Piszę wam te kilka słów wyłącznie ku przestrodze. Mnie nic już pomóc nie może, nie będę się co do tego łudzić, ale mam prawo przypuszczać, że, biorąc do serca moje rady, ocalicie przynajmniej swój żywot. Nigdy, ale to przenigdy nie zbaczajcie z obranego wcześniej kursu. Szczególnie, jeżeli przy nagłej zmianie planów macie zamiar odwiedzić dolnośląskie Labinakczyce…
Te wakacje zapowiadały się inaczej niż pozostałe. Ku mojej wielkiej radości zostałam zaproszona przez dawne koleżanki z liceum, Werę i Julkę, na wspólny wyjazd do słowackiego parku rozrywki z gorącymi źródłami. Trasa nie biegła jednak prosto do celu i miała nieco zboczyć na Dolnym Śląsku, bo w ostatnim momencie babcia Julii dowiedziała się o naszych planach i uprosiła, abyśmy ją wzięły do samochodu jako czwartą pasażerkę. Chciała, jak wyjaśniła, zobaczyć przed śmiercią rodzinne strony i pożegnać bliskich, spoczywających na tamtejszym cmentarzu.
Choć początkowo wydało mi się to co najmniej dziwne, nie miałam prawa narzekać. W końcu to była inicjatywa Julii, jej rezerwacja, jej samochód i paliwo, jej pomysł. No i jej babcia, która w dodatku w zamian za spełnienie – jak mówiła: „ostatniego życzenia umierającej” – obiecała sfinansować całą podróż. Korzystałam z uprzejmości koleżanki i mogłam się tylko cieszyć, że zaproponowała mi ten wyjazd. W przeciwnym razie kolejne lato spędziłabym na balkonie osiedlowym niewielkiego mieszkania we wrocławskim bloku, które od urodzenia, czyli od dwudziestu lat, dzieliłam z wiecznie zapracowanymi rodzicami.
– Jest drogowskaz! – Weronika pierwsza dostrzegła tablicę z częściowo zasłoniętym gałęziami napisem, po czym powoli przeczytała: – Labinakczyce. Skręcamy.
– Muszę gdzieś szybko zatankować. Gonimy resztkami! – Julia spoglądała zdenerwowana na wskaźnik paliwa. – Te objazdy sporo nas kosztowały. Strata czasu i pieniędzy – dodała niezadowolona, spoglądając w lusterko na drzemiącą z tyłu babcię.
– Wynagrodzę ci to, Julciu. Przecież obiecałam. – Staruszka ocknęła się niespodziewanie.
– Nie, nie trzeba, ja tak tylko… – skwitowała zaczerwieniona po uszy Julia.
Kiedy dojechałyśmy do stacji, dziewczyny zdecydowały, że zatrzymamy się tam dłużej. Od razu rzuciły się na promocję kanapek mięsnych, pożerając je łapczywie i zamawiając repetę.
– Anka, na pewno nie chcesz? – Wera podsunęła mi nadgryzioną bułkę, jakby ten widok miał mnie szczególnie zachęcić.
– Nie, dzięki, jakoś straciłam apetyt podczas jazdy.
– Jesteś chora?
– Nie, tylko mnie mdli.
– To napij się chociaż wody niegazowanej – radziła z pełnymi ustami Julia. – A ty, babciu Tosiu?
– Nie, kochaneńka, ja zjem sobie tylko sałatkę. – Starsza pani pałaszowała ze smakiem odebrane właśnie od kelnerki warzywne danie.
– Wolałabym coś ciepłego. Może herbatę? – Wskazałam Julii napełnioną szklankę, która stała obok.
– Wiesz co, nie radzę – wyszeptała niepewnym tonem, upijając łyk. – Ma dziwny smak. Jakiś taki… jakby goryczki? Zresztą mięso też dziwnie smakuje. No nie, Wera?
– Fakt – potwierdziła przyciszonym tonem koleżanka. – Mocno żylaste, choć przecież jest zmielone. Są w nim dziwaczne resztki czegoś trudnego do zidentyfikowania. Białe i żółte. Ścięgna? Kości? I ten posmak… Nadal liczę, że to warzywa i przyprawy. Przepraszam, z czym te kanapki? – zapytała głośniej przechodzącą obok kelnerkę.
– W sensie? – Tamta zatrzymała się i spojrzała spode łba.
– No… czy to drób, czy wieprzowina, albo może wołowina? – Julia gryzła i przełykała z coraz większym trudem kolejne kęsy.
– A może konina? Dziczyzna? Lub, coś jeszcze inszego? – dorzuciła babcia, uśmiechając się nienaturalnie, jakby złośliwie i chytrze zarazem.
– Mix! – wypaliła kelnerka, wyszczerzając poczerniałe zęby, po czym szybko odeszła. Dałabym sobie głowę uciąć, że mrugnęła przy tym w kierunku staruszki.
– Kurde, gdyby to byli Azjaci, miałabym pewne obawy, ale przecież to Polacy, prawda? – Julia spojrzała z niepokojem na pracowników, wchodzących do kuchni. – Przecież nie daliby nam mięsa z…
– Nawet tak nie mów! I nie myśl! – przerwała jej Wera. – Jasne, jesteśmy w polskiej knajpce.
– No. Każdy tu je to samo i jest zadowolony, więc chyba wszystko w porządku, co nie? – zapytała niepewnie Jula, rozglądając się i z niesmakiem patrząc na trzymaną w ręku resztkę kanapki.
Nikt z nas jej nie odpowiedział. Babcia nadal pożerała sałatkę z tym samym uśmiechem, błąkającym się w kącikach pomarszczonych ust.
Po godzinie byłyśmy już w samochodzie, zmierzając do centrum Labinakczyc. Niestety, moje koleżanki po dziwacznej uczcie w miejscowej restauracji czuły się coraz gorzej.
– Kurczę, jednak coś chyba było nie tak z tym mięsem – narzekała Wera, trzymając się za żołądek.
– Musiałyśmy się nim struć, bo ja też czuję się fatalnie! Po co zjadłyśmy tyle kanapek? – poparła ją rozgoryczona Julka, ściskając mocno kierownicę. – Sory, ale zaraz chyba puszczę… – nie zdążyła dokończyć.
Poczerwieniała, wybałuszyła oczy i nadęła policzki, a potem zahamowała ostro, szybko otwarła drzwi i chlusnęła na zewnątrz zawartością, utrzymywaną z trudem w ustach.
Weronika poszła w jej ślady. W powietrzu unosił się smród zwracanych i niestrawionych kanapek z przydrożnej restauracji.
Dziewczyny, obolałe i jęczące, nie były w stanie dalej podróżować. Leki na zatrucie pokarmowe, jakie zawsze woziłam w plecaku, pomogły im tylko doraźnie. Obie miały dreszcze i ciągle wymiotowały. Odwodnienie i nagła choroba spowodowały silne osłabienie ich organizmów. Widziałam, że bledną i ledwo utrzymują się na fotelach w aucie. Wezwałam pogotowie i, według wskazówek, udzielanych mi telefonicznie, zawiozłam je do najbliższego szpitala, bo stan obu pogarszał się z minuty na minutę.
– Co jadły? – dopytywał lekarz, przyglądając się uważnie chorym.
– Tylko kanapki – informowałam z niepewną miną.
– Tutaj?
– No, nie, w restauracji przy drodze, zaraz obok wjazdu. Będzie jakieś…
– Czyli tutaj – skwitował. – Piły coś?
– Jedynie herbatę. Inni tak samo – pospieszyłam z wyjaśnieniem.
– Tutejszego jedzenia nie można jeść! – stwierdził surowym tonem.
– Co proszę? Wszyscy to jedli.
– Miejscowi przywykli. Ale przyjezdnym odradzam stanowczo! Zbyt ciężkostrawne. Teraz już za późno.
Westchnął, podał jakieś medykamenty i dalej badał zasypiające z wolna chore, po czym nakazał natychmiastową hospitalizację. Jula z Werą po zażyciu lekarstw ocknęły się na moment, słysząc wydany zakaz kontynuowania podróży. Wpadłyśmy w panikę, bo to całkiem rujnowało nasze plany.
Uzgodniłyśmy wreszcie, że, podczas ich leczenia, ja z babcią udamy się na cmentarz, a potem wrócimy po nie, aby kontynuować wspólną podróż na Słowację.
Samochodem nie jechałam od dawna. W sumie prawo jazdy zrobiłam tylko dlatego, że na studiach jakaś bezczelna dziewucha kpiła ze mnie, że nie dam sobie rady za kierownicą, więc postanowiłam zrobić jej na złość i udowodnić, że się myli. Zdałam wprawdzie za trzecim razem, kosztowało mnie to kilka uskładanych wcześniej stypendiów studenckich, ale warto było zobaczyć jej minę. Gorzej, że straciłam przez to całą kasę na wymarzone wczasy, kolejne egzaminy szły mi już coraz gorzej i o stypendium mogłam zapomnieć. Teraz, po licencjacie i następnym roku, miałam zamiar nareszcie solidnie odpocząć, aby nabrać sił do powrotu na uczelnię, zakończenia studiów i napisania pracy magisterskiej.
Jednak od czasu kursu nie prowadziłam przez kilka lat, choroba dziewczyn mocno mnie zmotywowała, wiedziałam, że czas działa na naszą niekorzyść i jak najszybciej muszę dowieźć obie strute koleżanki do szpitala. Za to teraz, po naszym rozdzieleniu i pozostaniu sam na sam tylko z babcią Tosią, poczułam się nieswojo.
Nawigacja padła od razu przy wjeździe na teren powiatu labinakczyckiego. Co dziwne, podczas jazdy kilkakrotnie widziałam tablicę, kierującą do docelowej miejscowości, podobną do tej, ujrzanej przez nas dużo wcześniej, lecz nie potrafiłam jakoś tam trafić. Byłam tym coraz bardziej poddenerwowana. Wreszcie się udało. Kluczyłam według wskazówek staruszki, ale, jak zdążyłam się zorientować, ona pamiętała całkiem inne czasy i całkiem inne ulice. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
Kiedy wreszcie wjechałam na drogę, prowadzącą na cmentarz, była już prawie noc.
– Coś szybko się ściemniło – powiedziałam zdumiona, bardziej do siebie niż pasażerki.
A jednak ta, znowu przerywając drzemkę, niespodziewanie odpowiedziała:
– Nie ma się co dziwić, kochaneńka, tak bywa zimą.
– Jaką zimą, babciu Tosiu?! – roześmiałam się rozbawiona, oglądając do tyłu i patrząc pobłażliwie na staruszkę. – Mamy przecież lipiec, początek wakacji!
– Skądże znowu! Końcówka grudnia dwa tysiące dwudziestego czwartego! – zaprzeczyła spokojnie, wskazując brodą szybę.
– Mamy dwa tysiące dwudziesty piąty. Nie mogliśmy się cofnąć w czasie o ponad pół roku, babciu, co ty opowiadasz, spójrz…
Zaniemówiłam. Patrzyłam oszołomiona na widok, roztaczający się dookoła samochodu. Za oknem były wysokie zaspy śniegu, który prószył nieprzerwanie. Mróz malował szyby przed naszymi nosami w kwiaty i esy-floresy. Poczułam przeszywające zimno.
– Powinnaś coś na siebie włożyć – zarządziła spokojnie staruszka, po czym rozpięła mój plecak, leżący ciągle obok niej, i wyjęła z niego wełniany sweter. – Kto to widział jechać zimą w samym podkoszulku?! – skarciła łagodnie.
– Skąd tu mój owczy golf? Nie zabrałabym go w lipcu do termalnych źródeł. I skąd…
– … śniegowce też bardziej ci się nadadzą, złotko, niż te klapki! – Bezceremonialnie wyjęła z plecaka moje stare kozaki.
Znowu mnie zatkało. Popatrzyłam na nią dokładniej. Miała na sobie futro. A przysięgłabym, że wcześniej ubrana była tylko w elegancką, letnią sukienkę. Wydała mi się też jakby nieco młodsza, wytworniejsza, mniej pomarszczona. A może to tylko złudzenie?
– Babciu, jak to możliwe, przecież wyjeżdżałyśmy latem, w upalny dzień, kierujemy się do odkrytego, wodnego parku rozrywki na Słowacji. Skąd tu nagle zima? Czy ja śnię? Co my powiemy dziewczynom? – gorączkowałam się coraz bardziej, nie pojmując tego, co widzę.
– Spokojnie, moje dziecko – wtrąciła staruszka. – Pytasz o Julcię i Weroniczkę? Wszystko w swoim czasie. Niech odpoczywają i kurują się. Tak jest lepiej dla nas wszystkich! – dodała z naciskiem. – Julcia to kochane dziecko, ale nazbyt podejrzliwe i wścibskie. Z tobą powinno pójść łatwiej, jestem tego pewna! – powiedziała ze słodkim uśmiechem, ale nim zdążyłam zapytać, co to ma oznaczać, zarządziła stanowczo: – Na razie musimy na cmentarz.
– Zimą? W śniegu? Wszystko tam będzie zasypane! Powinnyśmy zawrócić. Lepiej poszukać hotelu.
– Ani mi się waż! – podniosła nagle głos i zmarszczyła delikatnie zarysowane brwi. Zaskoczona dostrzegłam u niej profesjonalnie wykonany, wręcz krzykliwy makijaż.
– Nie przejedziemy, babciu, zobacz sama, jakie tu są zaspy. – Bezradnie prezentowałam jej obraz za przednią szybą, drapiąc mroźne malunki.
– Więcej wiary, kochanie! – uspokoiła mnie słodko. – Na ten cmentarz jeździ się tylko w grudniu! – dodała z tajemniczym uśmiechem.
– Chyba chciałaś powiedzieć, babciu, że w listopadzie. Wszystkich Świętych jest pierwszego listopada – poprawiłam ją, pobłażliwie myśląc o postępującej prawdopodobnie zbyt szybko sklerozie staruszki.
– Nie, moja droga. Wiem, co mówię. W grudniu. Bo to jest cmentarz inny od wszystkich pozostałych. Dziwny. Ot, taki ma urok.
Poczułam ciarki i zimny pot na plecach. Coraz mniej podobało mi się to, co do mnie mówi. Skleroza sklerozą, ale na upartą babcię nie miałam żadnego sensownego pomysłu.
– A… co jest w nim takiego dziwnego? – wyszeptałam.
– Przekonasz się.
– Babcia nie mogłaby sama pójść? Ja i tak nie znam drogi, nie pomogę, jeszcze zabłądzę… – próbowałam dramatycznym tonem ubłagać, aby mnie oszczędziła przed wejściem za podejrzane bramy cmentarne.
– Nie, to ty musisz mnie tam poprowadzić! – odparła stanowczo. – No, ruszaj! – rzuciła rozkazująco i ostrym paznokciem z lakierem w kolorze bordo uderzyła mnie kilkakrotnie po ramieniu.
– Dobrze, zaraz. Najpierw włożę ten sweter – dodałam z rezygnacją, ubierając się.
– I buty! – zarządziła.
– I buty.
Pojechałyśmy zatem drogą, prowadzącą ku grobom.
Na zasypanym parkingu nie było żadnego pojazdu. Zaparkowałam samotne auto Julki, podeszłam do babci, podając jej ramię, po czym starannie sprawdziłam poopuszczane szyby.
Sięgnęłam po plecak.
– Zostaw, złotko. Nie będzie potrzebny – stwierdziła słodkim tonem.
– Nigdzie się nie ruszam bez plecaka, więc…
– Zostaw, mówię!
– Mam w nim telefon i wszystko, czego potrzeba – oponowałam.
– Nie! Zostaw go na miejscu! – powtórzyła z naciskiem i zmrużyła złowrogo oczy. – Starszych należy słuchać!
Przytaknęłam zrezygnowana i zamknęłam drzwi.
Czy to normalne, aby jakaś bezczelna, obca starowinka mi rozkazywała? – pomyślałam zdruzgotana swoim nieciekawym położeniem.
Przeszywający wiatr huczał silnie, dodając jeszcze strachu. Pobliski las wyglądał posępnie i złowieszczo, podobnie jak tonący w mroku cmentarz.
Zawieja prawie dusiła, uniemożliwiając mi oddychanie, a tym bardziej mówienie. Kierowana ciągle przez wskazującą rękę babci Tosi, prowadziłam ją potulnie ku bramie. Liczyłam w duchu na to, że starsza pani, zgodnie z deklaracją, szybko pomodli się przy grobie krewnych i czym prędzej stąd wyjdziemy. Pojęcia nie miałam, jak bardzo się mylę.
Kiedy zamknęłam bramę, wiatr nagle ustał. Tak samo śnieżyca. Wokół zrobiło się zaskakująco cicho i ciepło. Mróz nadal wprawdzie dawał się we znaki i czułam, że cały sweter mam przemoczony przez niedawną zamieć, lecz mimo to było tu znacznie przytulniej. Jakbyśmy znalazły się w zupełnie innym świecie.
Z oddali widać było wyraźnie potężny ogień, płonący na środku cmentarza. Dochodziły stamtąd tajemnicze odgłosy. Do tego roztaczał się dziwaczny swąd.
Babcia Tosia żwawo skierowała mnie ku grupie siedzących tam postaci. Szłam przerażona i zaskoczona jej nieoczekiwaną żywotnością.
Przy ognisku usadowiło się kilkadziesiąt osób w różnym wieku. Zazwyczaj byli to młodzi mężczyźni. Piekli coś na wielkim ruszcie. Z początku sądziłam, że to dziczyzna, lecz gdy podeszłam bliżej, nie potrafiłam rozpoznać ani określić kształtu dziwacznego mięsiwa. Woń była makabrycznie przykra. Do tego każdy z siedzących trzymał nad ogniskiem długi patyk z zatkniętym na jego końcu kawałkiem, jak przypuszczałam, kiełbasy. Unoszący się zapach na to jednak nie wskazywał.
– Kto to? – zapytałam szeptem babcię.
Zanim odpowiedziała, jeden z mężczyzn odwrócił się, spojrzał na nas i zwołał radośnie do pozostałych:
– Antonina już jest!
Inni pomrukiwali z zadowoleniem.
Niestety, gdy przyjrzałam się dokładniej, stwierdziłam, że nie pieką oni kiełbas ani innych wędlin, lecz… ludzkie palce. Na ruszcie zaś opiekany był czyjś tors.
Stanęłam, jak wryta. Babcia, nie zważając na to osłupienie, puściła mnie i szybko, niczym młódka, pomaszerowała ku grupie.
Usiadła między dziwacznymi postaciami i wzięła w dłoń patyk z takim samym palcem.
Stałam i trzęsłam się z przerażenia, patrzyłam na zgromadzonych dziwaków, uświadamiając sobie, że podstępna staruszka poprowadziła mnie na rzeź. Byłam przekonana o czekających, okrutnych torturach i, co za tym idzie, bolesnej oraz nieuniknionej śmierci.
– Chodź do nas, kochanieńka – zagadnęła z uśmiechem babcia Tosia, zachęcając ruchem ręki. – Przy ognisku cieplej.
Wszyscy popatrzyli na mnie. Mieli trupio blade twarze, podkrążone oczy i oderwane części ciał, zwisające z poodsłanianych tu i ówdzie kości.
Zamknęłam na moment oczy, płacząc i trzęsąc się z bezsilności oraz strachu. Nie miałam pojęcia, co powinnam teraz robić, dokąd uciekać, w jaki sposób się ratować. Na pewno by mnie dorwali, przywlekli z powrotem i ogłuszyli, zwłaszcza że zewsząd nadchodziły kolejne postacie, równie straszne i groźne. Ogień był coraz większy, rozmiarami przypominał pożar parterowego domu. Siedzący przy nim zaczęli konsumować podpieczone palce. Niektórzy podchodzili do kawału mięsa na ruszcie, spoglądając uważnie i obracając je. Nie mogłam na to patrzeć. Poczułam, że słabnę.
Nagle od strony bramy rozległ się donośny męski głos:
– Stać! Policja! Co tu się dzieje?!
Odetchnęłam z ulgą. Byłam uratowana! Zombiaki mnie nie dostaną!
Na cmentarz wszedł umundurowany policjant z latarką w dłoni. Kroczył z trudnością przez głębokie zaspy. Zanim zdążyłam błagać go o pomoc, spojrzałam ze zdumieniem na zachowanie podejrzanych postaci przy ognisku. Nie dość, że nikt nie uciekał, to wszyscy zachowywali się tak, jakby na niego czekali. Byli spokojni, dyskutowali, śmiali się.
– Co tu robicie?! – wypytywał groźnym tonem mundurowy.
– Panie władzo, zapraszamy do nas – zagadnął uprzejmym tonem jeden z mężczyzn, podając mu upieczony na patyku palec.
– A, to wy. Faktycznie, dziś przecież dwudziesty drugi grudnia! Myślałem, że ktoś podpala cmentarz. Dziękuję, chętnie skosztuję. – Roześmiany policjant podszedł, zgasił latarkę i odebrał poczęstunek. Następnie usiadł wraz z innymi i zaczął z apetytem jeść.
– Panie władzo, ja… – szepnęłam cichym tonem, po czym zemdlałam.
Widziałam jeszcze, jak odwraca do mnie zdumioną twarz, przełykając ostatni kęs.
Kiedy się ocknęłam, leżałam, owinięta szczelnie w jakieś koce, niedaleko poznanej niedawno staruszki, siedzącej nadal z pozostałymi przy ognisku.
– Babciu Tosiu… – zaczęłam słabym głosem, odgarniając częściowo pledy i przyjmując pozycję siedzącą.
– Obudziłaś się wreszcie, kochaneńka? – Odwróciła się z uśmiechem.
Coś mozolnie przeżuwała, mając na ustach przylepiony jakiś kawałek skóry. Wolałam nie myśleć o jej pochodzeniu…
– Gdzie ja jestem?
– Ciągle na cmentarzu.
– Kim oni są? Co wy tu robicie?
Policjant uniósł się nieco i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. On też coś żuł.
– Nowa? – zapytał.
Inni pomrukami potwierdzili i jedli dalej.
– Posilamy się, aby powrócić do pełni sił, moje dziecko – wyjaśniła dobrotliwie całkiem już młoda babcia.
– Nie rozumiem. Jesteście… kanibalami? – z trudem wypowiedziałam to zdanie.
Zauważyłam, że jej strój zmienił się i ma na sobie teraz elegancką garsonkę z cienkiej, jasnej skóry.
– O, nie, kochaneńka! Mylisz się – zaprzeczyła ze spokojem.
– Piekliście palce. Widziałam. Mnie też chcecie zjeść? – pytałam ze spazmatycznym płaczem, trzęsąc się ze strachu.
– Uspokój się, moje dziecko.
– Jesteście zombie?
– Ależ skąd! Wręcz przeciwnie! – zaprzeczyła stanowczo. – No tak. Jestem ci winna wyjaśnienie. Otóż każdego roku dwudziestego drugiego grudnia zbieramy się na tym cmentarzu, aby zjeść naszego kata, Karola Denkocza.
– Co takiego? Kata? Byliście ścięci? Jesteście średniowiecznymi ofiarami? Nie rozumiem.
– Spokojnie, bez nerwów, kochaneńka. „Kata” w znaczeniu umownym, oczywiście. Nikt z nas nie był ścięty, a już na pewno nie w średniowieczu. Dokładnie sto lat temu, dwudziestego drugiego grudnia tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, wspomniany Karol Denkocz, zaraz po schwytaniu przez policję, popełnił samobójstwo w areszcie.
– Jakiego grudnia? Skąd tu nagle zima? Przecież wyjechałyśmy latem! – upierałam się, płacząc rozpaczliwie.
Nie potrafiłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę… Nie chciałam uwierzyć.
– Dopóki wszyscy nie odrodzimy się w pełni i nie powrócimy do przerwanego tak bestialsko życia, w centrum naszego miasta ciągle będzie trwać zima! – powiedział stanowczo jakiś chuderlawy człowiek.
– No właśnie, moje dziecko. Słuchaj i nie przerywaj – skarciła mnie babcia. – A zatem powiesił się on w areszcie. Na lnianej apaszce. Odszedł bez sądu, procesu, wyroku, dochodzenia, zbierania dowodów winy i wyznaczenia należnej kary za popełnione zbrodnie. Spotykamy się tutaj zawsze w rocznicę jego śmierci, wykopując z grobu ciało króla i wspólnie konsumując je, aby nabrać sił i móc odrodzić się na nowo.
Inni przysłuchiwali się z lubością opowiadaniu babci Tosi, jakby wypowiadała treść katechizmu lub jakiejś świętej przysięgi, znanej na pamięć. A ona kontynuowała:
– Pozostało nam już niewiele, za dziesięć, może dwadzieścia lat osiągniemy sukces i dopniemy swego! Nasze ciała odrodzą się w pełni.
Pomrukami poparli jej zdanie.
Patrzyłam na to z przerażeniem.
– Zjadacie jakiegoś króla, wyciągając jego ciało, leżące w grobie
od stu lat? – Nie wierzyłam, że zadaję tak durnowate pytanie.
– Dokładnie, moje dziecko. Zaczynasz rozumieć.
– Nic nie rozumiem, babciu Tosiu. Jak ciało mogło przetrwać tyle czasu?
– Tak samo, jak i nasze.
– Wasze?
– Ciało człowieka, spożywającego ludzkie mięso, nigdy nie ulegnie rozkładowi, nie spopieli się ani nie zniknie. Będzie po wieczne czasy leżeć w swym grobie. Dlatego wiecznie można je jeść. W miejscu jednej odciętej części od razu pojawia się druga. Nasze zaś ciała, bestialsko pożarte przez ludojada, są niepełne, częściowe, podzielone. Także nie mogą spokojnie spoczywać w grobach. Czekają na odrodzenie, wypełnienie, ponowne stworzenie całości, aby móc kiedyś, po latach, godnie spocząć w trumnach na, należny każdemu, spokój wieczny. Obecnie to jest niemożliwe z winy perfidnego człowieka-bestii, kata Denkocza. Teraz pojmujesz?
– Nie! Wspominałaś, babciu, o jakimś królu… W tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku Polska nie miała przecież króla…
– Ściślej: Niemcy – poprawił mnie najbliżej siedzący mężczyzna. – Nasze miasto było w tym czasie niemieckie.
– Ale rzeczywiście masz rację, dziecko, tu nie było wtedy króla – wtrąciła babcia Tosia.
– Bo Karol Denkocz to „Rabarbarowy Król”! – ryknął rubasznie inny mężczyzna.
– Jaki? – Nie zrozumiałam.
– Rabarbarowy – powtórzył.
– Zacznijmy od początku – wtrąciła spokojnie babcia.
– Dobrze zatem. Bieda i głód po przegranej wojnie światowej zmusiły wielu ludzi do trudnienia się, czym popadło, a innych nawet do żebractwa – powiedział smutno jakiś ponury brodacz, przysuwając się bliżej. – Ja jestem Henryk, z zawodu stolarz.
– Ja Józef, tkacz – przedstawił się inny.
– A ja Juliusz, piekarz – dodał kolejny.
Przekrzykiwali ich następni. Coraz donośniej. Słyszałam także kobiece głosy. Imiona często powtarzały się, zawody także. Wrzawa wokół ogniska na moment stała się nie do wytrzymania.
– Spokój! – krzyknął wysoki i szczupły mężczyzna, po czym spojrzał na mnie i w całkowitej ciszy zaczął opowiadać dalej:
– My ocaliliśmy nasze dusze, lecz nie ciała. Jako żebracy, miejska biedota, bez pracy i jakichkolwiek perspektyw, mogliśmy liczyć jedynie na cud. Stając się po wojnie najuboższymi, nędzarzami i wyrzutkami, byliśmy łatwym łupem dla kogoś tak sprytnego i przebiegłego, jak Karol. Śledził nas, a potem zaczepiał.
– I omamiał, kłamiąc, że pomoże, że wesprze, nakarmi, napoi, da ciepły, bezpieczny kąt, ocali przed śmiercią…– wtrącił inny mężczyzna.
– Tymczasem to on nam ją zadawał! On bestialsko odbierał życie sprowadzonym do domu biedakom! Przeklęty kat! Bestia w ludzkiej skórze! Podstępem mamił nas, zapraszał do domu, po czym mordował! – dodała z wyrzutem jakaś szczupła kobieta.
– To straszne – szeptałam pobladłymi ze strachu ustami, patrząc na nich i słuchając tych opowieści.
– Nie mógł pogodzić się z powojenna nędzą. Był handlowcem, poważanym, cenionym. Uznawano go za spokojnego, życzliwego wszystkim, niegroźnego gospodarza. Początkowo sprzedawał płody ze swego ogrodu. Stąd przydomek: „Rabarbarowy Król”. Jednak szybko zrozumiał, że w Labinaku nie wyżyje z nędznych ochłapów, jakie otrzymywał ze sprzedaży warzyw.
– Labinaku? – powtórzyłam zdumiona.
– Nasze miasto początkowo nazywało się Labinak – wyjaśnił jeden z Juliuszów.
– To coś oznacza?
– Owszem. To odwrotność wyrazu „kanibal” – spokojnie skomentowała babcia Tosia. – Potem dopisano końcówkę, aby nikt się nie zorientował.
– Kaaa..nibal? – zająknęłam się.
– Karol Denkocz szybko wpadł na pomysł, jak, mimo panującego powszechnie głodu i nędzy, można być zawsze sytym i jeszcze błyskawicznie się dorobić – dopowiedziała smutnym tonem młoda dziewczyna.
Zauważyłam, że ma nietypowy naszyjnik, kolczyki i bransoletkę.
– Czy to…? – Nie umiałam określić, co przypominają mi drobne elementy tej oryginalnej biżuterii.
– Tak, to jego zęby! – potwierdziła szybko, lekko się przy tym uśmiechając. – Wykorzystujemy wszystko po nim, tak samo, jak on to robił z naszymi zwłokami. Miał w domu kolekcję zębów, kości, konserw, skór…
– Ja na przykład mam na sobie garsonkę z jego skóry! – stwierdziła prężąc się z dumą babcia Tosia. – I dodatki. – Uniosła osłonięte dłonie oraz torebkę.
– Ja – papierośnicę z jego kości – powiedział ktoś z lewej.
– Ja jem w misce z jego czaszki – dodał ktoś inny.
Nie słyszałam dalszych głosów. Znowu zemdlałam. A może zasnęłam, zmęczona i przytłoczona niecodziennymi wrażeniami?
Zbudziły mnie ożywione rozmowy przy płonącym ciągle ognisku. Swąd pieczonego mięsa dalej przewracał żołądek do góry nogami i wysuszał gardło na wiór.
– Trzeba było powoli jej to mówić, nie tak od razu… Nowa jest, jeszcze niewiele rozumie.
– Z czasem zrozumie.
– Ba! Nie ma wyjścia. Już tu przyjechała. Kto przyjedzie, zostaje, taki mus!
– Powinniście byli stopniowo oswajać ją z myślą, że zjadamy co roku ciało Karola, bo ono się nie spopieliło ani nie rozłożyło w grobie, jako że zawiera cząstki każdego z nas.
– Że on nas zjadał, wykorzystywał każdą część, nawet kości, skóry czy zęby, a my mu tylko teraz odpłacamy za doznane krzywdy, by wskrzesić nasze własne ciała!
– I po mordach, i po ćwiartowaniu, mięso z naszych zwłok marynował, piekł, smażył, wsadzał do słoików i w zalewie sprzedawał na targach okolicznych, kłamiąc, że to zwierzęce. I na tym się bogacił!
– A inni, nieświadomi, głodni i biedni, także nas w ten sposób konsumowali. Ich winy nie było, tedy ciała Labinakczycan z duszami wracają ciągle do miasta, mieszkając tu i karmiąc siebie oraz innych ciałem przeklętego kanibala!
– Bywa, jak w twoim przypadku, Antonino, że wyjeżdżają gdzieś dalej.
– Ale zawsze wracają, jak ty.
– Jak ja – potwierdziła babcia Tosia.
– A co z obiema dziewczętami, Antonino?
– Rozmawiałam telefonicznie z lekarzem. Dochodzą do siebie.
– No, do siebie to już nigdy nie dojdą! Ha, ha, ha! Nie po tym, co tu zjadły i co wypiły!
– Studnie w mieście zatrute, bo Karol wszędzie zakopywał resztki po nas, zabitych i zmarłych, kiedy mu już miejsca w domu brakowało. Ziemia od dziesięcioleci niezdatna do spożycia, skażone wody gruntowe, powietrze i uprawy. Wszystko. Nikt, kto przez ostatnie sto lat jadł tutejsze mięso i pił wodę, nie wyjedzie stąd i pozostać musi na wieki!
– A, gdy się odrodzimy nareszcie, zapełniając całe nasze ciała pokarmem ze spożywanego Karola, „Rabarbarowego Króla”, opuścimy bramy cmentarne.
– Powrócimy do domów, do rodzin.
– Znowu zamieszkamy w Labinaku.
– Teraz zwie się on: Labinakczyce.
– Ha, ha, ha! W rzeczy samej.
– Antonino, lekarz przygotuje papiery?
– Owszem – potwierdziła babcia. – Dokumentacja już jest gotowa. Według niej wszystkie cztery zginęłyśmy w wypadku, zderzenie z dwiema cysternami, nasze ciała doszczętnie spalone, nie było czego zbierać. Nikt nie będzie szukać spopielonych zwłok. Pogrzeby wyprawią nam więc we Wrocławiu tylko symboliczne.
– Ten lekarz to ma talent, jak żaden! Żeby tak celnie i mądrze nałgać!
– Jeden z naszych. Pomaga więc zawsze, jak umie.
– A co z Nową?
– Cóż, zostanie, jak inni przyjezdni i jej koleżanki – spokojnie stwierdziła babcia Tosia.
– W końcu kiedyś zacznie spożywać to samo mięso i tę samą wodę, nie ma innej rady. Zasmakuje jej.
– Wszyscy tu, przez tyle lat, żywimy się nadal tym samym i jakoś żyjemy.
– Prawda!
– Ha, ha, ha!
– Podobno studiuje dziennikarstwo. Nie powinniśmy się jej obawiać?
– W sensie?
– No, że opisze nas kiedyś w brukowcach?
– Ha, ha, ha! A to dobre! Bez obaw… A kto by jej uwierzył?
– Racja! W zjadanie przez dawne ofiary leżącego ciągle w grobie ciała ich kata sprzed ponad stu lat? – nikt!
– Popieram Juliusza! Żaden przy zdrowych zmysłach nie da temu wiary!
– Cii… Obudziła się.
– Najwyższy czas. Powinniśmy zapoznać ją z całym cmentarzem, pokazać, gdzie kto leży.
– No i, gdzie jest grób króla! „Rabarbarowego Króla”! Będzie do niego sięgać, jak my wszyscy.
Patrzyłam na nich. Podchodzili powoli, spokojnie, pewni swego, zwycięzcy.
– No, kochaneńka, wypoczęłaś? Czas wstawać. – Babcia Tosia pochyliła się nade mną.
– Muszę? – wyszeptałam płaczliwie, choć znałam odpowiedź. Zrozumiałam wtedy, że ostatnie wydarzenia nie były niestety jedynie sennym koszmarem.
Pokiwała głową. Teraz mogła mieć co najwyżej dwadzieścia lat. Podała mi rękę, obleczoną w rękawiczkę z delikatnej, jasnej skóry. Poprawiła skompletowaną idealnie do niej, obcisłą garsonkę. Z uśmiechem prowadziła mnie do grupy obdartusów, z wolna wypełniających swoje ciała odzyskiwanymi dzięki posiłkom kawałkami. Swąd spalonego mięsa coraz mniej drażnił moje nozdrza, kiedy posłusznie siadałam z nimi przy ognisku. Ba! Wydawał mi się nawet zachęcający do ucztowania!
Popatrzyłam na otaczających mnie ludzi. Odmłodnieli. Stawali się na powrót tamtymi biedakami, podstępnie zwabionymi przez chorego zwyrodnialca. Byli teraz moimi rówieśnikami, ich cery nabrały zdrowszego odcienia, uśmiechali się, byli silniejsi, pulchniejsi, zdrowsi. Posiłki cmentarne zdecydowanie im pomagały w osiągnięciu obranego celu.
Podano mi talerz. A może to była miska z królewskiej czaszki?
– Odkroiliśmy i upiekli dla ciebie kawałek piersi – powiedział uprzejmie szewc Henryk. – W razie czego daj znać, bo może wolisz karczek albo żeberka. Poczęstuj się, na pewno będzie ci smakować.