Rozsiadł się na krześle wędkarskim, zanurzył bose stopy w piasku i rozłożył gazetę. Jak co dnia, w tym samym miejscu, niezmiennie. Nie powstrzymała go nawet gęsta mgła, która lepiła się do wody mlecznie zabarwioną szarością. Osiadała ciężko nad morzem, przywierała do skóry, drażniła przy każdym oddechu, jakby chciała oślizgłymi mackami sięgnąć ludzkiej duszy. Mimo to, on trwał.
Marianne uśmiechnęła się pod nosem. Tym razem ledwie widziała mężczyznę. Podczas poprzednich poranków gubił jej się w chmarze ludzi i parawanów. Teraz sam jeden ustawił się na posterunku. Nikogo innego nie było na plaży. Większość turystów pochowała się przed niesprzyjającą pogodą w kawiarenkach lub uciekła na wycieczki w głąb lądu. Marianne także rozważała powrót do hotelowego pokoju, gdzie zaszyłaby się z ciepłą herbatą i książką znalezioną na miejscowym targowisku. Na zewnątrz wyszła tylko po śniadanie. Gofry, kawa z bitą śmietaną oraz bezkres wody w tle – poranek na promenadzie stał się jej wakacyjnym rytuałem. Zaś tajemniczy mężczyzna z gazetą ulubionym obiektem obserwacji. Przez parę ostatnich dni poczuła z nim dziwną więź. Towarzyszyli sobie na dystans, oboje uparcie wracając na te same miejsca.
Gdzieś pomiędzy pierwszym łykiem, a ostatnim kęsem coś się zmieniło. Wbrew najlepszym intencjom, zamiast ku hotelowi, Marianne skierowała kroki w stronę morza. Nie podjęła tej decyzji świadomie, ale przecież zawsze ciągnęło ją do wody. Oczyma wyobraźni niekiedy widziała siebie wędrującą w nieskończoność – po morskim dnie, wśród koralowców, aż do głębin, gdzie nie sięgało światło słoneczne. W jej żyłach krążyła sól.
Cichy szum fal układał symfonię niewidzialnej orkiestry. Rytm bijącego serca, na wieki porzuconego na dnie. Muzyka samej Matki Natury – niepozorna, nieśmiała, niebezpieczna. Przyzywała Marianne do siebie, nie obiecując nic w zamian. Tylko czułe – chodź, chodź do mnie. Pozwól się objąć, otulić, aż ostatnia odrobinka tlenu ucieknie z twoich płuc i na wieki będziemy razem. Gdzie nie dosięgną cię smutki, ból i żale. Stań się jednością, częścią czegoś większego od siebie. Porzuć odpowiedzialność, oddaj swą wolę. Bezmyślne, obiecujące – chodź.
Znów kolorami wybuchała wyobraźnia. Wolność oceanu kusiła rześką bryzą. Tym razem Marianne tańczyła na szczytach wodnych bałwanów. Kołysała się na boki, rozcinała fale. Pędziła przed siebie, a jej śmiech brzmiał niczym poskrzypywanie desek.
Zatrzymała się na brzegu.
Słona woda muskała bose stopy, ofiarując jej odrobinę ciepła po marszu przez zimny piasek.
Kiedy ściągnęła buty? Nawet nie zauważyła.
– Ostrożnie. – Mężczyzna skrywający twarz za gazetą okazał się siwym staruszkiem o ochrypłym głosie. Z bliska mogła wreszcie uważniej się mu przyjrzeć. Ogromne, zrogowaciałe dłonie przecinała siatka żył, znaczyły fioletowo-żółte plamy. Szeroki nos, zapadnięte ciemne oczy, usta niczym ciemna linia. Kwadratową twarz obrastała zadbana, równo przystrzyżona broda. – Przez tę mgłę i ratownicy będą mieli problem panienkę stamtąd wyciągać. – Głowa nieznajomego przekręciła się na prawo.
Wzrok Marianne powędrował we wskazanym kierunku. Dopiero gdy zmrużyła oczy, dostrzegła w oddali niewyraźny zarys wieży ratowniczej. W tych warunkach nie sposób było dopatrzeć się sylwetek ludzi, a tym bardziej koloru wywieszonej tam chorągiewki. Nie pozostawała jednak żadna wątpliwość – musiała być czerwona niczym krew. Wykrzykująca ostrzeżenia dla śmiałków, których głupota zapędziłaby tego dnia do wody.
– Nie zamierzam pływać – wyznała szeptem Marianne, próbując tym stwierdzeniem przekonać i samą siebie. Jeszcze przed chwilą nie planowała nawet schodzić na plażę, ale przecież jakoś się na niej znalazła. Z nogami w wodzie, zapadającymi się dalej i dalej w sypkie podłoże, ciągnięta przez prądy w stronę głębin.
– Panienki zamiary niewiele z tym mają wspólnego. – Staruszek przerzucił stronę gazety, znowu ukrywając za nią twarz. Krzesełko wędkarskie stęknęło, gdy głębiej się na nim zaparł.
Przez długie sekundy nie mogła się ruszyć. Spanikowany umysł walczył z ciałem, które jakby już się poddało. Wreszcie zdołała uwolnić stopy i cofnęła się parę kroków. Z trudem oddalała się od morza, jakby działała wbrew samej sobie. Nagle zrobiło jej się zimno, drobinki piasku drażniły wciąż wilgotną skórę. Przyśpieszył oddech, serce zadrżało. Wiedziała, że nie zdoła uciec z plaży. Nie, gdy każdy krok sprawiał tyle bólu. Zamiast tego zbliżyła się do staruszka. Zacisnęła dłonie na oparciu krzesła, szukając stabilności, trwałości, czegoś, co zatrzymałoby ją w miejscu. Chwilowo nie ufała własnym nogom. Pragnęła odbiec jak najdalej, uciec w głąb lądu, lecz one poniosłyby ją prosto do wody.
Nie ufała też głosowi. Choć w głowie kłębiło się wiele pytań, nie zdołała wypowiedzieć żadnego z nich. Zaciśnięte gardło paliło przy każdym oddechu. Powinna była krzyczeć, ale i na to zabrakło sił. Jeszcze parę minut temu nieznajomy mężczyzna wydawał się zagadką, która miała pozostać bez odpowiedzi. Ciekawym zjawiskiem, drobną dykteryjką dla przyjaciół. Ona opowiadałaby z uśmiechem o mgle, o gazecie, o samotności. Oni kiwaliby głowami wróżąc Marianne dokładnie taką samą przyszłość.
– Eh. Utknęłaś, co? Niech więc będzie. Opowiem ci. Skoro i tak za chwilę go poznasz.
*
Kuter unosił się na niewielkich falach, poskrzypując starymi deskami. Miętowa farba obłaziła z kadłuba, sailing na maszcie chwiał się odrobinę za bardzo, a w płótnie foka nie brakowało dziur. Mimo to „Uśmiechnięta Marianne” rozbrzmiewała głośnym śmiechem. Na pokładzie i przy pełnych ryb sieciach uwijali się młodzieńcy, odszczekując stojącemu za sterem starcowi w grubym swetrze. Zmierzali w stronę brzegu, gdzie już w oddali widać było kobiety trzepiące kraciaste chusty. Chłopcy pokazywali je sobie palcami, wybierając spośród nielicznego grona przyszłe żony.
– Uciszta się, durne dzieciory. Dzień Trupa mamy. – Kapitan sztywnymi palcami pogładził brodę i w zamyśleniu jedną dłonią zaczął skubać luźną nitkę swetra. W ustach mielił niewypowiedziane przekleństwa.
– Dzień Trupa, Dzień Trupa, twej matki skorupa. – Po pokładzie poniósł się śpiewny głos Jerry’ego, najmłodszego z całej bandy. – Spluń w morze dwa razy, pożałuj żeglarzy.
– Dzień Trupa, Dzień Trupa, roboty to kupa. Ciał przenoszenie, wody czyszczenie – podjęła reszta chłopaków.
Tylko jeden z nich milczał. Tim, starszy brat Jerry’ego, pochylił się nad burtą, wbijając spojrzenie w słoną toń. Z jego ust uciekło westchnienie. Jako jeden z nielicznych prawdziwie cenił pracę na morzu. Nawet u takiego gbura jak stary Joseph. Przeczuwał, że pewnego dnia sam może stać się podobnym zrzędą. Już teraz zamiast wyjść z kolegami do jedynego w Deep pubu, wolał spędzić wolne chwile na naprawianiu sieci i łataniu żagli. Pieniądze wydawał na farbę do drewna, poświęcając wszystkie uczucia „Uśmiechniętej Marianne”, a nie zagadującym doń dziewczętom. Inni tego nie rozumieli, ale i Tim nie miał potrzeby bycia zrozumianym. Morze w zupełności mu wystarczało. Obietnice szeptane przez niedościgniony horyzont liczyły się ponad wszelkie ludzkie sentymenty czy dogryzki.
Nie podzielał także powszechnej dla jego rówieśników wesołości, która pojawiała się w okolicy Dnia Trupa. Ciała wyrzucane na brzeg z obu stron – od jeziora i od morza – wydawały się Timowi raczej nieśmiesznym żartem. Na widok spuchniętych, posiniałych nieboszczyków skręcało go w środku. Zawartość żołądka podchodziła do gardła, łzy same cisnęły się do oczu. Czasami myślał nawet nad tym, że pewnego dnia to jego wyciągną z wody, wrzucą na wóz i zawiozą na cmentarz do sąsiedniej wioski. Ta myśl za każdym razem przytłaczała go nowym ciężarem. Nie przerażała go śmierć na morzu. To perspektywa zabrania jego martwego ciała z dala od ukochanych fal, wzbudzała gniew Tima.
Oczywiście po dniu ciężkiej pracy i ponurych myśli następowała zabawa. Z wody wychodzili Oni, zasiadali do stołów razem z mieszkańcami Deep i błogosławili łodzie. Za pomoc w odprawie zmarłych na tamten świat, zapewniali wiosce dobrobyt. Nikt nigdy o więcej nie prosił. Nie potrzebowali bogactw, sławy, wszelkich cudów. Gdy ryby dobrze brały, reszta życia sama się jakoś układała. Oni wychwalali skromność, a Deep wiecznie obfitowało. Wszystko za to, że raz do roku, na brzeg wyrzucało wszystkich topielców.
Po dobiciu do brzegu, prędko zrozumieli, że coś jest nie tak. Kobiety owszem trzepały chusty, w które zawijać mieli trupy, ale z ich oczu lały się łzy. Odrobina empatii i zadumy była dobrze widziana, jednak zachowanie zebranych nie przywodziło na myśl smutku. Drżące dłonie i zaciśnięte usta sugerowały raczej przerażenie.
Nim Tim otrząsnął się ze zdumienia, reszta chłopaków już zdążyła porwać w ramiona najbliższych. Młode pary wymieniły się słonymi pocałunkami, rodzice przygarniali dzieci do piersi. Opłacony potem i krwią połów leżał zapomniany na boku. Martwe oczy ryb spoglądały z beczek w chmurne niebo, a sylwetki odlatujących mew odbijały się w niewidzących źrenicach.
Tim nie potrafił ruszyć się z miejsca. Na raz stał się przeraźliwie świadom każdej cząstki własnego jestestwa. Serce waliło jak oszalałe w nagle za małej piersi. Ciepłe powietrze lepiło się do skóry, drażniło przy każdym oddechu. Wdzierało się w człowieka, jakby chciało mu skraść samą dusze.
Mimo tłumu ludzi, bez problemu odszukał matkę. Jej ciemne oczy stanowczym spojrzeniem przewiercały go na wylot. Spracowane ręce ściskały poły koszuli przyklejonego do niej Jerry’ego. Młodszy brat wydawał się maleńki i delikatny w objęciach rodzicielki. Ona nie płakała. Nigdy nie płakała. Lecz nawet bez łez była w stanie przelać na Tima ogrom swego przerażenia. Krył się w pobielałych knykciach, napiętych mięśniach, zaciśniętej szczęce.
Ratuj go.
*
Tym razem nie było trupów do sprzątania. Ani zmarłych do pochowania. Tylko ciepły wiatr, niosący głośne skrzeki mew. Prawdziwa idylla. Ten słoneczny dzień prosił się o radość młodości, o wybuchy śmiechu, o pierwsze pocałunki. Deep dawno nie prezentowało się tak dobrze, jak tego fatalnego Dnia Trupa. Oni przybyli wcześniej. Pojawili się zaraz po odpływie, gdy słońce dopiero zaczynało leniwą wędrówkę po nieboskłonie. Siedli z kobietami i starcami, czekając na powrót mężczyzn. W oszczędnych słowach wieszczyli koniec znanego świata. Potężny kataklizm. Zniszczenie Deep. Oznajmili, że sami też muszą odejść. Na dobre.
Gdy wróciły kutry, zebrali wszystkich i słowami wyjętymi prosto z Pisma oznajmili: „uczynimy was rybakami dusz”.
Tim usiadł ze starym Josephem na ławeczce przed jedynym pubem w Deep. Przyjął kufel ciepłego piwa, tylko odrobinę się przy tym krzywiąc. Zresztą, alkohol nie miał teraz najmniejszego znaczenia.
– Mówią, że pozwolą kobietom odejść. – Joshep wyciągnął z kieszeni fajkę, którą odpalił wyuczonym ruchem. Starzec zaciągnął się i wypuścił z ust dymek w kształcie idealnego okręgu. Oparł głowę o ścianę budynku, przymykając oczy. – Za stary na to jestem.
– Rybacy dusz. – Piwo smakowało goryczą. Tim nigdy za nim nie przepadał. – Co to w ogóle znaczy?
– Wieczny Dzień Trupa. Jeśli mam zgadywać.
*
Kobiety odeszły. Zamiast martwych ciał, zawinęły w kraciaste chusty cały dobytek i ruszyły w drogę prowadzącą wzdłuż mierzei aż do kanału. Dalej miały przekroczyć most, by ruszyć w głąb kraju. Byle dalej od morza. Byle dalej od Deep. Ich orszak przez całą drogę zawodził, a płaczliwe głosy niosły się z wiatrem. Tamtego Dnia Trupa przyszło im pochować wciąż żywe rodziny, których miały już nigdy nie zobaczyć na oczy. Lata obfitości spływały właśnie krwią złamanych serc. Wszystko za to, że ryby brały.
O ucieczce nikt nawet nie myślał. Oni postawili sprawy jasno. Mężczyźni pójdą dobrowolnie, kobiety odejdą żywe. Zdecydują się stawić opór – nikt nie dostanie szansy na uniknięcie nadchodzącego kataklizmu. Czymkolwiek miał on być.
Przez dziesięciolecia, jeśli nie dłużej, Oni okazywali empatię, litościwość, przyjaźń. Teraz też nie grozili torturami. Prosili o pomoc, mimo że stawiali ultimatum. Sami znaleźli się w krytycznej sytuacji. Zanim dzień dobiegnie końca, Oni znikną z powierzchni Ziemi na dobre. Oto nadchodził Kres. Jednoznaczny i ostateczny. Z nim nie dało się targować czy wchodzić w układy.
Dlatego rybacy z Deep posłusznie weszli do wody, gdy fala za falą zalewały wioskę. Parli naprzód, oglądając się tylko niekiedy. Za każdym razem widzieli zniszczenie. Nie wielki koniec świata – lecz cichy, powolny koniec ich miejsca na świecie. Długie macki oceanu wypłukiwały życie z domów, porywały kolorowe pościele, świeżo wystrugane taborety, rozkwitłe w wazonach kwiaty. Nie rozrzucały, nie trzaskały, nie tłukły. Z nabożną czcią kradły to, co świadczyło o ludzkim szczęściu i chowały na wieki w ciemnych odmętach. Książka za książką, obraz za obrazem, odzierały Deep z charakteru, pozostawiając tylko pustą skorupę.
Po twarzy Tima spływał potok łez. U boku chłopaka, z dłonią stanowczo zaciśniętą na jego własnej, szła matka. Ze świeżo ściętymi włosami schowanymi pod starą czapką, w za dużej koszuli, w spodniach po ojcu, które przez lata trzymała w szafie. Jakimś cudem Tim wiedział, że nie dane jej będzie dotrzeć, gdzie zmierzali. Lecz to się nie liczyło. Nie liczyło się nic prócz ogłuszonego Jerry’ego, którego reszta kobiet nieświadomie wywioziła z Deep w wozie pełnym zapasów żywności i ubrań. Śmierć matki za życie syna.
*
– Skąd… Skąd to wiesz? – Wreszcie odważyła się zapytać mimo ściśniętego gardła.
Staruszek tylko pokręcił głową.
– Opowiedział mi. Zaczynając od niezadowolenia z głupiej piosenki, a kończąc na śmierci matki. Podobno do ostatniego oddechu błagała o wybaczenie i zrozumienie. Oni zawsze byli litościwi. Pewnie tylko dlatego jeszcze żyję. – Złożył gazetę, podnosząc się z krzesła rybackiego do wtóru trzeszczących kości. – No. Już pora.
Wyłonił się z mgły w pojedynkę, choć Marianne spodziewała się całego orszaku. Wyglądał młodo i to także ją zaskoczyło. Wysoki, smukły, ale dobrze zbudowany. Szczególnie szerokie ramiona przykuwały wzrok. Ubrany, jak na rybaka przystało. Zapewne tamtego dnia, w całym zamieszaniu, do głowy mu nawet nie przyszło przebrać się po połowie. Został w beżowym swetrze, przetartych rybaczkach, gumowych butach i sztormiaku przewiązanym za rękawy dookoła pasa. Strój mu nie schlebiał, ale też szczególnie nie odejmował uroku.
Nie wyglądał na ducha.
– Tim, pieprzona syreno. Zostaw dziewczynę w spokoju. – Staruszek, a raczej Jerry, jak domyślała się Marianne, zwiniętą w rulon gazetą trzepnął stojącego wciąż w wodzie chłopaka w ramię. Tamten nawet nie mrugnął. Za to uśmiechnął się ciepło.
– Dobrze cię widzieć, bracie.
– Chciałbym móc powiedzieć to samo. Czyś ty zwariował?
Cała scena wyglądała komicznie. Intrygująca zjawa z diabelskim uśmiechem od niechcenia w ciele młodego chłopaka spoglądała na powykręcanego starością Jerry’ego. Oboje o tych samych kwadratowych twarzach, ogromnych dłoniach, ciemnych oczach. Patrzyli na siebie z intensywnością godną samych żywiołów. Nie mówili nic, a jednak Marianne była przekonana, że właśnie jest świadkiem skomplikowanej wymiany zdań.
Wtem Tim, jeśli coś jeszcze zostało z tamtego chłopaka, podniósł głowę. Przeczesał włosy palcami i spojrzał prosto na nią. W jego oczach krył się ocean. Wolność bezkresu, potęga sztormu. Nagle do Marianne dotarło, że on nie próbował dorównać żywiołom, on był żywiołem. Posłańcem Śmierci, samego Davy Jonesa.
Nim się zorientowała, znów stała na brzegu, a woda łaskotała jej stopy. Potężna dłoń chwyciła podbródek Marianne, a długie, zimne palce spoczęły na jej szyi. Poczuła przeszywający dreszcz, gdy Tim krytycznie przebiegł wzrokiem od nagich kostek, przez odsłonięte uda, krótkie spodenki, luźną koszulkę ze skromnym dekoltem aż po czubek głowy.
– Masz włosy w kolorze miętowej farby… – wyszeptał Tim, cały czas żarłocznie szczerząc zęby. – Moja uśmiechnięta Marianne. Pora byśmy znów razem ruszyli w morze.