tutaj Michniewiczów dwóch – stwierdził zadowolony Ustrzycki, biorąc do ust kawałek kiszonego ogórka. Z potrzeby odreagowania zrobiła się mikroimpreza.
– Może nie taki koniec, panie Hubercie – powiedziałem, realnie przejęty. – W końcu ostatnio dzieją się naprawdę dziwne rzeczy. Automat z karabinami był najwidoczniej początkiem.
– Oby nie początkiem końca – skwitował Łużycki.
Siedzieliśmy w ciszy jeszcze przez kilka chwil, pijąc wódkę i zagryzając ją dobrociami domu Ustrzyckiego, gdy nagle telefony Grzegorza i mój zabrzęczały synchronicznie. Ustrzycki, nieposiadający telefonu innego niż stacjonarny, został siłą rzeczy pominięty. Jednak dzięki nam do niego też dotarła wiadomość. Wiadomość, która, jak się potem okazało, trafiła do wszystkich mieszkańców naszej klatki, mających komórki i która na zawsze miała zmienić życie w naszym bloku.
Policja Polska
Komunikat do wszystkich mieszkańców klatki nr 3 bloku nr 2 Osiedla Westerplatte. Państwa klatka schodowa, mieszkania i piwnice zostały objęte dozorem specjalnych służb policji w związku z wykryciem wzmożonej aktywności paranormalnej. Przeprowadzki i podróże są teraz wysoce niewskazane W przypadku obserwacji podejrzanych obiektów, istot lub zjawisk, prosimy o udanie się w bezpieczne miejsce i natychmiastowy kontakt na ten numer telefonu. Prosimy o zachowanie spokoju i oczekiwanie na dalsze informacje.
Nadinspektor Łukasz Marczewski
Wydział Paranormalny ds. Anomalii