- Opowiadanie: Aurelius - Mgliste złoto

Mgliste złoto

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Mgliste złoto

Za rdzawym od zachodzącego, jesiennego słońca horyzontem rozległo się zawodzące wycie wilka, odbijające się po drodze od kruchych pancerzy tysięcy półnagich już drzew porastających gęsto pagórki Zielonych Wideł. A może był to skowyt dużego psa. Arthgar mimo wszystko miał nadzieję, że jednak wilka.

Koścista chabeta, którą wyprowadził ze stajni lorda Mallystera trzy dni temu dawała jasno znać, że jest u kresu swych sił, chwiejnie stąpając po błotnistym trakcie, który wiódł między złociste korony drzew, migoczące przed Arthgarem niczym drwa ogniska, przy którym spędzili ostatnią noc.

– Mogliśmy teraz łoić miód z resztą chłopaków w donżonie… – dobiegł Arthgara chrapliwy pomruk zza jego pleców.

 Arthgar strząsł z siebie cień jesiennej zadumy i spojrzał na swojego kompana, Harpena, dosiadającego siwej klaczy, nie wyglądającej lepiej niż jego własny wierzchowiec. O Harpenie wiele osób w Psiarni mówiło, że wygląda jakby mógł być młodszym, bardziej rezolutnym bratem Arthgara – krótko ostrzyżony, z rzadkim, brązowym zarostem wokół ust i wiecznym, szelmowskim uśmiechem zdobiącym jego blade oblicze upstrzone parą ślepi koloru gorzkiego portera. Za takowego też Arthgar go uważał od kiedy tylko w zastępach Ogarów lorda Mallystera Harpen awansował na jego tarczowego, odpowiednika rycerskiego giermka w Psiarni.

 Arthgar wyglądem ździebko przypominał Harpena, jednak jego włosy były długie i ciemne, upięte w niedbały kok z tyłu głowy, a gęsta broda dziko porastała jego poszarzałe, ostro zakończone policzki. Oboje ubrani byli w przeszywanice koloru surowej stali, pod którymi odznaczały się pordzewiałe oczka ciasno upiętych kolczug, a z ich ramion spływały zgniłozielone płaszcze, upięte pod szyją zaśniedziałą klamrami w kształcie psiej głowy.

Ogary, bo pod taką nazwą znana była specjalna wojskowa kompania lorda Janysa Mallystera, nie cieszyły się dobrą sławą ani wśród gminu Zielonych Wideł, ani tym bardziej wśród półświatka coraz ciaśniej oplatającego kolejne miasteczka i wsie swoimi obślizgłymi paluchami. Psy, jak też zwały Ogarów wszelcy przemytnicy, bandyci gościńca i inni szubrawcy, byli odpowiedzialni za utrzymanie porządku w krainie tam, gdzie umiejętności przeciętnego żołdactwa zawodziły; często posuwając się do stosowania metod balansujących na krawędzi lokalnego prawa. Miejscem, które tym razem miało zostać zaszczycone psią interwencją było nieduże miasteczko Skałki, słynące z dwóch rzeczy: równonocnych festiwali – wiosennego i jesiennego oraz wolnoczasu, narkotyzującej mieszanki sproszkowanych korzeni i grzybów. Swoją nazwę zawdzięczała ulicznej grypserze. “Masz trochę wolnego czasu?” zwykli pytać potencjalni klienci, tuż pod nosami nieświadomych niczego początkowo strażników miejskich. O ile sama nazwa mieszanki była pierwotnie nieuchwytna, o tyle oznaki jej nadużywania szybko zdradzały ponadnormatywnych konsumentów. Jej najważniejszy składnik, to jest piołun, spożywany w nadmiarze potrafił być zabójczy dla wątroby, która odpłacała się wykwitem ciemnych plam wokół oczu.

– Zaraz umoczymy wąsy – odparł Arthgar swojemu towarzyszowi, ściskając mocniej wodzę, prosząc wątłą klacz o ostatni wysiłek – zatrzymamy się na noc w oberży, być może tam ktoś słyszał coś o Kressenie.

Lord Mallyster zwykł mówić, że w życiu są pewne tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i trupy w rzece Zielonej spływające do jej ujścia w Banduinie, mieście portowym położonym nad Szarą Zatoką. Dziwnym trafem ostatnią ludzką osadą nad Zieloną przed Banduiną były Skałki, w których nigdy nie zgłaszano podobnych odkryć. Przypadkiem musiało też być, że w Skałkach znajdowała się siedziba Scallema Marga, zwanego Sinookim, lokalnego watażki o niechybnie wątpłej reputacji, który, jak niosła wieść gminna wzdłuż i wszerz krainy, był lokalnym numerem jeden wśród wytwórców wolnoczasu.

To właśnie w odwiedziny do Sinookiego zostali wysłani Arthgar i Harpen, a konkretnie w celu wyjaśnienia zniknięcia poborcy podatkowego Kressena, który miał pobrać od Sinookiego należny podatek, a który miał też wrócić do Stonefort przed trzema dniami. Nie wrócił.

– Najwyższy czas trochę przycisnąć sukinsyna – powiedział Arthgarowi sir Redder, potężnie zbudowany Lord Komandor Ogarów, kładąc masywną dłoń na ramieniu Arthgara, kiedy ten siodłał konia w chłodnej stajni Psiarni przed wyjazdem do Skałek. – Popytajcie oczywiście wzdłuż traktu, ale bardziej jestem skłonny uwierzyć, że tego poborcę po drodze wpierdoliła jakaś zajęcza pukka, aniżeli Sinooki nie miałby maczać w tym jego brudnych paluchów.

Popytali. W ciągu kilku dni odwiedzili jedną rybacką chałupę, pachnącą jak przemoczony kosz śledzi; jedną zgniłą, rzeczną spelunę udającą karczmę, w której nie mogli dojść do porozumienia z Harpenem czy w środku znajdowało się więcej szczurów, czy przemytników, a także spuścili łomot jednemu podchmielonemu wędrowcowi, który na pytanie czy widział człowieka o wyglądzie Kressena odparł, że ostatnią taką osobą przez niego spotkaną była matka Harpena. Jedyne, czego się dowiedzieli, to tego, że rzeczywiście widziano na trakcie kogoś odpowiadającego wyglądem poszukiwanemu poborcy, ale zmierzającego w stronę Skałek.

Chlupiący pod kopytami pary koni gościniec zaczął się piętrzyć, co Arthgar zauważył w pierwszej kolejności po jeszcze wolniejszym tempie chodu chudej szkapy. Zaczęli mozolnie wspinać się po grzbiecie wzgórza na tyle niskiego, że wcześniej nie zwrócili na nie uwagi, ale jednocześnie na tyle wysokiego, że mogłoby stać się ostatnim wysiłkiem klaczy Arthgara w jej życiu. Z obu stron traktu Ogarów otaczały szeregi drzew pamietających Drugi Porządek, wystające z gęstego, burego dywanu opadłych liści. Po chwili las zaczął rzednąć, a oczom Arthgara ukazało się szarozielone, pochyłe morze traw, z którego co kawałek wyrastała zimna, kamienna fala.

Jest i cmentarz.

Nagrobki nekropolii biegły w dół stromego spadu w kierunku szumu rwącej w dole Zielonej, a pomiędzy nimi niczym myszy w młynie uwijały się niewyraźne postaci wbijające w ziemię co kilka kroków drewniane patyki.

– Krwawy Księżyc już nazajutrz – mruknął Harpen – szykują pochodnie, które mają rozświetlić duszom ich zmarłych drogę do Neamnog.

Arthgar znał te wierzenia – sam nie raz jako dziecko uczestniczył w równonocnym festiwalu Krwawego Księżyca w Skałkach jeszcze przed postrzyżynami. Podczas odwiedzin cmentarza zawsze to, co go najbardziej interesowało, to jakim cudem ktoś wpadł na pomysł stworzenia cmentarza na tak cholernie stromym wzgórzu. Również teraz nie odgonił się od tej myśli.

– Ten cmentarz jest starszy niż jakakolwiek chałupa w tej dziurze, smyku – powiedział dziesiątki zim temu Arthgarowi bezzębny grabarz – być może nawet starszy niż jakikolwiek kamień w Mglistym Borze. Zielona regularnie podmywa go od wieków, a z każdym kolejnym pokoleniem następne mogiły chylą się co raz mocniej ku jej nurtowi.

Widok wiekowej nekropolii był znakiem, że znaleźli się nareszcie na skraju Skałek. Daleko w tle nad miasteczkiem majaczyło znane Arthgarowi wzgórze upstrzone starym kamiennym młynem, pod którym wieki temu lubił przesiadywać wieczorami podczas wizyt w Skałkach, podziwiając migoczącą panoramę miasteczka. Za młynem rozciągały się pola uprawne, które stanowiły umowną granicę pomiędzy Skałkami, a Mglistym Borem, tajemniczą knieją, przez którą biegł dawno zapomniany leśny trakt, znacznie skracający drogę do, między innymi, Stonefort. Arthgar korzystał z niego kilkukrotnie, zawsze jednak towarzyszyły temu zimne dreszcze i wrażenie bycia cały czas obserwowanym. Mieszkańcy, z tego, co wiedział, również unikali lasu. Z mniej lub bardziej wytłumaczalnych powodów. Poza grzybiarzami. Nie ma takiego strachu dla grzybiarza, który mógłby konkurować z dorodną kanią.

 Ruszyli dalej traktem, wzdłuż niskiego murku zbudowanego z grubo ciosanych, nieregularnych kamieni. Minęli starą, rozpadającą się chatę grabarza, po czym skręcili na zachód na rozstaju dróg, w kierunku gęstych zabudowań spowitych rzadką, pomarańczową od promieni wieczornego słońca mgłą.

Dotarli do progu miasteczka, a przed ich oczami wyrosnęła wysoka ściana nietypowego, długiego budynku, zakończona szpiczastym, drewnianym stropem. Zbutwiałe drzwi wejściowe, okute w wielu miejscach żelaznymi płytami, były zatarasowane przez kilka tęgich postaci. Ogary zbliżyłi się do wejścia do osobliwej budowli, czym wywołały poruszenie w zebranej grupie.

– Jadą dalej – chrząknęła jedna z postaci.

 Arthgar i Harpen podjechali jeszcze bliżej aby przyjrzeć się komitetowi powitalnemu. Arthgar zauważył, że składał się on z trzech szerszych niż wyższych kup mięsa obleczonych w skórzane spodnie i kurty zwieńczone u pasa kolejno drewnianą pałą, czymś, co przypominało buzdygan i przerdzewiałym toporkiem do rąbania drewna. Arthgar przyjrzał się właścicielowi topora, który przed chwilą wydał z siebie dźwięk łudząco podobny do ludzkiej mowy. Nie był pewien, czego osiłek miał mniej – pojedynczych włosów zarzuconych do tyłu głowy czy pożółkłych zębów w półotwartej gębie, ale zdecydowanie uwagę przykuwał tatuaż w kształcie sztyletu nad jednym z oczu, otoczony plamą barwy dojrzałego winogrona na skórze.

– Głuchy, krrrwa, czy głupi? – ponownie chrząknął gardłowo drab, poprawiając przewieszony przez pas toporek. – Jadą! – powtórzył, machając ręką.

– Czego tu pilnujecie? – zapytał Arthgar.

– A gówno cię to, bez przeproszenia, obchodzi – odparł drugi z osiłków, przypominający knura w bokobrodach właściciel drewnianej pałki.

Gruby, jak zdążył już nazwać w myślach oprycha z tatuażem Arthgar, obleciał przepitym wzrokiem starszego Ogara i zatrzymał się na jego psiej klamrze, po czym gęsto splunął pod kopyta chudej klaczy. 

– Cholerne psy Mallystera… – mruknął pod nosem.

Arthgar kątem oka zauważył nerwowe poruszenie Harpena, którego ręka przezornie powędrowała ku skórzanej pochwie na jego siodle, w której spoczywał jego miecz. Arthgar podniósł powoli prawą rękę aby uspokoić kompana.

– Co to za miejsce? – zapytał ponownie Grubego, który nie spuszczał wzroku z klamry Arthgara.

Osiłek skrzywił ogorzałą twarz.

– Magazyn pana Sinookiego. Nikomu nie wolno do środka. Jedynie jak jaki glejt okaże.

Arthgar zmierzył ścianę magazynu wzrokiem. Jeśli go pamięć nie myliła, kiedyś były tam stajnie, które wraz z rozrostem wpływów Sinookiego zostały oficjalnie zamienione na składowisko jego towarów handlowych, a nieoficjalnie – na spichlerz wolnoczasu.

– Gdzie go znajdziemy? Sinookiego – spytał Harpen.

– Mieszka po drugiej stronie miasta, nad rzeką, u stóp cmentarza. Ale go tam nie zastaniecie – odparł otyły osiłek – wyjechał rano na polowanie i jeszcze nie wrócił.

Polowanie dopiero się zacznie – pomyślał Arthgar.

– Widzisz? Jak chcesz, to umiesz – rzucił Harpen pochylając się do osiłka z ironicznym uśmiechem na twarzy.

– Spierdalaj! – odburknął Gruby, a jego nabrzmiała, okrągła twarz zapłonęła wściekłą purpurą.

– Harpen – Arthgar skinął na towarzysza, po czym musnął łydkami boki wierzchowca i ruszył dalej wgłąb Skałek. Po chwili Harpen zrównał się z nim stępem.

– Śmiecie – żachnął się – nie potrzebuję żadnego glejtu żeby przeszukać ten ich składzik. Nawet nie zauważyliby kiedy dostałbym się do środka.

– Wolałbym jednak najpierw wypytać Sinookiego, a dopiero potem uciekać się do naszego stałego repertuaru – odparł Arthgar, a prawy kącik ust powędrował mu nieznacznie w górę. – Zaczekamy, aż raczy się pojawić. Chodź, zlokalizujmy tę oberżę, bo daję słowo, też zaraz uschnę.

Im dłużej jechali nierównymi uliczkami, tym gęstsze stawały się Skałki. Drzewa, pola i wzgórza ustąpiły miejsca wielopiętrowym, szpiczastym domom, płóciennym kramom i przeróżnym szyldom rzemieślniczym. Zewsząd dobiegał typowy miejski gwar, wypełniony okrzykami kupców, wrzaskami dzieci i paplaniem grupek zarobionych kobiet, a konie Ogarów musiały się przeciskać między chmarami mieszkańców uwijających się w ostatnich przygotowaniach do jutrzejszego festiwalu równonocy. 

– Zupa, zupa z dyni! Ostatnie galony!

– Miooody, prosto z pasieki! Także pitne!

Arthgar usłyszał głośne westchnięcie Harpena i uśmiechnął się pod nosem, łącząc się w bólu z przyjacielem. Nagle poczuł ucisk na lewej nodze. Zerknął przez ramię i ujrzał postać owiniętą od stóp do głów w brudne, niedbale zszyte szmaty, bo ubraniami nie można było tego nazwać. Spod tej góry łachmanów wystawała jedynie blada, pomarszczona kobieca twarz, upstrzona licznymi znamionami i plamami. Wpatrywała się ona w Arthgara parą świdrujących, niebieskich oczu przypominających szklane kule wędrownych magików, emanujące zimnym światłem barwy zamarzniętego jeziora. Kiedy Arthgar spróbował wyrwać się z jej uścisku, i już miał odmówić jakiejkolwiek oferty ezoterycznej, kobieta zacisnęła swoją kruchą, pełną starczych plam dłoń jeszcze mocniej na jego kostce.

– Korzenie są silne, ale splątane – wysyczała cicho spiętymi ustami suchymi jak papier.

 Arthgar poczuł nieprzyjemne, intensywne mrowienie na powierzchni całej blizny, która zdobiła jego lewe ramię, kawałek torsu i karku. Kobieta puściła jego nogę i pospiesznie oddaliła się w stronę jednej z wąskich, bocznych uliczek, znikając w tłumie mieszczan.

 – Co to miało być? – zapytał Harpen, który zaraz zrównał się z wierzchowcem Arthgara, rozglądając się w nerwach za tajemniczą kobietą.

 Arthgar wlepiał wzrok jeszcze chwilę na miejsce, w którym zniknęła staruszka, po czym popędził nogami wierzchowca.

 – Nie wiem… – odparł – pewnie jakaś jarmarczna wróżka. Nie zatrzymujmy się.

 Wydostali się z zatłoczonej uliczki i wyjechali na szeroki plac. Dotarli do głównego rynku, na którego środku układano już ogromny drewniany stos przewyższający swoją wysokością wszystko dookoła. Jutro zostanie podpalony, a wokół niego rozpoczną się liczne śpiewy, tańce i zabawy. Głowa Arthgara jednak wciąż była przy spotkaniu z tajemniczą staruszką. 

 Skąd wiedziała o bliźnie?

 To było wiele zim temu. Niedługo po swoich postrzyżynach Arthgar bawił się z dziećmi sąsiadów na polach pszenicy, zbliżała się pora żniw. W pewnym momencie dopadła ich jedna z wielu normalnych, zwyczajnych, letnich burz. Kiedy pierwsze krople ciepłego deszczu spadły na złociste łany zboża, Arthgar wraz z resztą dzieciaków ruszył na pobliskie wzgórze, na którym rósł samotnie ogromny, stary, wręcz prastary dąb.

 Dziecięcy umysł jest bogaty w fantazję, ale ubogi w roztropność.

 Kiedy schowali się pod potężną koroną drzewa, nadeszły pierwsze grzmoty. Nie minęło długo aż nadszedł ten, który naznaczył Arthgara na całe życie. Później nie pamiętał niczego więcej. Obudził się w swoim łóżku otoczony przez wgapiających się ludzi z wioski, z matką trzymającą jego rozpaloną dłoń. Na jego ciele pojawiła się ogromna blizna przypominająca setki cienkich, czerwonych korzeni biegnących od jego lewego ramienia w dół ręki i jednocześnie, zahaczając o kark, obejmując część torsu i pleców.

 Z opowieści wioskowych, którzy widzieli co się stało usłyszał, że jeden z piorunów uderzył z hukiem w stary dąb, który natychmiast stanął w płomieniach. Kiedy nadeszła pomoc, wszystkie dzieci leżały nieruchomo na trawie. Przeżył jedynie Arthgar. Uznano to wówczas za cud tak istotnego rozmiaru, że przez jakiś czas dojrzewające ciało Arthgara stanowiło atrakcję dla wszelkich przejeżdżających znachorów, zielarek i innych uzdrowicieli. Nigdy jeszcze wcześniej nie odnotowano żeby ktokolwiek przeżył tak bliskie spotkanie z piorunem, które w dodatku zostawiło tak charakterystyczny znak.

 Matka Arthgara powiedziała mu, że to stary dąb, który spłonął tamtej nocy, musiał mu przekazać swoje ostatnie tchnienie poprzez plątanine odwiecznych korzeni zapuszczonych wgłąb wzgórza. Od tamtego czasu zdarzały się momenty, w których Korzenie, jak nazwał bliznę, zdarzały się swędzieć lub mrowić, ale jeszcze nigdy z taką intensywnością, z jaką nastąpiło to podczas spotkania ze staruchą w uliczce Skałek. O ile samo mrowienie już ustało, o tyle widok przenikliwych, przeraźliwie jasnych oczu kobiety nie dawał mu spokoju do momentu, w którym do jego uszu z rogu targowiska dobiegła skoczna melodia wygrywana na fidlach.

 Zza kłębiących się bezładnie tu i ówdzie cieni mieszczan spoglądała na niego fasada karczmy „Pod Zieloną Skałą”, skryta w mroku skąpo oświetlonego narożnika targowiska, kusząc wszystkich strudzonych przygotowaniami do festiwalu głośnym gwarem rozmów, muzyką instrumentów i apetycznymi zapachami. Arthgar i Harpen powoli zbliżyli się do oberży, gdy nagle z hukiem otworzyły się jej drzwi, a na zewnątrz wyleciał ciemny kształt przypominający kulę z długim, czarnym warkoczem.

 – Dorpun, jeszcze raz cię zobaczę jak kantujesz w błazna, to już nigdy nie przestąpisz przez ten próg! – krzyknęła męska sylwetka, która stanęła w rozświetlonym wejściu.

 Kula wstała nieporadnie z ziemi, nabrała niskorosłych, dwunożnych kształtów i finalnie okazała się być krasnoludem z kwadratową twarzą porośniętą czarną brodą splecioną w warkocz sięgający niemal podłoża.

 – A żeby was zaraza! Od razu kantujesz! – odkrzyknął krasnolud, rozpryskując gęstą ślinę dookoła. – Duże łapska mam, to mogły mi przy poprzednim rozdaniu jakieś karty pod nimi zostać, ot co! 

 – Zmiataj stąd!

 Krasnolud otrzepał się z piachu, splunął pod nogi i odwrócił się na pięcie. Arthgar zauważył, jak małe, czarne, świńskie oczka brodacza bacznie zlustrowały jego i Harpena, zatrzymując się na klamrach płaszczy. Na ogrochowiałym obliczu krasnoluda zwieńczonym nadzwyczajnie wielkim nosem pojawił się szeroki uśmiech.

 – Haha, Ogary Mallystera! – krzyknął brodacz, po czym z podskokiem odwrócił się w stronę karczemnego wykidajły. – Macie przesrane, haha!

 Krasnolud zbliżył się do konia Arthgara, przysłonił spierzchnięte usta masywną, włochatą dłonią i przemówił starając się udawać szept.

 – Najgorsza speluna, czas najwyższy!

 Następnie poprawił z zadowoleniem pas na biodrach i oddalił się w stonę targowiska. Arthgar usłyszał cichy chichot Harpena.

 – Do takich interwencji mógłbym ruszać codziennie – stwierdził z uśmiechem młodszy Ogar, zeskakując z konia.

 Arthgar nie mógł się bardziej zgodzić. Codzienność przeciętnego Ogara oscylowała najczęściej wokół zawiłych morderstw, niespotykanych porwań, trudnych do wytłumaczenia zjawisk i innych, mało przyjemnych przerwań zdrowej tkanki społecznej, przy których regularna straż potrafiła co najwyżej zdeptać wszystkie ślady, wystraszyć połowę ludności absurdalnymi teoriami, a przy okazji okraść pobliskie domostwa pod pretekstem przeszukań. Kiedy Lorusowi Manfreddowi, kasztelanowi lorda Mallystera, zależało na wyjaśnieniu jakiejś sprawy, do jej rozwiązania zawsze zwykł posyłać psy sir Reddera. Dwadzieścia zim służby w Psiarni zdawały się efektywnie uodpornić zmysły Arthgara na rewolucje żołądkowe spowodowane widokiem wielu okropieństw, których był świadkiem służąc pod lordem Mallysterem.

 Arthgar miękko zeskoczył z umęczonego wierzchowca, a następnie złapał za wodzę aby przywiązać starą chabetę do pobliskiego słupka. Ledwie zdążył zrobić krok, a już doskoczył do niego mężczyzna z oberży. Wyglądem przypominał świerk odwrócony do góry nogami, z masywną klatką piersiową i wystającej z niej karykaturalnie małą pniem–głową, w której głęboko osadzona para przekrwionych ślepi przeskakiwała ciągle między twarzami Ogarów, a ich klamrami.

 – Wybaczcie za tego kanciarza… Odprowadzić szlachetnym panom wierzchowce do stajni? Chętnie wymienimy je dla was na świeże konie!

 Arthgar nie umiał powstrzymać brwi, które wystrzeliły ze zdziwienia w górę.

 Szlachetnym? Świeże konie? Jarmarczna atmosfera zdaje się udzielać wszystkim.

 – Bardzo dziękuję, chętnie skorzystamy – odparł, podając uzdę wykidajle.

 Para wierzchowców zniknęła wraz ze swoim nowym opiekunem za rogiem, a Arthgar i Harpen przekroczyli próg karczmy Pod Zieloną Skałą. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz, w nozdrza Arthgara uderzył przyjemny zapach wędzonej karkówki, kiszonej kapusty, owocowego dymu paleniska i gotowanej na nim potrawki, a harmider dziesiątek głosów napierał na jego uszy ze wszystkich stron. Wielka, zadymiona, skąpana w blasku świec drewniana sala z trudnością mieściła dziesiątki grubo ciosanych stołów uginających się pod ciężarem dębowych kufli napełnionych zielonym piwem oraz półmisków pełnych smalcu, chleba i masła. Przy każdym z nich ciasno tłoczył się cały przekrój społeczny Skałek, od podejrzanych typów łypiących wzrokiem spod szerokich kapturów, przez gadatliwe drobnomieszczaństwo, po dobrze ubranych, obrosłych w sadło kupców. Kiedy Ogary weszli do środka kilka pociągłych twarzy zlustrowało ich płaszcze i psie klamry, ale nie wywołali szerszego poruszenia wśród biesiadników. Ruszyli w kierunku szynkwasu obwieszonego pętami aromatycznej kiełbasy i wieprzowymi udźcami, otoczonego ciasno ludźmi, zza których wyłoniła się sylwetka pulchnej karczmarki. Wycierała gliniany kufel, chichocząc przy tym ochryple, prawdopodobnie z żartów, które opowiadał jej jeden z mężczyzn siedzący po zewnętrznej stronie lady. Arthgarowi i Harpenowi z trudem udało się dostać do wolnego miejsca przy ladzie, ale natychmiastowo zwrócili uwagę pulchnej karczmarki.

 – Oj, złotka, trakt was przywiał? Nie kojarzę waszych ślicznych buziek – odezwała się karczmarka odsłaniając wykrzywione uzębienie w szerokim uśmiechu. – Co mogę wam podać?

 – Dwa razy zielone piwo, jeśli łaska – odparł Arthgar, wykładając na ladę kilka monet z wybitym królewskim obliczem.

 – Cholera, czy tutaj wszystko jest zielone? – rzucił Harpen.

 – W Zielonych Widłach? Nie może być – odpowiedział Arthgar.

 Kobieta zgarnęła pieniądze, po czym oddaliła się w stronę wielkich beczek piętrzących się za jej plecami. Po chwili wróciła i postawiła przed Arthgarem i Harpenem dwa wielkie, drewniane kufle wypełnione spienionym płynem barwy niedojrzałej ulęgałki. Harpen łapczywie chwycił za kufel i duszkiem opróżnił połowę jego zawartości.

 – Ach, nareszcie! – wysapał, ocierając wargi z piany, po czym zdrowo beknął.

 Arthgar uśmiechnął się pod nosem i pociągnął spory łyk zielonego piwa. Chmielowa goryczka połączona z charakterystycznym, jabłkowym posmakiem wypełniła jego usta i powoli spłynęła do wysuszonego gardła. Już miał nachylać kufel ponownie, kiedy poczuł nagłe szarpnięcie za ramię. Zielone piwo gwałtownie rozlało się dookoła.

 – Koleżko, znajdź sobie inne miejs… Skurwysynu, moje buty! – wykrzyknął mężczyzna, który przed chwilą próbował odsunąć Arthgara kiedy zauważył ogromną plamę na swoich wysokich, niechybnie uszytych ze skóry cielęcej buty. – Nowe trzewiki, psia twoja mać! 

 Mężczyzna był o głowę wyższy od Arthgara, ale posturą przypominał młodą sadzonkę klonu, z torsem i kończynami chudymi jak jego najwęższe gałęzie. To jednak nie jego sylwetka, a tym bardziej nie buty najbardziej zwróciły uwagę Arthgara, lecz zapadłe oczodoły otoczone purpurowymi plamami, bardzo podobne do oczu osiłka, którego spotkali przy wjeździe do Skałek. W tych oczodołach wolnoczas mieszał się z podsycanym przez narkotyk gniewem.

 Chudzielec z krzykiem złapał Arthgara za płaszcz i gwałtownie pociągnął w bok. Arthgar poczuł jak traci równowagę i upada z hukiem na zabłoconą, drewnianą podłogę, a następnie uderza głową w nogę pobliskiego stołu. Poczuł, jak cała oberża zawirowała, a oczy mimowolnie napełniły się łzami. Leżąc już na twardym klepisku nie był w stanie stwierdzić, czy gwar rozmów ucichł, czy to jego przytomność osuwała się powoli w ciemność. Na karku poczuł wlepiający się wzrok dziesiątek osób i z trudem otworzył załzawione oczy, chwytając się za obolały tył głowy. Ledwo podniósł wzrok i już zobaczył jak agresywny chudzielec bierze zamach nogą aby go kopnąć, ale w tym samym momencie wleciał w niego niewyraźny, szary kształt, który omal nie przewrócił agresora. Arthgar szybko zamrugał i ujrzał zaciskającego pięści Harpena, stojącego między leżącym Arthgarem i chudzielcem, co jeszcze bardziej rozjuszyło awanturnika. Arthgar zauważył jak chudzielec sięga kościstą ręką za pazuchę i jednym ruchem wyciąga podłużny, odbijający delikatnie światło świec przedmiot. Błysk pokrytego plamami rdzy ostrza musiał rzucić się w oczy wszystkim, bo chichot pulchnej karczmarki zamienił się najpierw w prośby rozejmu, a zaraz w opętańczy pisk, któremu towarzyszył tumolt podniesionych głosów, który jeszcze przed chwilą był radosnym zgiełkiem wypełniającym karczmę. Napastnik nie zdążył wykonać kolejnego kroku, bo już przestrzeń pomiędzy nim, a oszołomionym Arthgarem wypełniał obnażony Szczeniak – miecz bastardowy z głownią w kształcie pysku charta, trzymany pewnie w ręku przez Harpena. Napastnik zmierzył długie ostrze miecza podkrążonym wzrokiem po sam czubek, po czym warknął gardłowo, splunął pod nogi i zaczął krążyć wolnym krokiem po okręgu, przygotowując atak. Harpen odpowiedział ujęciem Szczeniaka obiema dłońmi. Chudzielec szykował się do szaleńczego ataku, ale jego taniec śmierci, zanim jeszcze zdążył się dobrze zacząć zatrzymał niski głos dochodzący od strony wejścia do oberży.

 – Spokój! Spokój, powiedziałem! – poniosło się echem po milczącej już karczmie.

 Arthgar wykorzystał moment i rychło podniósł się z podłogi. Tył jego głowy wciąż pulsował po pocałunku ze stołem, ale zdążył już odzyskać jasność umysłu, choć wciąż trochę szumiało mu w uszach. Zmrużył wilgotne oczy i zerknął w stronę wejścia, a tam ujrzał to, czego, a właściwie kogo szukał od samego początku.

 Postać, która powstrzymała chudego napastnika przed popełnieniem najgorszego błędu w jego życiu miała co najwyżej pięć stóp wzrostu z hakiem, ubrana była w skórzanę kamizelkę, która przykrywała gęsto pokryte wyblakłymi tatuażami, łykowate ciało. Wiotkie, obwisłe ręce miała zatknięte na biodrach, które przykrywał szeroki, wytarty pas z zatkniętym weń niewielkim toporem. To jednak twarz nowoprzybyłego momentalnie zwróciła uwagę Arthgara – wystawała z niej wielka, przypominająca dojrzałe śliwki, para pożółkłych wewnątrz oczu. Ciemne jak jezioro nocą plamy otaczały ślepia towarzysza od czubka łysego czoła po dolną część wysuniętej szczęki. Arthgar miał już wielokrotnie do czynienia z ludźmi, po których oczach było wyraźnie widać regularne smakowanie w wolnoczasie, ale jeszcze nigdy nie widział aż tak rozległych i ciemnych plam od nadużywania tego specyfiku.

 Kiedy chudy napastnik zobaczył Sinookiego, natychmiast się wycofał, schował zardzewiałe ostrze i spuścił kościstą głowę. Herszt opuścił dłonie i powolnym krokiem podszedł do awanturnika, chwiejąc się po drodze jak kaczka.

 – Topola, Topola… – zacmokał i podniósł głowę, żeby móc zobaczyć twarz chudzielca z bliska. – Spójrz na mnie.

 Chudzielec podniósł ostrożnie wzrok, a jego błądzące za rozumem ślepia spoczęły na śliwach Sinookiego.

 – Widzisz mnie? – wycedził Sinooki.

 Chudzielec przełknął głośno ślinę.

 – Wi–widzę, szefie – wyjąkął.

 Nagle Sinooki podniósł sflaczałą rękę, złapał chudego za ucho i gwałtownie pociągnął je w dół.

 – Jak mnie widzisz, jak ty najwyraźniej nic nie widzisz?! – wykrzyknął herszt. – Jak, kurwa, mnie widzisz, skoro nie widzisz tych psich klamr?! – mówiąc to, wskazał palcem drugiej ręki na zapięcie płaszcza Harpena. – Jełopie pierdolony! 

 Sinooki pociągnął mocniej za ucho, aż skulony chudzielec niemalże stracił równowagę.

 – Wynoś się stąd, świniom idź uprzątnąć, do tego się nadajesz! – krzyknął za zgarbionym w pół, przeciskającym się przez tłum gapiów mężczyzną zwanym Topolą.

 Arthgar był zaskoczony roztropnością Sinookiego. Reputacja i rozpoznawalność Ogarów sięgała daleko poza granice krainy, ale jeszcze dalej sięgała wiedza o tym, co czeka każdego, kto podniesie rękę na Ogara. To było dekady temu, kiedy lord Mallyster dobił targu z królem Alvynem Starszym, ojcem obecnego króla Alvyna,, który w zamian za możliwość korzystania z usług Ogarów ogłosił objęcie każdego członka Ogarów dekretem o Nietykalności. Królewska Nietykalność zapewniała jej beneficjentom szczególną ochronę – każde naruszenie cielesne osoby objętej Nietykalnością groziło śmiercią potencjalnemu napastnikowi, nie wspominając o morderstwie tak zwanego Nietykalnego. Owo skutkowało karą w postaci egzekucji całej znanej rodziny mordercy. Nietykalność co prawda nie była zaklęciem chroniącym Ogarów od wszelkich okaleczeń i sporadycznych zgonów w potyczkach zbrojnych, ale niewątpliwie objęcie ich tym samym dekretem, który chronił kapłanów, rodzinę monarchy, czy panów krain drastycznie obniżyło częstotliwość ataków na pobratymców Arthgara i Harpena. Obniżyło nie znaczy oczywiście wyeliminowało, o czym Arthgar zdążył się już nie raz przekonać. Nietykalni też krwawią, jak zwykł często mówić sir Redder. Niemniej, Arthgar nie był pewien czy świadomość Sinookiego o Nietykalności Ogarów jest powodem do radości, czy też wręcz przeciwnie. Wiedział, że muszą mieć się na baczności w obecności herszta i jego ludzi.

 Sinooki odprowadził wzrokiem Topolę, za którym trzasnęły drzwi, których dźwięk momentalnie zaprowadził parszywy uśmiech na twarz herszta. Rozłożył on szeroko ramiona i zbliżył się do Ogarów.

 – Panowie Ogary! Nie miejcie mi za złe za tego mlekożłopa, młode to i głupie, nic o świecie nie wie – zawołał.

 – Mógłby za to zawisnąć… – syknął Harpen.

 – Oczywiście, oczywiście, rzecz jasna, takie prawo! Ale może kolejka na mój koszt pozwoli załagodzić ten przykry incydent? – zaproponował Sinooki, zerkając swoim czarnymi śliwami to na Arthgara, to na Harpena.

 – Kolejka – stęknął Arthgar, masując obolały łeb – i rozmowa. Po rozmowę z tobą tutaj jesteśmy, Sinooki.

 Arthgar zauważył jak jedno z ciemnych oczu Sinookiego lekko zadrżało, a jego usta się skurczyły.

 – Ekhm – odchrząknął herszt – a wy na co się gapicie dalej? – zawołał do wciąż stłoczonych wokół nich biesiadników. – Nie macie nic do roboty?!

 Ledwo to powiedział, a oberża z powrotem wypełniła się skoczną muzyką, szuraniem krzeseł i pomrukiem, który szybko zamienił się w gwar rozmów rozchodzących się gapiów.

 – Pozwólcie, panowie – Sinooki zaprosił ich skinieniem ręki do alkowy niedaleko szynkwasu. Arthgar wymienił spojrzenia z Harpenem po czym zachęcił go ruchem głowy do podążania za hersztem.

 Sinooki rozsiadł się wygodnie na ławie przy niewielkim, krzywym stole. Oparł się o kamienną ścianę po czym włożył sobie do ust dwa palce i głośno zagwizdał na pulchną karczmarkę. Arthgar i Harpen zajęli miejsca na przeciwko herszta, zasiadając na wydrążonych już od tyłków klienteli krzesłach. Nie zdążyli jeszcze niczego powiedzieć, a już obok nich pojawiła się karczmarka niosąca trzy ogromne kufle pełnego zielonego piwa, prawdopodobnie największe, jakie udało się jej znaleźć. Postawiła je przed nimi, po czym rychło zniknęła, jakby nie chciała spędzać w ich towarzystwie ani chwili dłużej, niż było to potrzebne. Sinooki od razu złapał za kufel i pociągnął kilka sążnych łyków. 

 – Mmm, dobre. Mocne. Nigdzie po tej stronie rzeki nie wypijecie lepszego. Nasze szmaragdówki to najlepsze jabłka w całym królestwie.

 Arthgar i Harpen w milczeniu obserwowali, jak herszt w zawrotnym tempie osusza niemal cały kufel, a następnie kwituje to beknięciem przypominającym ryk zranionej krowy.

– Owocne polowanie? – zagaił w końcu Arthgar. 

 Sinooki zmrużył czarne śliwy.

 – A od kogo to… Nieważne. Nie, psiakrew, już od dłuższego czasu nie potrafimy w tych lasach wytropić żadnej zwierzyny. Jakby wszystko się na nas tam śmiertelnie obraziło. Same świnie i kury żremy. A tych co raz mniej – odparł herszt – ale wy przecież nie jesteście tu po to, żeby pytać o moje łowy, prawda?

 – Bynajmniej – odrzekł Arthgar.

 Sinooki przez chwilę wpatrywał się to w Arthgara, to w Harpena, najwyraźniej czekając na kontynuowanie wątku.

 – No? – odezwał się, wycierając dłonią sine usta – więc słucham, czym sobie zasłużyłem na uwagę lorda Mallystera?

 – Jak tam stoicie z interesami? – zapytał Arthgar.

 Jedna ze śliw zadrgała.

 – A co to gów… Szlachetnego lorda Mallystera obchodzi? – odrzekł Sinooki.

 Arthgar oparł łokcie o blat i założył jedną rękę na drugą.

 – Kiepskie interesy to kiepskie wpływy do skarbca lorda Mallystera – odpowiedział cicho Arthgar – a najgorsze wpływy to brak wpływów.

 Sinooki zachmurzył się.

 – Nie jest na pewno tak dobrze, jak było przed wojną – odparł i zaczął rytmicznie stukać palcami w stół – przyjmujemy chyba z dwie trzecie mniej zamówień na drewno od kupców z Banduiny niż drzewiej, eksport zielonego piwa leży, nie wspominając o…

 Harpen zachichotał.

 Psy wypuszczone.

 – No o czym? Nie wspominając o czym? – zapytał młodszy Ogar.

 – O wosku z naszych pasiek, rzecz jasna – odparł Sinooki, nie mrugając ani razu.

 Harpen pokiwał głową na boki, a drwiący uśmieszek nie opuszczał jego twarzy.

 – Coś cię bawi, druhu? Hę? – zapytał herszt.

 – A te plamy na twarzy ty i twoi ludzie macie od walki z pszczołami? – rzucił Harpen.

 – Nie twój zasrany interes.

 Psy wpadły na trop.

 – No, nie mój. Mój ma się całkiem dobrze – odparł Harpen – to wy, wydaje mi się, cienko przędziecie.

 Arthgar poczuł, jak powietrze w alkowie gęstnieje, a śliwy Sinookiego wzbierają się burzącą krwią.

 – To tylko chwilowe. Czasami towar nie schodzi i tyle.

 Harpen zaśmiał się na głos.

 – Chyba ten z magazynu!

 Sinooki gwałtownie podniósł się z ławy.

 Psy podjęły pogoń.

 – Spokojnie – Arthgar wrócił do swojej roli – chcemy tylko zadać kilka pytań.

 – To może je, kurwa, zadajcie?! – Sinooki wrzasnął tak głośno, że kilka osób w pobliżu zwróciło na nich uwagę, ale odwróciło wzrok, gdy tylko spotkał się on z pulsującymi już śliwami.

 Arthgar wskazał hersztowi dłonią aby ten usiadł z powrotem. Sinooki opadł ciężko na ławę i skrzyżował dłonie na piersiach.

 – Pytamy o interesy, bo jesteśmy w trakcie poszukiwań jednego z poborców podatkowych lorda Mallystera. Kressena. – Zaczął Arthgar – Który został wysłany właśnie do ciebie. I nie wrócił.

 Sinooki poruszył się nerwowo na ławie.

 – Zawsze uczciwie płaciłem wszelkie podatki.

 – Nie wątpię – ciągnął Arthgar – jednak nie uważasz tego za dziwny zbieg okoliczności, że twoje interesy idą ostatnio gorzej, a lordowski poborca wysłany do ciebie znika?

 – Jeżeli zniknął, to nic o tym nie wiem – odparł Sinooki – mogę tylko przyznać, że tak, był u mnie przed kilkoma dniami.

 – No? I? – zapytał Harpen po krótkiej chwili ciężkiej ciszy.

 Sinooki westchnął głęboko i zaczął rozglądać się po oberży, jakby w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy.

 – No i nie miałem mu akurat z czego zapłacić.

 Zwierzyna zagoniona.

 Arthgar rozsiadł się wygodnie w krześle i założył jedną nogę na drugą.

 – I co było dalej? – zapytał.

 – Nie wiem.

 Arthgar łypnął na Sinookiego spod byka i podniósł brwi. Sinooki na widok tego pokręcił głową.

 – No dobra. Chłopaki mu trochę pogrozili batogiem. Ale niczego mu nie zrobili! – Dodał szybko, gdy Harpen nerwowo się poruszył. – Przyrzekam! Trochę mu stracha narobili, ale to tyle! Z resztą, i tak nie odszedł z pustymi rękoma.

 – Co masz na myśli? – dopytał Arthgar.

 – Skroił złotą bransoletę… Po moim świętej pamięci ojczulku. Jedyną pamiątkę, jaka mi po nim została. Myślałem, że w takim razie jesteśmy kwita.

 Arthgar zachmurzył się. Nie spotkał się jeszcze z taką sytuacją, w której poborca zarekwirowałby jakiś przedmiot należący do czynszownika w ramach zadośćuczynienia za niezapłacony podatek. Przynajmniej nie na służbie u lorda Mallystera. Trudno mu było uwierzyć w te wyjaśnienia; Sinooki nie pozostawił mu wyboru.

 – Nie, nie jesteśmy, ponieważ Kressen nie dotarł ze Skałek nawet na trakt, nie mówiąc już o Stonefort.

 Sinooki prychnął.

 – Krwiopijca zawinął błyskotkę i zniknął, wyobraźcie sobie mój szok. To już nie sprawa do mnie. Chyba nie macie tu czego szukać.

 – Ależ mamy. Zaczniemy od przeszukania twojej chałupy – wtrącił się Harpen.

 Nie złapie się na to.

 Sinooki wybuchnął gardłowym śmiechem.

 – Proszę, zapraszam – odparł, a jego śliwy wciąż trzęsły się od śmiechu – oczywiście macie glejt?

 No cóż, warto było przynajmniej spróbować.

 – Nie, nie mamy – odparł Arthgar – ale liczymy na… 

 Przerwał, bo w tym samym momencie Sinooki ponownie podniósł się z ławy, tym razem już ostatecznie. 

 – Skończyliśmy. Nie mam z tym nic wspólnego – rzucił, po czym zastukał dwukrotnie w blat stołu i ruszył ku wyjściu.

 Arthgar podążał wzrokiem za hersztem kiedy ten przepchnął się przez gąszcz ludzi i wymaszerował przez drzwi oberży nie oglądając się za siebie. Ogar westchnął i wziął kilka łyków zielonego piwa.

 – Nie, żebym się spodziewał innego rezultatu tej rozmowy – mruknął Harpen.

 – Nie, to prawda – odparł Arthgar – ale to dobry początek. Przynajmniej wiemy, że faktycznie Kressenowi udało się odwiedzić tę posiniałą galaretę. Pytanie, co było dalej.

 Harpen westchnął teatralnie.

 – Cóż, bez glejtu tego się nie dowiemy! – odpowiedział uśmiechając się szeroko.

 Arthgar odwzajemnił uśmiech, podniósł się z krzesła i rozejrzał za pulchną karczmarką.

 – Załatwię nam jakąś izbę na noc, a ty sprawdź stan narzędzi. Jeżeli nie zgnuśniały tak jak my podczas tej podróży, to jutro być może poznamy odpowiedzi na to, co stało się z Kressenem.

*

Nad ranem Arthgara obudził jazgot dobiegający zza niedomkniętej okiennicy. Zebrał się leniwie z łóżka, które najlepsze czasy miało już za sobą, podszedł do okna i otworzył je na óscież. Do środka malutkiej izby na poddaszu składającej się ze stolika, dziurawego kufra, dwóch łóżek i wiadra w rogu wpadł świeży powiew poranka. Niósł za sobą zapachy gotowanej dyni, świeżo ciętego drewna oraz żywicy, a towarzyszył im dźwięk tuzinów głosów. Arthgar wyjrzał na zewnątrz i ujrzał tłumy nie mniejsze niż poprzedniego dnia, uwijające się w świątecznych przygotowaniach. Wielki stos drewna na środku rynku, lśniący w porannym słońcu od łoju, niczym posąg przygotowany na ofiarę stał na baczność w oczekiwaniu na wieczorną iskrę która zamieni go w festiwalowe ognisko Krwawego Księżyca.

Obserwacje przerwał mu zgrzyt zawiasów otwierających się drzwi. Zza nich wyłoniła się sylwetka Harpena, już ubranego i gotowego do wyjścia.

 – Nie rozumiem, dlaczego nie wolimy tego zostawić na noc – odezwał się młody Ogar – mielibyśmy cały dzień na jarmark, a Redder i tak by się nie dowiedział. A nawet, gdyby się dowiedział, to co by miał przeciwko? Dałbym się pokroić za kawałek jakiegoś serniczka.

 – Jarmark nam się bardzo przyda – odparł Arthgar, ale pospiesznie wytłumaczył te słowa, gdy ujrzał iskierkę nadziei w oczach towarzysza – ale nie do tego, o czym myślisz. 

 – Czyli… Że jak? – odpowiedział Harpen marszcząc brwi.

 Arthgar przymknął okno i oparł się o parapet.

 – Ściągnie na siebie całą uwagę Sinookiego i jego bandy. Nie wierzę, że ta zbieranina moczymord będzie w taki dzień tak czujna jak zazwyczaj. Imaginuję, że łatwiej będzie nam o pustą chałupę, niż gdybyśmy mieli to zrobić w nocy i skradać się między schlanymi kretynami.

 – Mhm… – odmruknął Harpen, delikatnie potakując.

 Arthgar podszedł do kufra, wyciągnął z niego ubrania, włożył je na siebie, a następnie spojrzał na stolik stojący pod ścianą. Leżały na niej dwa szerokie, skórzane, wytarte już przez czas pasy, w które były zatknięte najważniejsze narzędzia Ogarów, takie jak dłuta, wytrychy, łańcuchy czy druty. Poza psimi klamrami to właśnie pasy narzędziowe stanowiły podstawę ekwipunku każdego Ogara. Wbrew powszechnym wierzeniom, były używane stosunkowo często, ponieważ w większości przypadków sam błysk klamry z wyżłobionym psim pyskiem nie wystarczał aby rozwiązać problem. Sprawa zaginięcia poborcy Kressena od wczorajszego wieczora była jednym z takich przypadków.

 – Na początek dom i magazyn – zaczął Arthgar zapinając pas narzędziowy wokół bioder – później ustalimy co dalej. Idę od razu pod chałupę tego kacyka i zaczekam na dogodną okazję. Z magazynem powinno ci pójść łatwiej.

 – Co zrobić z tym syfem, który tam składuje?

 – Nie obchodzi mnie to. Cokolwiek poza braniem czegokolwiek ze sobą – odrzekł Arthgar – Redder na sam widok wolnoczasu w sakiewce zerwałby ci klamrę z szyi. Wcześniej oczywiście urządzając publiczny pokaz pod Kolumną.

 Harpen wzdrygnął się na to słowo jak każdy Ogar. Kolumna była kamiennym filarem wystającym z dziedzińca Stonefort, jedną z niewielu pozostałości po pierwszych zabudowaniach warowni, pod którą były wymierzane kary Ogarom łamiącym Kredo. Ziemia pod Kolumną wsiąkła więcej krwi niż niejedno pole bitwy.

 Arthgar wyciągnął z kufra zgniłozielony płaszcz i zapiął go psią klamrą pod szyją, a następnie sięgnął pod łóżko. Wymacał podłużny kształ, który wyciągnął. Dziki Pazur, jego niezawodny miecz półtoraręczny z głownią w kształcie ułamanego pazura, spoczywał w chropowatej pochwie, którą następnie przypiął sobie do pasa. Za każdym razem robił to z nadzieją, że tym razem broń spocznie nieruszona w pokrowcu do końca dnia. Często niestety bywała to złudna nadzieja.

 – Jak już będzie po wszystkim, nie wracaj do miasteczka – rozkazał Arthgar, poprawiając płaszcz na ramionach – wolę nie ryzykować spięć z karkami Sinookiego. Spotkajmy się przy starym młynie na wzgórzu pod lasem.

*

 Chałupa Sinookiego przypominała mały, podupadający dworek. Zbudowana za Skałkami u stóp cmentarza, przywodziła na myśl dom średnio majętnego grabarza. Zamiast wszechobecnej na podgrodziach i wsiach przykrywającej dach strzechy, siedziba Sinookiego była przykryta drewnianym gontem na mieszczańską modłę. Wiejską plecionkę i glinę służące do budowy ścian zastąpiła tutaj konstrukcja zrębowa zbudowana wyraźnie z drzew rosnących w okolicy. Okiennice we wszystkich oknach były szczelnie zamknięte, a jedyne wejście stanowiła para grubo ciosanych drzwi, przy których warował jakiś grubas z pałką opartą o zrąb. Przy chacie stały trzy wozy wypakowane po brzegi kuframi i skrzyniami, które wyglądały na puste. Nie przypominały powozów służących do transportu drewna, o którym wspominał Sinooki. Arthgar przyglądał się budowli z linii dzikich krzewów porastających niski pagórek oddalony od chałupy o dobre kilkadziesiąt jardów. Gęstwina znakomicie zlewała się z jego ogarzym płaszczem, dając mu solidne schronienie przed wzrokiem ludzi Sinookiego, których co prawda nie zauważył poza grubo ciosanym strażnikiem ledwo stojącego przed drzwiami wejściowymi, co chwila pociągającego z gąsiorka, którego ukrywał w przewróconej beczce. Arthgar nie był nawet pewien, czy ochlejus nie jest jedyną żywą duszą w pobliżu, ale jego wątpliwości miały zostać za chwilę rozwiane.

 Czas mijał, a słońce szybko się przemieszczało, nisko już zawieszone nad horyzontem, jak zawsze o tej porze roku. Cienkie gałęzie, które początkowo wpijały się Arthgarowi we wszystkie odkryte części jego ciała zdążyły już stać się z nim dogadaną jednością. Przez długie chwile jedynymi dźwiękami, jaki dochodził jego uszu był wiatr hulający po wysokich trawach porastających okolicę i szum płynącej niedaleko Zielonej, podmywającej stopy cmentarza. Nawet najdziksza, najbardziej zaniedbana część nekropolii, która wyłaniała się zza chałupy, przywodziła na myśl raczej wiekowe, porośnięte suchymi chwastami ruiny aniżeli uklepane alejki mogił. Jedyną ubitą ziemią w zasięgu wzroku było małe obejście wokół chaty i droga prowadząca do Skałek. Arthgara zaczynała już dobiegać senność ze znużenia, gdy nagle do jego nozdrzy dotarł ledwo wyczuwalny smród palonego drewna. Delikatnie obrócił głowę w krzakach aby spojrzeć w kierunku miasteczka w poszukiwaniu źródła zapachu. Nad zarysem Skałek ujrzał rosnący z każdą chwilą słup siwego dymu, którego wiatr rozlewał w stronę cmentarza. 

 Chyba ktoś niecierpliwy nie mógł się doczekać głównych zabaw i już podpalił stos na rynku.

 Arthgar ponownie zagnieździł się w gęstwinie i wrócił do obserwacji posiadłości Sinookiego i ochlejusa, który ponownie wyciągnął gąsiorek pełen przezroczystego płynu, który bynajmniej nie był wodą. Myśli Arthgara jednak powędrowały ku Harpenowi, który teraz powinien być w trakcie przetrzepywania magazynu herszta. 

 – Cokolwiek by się działo, nie daj się złapać – powiedział Harpenowi gdy opuszczali oberżę Pod Zieloną Skałą – nawet jeżeli miałoby to oznaczać sięgnięcie po Szczeniaka. 

 Wiedział, co mówi. Lordowi Mallysterowi nigdy nie było szkoda złota na odszkodowania za głowy opojów z półświatka, jeżeli już ktoś zgłaszał pretensje, ale nienawidził uwłaczająco targować się z ich panami o życia schwytanych przez nich Ogarów.

 Z zadumy wyrwało go wyczuwalne trzęsienie gruntu, które niosło się od strony drogi prowadzącej do Skałek. Rozsunął lekko splątane gałęzie i dojrzał dwie pary kopyt rozkopujących pył na ubitej ścieżce, pędzące w stronę chaty. Jeździec odziany w wypłowiałą kamizelkę i jasną koszulę gwałtownie wyhamował przed wejściem i raptownie zeskoczył z wierzchowca jakby siodło paliło go w zadek. Opity strażnik niezgrabnie, niczym w spowolnionym tempie schował gąsiorek do beczki.

 – Szefie! Szefie! SZEFIE! – zaczął się wydzierać jeździec.

 Drzwi do chałupy otworzyły się z hukiem, a w jej progu stanął Sinooki. Obleczony był w rozpiętą pod karkiem koszulę, całą utytłaną siwym pyłem, którą zdobił złoty naszyjnik, lśniący w słońcu jak gwiazda na nocnym niebie. Arthgar nie przypominał sobie, żeby wczorajszego dnia herszt nosił podobną błyskotkę.

 – Czego, kurwa, się drzesz, Bras?

 – Magazyn! – wydyszał – cały magazyn w ogniu!

 – Co, kurwa?! Kto podpalił?! – wykrzyczał Sinooki, łapiąc mężczyzne zwanego Brasem za kamizelkę.

 – J–ja nie wiem, kto podpalił. Moguł i Topola stali na straży, ale ktoś zaprószył ogień wewnątrz, jakby duch jaki przez ściany przelazł! – wyjąkał Bras.

 Sinooki zdzielił Brasa otwartą dłonią po twarzy tak mocno, że ten upadł na klepisko, a następnie wgramolił się na jego wierzchowca.

 – Ducha to wy wszyscy, kurwa, wyzioniecie, jeśli nie uratujecie tego towaru, który jest wewnątrz! Jazda, za mną! Jozan, ty pilnuj chałupy! – warknął herszt po czym uderzył z całej siły konia piętą i ruszył w stronę miasteczka. Bras z trudnością podniósł się z ziemii pokracznym krokiem ruszył w pogoń za swoim szefem.

 Skulony w krzakach Arthgar oglądał tę scenę, próbując powstrzymać śmiech.

 Młody, ty cholerny geniuszu.

 Z jednej strony ucieszył go pomysł Harpena, który skutecznie wywabił z nory Sinookiego, z drugiej oznaczało to, że prawdopodobnie młody Ogar nie znalazł w magazynie niczego związanego z zaginięciem Kressena. Teraz nadeszła kolej działania Arthgara. Musiał jednak najpierw zaczekać aż tętent kopyt oddali się na bezpieczną odległość. W międzyczasie zaczął zastanawiać się jak poradzić sobie z uzbrojonym w drewnianą pałkę Jozanem. Użycie Dzikiego Pazura wydawało się nieodpowiednie do okoliczności. Arthgar sięgnął do pasa narzędziowego i wyciągnął z niego skórzaną rękawicę na prawą dłoń. Jej grzbiet błyszczał od nabitych nań spiłowanych, tępych ćwieków, pełniących konkretną funkcję, którą Arthgar miał zamiar zaraz wykorzystać. Upewniwszy się, że na polu działań został tylko on i ochlejus zwany Jozanem, wsunął dłoń w rękawicę i podniósł się z gęstwiny. Następnie zakrył urękawiczone palce lewą dłonią, skulił się w pół i ruszył kulawym biegiem w stronę chałupy Sinookiego.

 – Bogowie, pomocy! Pomóżcie, dobrzy ludzie! – zaczął się wydzierać jakby ktoś naszpikował go chmarą strzał.

 Osiłek pochylił lekko głowę i przyłożył dłoń do czoła aby lepiej przyjrzeć się przybyszowi.

 – Tso jest, tso panu? – wybełkotał.

 – Ach, ach! – wyjęczał Arthgar ściskając jeszcze mocniej dłoń. – Jak boli!

 – A–ale, ale co, tso boli? – dopytywał mężczyzna, z trudem sklejając słowa.

 – Ciebie łeb – odparł Arthgar, wziął szybki zamach urękawicznioną dłonią i przyłożył w miękkie ciemię Jozana. Był zaskoczony, że nie usłyszał dźwięku podobnego do uderzenia w pusty kocioł.

 Mięśnie twarzy osiłka momentalnie się rozluźniły i z błogim wyrazem na czerwonej, pulchnej twarzy jego cielsko upadło z hukiem w miejsce, w którym przed chwilą leżał jego kompan po fachu.  

– Widać kryzys interesów odbił się także na jakości kadr – skwitował Arthgar, przekroczywszy pozbawionego przytomności strażnika.

 Przestąpił przez wysoki próg i wszedł do ciemnej izby, rozświetlonej jedynie przez słońce wpadające przez otwarte drzwi i pochodnię zatkniętą na drewnianym filarze kilka jardów od niego. Wewnątrz zastał widok, którego w ogóle się nie spodziewał. Miał wrażenie, jakby to on, a nie Harpen, miał przeszukać magazyn herszta. Zamiast krajobrazu typowego dla domostw tego pokroju, pełnego mebli, futer i innych dekoracji, zastał podłogę pokrytą gęstą warstwą kurzu, kupy skrzyń, kufrów, koszy i innych pojemników, stłoczonych jedna obok drugiej jak łańcuchy górskie zrobione z drewna i wikliny. Arthgar zaczął ostrożnie stawiać kroki aby nie przewrócić żaden z konstrukcji, a w jego głowie pojawiły się setki myśli. Dlaczego Sinooki zrobił ze swojego domu drugi magazyn? Co składuje w tych skrzyniach? Dlaczego wszystkie okna są zamknięte? Arthgar zdawał sobie sprawę, że ma bardzo ograniczony czas zanim Sinooki wróci z magazynu, więc na razie zostawił góry pojemników i ruszył w głąb chałupy, w stronę palącej się pochodni. Kiedy do niej dotarł, poczuł ledwo wyczuwalną nutę stęchlizny wymieszanej z pyłem i wilgocią. Zaczął się rozglądać, próbując zlokalizować mejsce, z którego dochodzi charakterystyczny zapach, ale wookoło panowały nieprzenikliwe ciemności, skrywające w sobie tuziny pułapek w postaci ułożonych skrzyń. Arthgar zdecydował się sięgnąć po pochodnię, jednak zanim to zrobił, jego uwagę przykuły cztery szczeliny na ziemi pod drewnianą kolumną, układające się kształtem w kwadrat. Zrobił krok wstecz i przyklęknął aby lepiej przyjrzeć się znalezisku. Okazało się ono być przykrytą warstwą kurzu drewnianą klapą w podłodze, najpewniej prowadzącą do piwnicy. Przy jednym z boków właz był zwieńczony ledwo widoczną, zaśniedziałą rączką. Arthgar złapał za nią i spróbował podnieść klapę, ale ta pozostała w miejscu niewzruszona. Jednak gdy trzymał za żelazny uchwyt, poczuł pod palcami niewielką dziurkę w klapie, która ani chybi była otworem na klucz. Arthgar sięgnął do pasa narzędziowego i wyciągnął z niego zardzewiały, już wiekowy wytrych. Ledwo wsadził go do niewielkiej dziury i obrócił, a w klapie już zaskoczyła metalowa zastawka. Piwnica stała przed nim otworem.

 Schował wytrych za pazuchę i ostrożnie podniósł ciężki właz, a jego oczom ukazały się dwa pionowe szczeble oparte o ścianę. Drabina zapraszała go wewnątrz otchłani, w której głębi tliła się niewyraźna, pomarańczowa poświata. Arthgar ostrożnie wstąpił na chyboczące się szczeble drabiny, złapał za klapę i zamknął właz nad głową. Gdy szczelina dzieląca podłoże chaty od włazu domknęła się, Arthgar znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach, rozproszonych jedynie gdzieś daleko przez tajemniczą poświatę. Schodził powoli, aż jego stopa natrafiła na pewny grunt. Zrobił niepewnie kilka kroków naprzód i zatrzymał się na czymś przypominającym w dotyku szorstkie sukno zarzucone na wartościowy eksponat, który ktoś starał się zabezpieczyć przed zabrudzeniem lub zniszczeniem. Pod tkaniną wyczuł ostre, twarde krawędzie, prawdopodobnie kolejnych skrzyń, tym razem schowanych pod fałdami nierozpoznanego materiału. Arthgar starał się iść przed siebie w strone co raz wyraźniejszego światła, ale co kilka kroków wpadał na kolejne tajemnicze wzgórza okryte suknem. W końcu udało mu się przebrnąć przez muzealny labirynt, a jego oczom ukazała się kolejna pochodnia zatknięta w żelazny kinket na ścianie na przeciwko niego. Jej delikatne światło nie potrafiło się przebić przez kopce czegoś, co wyglądało jak mieszanka piachu, ziemi i gliny, rozsypane wszędzie dookoła. W mgnieniu oka podziemny magazyn zamienił się w miejsce przypominające wejście do amatorskiej kopalni. Arthgar przecisnął się między ostatnimi przeszkodami i z co raz mocniej wytężonymi zmysłami zaczął lawirować pomiędzy górami ziemi. Kiedy minął ostatni kopiec dzielący go od tajemniczej pochodni, smród stęchlizny wzmógł się do tego stopnia, że oczy Arthgara zaszły łzami. Zakrył nos i usta łokciem i popatrzył z trudem przed siebie, a to, co zobaczył, zawirowało mu w głowie. Nie było to jednak ciało Kressena, które spodziewał się – i obawiał – ujrzeć.

 Pochodnia zwisająca ze ściany pełniła straż nad ogromnym otworem w ścianie, przechodzącym dalej w tunel o średnicy kilku stóp, przez który z łatwością mógłby przejść schylony człowiek wzrostu Arthgara. Z jego wnętrza dochodziło jasne światło, którego łuna padała na dziwny kawał kamienia o nieregularnych kształtach leżący w kałuży ziemi i gliny przed wejściem do jamy. Sinooki z jakiegoś powodu wydrążył w swojej piwnicy tunel, który musiał prowadzić do innego, jasno oświetlonego pomieszczenia. Arthgar ostrożnie zbliżył się do tajemniczego kamienia, zdjął pochodnię ze ściany i skierował jej światło na niego. Na kamieniu znajdował się jeden wielki symbol, wydrążony jakby jednym, gładkim pociągnięciem dłuta. Przedstawiał on dwa trójkąty, jeden mały, a drugi długi, stykające się ze sobą czubkami. Na mniejszym trójkącie znajdowały się dwie ukośne kreski zwrócone ku sobie, a na jego szczycie widać było kanciasty szlaczek, jakby napisany węglem na desce przez kilkuletnie dziecko. Arthgarowi zaparło dech w piersiach. Znał ten symbol. Pierwszy raz miał z nim styczność myszkując po bibliotece magistra Valen–Rhoyna w Stonefort. Nie pamiętał już tytułu księgi, w której znajdował się szkic owego symbolu, ale z pewnością opowiadała ona w dużym uproszczeniu o początkach Maederu, jak zwano kontynent. Symbol przedstawiał jednego z Arshanów, zwanych też wysokimi elfami – wymarłą przed setkami lat, o ile nie tysiącleciami starożytną rasę istot, uważanych przez Consensi Magistri za pierwotnych mieszkańców całego Maederu. Widok pieczęci zmusił Arthgara do ponownego złożenia ze sobą wszystkich faktów, które dotychczas zdążyli z Harpenem odkryć, natomiast klucz do zagadki wciąż zdawał się ziać przed nim w rozkopanej ścianie piwnicy. Odłożył pochodnię na miejsce, schylił głowę i wkroczył do wykopanego tunelu. Ziemia była mokra i mocno kleiła się do jego butów. Po kilkunastu człapnięciach mógł ponownie się wyprostować, a otaczający go wcześniej mrok zagraconej piwnicy zamienił się nie do poznania. Tunel okazał się prowadzić do wysokiej, podłużnej komnaty wykutej z szarozielonego kamienia, jakby zamkowych lochów, oświetlonych tuzinami palących się pochodni. Jednak gdy przyjrzał się pomieszczeniu, prawda uderzyła mu falą gorąca do głowy.

 – Jestem pod cmentarzem… – wyszeptał.

 Komanata okazała się być kryptą cmentarną, która od wieków spoczywała uśpiona pod fałdami ziemi nad brzegiem Zielonej. Pochodnie nie były tutaj rozstawione losowo – każda ich para oświetlała inny kamienny sarkofag. Niektóre z nich były otwarte. Arthgar wziął głęboki wdech.

 Cholera, chyba już wiem, co jest w tych wszystkich skrzyniach w piwnicy…

 Trafił do jednego z relighów, starożytnych cmentarzy Arshanów. Jeżeli dobrze pamiętał, w całym Maederze odkryto ich co najwyżej pół tuzina; w większości były przykryte warstwami historii w postaci zwałów ziemi, nowych zabudowań, a także, w jednym przypadku, jeziorem. Nie inaczej było tym razem. Religh, do którego trafił, ukrywał się pod ludzkim cmentarzem w Skałkach prawdopodobnie przez tysiąclecia, do czasu, aż odkrył go Sinooki. Arthgar mocno powątpiewał w archeologiczne zacięcie herszta, natomiast domyślał się, czego szukał on w sarkofagach wysokich elfów. Ciała Arshanów były chowane z całym dobytkiem elfów, a obecnie wszelkie kosztowności pochodzące z ich czasów osiągały zawrotne ceny. Arthgar osobiście nie znał nikogo, kto posiadałby chociaż uncję arshańskiego złota, natomiast stanowiło ono smakowity kąsek dla próżnych lordów, bogatych kupców i władców, którzy byli skłonni słono zapłacić za błyskotkę, która mogła ich wyróżnić na przeróżnych zjazdach i balach. Za, dajmy kufer arshańskiego złota można byłoby wykupić całe Skałki, odsprzedać i wykupić ponownie. I tak pewnie z trzy razy. 

 Arthgar zerknął do środka jednej z kamiennych trumien, ale w środku czekała na niego tylko wykrzywiona w wiecznym uśmiechu lekko podłużna czaszka i gruby dywan kurzu. Zajrzał jeszcze do pozostałych otwartych sarkofagów, ale zawartość każdego z nich była zbliżona. Nawet jeżeli było tutaj arshańskie złoto, to zostało już wyniesione przez Sinookiego. Arthgar nagle stanął jak wryty.

 Kressen. Sinooki mówił, że Kressen wyszedł z jakąś bransoletką.

 Czy to dlatego ślad po nim zaginął? Sinooki nie wybaczył poborcy podatkowemu zamachu na nowe skarby herszta? Arthgar musiał co prędzej podzielić się szokującym odkryciem z Harpenem, ale w pierwszej kolejności musiał upewnić się, czy jego hipoteza o zawartości sarkofagów znajduje odwzwierciedlenie w rzeczywistości. Wrócił szybko podmokłym tunelem i z powrotem znalazł się w ciemnych podziemiach chałupy Sinookiego. Ściągnął ponownie pochodnię ze ściany i posiesznie ruszył ku najbliższej górze zasłoniętych skrzyń. Jednym ruchem zerwał sukno przypominające stare prześcierdało, a następnie wysunął jeden z kufrów w taki sposób, aby reszta misternej konstrukcji nie runęła na niego. Skrzynia okazała się nie posiadać żadnego zamka, więc jedynie chwycił wolną ręką za wieko i jednym ruchem odrzucił je do tyłu. Z wnętrza skrzyni uderzył go mocny, punktowy blask odbijający światło trzymanej przez niego pochodni. Skrzynia była wyścielona słomą, a w jej centralnej części leżał nieduży, spiłowany z jednej strony złoty pierścień. Arthgar ostrożnie sięgnął do środka i wyciągnął błyskotkę aby lepiej się jej przyjrzeć. Była wykonana z misterną pieczołowitością, a na jej spiłowanym kawałku wyryty byłe runy, których nie potrafił odczytać. Wiedział jednak z całą pewnością, że pierścien jest wykonany ze złota arshanów, które charakteryzowało się wyjątkowym połączeniem: bardzo bladym, niemal przypominającym srebro kolorem, ale jednocześnie bardzo mocno odbijającym światło. Arthgar był przekonany, że, powiedzmy, misa zrobiona z arshańskiego złota mogłaby podczas księżycowych nocy pełnić funkcję latarni morskiej nad ciemnym brzegiem. Schował pierścień do kieszeni na piersi i chwycił za kolejny kufer, kiedy nagle usłyszał szuranie nad jego głową. Poczuł, jak jego serce stanęło, gdy szuraniu zaczęły towarzyszyć podniesionie, niewyraźne głosy. Jednym ruchem zamknął otwartą skrzynię i ponownie przykrył stos, z którego wystawała. Stanął nieruchomo jak posąg i nasłuchiwał, ale dźwięki dochodzące z parteru chałupy ustały. Odczekał moment, odłożył pochodnię na miejsce i rzucił się miękkim krokiem w wir skrzyń. Przecisnął się pomiędzy kolejnymi zamaskowanymi stosami i znalazł się ponownie pod kruchą drabiną. Spojrzał w kierunku klapy prowadzącej do chałupy, która teraz przypominała kwadratową, gwiezdną obręcz na czarnym niebie. Rozejrzał się wokół, szukając dogodnej kryjówki pomiędzy zwałami skrzyń i zamarł, gdy kolejny raz usłyszał głosy, tym razem wyraźne i dochodzące tuż z nad jego głowy, oddzielone od niego tylko skrzypiącą podłogą. Ręka Arthgara mimowolnie powędrowała ku zimnej rękojeści Dzikiego Pazura spoczywającego przy jego lewym boku.

– Dwie, tylko dwie, kurwa, łachudry mogły to zrobić! – Usłyszał furiacki krzyk Sinookiego, którego stłumione brzmienie rezonowało na spróchniałych szczeblach drabiny. – Wiedziałem, że pojawienie się tych dwóch cholernych psów nie zwiastuje niczego dobrego!

Arthgar poczuł, jak cały sufit nad jego głową trzęsie się od ciężkich i szybkich kroków, którymi Sinooki wściekle przemierzał chatę, przewracając graty, które stawały mu na drodze. Następnie jego uszu dobiegł skrzypiący dźwięk zardzewiałych zawiasów. Ogar momentalnie odkleił wzrok od klapy w suficie i już miał skoczyć w jeden z ciemnych kątów labiryntu skrzyń, gdy zorientował się, że skrzypienie nie dochodzi z otwieranego włazu, a z wnętrza chaty, prawdopodobnie z drzwi wejściowych. Do chałupy weszła nowa para nóg.

– Ślepy – usłyszał Sinookiego – złapaliście ich?

– Ani śladu, niestety. – Głos, który wszedł do chaty bez wątpienia należał do kogoś zbliżonego wiekiem Sinookiemu, a jego brzmienie daleko odbiegało od wystraszonych tonów popychadeł Sinookiego. – Uprzedzając twoje następne pytanie: tak, podpalacza szukali także ludzie z dwojgiem zdrowych oczu.

To by tłumaczyło przezwisko. Banalna banda.

Sinooki cicho syknął.

– Ciekawe, czy będzie ci tak do śmiechu, gdy te dwa kundle dojdą do tego, skąd od niedawna bierzemy środki.

– A wystarczyło nie być chciwym i zapłacić… – mężczyzna zwany Ślepym urwał w połowie.

 Jego kroki zaczęły się przesuwać od drzwi głębiej ku wnętrzu chałupy, ale były dziwnie nieregularne i powolne, jakby Ślepy próbował ominąć jakąś przeszkodę leżącą na ziemi.

 – Jozan znowu się schlał do nieprzytomności? – zmienił temat Ślepy.

 – I tak długo wytrzymał patrząc na to, że dziś święto… – odparł Sinooki – zarył jakoś nieprzyjemnie łbem o ziemie. Śmierdzi jak gorzelnia. Bras już przerzucił to jego chrapiące cielsko na siano, żeby doszedł do siebie. Słowo daję, otaczają mnie kretyni…

 Ślepy mruknął, po czym zapadła chwila ciszy.

 – Przyszedłem z jeszcze jedną nowiną, która ci się nie spodoba. A właściwie dwiema – powiedział w końcu Ślepy.

 – Co takiego?

 – Pierwsza jest taka, że sowy znowu zasiadły na gałęziach.

 Arthgar usłyszał jak Sinooki głośno wciągnął powietrze, sam jednak nie miał pojęcia o czym może mówić Ślepy.

 – A druga?

 – Grzybiarze pod młynem mówili, że z Mglistego Boru doszły ich krzyki, rżenie konia i huk wywracanego wozu. Domyślam się, że wiesz, o jaki wóz może chodzić.

 – Cholera, a mówiłem chłopakom, żeby jechali gościńcem! Te głąby chciały pewnie zdążyć na Krwawy Księżyc, skracając drogę przez ten parszywy las – wykrzyknął Sinooki. – Co tam było? Drewno, miód? Wolnoczas?

 – Błyskotki – odpowiedział po chwili Ślepy.

 Sinooki zaklął szpetnie. Jakiś mebel przefrunął przez chałupę i rozprysnął się o ścianę.

 – Jak nie te kundle, to przebrzydłe Czarcie Lisy! – wrzasnął Sinooki. – Musimy odzyskać to złoto! Jeżeli komuś uda się to znaleźć, utoniemy po szyję w gównie. Mallyster, a tym bardziej Manfredd, nie dadzą nam spokoju.

 Minęło już sporo czasu od kiedy Arthgar ostatni raz słyszał o napadzie z udziałem Czarcich Lisów – komand niziołków znanych z życia w lasach, z dala od ludzkich osad, parających się okradaniem podróżujących leśnymi drogami. Po wojnie wiele plemion dorobiło się na paserstwie, co pozwoliło im wynieść się z między drzew do miast i wiosek i tam osiedlić, a następnie zasymilować z lokalnymi społecznościami, nie bez problemów oczywiście. Część jednak została między drzewami. Dobrowolnie lub z przymusu.

– Myślisz, że o tym nie wiem? Wezmę Topolę i Moguła, i tak nie mają już czego pilnować. Reszta dogasza pożar, żeby czasem jacyś wieśniacy nie dobrali się do tego, co mogło ocaleć. Pójdziemy do Mglistego Boru i spróbujemy znaleźć ten transport. Wóz ponoć miał rozbić się w okolicy starej kapliczki, jeżeli ten chłop spod młyna nie kłamał rzecz jasna, ale jeszcze nikt nie kłamał z rozgrzanymi szczypcami pod jajami.

– Tylko miejcie oczy dookoła głowy – odparł Sinooki – nie bez powodu ludzie nie podróżują przez ten las.

– Wrócę ze złotem i skalpami tych chędożonych niziołków. Bywaj, Scallem.

Arthgar usłyszał jak para kroków z dwóch przeciwnych stron przemierzyła drewnianą podłogę aby spotkać się w jednym punkcie.

– Uważaj na siebie, Gregg – odpowiedział ledwo słyszalnie Sinooki.

Drzwi znów rozwarły się z jękiem i obaj bandyci opuścili chałupę. Arthgar odczekał jeszcze dobre kilka chwil, po czym wygramolił się z piwnicy i popędził ku staremu młynowi nad miasteczkiem. Muszą zdążyć dotrzeć z Harpenem do tego zaatakowanego wozu zanim Ślepy i osiłki Sinookiego zatrą wszelkie ślady.

*

Jesienny wieczór zaczął otulać panoramę Skałek pejzażem wydłużających się cieni budynków i drzew. Pod ciemniejącym powoli niebem miasteczko zdawało się walczyć z zapadającym schyłkiem dnia, rozpalając żółtawe iskry kinkietów i ognisk na ulicach, i w domach. Wieczorne milczenie niewielu udających się na spoczynek zostało skutecznie zagłuszone przez kakofonię głosów, śmiechów, zabaw i instrumentów. W tle Arthgar dostrzegał procesje mieszkańców, przelewających się niczym roje owadów między Skałkami, a cmentarzem, porozcinanym złotymi smugami tworzonymi przez setki zatkniętych między mogiłami pochodni. Świętujący mijali ścianę rzadkiego już dymu ulatniającego się ze zgliszczy magazynu Sinookiego. Widok dopalającej się ruiny otrzeźwił Arthgara.

Zza jego pleców dochodził równomierny świst obracających się ramion i zgrzyt mechanizmu ogromnego wiatraka zatkniętego na kamiennej, popękanej ścianie okrągłego młyna, który niczym wieża strażnicza rozciągał swą pieczę nad całymi Skałkami. Każdy jego kolejny obrót napawał Arthgara co raz większą niepewnością, gdyż przypominał mu o czasie, który spędził już na wzgórzu czekając na Harpena, który wciąż nie raczył się pojawić w umówionym miejscu.

Arhgar starał się odganiać nachodzące go czarne myśli. A co jeżeli finalnie nie udało mu się umknąć ludziom Sinookiego, albo Ślepy wpadł na jego trop? Lub jeśli nie udało mu się wydostać z płonącego magazynu…

Przestań. Przyjdzie.

Kolejny obroty mijały, a cienie nad Skałkami stawały się co raz dłuższe. Do zmartwień nad nieobecnością Harpena dołączyły obawy o tym, że Ślepy z osiłkami Sinookiego mogli już dotrzeć do zaatakowanego transportu i zlikwidować wszelki trop, tak, jak pewnie zrobili to z Kressenem. Mgłę jego rozmyślań rozrzedził jednak jasny rozbłysk dochodzący z rynku miasteczka, któremu towarzyszył ryk ucieszonej gawiedzi. Tym razem to już na pewno zapłonęło ogromne ognisko, którego konstrukcji przyglądał się o poranku. Płomienie wystrzeliły ponad dachy budynków, a ich blask rozświetlił setki drobnych, ciemnych kształtów, które otoczyły go w chaotycznym tańcu. Podłużne, trójkątne cienie, które rzucali biesiadnicy, zaczęły Arthgarowi przypominać symbol Arshanów, a jego umysł znów powędrował ku krypcie, do której przekopał się Sinooki.

Muszę zbadać ten wóz. Z Harpenem lub bez.

Miał już dosyć czekania, a czarne jak smoła myśli kołtuniące się wokół wizji jego zaginionego kompana musiały ustąpić poczuciu obowiązku. Podniósł się z trawy, poprawił pas na biodrach, odwrócił się na pięcie i rozejrzał wokół. Większość widoku, który miał przed oczamu zajmował budynek młyna, za nim rozciągało się pasmo nagich, jak to zazwyczaj o tej porze roku, pól. Ich drugą stronę wieńczyła stojąca na baczność linia wysokich drzew, która oddzielała tereny wokół Skałek od tajemniczego Mglistego Boru. Za nimi jarzyło się ciemne, spowite w wieczornym obłoku poszycie, jakby pochłaniające wszystko, co miałoby się znaleźć w jego pobliżu, włącznie z zdawkowymi już promieniami światła słonecznego. Arthgar spojrzał na północ w poszukiwaniu jednej z dróg wiodących do wnętrza ciemnego lasu i momentalnie oślepł od rdzawego blasku chowającego się już za koronami drzew słońca. Przysłonił oczy dłonią i po chwili dojrzał wąską, wydeptaną drogę, której jedna strona biegła w kierunku miasteczka, a druga zakręcała między pola w stronę Mglistego Boru. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył ku ponurym murom kory i liści.

Wędrując między łysymi polami, jego uszu wciąż sięgał bezkształtny tumolt okrzyków i muzyki niesiony przez wiatr od strony Skałek, który powoli cichł im bardziej zbliżało się wejście do Mglistego Boru. Stopień wydeptania drogi zmniejszał się proporcjonalnie do odległości do bramy lasu, której strzegła para drewnianych, rzeźbionych totemów. Ich czubki przypominały prymitywne ludzkie twarze spoglądające we wszystkich czterech kierunkach. Każda z nich wyrażała inne emocje: od śmiechu, przez zdziwienie i złość, aż po strach zilustrowany szeroko wydłubanymi oczami i rozwartymi ustami, które spoglądały w stronę lasu. Arthgar zatrzymał się przy jednym z totemów i położył na nim dłoń. Próchno, które poczuł pod palcami potwierdzało, to o czym myślał – te posągi mogą stać w tym miejscu dłużej niż jakakolwiek chałupa w Skałkach. Poczuł delikatne mrowienie, które przeszło od czubków palców do jego karku, ale nie był w stanie stwierdzić, czy był to skutek dotknięcia totemu, czy reakcja na bliskość Mglistego Boru. Kiedy przestąpił przez niewidzialny próg oddzielający pola uprawne od lasu, powietrze jakby zgęstniało, a jego płuca wypełniła chłodna wilgoć mgły, która napierała na zapomnianą ścieżkę z dwóch stron boru. 

Nie wędrował przez Mglisty Bór pierwszy raz w życiu, ale było to przeżycie, do którego człowiek nie mógł się przyzwyczaić. Zdarzało mu się podróżować przez ten las już kilkukrotnie, zawsze aby skrócić drogę między Stonefort, a krainami na południe od warowni, gdyż przejazd głównym traktem nadkładał dobry kawał dnia. Doświadczenie jednak było zawsze takie samo: gęste mgły spowijające wysokie drzewa, które skutecznie odcinały dostęp większości światła słonecznego oraz nieprzemijające poczucia bycia obserwowanym. Wieści o żyjących w tym lesie komandach Czarcich Lisów rozwiały przynajmniej jedną z tajemnic Mglistego Boru, pomyślał. 

Zgodnie z oczekiwaniami Arthgara, droga w końcu zakręcała na wschód, co znaczyło, że niedługo powinien dotrzeć do powalonego drzewa, a stamtąd pozostał już tylko kawałek do starej kapliczki. Ścieżka tutaj zwężała się do szerokości jednokonnego wozu, a gęsto porastające jej brzegi drzewa zdawały się nachylać jakby chciały wyszeptać sobie na ucho co sądzą o śmiałkach, lub głupcach, którzy zapuszczają się w te rejony. Arthgar podążał dalej, starając się nie spuszczać wzroku z drogi aby nie natknąć się oczami na widok między pniami, którego nie chciałby zobaczyć. Upewnił się, że Dziki Pazur wciąż spoczywa w pochwie przy pasie narzędziowym i ruszył dalej, wgłąb mglistego tunelu.

 Im dalej posuwał się wzdłuż wąskiego przesmyku, tym bardziej odór zawilgoconej ziemi ustępował znajomemu mu w tym rejonie lasu bardzo subtelnemu, przyjemnemu zapachowi trojanku. Ziele to porastało gęsto część boru, do której się zbliżał, i pomimo mało wyraźnego aromatu, w Mglistym Borze nabierała mocy, wyraźnie wybijając się nad mieszanką woni mokrego drewna, opadłych liści i mchu. Trojanek pełnił dla Arthgara ważną funkcję nawigacyjną: jego zapach oznaczał, że zbliża się do powalonego drzewa. I tak też było – po chwili linie drzew ponowie się rozeszły jak strażnicy odsłaniający halabardy i wpuściły Arthgara na część drogi, którą wieńczył ciemny kształt spoczywający na poboczu.

 Arthgar z łatwością zapamiętał powalone drzewo już podczas jego pierwszej przeprawy przez Mglisty Bór, gdyż zdawało się ono być tutaj przytaszczone z zewnątrz. Jego pień był znacznie grubszy od pozostałych drzew, a przy jego nasadzie brakowało korzeni, jakby ktoś je wszystkie odpiłował i wywiózł. Było także pozbawione jakichkolwiek gałęzi, a w miejscu, gdzie powinna się znajdować korona, ział mroczny otwór dziupli jakby wydrążanej przez wiele pokoleń dzięciołów. Spod masywnego, drewnianego truchła wyglądały purpurowe kwiaty trojanku, tworząc wyściółkę dla wiecznego snu, w które zapadło potężne drzewo. Arthgar ominął przewróconego kolosa i ostrożnie wyciągnął Dziki Pazur z pokrowca. Zbliżał się do starej kapliczki, w pobliżu której miał zostać zaatakowany transport arshańskiego złota Sinookiego.

 Wyłoniła się ona z mgły jak pędzący okręt na stojącym morzu. Wysoka na dziesięć stóp, trójkątna kamienna ściana wbita podstawą w ziemię spoglądała na Arthgara surowym, zimnym wzrokiem. Jej spora część była gęsto porośnięta sinozielonym mchem, a krawędzie zostały mocno stępione przez wiatry wielu wieków. U jej stóp znajdował się wyryty w innym kamieniu piedestał, równie nadgryziony przez czas i pożerany przez las. Na piedestale zauważył wysuszone już zioła, jedną przerwóconą, wpół stopioną świecę oraz zaśniedziałą monetę. Złożone dary zawsze robiły na nim wrażenie – za każdym jego przejazdem przez Mglisty Bór były one identyczne i ułożone zawsze w tej samej pozycji, nietknięte ani przez człowieka, ani przez zwierzęta, ani przez wiatr. Arthgar wytężył zmysły i zaczął badać wzrokiem otoczenie. Drogi za kapliczką rozchodziły się w dwie strony, obie w takim samym stopniu przysłoniętę mglistą kurtyną. Podszedł do kamiennego piedestału aby rozpocząć od niego szukanie śladów transportu, kiedy wtem usłyszał rzężące chrząknięcie dochodzące z głębi lewej odnogi drogi. Niezwłocznie złapał Dziki Pazura oburącz i odwrócił głowę w kierunku punktu, z którego nadszedł dźwięk. Wziął głęboki wdech, powoli wypuścił zgniłe powietrze z płuc i ruszył wzdłuż lewej odnogi. Poczuł, jak włosy na rękach ukrytych w rękawach przeszywanicy stają mu dęba. Kroczył ostrożnie wprzód, tym razem oglądając się nieustannie na boki i za siebie, wypatrując jakiegokolwiek ruchu między szarymi pniami otaczającymi drogę. Nagle jego noga nastąpiła na coś długiego i cienkiego, co z trzaskiem złamało się pod jego ciężarem. Podniósł ubłoconego buta i ujrzał ułamany grot strzały wbity w wilgotną ziemię. 

– Przychodzę w pokoju. Nie mam niczego wartościowego ze sobą – powiedział głośno, mając nadzieję, że usłyszy to potencjalny Czarci Lis czający się gdzieś we mgle. 

Jego słowa pomknęły wgłąb Mglistego Boru, nie prowokując jednak żadnej odpowiedzi. Arthgar poprawił chwyt na rękojeści miecza i zacząć lustrować ziemię w poszukiwaniu kolejnych śladów. Nie musiał szukać długo, gdyż zaraz jego oczom ukazała się kolejna strzała, a następnie strużka ciemnego płynu, która niknęła w mlecznej zasłonie. Arthgar podążył śladem krwi, co chwilę rozglądając się na boki; szybko wyrosła przed nim wielka, ciemna sylwetka leżąca na skraju drogi. Po charakterystycznym kształcie rozpoznał w niej martwego konia, z którego gardła, boku i głowy wystawały trzony drewnianych strzał. Zaraz zza zwierzęcia wyłoniła się przewrócona, nadłamana przednia oś wozu, o którą oparta była kolejna niewyraźna forma, osunięta w połowie na ziemię, ściskająca podłużny pakunek przy swoim boku i, podobnie do konia, naszpikowana kilkoma strzałami. Arthgar zbliżył się do kolejnej ofiary i starannie jej przyjrzał – była ubrana w niedbałą, zaplamioną już krwią koszulę barwy gliny, a jej pozbawioną wyrazu, martwą twarz zdobił gęsty czarny wąs. Zamknięte oczy były pokryte ciemnymi plamami, charakterystycznymi dla nadużywających wolnoczasu, podobnych do te, które zdobiły twarze oprychów Sinookiego, na których zdążył już trafić. Dopiero w czasie oględzin ciała Arthgar zdał sobie sprawę, że to, co wziął za pakunek pod lewą ręką ofiary, okazało się być kolejnym ciałem, również przeszytym strzałami. Drugi mężczyzna miał jasne włosy upięte w niski kucyk, który teraz spływał po jego szyi jak krew z posiniałego oka, w którym tkwił ułamany grot strzały. Jej trzon Arthgar zauważył w dłoni długowłosego, domyślając się, że pierwszym odruchem po ataku była próba wyciągnięcia pocisku z oczodołu. Częściowo się powiodła.

Obaj mężczyźni byli zimni jak lód, więc nie żyli już od dłuższego czasu, toteż żaden z nich nie mógł wydać z siebie chrząknięcia, które zwabiło tutaj Arthgara. Ogar kontynuował oględziny wozu, a jego oczom rzuciły się powywracane dookoła skrzynie, spod których dobiegał ledwo widoczny, pstrokaty blask. Arthgar kopniakiem obrócił jedną z nich i pochylił się nad rozsypaną zawartością. Ze zdziwieniem przyjął, że świecący stos składał się z monet z podobizną króla Alvyna, tak jakby ktoś wywrócił skrzynię i nie był w ogóle zainteresowany jej zawartością. 

Dlaczego te niziołki nie zabrały tych wszystkich monet?

Arthgar sprawdził pozostałe kufry, ale historia powtórzyła się przy każdym z nich – monety wysypywały się z brzękiem, który niósł się po lesie niczym najgłośniejszy hałas, jaki kiedykolwiek słyszały tutejsze drzewa. Zawartość tych skrzyń była warta fortunę, ale to nie monety zajmowały Arthgara najbardziej. Nigdzie nie było śladu po prawdziwym skarbie Sinookiego.

 Zabrały tylko arshańskie złoto?

 – Hrrrch… – ciężkie rżenie dotarło zza wozu.

 Arthgar poczuł, jak serce podszkoczyło mu do gardła i podniósł miecz na bezpieczną wysokość, gotowy do skontrowania wszelkiego ataku. Ostrożnie podszedl na tyły przewróconego wozu, a to, co tam zobaczył, sprawiło, że fala gorąca rozlała się po jego ciele.

 Leżały tam trzy kolejne ciała, wszystkie tonące w kałużach krwi. Jedno opierało się o tylnią klapę wozu, drugie leżało na wznak z powykręcanymi kończynami, a trzecie spoczywało pod drzewem, z którego ściekała krew, jakby wcześniej uderzyło o nie z całym impetem. Arthgar nie musiał się długo przyglądać ofiarom, aby spróbować je rozpoznać – wielkie cielsko pod drzewem należało do mężczyzny, którego spotkał wczoraj pod magazynem Sinookiego, grubego knura, z wytatuowanym sztyletem nad okiem. Drugie ciało przypominało rozciągniętego, wychudzonego stracha na wróble i należało niewątpliwie do Topoli – osiłka Sinookiego, który poprzedniego wieczora rzucił się na niego w oberży. A skoro ta dwójka była tutaj, to ostatnie ciało musiało należeć do…

 – Khm, khm – zakaszlało trzecie ciało, oparte o wóz.

 Arthgar przykucnął przy krwawiącym mężczyźnie i przyjrzał się jego twarzy. Tak, jak się spodziewał, na szpiczastej, porośniętej siwobrązową szczeciną brakowało jednego oka, a drugie było już niemal całkowicie zasłonięte mleczną kotarą. Kiedy Arthgar nachylił się nad mężczyzną, zdrowe oko spoczęło na jego twarzy, a ramię drgnęło. Arthgar dojrzał, że mężczyzna trzyma się jedną ręką za szyję, spod której wypływał strumień rubinowej krwi. Na przegubie nadgarstka nauważył ogromny, jakbu wypalony płonącymi kajdani ślad. Skóra była na nim miejscami zwęglona, a sama rana wyglądała na bardzo świeżą, z ropą i krwią sącząca się aż po łokieć. Jego gardło zostało również ledwo co rozorane jakimś tępym narzędziem. Nigdzie jednak Ogar nie dostrzegał wbitych strzał, ani śladu po nich, w żadnym z ciał.

 – Ślepy? – zapytał cicho Arthgar – Gregg, tak? Co tutaj się stało? Kto was zaatakował? Gdzie jest arshańskie złoto?

 Ślepy nadął usta próbując z trudem wydusić z nich jakiekolwiek słowo, ale jedyne, co się z nich wydobyło, było kaszlnięciem pełnym śliny i krwi, która spłynęła po jego brodzie.

 – Gregg, muszę wiedzieć, co się stało.

 Ślepy nie spuszczał z Arthgara jedynego oka, ale po chwili zastygło ono wpatrzone w jeden punkt, a dłoń, którą przyciskał do krtani opadła na jego brzuch, odsłaniając szpetną, szarpaną ranę. 

 – Cholera…

 Życie uszło ze Ślepego wraz z ostatnim chrząknięciem, a wraz z nim odpowiedzi, jakie mógł uzyskać Arthgar. Ogar wyprostował się i rozejrzał dookoła wozu w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek, które mogłyby dalej popchnąć śledztwo.

 Czy ciało Kressena też leży gdzieś przy drodze, nabite dziesiątkami strzał, albo z rozoranym od ust po piersi gardłem? Czy faktycznie Sinooki jest winny co najwyżej bycia hieną cmentarną?

 Obszedł jeszcze cały wóz dwukrotnie, zbadał pozostałe ciała, ale nie znalazł przy nich niczego, co mogłoby mu pomóc rozwikłać zagadkę ataku. Nieoczekiwanie od strony kapliczki zaczął do jego uszu dobiegać rytmiczny, stukający dźwięk. Dźwięk marszu. Marszu kilku par nóg. W pierwszej chwili chciał szybko schować się za przewróconym wozem, ale nogi szybciej wyłoniły się z mgły niż on zdążył zareagować.

 – Masz za długi pysk, psie – dobiegł go znajomy głos.

 Ścieżką kroczył ku niemu Sinooki otoczony czworgiem kolejnych oprychów. Na jego szyi połyskiwał naszyjnik z arshańskiego złota, pobłyskujący wściekle na tle mglistego krajobrazu niczym płomień, który gorał w piersi jego właściciela. Jego śliwy wydawały się tak nabrzmiałe, jakby miały zaraz pęknąć. Wszyscy jego towarzysze w rękach trzymali pałki, topory i prymitywne buzdygany, a na ich twarzach gościły złowieszcze, w połowie bezzębne uśmiechy osadzone na kartoflanych, przepitych mordach upstrzonych ciemnymi plamami pod oczami. To jednak nie widok osiłków i ich szefa zdenerwował Arthgara, ale postać, którą zbir po prawej stronie Sinookiego prowadził przed sobą, z przystawionym do gardła ostrzem toporka. Przerażony wzrok Harpena wwiercał się w oczy Arthgara.

– Uciekaj! – wydał zduszony okrzyk młody Ogar, zaciskając palce na beczułce, która okazała się być ręką trzymającego go zbira.

Arthgar stanął na wykroku i przyjął pozycję bojową.

– Puść go łachudro, albo inaczej będziesz ty i twoja rodzina będziecie mieli do czynienia z całym donżonem – wycedził przez zęby Arthgar.

– Ach, tak, sławetna Nietykalność – odparł Sinooki – no tak, to mogłoby się dla mnie źle skończyć, gdybym postanowił was tutaj po prostu zaszlachtować jak kundle, którymi jesteście – ciągnął – chyba, że… Po prostu zakopiemy tutaj wasze śmierdzące truchła, i nikt nam tego nie udowodni, prawda? – Rozciągnął spierzchnięte wargi w szpetnym uśmiechu, oglądając się na swoją parszywą kompanię, która ryknęła śmiechem tak niskim, że spłoszyła ptaki, które dotychczas milcząco obserwowały scenę z gałęzi drzew.

Arthgar czuł krew dzwoniąca mu w uszach. Wiedział, że jego jeden niewłaściwy ruch może pozbawić życia najpierw Harpena, a potem jego samego. Nie miał szans w walce z pięcioma przeciwnikami, nawet gdyby wcześniej udałoby mu się jakimś cudem oswobodzić kompana z uścisku osiłka. Próbując coś wymyślić, jego umysł mimowolnie sięgnął do wspomnienia jednego z nieoczekiwanych spotkań w Stonefort.

Siedział wówczas w zimnej komancie magistra Valen–Rhoyna, oczekując aż ten skończy pisać list, który Arthgar jako młody Ogar miał dostarczyć na tereny wówczas objęte działaniami wojennymi. Kiedy magister przyciskał pieczęć do rozlanego już na pergaminie wosku, drzwi do komnaty otworzyły się nagle, bez uprzedniej zapowiedzi gościa ze strony strażnika. Valen–Rhoyn skrzywił się i już miał zganić przybysza, kiedy zauważył, że w progu stoi nie kto inny, jak sam lord Janys Mallyster. Jego srebrzyste, lśniące włosy były jak zawsze elegancko zaczesane do tyłu, a przystrzyżona siwa broda porastająca wokół jego ust i kawałka policzków wystawała spod nienagannie ułożonych, sporych rozmiarów wąsów o minimalnie ciemniejszej barwie. Ubrany był w ciemną tunikę ze złotymi obszyciami, a z jego pleców spływał futrzany płaszcz z czarnej wełny. Skórzane rękawice na jego dłoniach oznajmiały, że wizyta lorda Stonefort w samotnii jego magistra jest tylko przystankiem w podróży.

– Magistrze, wybaczcie najście – zaczął Mallyster – Arthgarze – dodał, gdy zauważył skrytego pod ścianą Ogara.

Takie gesty jak pamiętanie imion nawet najmłodszych Ogarów znacząco wpływały na niesamowity szacunek, jakim cieszył się lord na całym dworze i w warowni. Arthgar ukłonił się nisko.

– Mój panie.

Magister Valen–Rhoyn również zdobył się na ukłon.

– Mój panie, co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał.

– Niedawno wysłałem do ciebie sługę z prośbą o wino rozmarynowe, mam pewne problemy ze skupieniem, a do wieczora muszę zapoznać się dogłębnie z raportem wojennym z Zachodniej Bruzdy. Mógłbym wiedzieć, dlaczego wciąż go nie otrzymałem? Mniemam, że jego przygotowanie nie zajmuje tak dużo czasu.

Arthgar zauważył, jak gardło magistra podskoczyło gdy ten przełknął ślinę.

– To prawda, mój panie. Sęk w tym, że rozmaryn potrzebny do tego naparu najlepszy jest świeży. Mój podopieczny wciąż nie wrócił ze szklarni, do której go wysłałem. Gdy tylko to zrobi, niezwłocznie dostarczę wino do pańskich komnat, mój panie.

Lord Mallyster kiwnął potakująco głową, po czym bez słowa wymknął się z komnaty. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Arthgar nie wytrzymał i zapytał.

– Czy to, co rośnie w doniczkach na oknie za tobą nie jest aby rozmarynem, magistrze? 

Magister skwitował to pytanie uśmiechem.

– Masz bystre oko. Na szczęście znacznie bystrzejsze niż lord Mallyster.

– Nie rozumiem – ciągnął Arthgar – dlaczego nie zrobiłeś jeszcze tego naparu?

– Z bardzo trywialnego powodu – odparł Valen–Rhoyn, nie przestając się uśmiechać. – Zapomniałem o tym.

Arthgar wybałuszył oczy.

– I tak po prostu okłamałeś lorda Mallystera prosto w oczy?

Magister podniósł zalakowany list w górę i dmuchnąwszy w niego, upewnił się, że wosk już stężał, po czym podszedł do Arthgara i wyciągnąl rękę z pergaminem przed siebie.

– Zapamiętaj: kiedy prowadzą cię na szafot, zawsze poproś o pożegnalny kielich wina. – Magister wręczył Arthgarowi list. – Nigdy nie wiesz, co może się stać w międzyczasie, zanim zdążą go przynieść. 

Wizja poczciwego, uśmiechniętego Valen–Rhoyna rozpłynęła się w tym momencie w powietrzu, a uszu Arthgara dobiegły odgłosy szamoczącego się Harpena.

– Uciekaj, kurwa, Arthgar, uciekaj! 

– Gdzie jest ciało Kressena? – zapytał Arthgar, zacząwszy się wycofywać, z mieczem cały czas uniesionym w górze. 

– Kogo? – zapytał Sinooki – a, tego lordowskiego złodzieja! Ty wciąż myślisz, że chciałoby mi się brudzić ręce patrosząc jakiegoś kmiota, kiedy zaraz będę mógł wykupić całe Stonefort? – odparł, po czym zaśmiał się szyderczo. Wtórowała mu w tym salwa basowego rechotu wydobywającego się z szeroko otwartych mord oprychów. – Nie zabiłem waszego poborcy podatkowego! Mówiłem, facet podwędził mi jedną bransoletę, co prawda nie ojcowską, a arshańską, która leżała wierzchem w chałupie przy drzwiach, po czym dał nogę. Podejrzewam, że w tamtej chwili błyskotka przeważyła na szali lojalność do lorda Mallystera, a jego utłukły Czarcie Lisy. Tak jak z resztą ten transport, widzę – dodał, zerkając na dwa pierwsze ciała naszpikowane strzałami.

Arthgar nie przestawał się wycofywać. Jednocześnie rozglądał się dookoła za czymkolwiek, co mogłoby mu pomóc. Zdążył już oddalić się sporo od powalonego wozu, nieustannie będąc ściganym przez Sinookiego i jego tępą bandę. Kiedy i oni minęli wóz, Sinooki nagle stanął jak wryty. Jego wzrok zatrzymał się na opartym o koła ciele Ślepego.

– G–Gregg…? – wyjąkał herszt, po czym natychmiastowo dopadł do trupa i zaczął nim maniakalnie potrząsać. – Gregg, Gregg, mów do mnie…

Kiedy trup nie zdawał się być w nastroju do odpowiedzi, Sinooki podniósł się powoli i rozejrzał po pozostałych ciałach.

– Moguł… Topola… Ale nigdzie nie ma strzał… Nie ma strzał… Skurwysyn… – mruczał ledwo dosłyszalnie pod nosem – SKURWYSYN! – wrzasnął i odwrócił się z powrotem i wycelował drżącym palcem w Arthgara. – Zamordowałeś ich z cienia, tylko tak potraficie, kundle pierdolone! 

– Nie, to nie tak… – odparł Arthgar, czując, jak słowa stają mu w gardle.

– Makrel, urwij łeb temu pięknemu! – znowu zagrzmiał Sinooki, kiwając głową w stronę Harpena. Tym razem było słychać drżenie w jego głosie. Arthgar dojrzał, jak czarne śliwy napełniły się błyszczącymi łzami. – Niech jego kochaś najpierw popatrzy, a potem zajmiemy się nim samym.

Zanim Arthgar zdążył zareagować, obok jego głowy świsnął jakiś obiekt. Patrzył w osłupieniu, jak oprych trzymający Harpena z krzykiem luzuje objęcie na tułowiu młodego Ogara, a ten momentalnie wyrywa z jego rąk mały toporek. Z policzka osiłka wystawał trzon cienkiej strzały. Nie wahając się ani przez moment, Harpen wbił ostrze toporka w bok szyi swojego niedoszłego oprawcy. Trysnęła ciemna krew, a osiłek padł na ziemię jak bezwładny kawał tłustego mięsa. 

– Arthgar, ocknij się! – usłyszał nagle jakby z oddali głos Harpena, który właśnie wykonywał unik przed nadciągającym atakiem metalowego buzdyganu w wykonaniu innego zbira. Arthgar zamrugał i wnet otrzeźwiwszy, rzucił się wprzód wymachując Dzikim Pazurem. Zanim lśniące ostrze zdążyło chociażby skrzyżować się z bronią szarżującego na niego napastnika, zza drzew nadleciał kolejny grad strzał, z którego trzy wbiły się kolejno w pierś, brzuch i żebra napastnika. Wypuścił on z rąk pałkę, którą trzymał i upadł na kolana. Arthgar jednym gładkim cięciem w gardło ukrócił męki oprycha i miękko przeskoczył nad upadającym truchłem. Kolejni dopadli go jednocześnie Sinooki i przedostatni z jego zbirów, oboje uzbrojeni w niewielkie topory. Arthgar miał przewagę dystansu dzięki długości ostrza Dzikiego Pazura, ale nie miał zamiaru porywać się gwałtownie na dwóch przeciwników. Zamiast tego odrobinę się wycofał i oczekiwał ataków. Pierwszy z nich nadszedł moment później – osiłek wyskoczył wymachując na oślep toporem, który Arthgar najpierw zablokował, a następnie skontrował, jednym ruchem ucinając dłoń napastnika, w której dzierżył broń. W odpowiedzi usłyszał kwilenie podobne do zarzynanej świni, które wydostało się z gardła osiłka, jednak szybko umilkło, gdy wnętrze jego otwartych ust przeszyła kolejna nadlatująca strzała. Arthgar nie miał czasu przejmować się tym, skąd nadchodzi ostrzał, ponieważ musiał odeprzeć atak Sinookiego, który nie dał się skontrować w tak łatwy sposób, jak jego niedawny jeszcze kompan, zręcznie blokując. Arthgar wycofał się i zaczął krążyć po okręgu wokół Sinookiego, odpowiednio regulując tempo.

– Gregg mi powiedział, że tu będziesz, zawszony kundlu. Widział twoje ślady w mojej chałupie, złodzieju – wycedził – ten las miał być waszym wspólnym grobem.

– Z nas dwojga to na pewno nie ja jestem złodziejem – odparł cicho Arthgar.

– Okraść martwych to jak zabrać niewidomemu żebrakowi miskę na datki – skontrował Sinooki – nawet nie zauważą.

Sinooki nie palił się do ataku. Arthgar kątem oka spojrzał na Harpena, ale ten wciąż borykał się z ostatnim z osiłków. Tajemnicza łucznicza pomoc nie nadchodziła. Arthgar próbował niezauważalnie przesuwać krąg, aby dać szansę Sinookiemu na najmniejsze potknięcie, które wyprowadziłoby go z równowagi. Herszt podążał w pułapkę jak po sznurku. W pewnym momencie zahaczył butem o jedną ze skrzyń ze złotem, wówczas Arthgar wyczuł okazję i rzucił się z mieczem na herszta. Ten jednak gwałtownie zablokował uderzenie toporem. To był blef. Uśmiechnął się szyderczo i wymierzył Arthgarowi kopniaka w podbruszę. Ogar poczuł jak zabrakło mu tchu, cofnął się o krok i wpadł we własną pułapkę, potykając się o truchło jednego z osiłków. Poczuł, jak upada bezwładnie na plecy wymachując rękami, a Dziki Pazur wyślizguje mu się z dłoni. Kiedy Arthgar uderzył biodrami o ziemię, Sinooki już doskoczył do niego i z dzikim okrzykiem na ustach wziął zamach toporem aby wbić jego ostrze w poległego Arthgara. Wtem nastąpił tępy, mokry trzask, a na Arthgara wystrzeliły setki drobnych, czerwonych kropli. W czaszce Sinookiego tkwił mały topór, rzucony z ogromnym impetem. Herszt z otępiałym wzrokiem najpierw wypuścił z rąk broń, a następnie runął do tyłu, rozpryskując dookoła błoto i krew. Arthgar oparł się na łokciach i spojrzał na trupa Sinookiego, jeszcze wstrząsanego wściekle pośmiertnymi konwulsjami, niczym sflaczała, mięsna galareta, w którą biesiadnik nadział pierwszą łyżkę.

Arthgar spojrzał w lewo i zobaczył Harpena wciąż jeszcze pochylonego od rzutu, którym przed chwilą uratował Arthgarowi życie. Jego twarz i przeszywanica były umorusane od krwi, zerwany płaszcz leżał w kałuży krwi osiłka z odrąbana dolną połową szczęki, jednak nie było widać na nim żadnych poważnych ran. Jego pierś chodziła gwałtownie w górę i w dół, a oczy były wlepione w podrygujące jeszcze nieśmiało ciało Sinookiego.

– Jebał cię pies – wydyszał młody Ogar.

Harpen przeniósł wzrok z truchła na Sinookiego na półleżącego Arthgara. Starszy Ogar zauważył furię, która płonęła w oczach młodszego druha, ale też delikatnie rosnący, szelmowski uśmiech, ten cholerny uśmiech. Zaraz jednak kąciki ust Harpena opadły, gdy dookoła nich podniósł się niemożliwy wrzask kilku piskliwych głosów. Arthgar rychło zebrał się z ziemi i podniósł swój miecz. Tymczasem spomiędzy drzew wypełzło kilka niskorosłych postaci o bujnych czuprynach i splątanych bokobrodach. Ubrani byli w kompletnie kontrastujące ze sobą kolorystycznie zestawy przydużych ubrań, których wszystkie otwory wydawały się być krojone tępymi nożycami. W masywnych, choć krótkich rękach dzierżyli prymitywne, nieheblowane łuki, które zaraz napięli, a następnie wycelowali w stronę Ogarów.

Są i Czarcie Lisy.

Arthgar podniósł ręce i spojrzał wymownie na Harpena, aby ten robił to, co on. Młody Ogar posłusznie powtórzył gest.

 – Od początku nie wyglądałeś mi na jednego z tych śmieci – rozległ się skrzeczący głos za plecami Arthgara. Ogar spróbował się obrócić, ale momentalnie wyczuł na ramieniu kłujący grot wycelowanej w niego strzały. Zrozumiał przekaz. Stał nieruchomo i czekał aż rozmówca samodzielnie pojawi się w zasięgu jego wzroku. 

 – Żyjecie, bo zapewniłeś nas, że przychodzisz w pokoju – odezwał się znowu głos. – Słowa mają duże znaczenie, szczególnie w tym miejscu. Czego w takim razie tutaj szukacie?

 – Prowadzimy śledztwo – odparł Arthgar tak spokojnie, jak pozwalało mu na to serce próbujące wyrwać się z jego piersi. – Szukamy zaginionego poborcy podatkowego. Sądziliśmy, że jego zniknięcie ma związek z Sinookim i arshańskim złotem, w którego posiadanie ostatnio wszedł.

 Jego słowa spotkały się z nagłym sykiem, który równocześnie doszedł z ust wszystkich niziołków.

 – Od kogo jesteście? – dopytał głos.

 – Jesteśmy Ogarami, oddziałem lorda Janysa Mallystera ze Stonefort. 

 – Mallyster… – wyszeptał głos – opuśćcie broń, kochani.

 Pozostałe niziołki posłusznie zluzowały cięciwy i zdjęły Ogarów z celowników. Arthgar odebrał komendę jako zaproszenie do opuszczenia rąk. Poczuł, jak właściciel głosu poruszył się, jednak nikogo nie zobaczył, dopóki nie spuścił wzroku. Przed nim wyłonił się niziołek ubrany w elegancki, choć znoszony dublet oraz trójkątną czapkę z wetkniętym zań bażańcim piórem. Jego bokobrody były schludnie przystrzyżone, a na czubku brody łączyły się w jeden zarost pozbawiony wąsa i porośniętych policzków. Przez ramię miał przepasany łuk łowiecki, a przy jego pasie zwisał zdobiony kołczan, wciąż pełen strzał. Lustrował on powoli, od stóp do głów sylwetkę Arthgara, po czym jego małe, czarne, połyskujące niczym węgielki oczy zatrzymały się najpierw na klamrze, a następnie na twarzy Ogara. Niziołek zacmokał.

 – Widziałem cię już nie raz w tym lesie, Ogarze. Dobrze, że i tym razem dzieciaki nie spuszczały z ciebie wzroku. Zawsze miło jest pomóc chłopakom Mallystera. Jestem Chratan – powiedział niziołek, po czym wyciągnął krótką rękę w stronę Arthgara.

 – Niezmiernie dziękujemy za pomoc – odparł Ogar, ściskając dłoń Chratana – zawdzięczamy wam życie.

 Chratan zmrużył oczy, a prawy kącik jego warg nieznacznie się uniósł.

 – Myślę, że lord Mallyster zgodzi się po prostu na wyrównanie rachunków między nami – odpowiedział tajemniczo, po czym zwrócił się do pozostałych niziołków. – Ejże, dzieciaki. Te cuchnące gorzałą ścierwa trzeba uprzątnąć, ale najpierw pozbierajcie do kupy te rozsypane kufry. Myślę, że jest już bezpiecznie. Względnie.

 Niziołki założyły prymitywne łuki na ramiona, po czym ruszyły do zbierania monet rozwalonych na całej szerokości drogi. 

– To twoje dzieci? – zagaił Arthgar obserwując uwijające się Czarcie Lisy.

– Słucham? Och, nie, nie – odrzekł Chratan z uśmiechem machając ręką. – Jestem ich wodzem, ale my leprykoni, czy też po waszemu Czarcie Lisy, musimy się trzymać blisko, żeby przetrwać, a trudno być bliżej niż ojciec czy matka ze swoimi dziećmi.

Do Arthgara i Chratana dokuśtykał pocierający przedramię Harpen. Dopiero z bliska Arthgar zauważył pojedyncze siniaki na jego twarzy i zaschniętą krew wokół ust.

– Hrghh, dzi, hrrgh – wyharczał, po czym odchrząknął – dzięki.

Chratan skinął głową, a Arthgar położył rękę na ramieniu towarzysza.

– Nawet nie wiem od czego mam zacząć – powiedział.

 – Może być od tego, że cieszysz się, że żyję – odsapnął Harpen. 

 – Jakim cudem te ogry cię złapały? – zapytał Arthgar. 

 Harpen przewrócił oczami.

 – No… Z magazynem poszło gładko. Gorzej było potem.

 – Potem? – Arthgar zmrużył oczy.

 – No, potem. Na rynku.

 – Rynku?!

 – No wiedziałem, że mam jeszcze trochę czasu, to poszedłem na rynek skosztować trochę tego festiwalu. Wtedy mnie capnęli. Jak kupowałem kawałek cynamonowego sernika.

 Arthgar westchnął ciężko i patrzył na towarzysza beznamiętnie, nie wiedząc nawet co odpowiedzieć.

 – A dobry był przynajmniej?

 – Przepyszny!

 – Szanowni – wtrącił się Chratan – wasze umizgi mogą zaczekać. Chodźcie, dzieciaki kończą już zbierać to, co się dało. Porozmawiamy w naszym obozie – powiedział, po czym klasnął w dłonie i pospieszył pozostałych leprykonów gestem ręki.

 – Chwilkę – rzucił Harpen, po czym podskoczył do leżącego już nieruchomo truchła Sinookiego, a następnie zerwał mu z szyi połyskujący wisiorek, który schował do wewnętrznej kieszeni przeszywanicy. – To powinno wystarczyć, żeby pokryć długi tej kupy łajna.

 Arthgar zauważył kątem oka, jak Chratan wykrzywił usta w niezadowolonym grymasie, ale nie skomentował tego żadnym słowem.

 Po chwili ruszyli wspólnie z Czarcimi Lisami wgłąb niekończącej się kolumnady drzew Mglistego Boru.

*

 Chmara roztańczonych iskier wbiła się pionowo w powietrze, gdy wódz Chratan dorzucił drwa do dogasającego ogniska. Otrzepał dłonie i usiadł na skrzyni na przeciwko Arthgara, po drugiej stronie płonącego ponownie pełnym ogniem kręgu. Obok Harpen obracał w palcach mieniący się w blasku płomieni wisiorek, który zerwał z szyi ciała Sinookiego. Arthgar łapczywie pochłaniał otwartmi dłońmi ciepło dochodzące z ogniska, próbując jakby na zapas wygrzać się przed ponownym wyruszeniem w las. 

 Obóz niziołków składał się z kilku futrzanych, porządnie wytartych już posłań, zbudowanego w pośpiechu ogniska, kilku płóciennych worków pełnych prowiantu, a teraz także skrzyń wypełnionych monetami. Chratan uprzedził ich, że to jedyne, co mogą im w tym momencie zaproponować, ponieważ ich stała osada znajdowała się na tyle daleko, że nie zdążyliby do niej dotrzeć przed zapadnięciem zmroku, a pomysł chodzenia nocą po Mglistym Borze nie przypadł nikomu do gustu, z niziołkami na czele.

 Wódz leprykonów wysłuchał całej historii opowiedzianej przez dwugłos Arthgara i Harpena, która zaczęła się przed kilkoma dniami w Stonefort i biegła aż po ich spotkanie z Czarcimi Lisami na trakcie w Mglistym Borze. Chratan cierpliwie wysłuchał ich opowieści, nie przerywając ani razu, często wlepiając wzrok w potrzaskujące płomienie ogniska, jakby niektóre wieści, które doszły jego uszu, musiały zostać przez niego dobrze przetrawione. Arthgar nie mógł też pozbyć się wrażenia, że widok wisiorka Sinookiego prowokuje u Chratana nerwowe rzucanie okiem co chwilę na błyskotkę. Mięśnie na twarzy wodza widocznie rozluźniły się gdy Harpen założył naszyjnik i ukrył go pod materiałem przeszywanicy. Arthgara trapiły w tym momencie jednak kwestie inne niż dyskomfort niziołka.

 – Dlaczego zdecydowaliście się nam pomóc? Wiedzieliście, kim jesteśmy? – zapytał.

 – Domyśliłem się po płaszczach, ale nie byłem pewien – odparł Chratan i sięgnął po długi patyk leżący na ziemi. – Natomiast do decyzji o ataku wystarczył mi fakt, że mieliście na pieńku z tą łajzą, handlarzem śmieci, Sinookim. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że nadejdzie dzień, w którym ta menda sama wejdzie pod nasze łuki. Swego czasu wytłukliśmy mu sporo ludzi, ale później, co naturalne, zaczęli unikać tego lasu. 

 – Co się stało między wami?

 Chratan westchnął i zacząl grzebać patykiem w ognisku.

 – Kiedyś… Kiedyś mieszkaliśmy w Skałkach. No, może nie w samym miasteczku, ale na obrzeżach, że tak powiem. To było zanim do Skałek trafił Sinooki ze swoimi pierwszymi oprychami. Niedługo później zaczął handlować tym świństwem, niektórym ludziom zaczęło odbijać, dochodziło do nocnych napadów i kradzieży. W końcu atmosfera w Skałach zrobiła się nieciekawa. Mieszkańcy zaczęli unikać pozostawania poza ścianami domów gdy zapadał zmrok, no i najwyraźniej musiało to źle wpłynąć na interesy Sinookiego.

 – A jak się to ma do was? – zapytał Harpen.

 Końcówka patyka przerzucającego drwa zaczęła czernieć. Chratan podniósł głowę i uśmiechnął się smutno.

 – Ktoś przecież musiał za to wszystko odpowiedzieć – odparł – a na kogo łatwiej zrzucić winę niż na grupę żyjących na uboczu niziołków? Sinooki wnet podburzył tłuszczę przeciwko nam, obiecując mieszkańcom powrót do spokojnego życia, gdy tylko uporają się z “obcym elementem”. 

 – Pogonili was – dodal Harpen.

 – Żeby tylko – westchnął głęboko Chratan – rozpuścili o nas paskudne oszczerstwa. Oskarżyli nas chyba o wszystkie z ówczesnych morderstw, zaginięć, gwałtów, a na koniec o spiskowanie z prawdziwymi Czarcimi Lisami.

 Arthgar zmarszczył brwi.

 – Prawdziwymi…? – dopytał.

 – Tak – kontynuował wódz – wcześniej nie mieliśmy nic wspólnego z Czarcimi Lisami. Dopiero przebrzydły szkalunek Sinookiego i jego wędrownych klakierów zmusił nas do ucieczki w lasy. Nie bylibyśmy bezpieczni nigdzie w krainie, wieści rozchodzą się zbyt szybko. Tutaj, w Mglistym Borze trafiliśmy na komando Yaertena, ten powitał nas z otwartymi rękoma… No i tak już zostało.

 Yaerten – Arthgar słyszał nie raz o butnym wodzu Czarcich Lisów zamieszkujących okoliczne lasy, ale nie zdawał sobie sprawy, że jego komando może zamieszkiwać lasy Zielonych Wideł. Teraz być może on i Harpen są jedynymi ludźmi, którzy o tym wiedzą.

 – Dlaczego nam o tym mówisz? Yaerten jest poszukiwany listem gończym.

 Chratan odłożył osmolony patyk, wstał i zaczął ogrzewać ręce przy ognisku.

 – Bo jesteście pierwszymi ludźmi, którym mogę zaufać – odparł – a mówiąc jaśniej, waszemu panowi. Nigdy wcześniej nie odważyłbym się próbować nawiązać kontaktu z lordem Mallysterem; nie bez obaw, że potencjalny posłaniec zamiast zanieść wiadomość do lorda Stonefort, zboczyłby z gościńca do najbliższego posterunku Czerwonych Koszul.

 Zapadła cisza, którą w końcu zdecydował się przerwać Arthgar.

 – Przykro mi z waszego powodu. Nie zasłużyliście na los, który was spotkał.

 Chratan machnął ręką.

 – Nie trzeba – odparł, po czym podrapał się po brodzie – natomiast gdybyście mogli rzecz jasna szepnąć lordowi Mallysterowi słówko o starym Chratanie, byłbym zobowiązany. Myślę, że mnie nie zapomniał.

 – Oczywiście – odpowiedział Arthgar – natomiast zanim wyruszymy z powrotem do Stonefort, wciąż potrzebujemy jeszcze jednej, ostatniej odpowiedzi. 

 Arthgar zauważył pojedynczą kroplę potu, która zaczęła rosnąć u skroni wodza niziołków.

 – Ten wasz poborca podatkowy. Tak, wiem, co się z nim stało. Przejeżdżał kilka nocy temu przez Mglisty Bór.

 Harpen poruszył się na dźwięk tych słów, a Arthgar poczuł, jak jego własny oddech przyspiesza. Ściśnięte usta wodza Chratana jednak nie zapowiadały jakoby miał się podzielić tą wiedzą z wielką chęcią. Płomienie ogniska wygięły się niczym przyduszane do ziemi, kiedy nad obozowisko nadszedł nagły powiew lodowatego wiatru.

 – Słuchamy – zachęcił chłodno Harpen niziołka.

 Chratan złapał za skrzynię, na której wcześniej siedział, przysunął ją bliżej ognia, a następnie ponownie na niej przycupnął i wyciągnął ręce przed siebie, którymi zaczął powoli gestykulować, jakby próbując uspokoić Ogarów.

 – Moje dzieciaki, w przeciwieństwie do komanda Yaertena, atakują albo wtedy, kiedy muszą – zaczął niziołek – albo jeżeli przejezdnymi są, czy też byli, tępaki Sinookiego. Tak, jak w przypadku karawany, którą widzieliście. 

 Arthgar i Harpen słuchali wodza w milczeniu.

 – Natomiast ten… Jak mu…?

 – Kressen – dokończył za Chratana Harpen.

 – Kressen, tak… Jego ciało znaleźliśmy niedaleko stąd. Zdala od traktu. – Niziołek głośno przełknął ślinę. – Jednak to ani my, ani Yaerten, ani prawdopodobnie Sinooki go nie zabiliśmy. 

 Kressen nie żyje. Arthgar nie spodziewał się innej odpowiedzi, mimo to coś zakłuło go w piersi. To jednak nie była wieść, która zaskoczyła go najmocniej w opowieści Chratana.

 – Jego gardło było rozszarpane – kontynuował wódz.

 Arthgar poczuł, jak jego serce zacisnęło się w niewidzialnym potrzasku, odbierając mu na moment oddech. Przypomniał sobie widok zmasakrowanych ciał Ślepego i jego towarzyszy.

 – Więc to nie wy ich zabiliście? Tych zbirów, którzy potem przybyli na trakt? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

 Chratan pokiwał przecząco głową. Pióro na jego czapce zawibrowało, poruszone kolejnym, jeszcze zimniejszym powiewem dochodzącym z głębi lasu.

 – Kiedy zaatakowaliśmy jakiś czas temu transport, uporaliśmy się z tymi bałwanami dosyć sprawnie, ale zanim w ogóle ruszyliśmy sprawdzić, co znajduje się w skrzyniach… Nie zdążyliśmy… – Głos mu się załamał, a oczy rozbiegły się dookoła, skacząc od drzewa do drzewa.

 – Przed czym nie zdążyliście? – dociekywał Arthgar – Chratan, co się dzieje? – dopytał, zauważywszy jak wszelki kolor opuścił twarz niziołka. – Kto grzebał w tych skrzyniach? Co się stało z arshańskim złotem?

 Nagle nadszedł kolejny, tym razem gwałtowny zimny wicher, który niczym oddech Mglistego Boru zjeżył Arthgarowi włosy na głowie i wzbił w powietrze liściany kobierzec pokrywający ziemię. Arthgar odwrócił się w stronę, z której docierał lodowaty wicher, jednak w czarnej gęstwinie niczego nie mógł dostrzec. Nagle wiatr ustał, a z odległego końca ciemnej otchłani zaczął dochodzić szmer przypominający sunięcie ciężkiego kawałka sukna po leśnym runie. Tymczasem Chratan raptownie wstał i zaczął dziko stąpąć po palących się drwach, próbując maniakalnie zgasić każdy z najmniejszych płomieni. Harpen i Artghar momentalnie zwrócili się ku niziołkowi i zaczęli go głośno wypytwać, co ten najlepszego wyprawia, niskorosły wódz jednak jedynie przyłożył palec do ust i zaczął powoli wycofywać się między zarośla, ciągle rozglądajac się dookoła siebie. Jego szeroko otwarte, czarne oczy zaczęło krępować rozszalałe przerażenie. W mgnieniu oka w obozowisku zostali jedynie Ogary, a banda niziołków rozpłynęła się w zaroślach okrytych nocnym płótnem.

Ostatni żar ogniska zgasł, a wokół Arthgara i Harpena zapanowały ciemności rozdzierane jedynie miejscowo przez przebijające się z trudem przez gęste korony drzew pomarańczowe promienie. Arthgar obserwował je w zdumieniu – dotychczas myślał, że ciepła poświata, w której skąpane było obozowisko pochodziła z płonącego do niedawna ogniska. Ogar spojrzał w górę i ujrzał niewyraźny, okrągły kształt o barwie rozżarzonej miedzi, opornie przedzierający się przez plątaninę gałęzi.

Krwawy Księżyc.

Mglisty Bór zaczął szumieć wokół nich jak morski brzeg przed sztormem, a wszelkie resztki ciepła zniknęły jak zdumchnięty płomień świecy, zaciskając Ogarów w lodowatym uścisku. Nagle przed sobą, na wyciągnięcie ręki, Arthgar zauważył dziwną jaśniejącą nić, przypominającą powoli rozgrzewany, cienki drut. 

 – Harpen! – syknął.

 Nić poruszyła się.

 – Twój naszyjnik… – wyszeptał.

 Harpen wyciągnął wisiorek spod ubrania drżącymi dłońmi. Mały kawałek arshańskiego złota zawieszony na łańcuszku pulsował co raz jaśniejszym, pomarańczowym światłem, rozświetlając okolicę jak nocna świeca. Arthgar poczuł, jak jego serce oszalale pompuje gorącą krew, aż coś zakłuło go w piersi. Kiedy ból narastał, zdał sobie sprawę, że to nie jego ciało, a mały okrągły kształt schowany w kieszeni przeszywanicy zaczął emanować dziwnym ciepłem. Arshański pierścień zabrany z piwnicy Sinookiego zaczął się rozgrzewać jak kuty w piecu.

 Wtem coś trzasnęło w krzakach niedaleko obozowiska. Obnażone klingi mieczów obojga Ogarów zabłysnęły w świetle naszyjnika w tym samym momencie, a ich właściciele stanęli bok w bok, obracając się w stronę, z której doszedł dźwięk. Szmer rozdzieranych liści zbliżał się z każdym uderzeniem serca. Arthgar zacisnął mocno w dłoni rękojeść Dzikiego Pazura i wpatrywał się z wybałuszonymi oczami przed siebie, próbując dojrzeć cokolwiek w bezkresnej ciemności. 

 – Agh! – syknął nagle Harpen. Arthgar spojrzał na kompana kątem oka i zauważył, że arshański wisiorek zaczął jarzyć się co raz jaśniejszą poświatą. – Jest gorący… – dodał młody Ogar, próbując dostać się ręką do naszyjnika. Pierścień palił nie mniej.

 Nagle z głębi lasu doszło głębokie, ciężkie westchnięcie. Ogary natychmiastowo wycelowali ostrza swoich mieczy w kierunku nieznanego. Arthgar poczuł pot skraplający się na jego skroniach i karku. Wtem ciemność przed nimi została rozerwana przez dwa płonące wściekłą czerwienią punkty. Para nienaturalnych oczu sunęła ku nim spomiędzy drzew.

 – Uciekaj – szepnął Harpen – Arthgar, kurwa, BIEGNIJ! – wykrzyknął.

 Arthgar patrzył jeszcze przez jeden oddech na zbliżające się niebezpieczeństwo i dojrzał między sięgającymi nocnego nieba pniami chudy, wysoki na bagatela osiem stóp zamglony kształt, którego czubek wieńczyła para szkarłatnych ślepi. Ogar odkleił wzrok od nienaturalnego zjawiska i rzucił się za siebie do ucieczki. Spojrzał przed siebie – Harpen miał już dobre kilkanaście jardów przewagi, po czym nagle skręcił ostro w lewo, oddalając się jak najmocniej tylko mógł od biegnącego za nim towarzysza. Jedną z pierwszych zasad ucieczek Ogarów w beznadziejnych sytuacjach było zawsze rozdzielć się na jak najwięcej grup aby możliwie największa liczba osób mogła uniknąć zagrożenia. Arthgar wziął przykład z kompana i odbił w prawo, nie oglądając się więcej za siebie. Dziki Pazur przeszkadzał mu w ucieczce, zahaczając o zarośla i odbijając się od nadnaturalnie wysokich drzew, nie śmiał jednak poświęcać ani chwili na próby schowania go do pochwy w biegu. Ominął zręcznie kolejne pnie, choć wystające gałęzie chwytały za jego płaszcz i włosy, jakby las sam chciał go zatrzymać. Mimo to parł naprzód, z sercem walącym jak młot i płucami płonącymi żywym ogniem od wysiłku, starając się wydostać z mglistej pułapki. Z trudem pokonywał plątaniny korzeni i chaszczy, które jak żywe chwytały jego stopy, próbując wciągnąć go wgłąb Mglistego Boru i ofiarować ścigającej go istocie. Ciężko dysząc, rozglądał się za rdzawymi smugami spływającymi z koron drzew, szukając ich większego natężenia, które mogłoby wskazywać na wyjście z przerażającego labiryntu. Zacząl podążać ścieżką wytaczaną przez Krwawy Księżyc. Przeskoczył zręcznie nad gęstymi krzakami jagód, których zwilżone mgłą owoce odbijały miedziane promienie i napierał dalej. Szeleszczące echo ucichło, a powietrze stało się cieplejsze, choć dreszcze rozgryzające jego skórę nie ustępowały. Pierścień palił jakby mniej. W końcu drzewa przed nim zaczynały rzednąć, odsłaniając coś, co przypominało kawałek łysego wzgórza. Arthgar kompletnie stracił orientację w terenie, nie miał pojęcia, w której części Mglistego Boru się znalazł, ale jak żywo wypadł spomiędzy drzew i natychmiast spojrzał za siebie. Złowrogie ślepia zniknęły, a mgła jakby częściowo opadła, odsłaniając przemokniętą ziemię. Arthgar zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca przyjemnie odmiennym, lekkim powietrzem i rozejrzał się dookoła.

 Stał na skraju niewielkiej polany, z każdej strony otoczoną okrągłą, drzewną granicą. Dokądkolwiek nie zawędrował, wciąż znajdował się w Mglistym Borze, natomiast to miejsce widział pierwszy raz na oczy. Łysa łąka wznosiła się delikatnie, układając się w niepozorne, porośniętę gęstą i wysoką trawą wzgórze. Na jego szczycie widział szereg jakby naostrzonych kolumn, odznaczających się na tle pomarańczowej łuny księżyca. Nie zastanawiając się długo, ruszył w stronę tajemniczej konstrukcji, pragnąc jak najdalej oddalić się od ściany lasu, który wciąż słodkim szeptem liści zachęcał go do powrotu.

 Kiedy był już niemal u celu, zdał sobie sprawę, że niezwykłe kształty przypominają dziesiątki starych kapliczek, podobnych do tej, która znajduje się na leśnym trakcie. Okazały się one być ogromnymi, osadzonymi głęboko w ziemi trójkątami z szarozielonego kamienia, rozstawionymi obok siebie co kilkanaście kroków. Arthgar przyspieszył kroku i wdrapał się na szczyt wzgórza. Próbując złapać oddech zauważył, że zagadkowe monolity w istocie tworzą krąg strzegący równie masywnego piedestału, przypominającego prymitywny ołtarz mogący pomieścić dorosłego człowieka. To jednak nie kamienny blok przykuł jego uwagę najbardziej, a leżący pod nim zarys ciała. Było jednak za duże na niziołka.

 Ogar przełknął głośno ślinę i ważąc każdy krok, zbliżył się do zwłok, lecz zaraz zakrył usta i nos ręką, chroniąc się przed falą wstrętnego smrodu gnijącego mięsa, który uderzył go w nozdrza, aż zapiekły go oczy. Nachylił się nad rozkładającym się truposzem w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków szczególnych, które pomogłyby mu zidentyfikować biedaka. Jego szyja i głowa była zalane zakrzepłą krwią, która posklejała ze sobą przerzedzone włosy ofiary, a widoczna pod nią twarz zdążyła się już zapaść do wewnątrz. Arthgar przesunął wzrok na tułów aby przyjrzeć się ubraniu, ale jego oczy uchwyciły delikatny błysk, który wydobył się spomiędzy źdźbeł trawy, na których spoczywał wykręcony tors nieszczęśnika. Ogar przykucnął i wyciągnął rękę, aby zbadać tajemniczy przedmiot. Kiedy go złapał, jego skóra wyczuła zimno metalu utytłanego mieszanką zaschniętej posoki i gruntu. Ziemia jednak jakby zatrzymała go swoimi zielonymi, wątłymi rękoma; dopiero gdy mocniej pociągnął za przedmiot zorientował się, że to nie ziemia, a szyja delikwenta nie chce się pozbyć przedmiotu. Zimny kształt okazał się być okrągłym amuletem, na którego tarczy wykuto bardzo dobrze znany Arthgarowi symbol: siedzącego nieruchomo levolansa – skrzydlatego lwa. Herb rodu Mallysterów. Arthgar wciągnął głośno powietrze nosem i bardzo powoli odwrócił amulet aby przyjrzeć się jego rewersowi. Ten był niewidoczny spod warstwy ciemnego brudu, Arthgar wytarł go więc wierzchem dłoni. Na powierzchni amuletu wyłoniła się wyżłobiona nań elipsa otoczona niskim rantem. Moneta. 

 – Kressen… – Poruszył ustami Arthgar, choć sam był przekonany, czy wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Domyślił się, że gnijące od kilku dni ciało należy do poszukiwanego poborcy podatkowego już po zauważeniu levolansa Mallysterów. Arthgar wyprostował się i jeszcze raz obleciał wzrokiem powykręcane ciało poborcy. Koniec Kressena okazał się być tym, czego najbardziej się obawiali, ale jednocześnie również najmocniej spodziewali z Harpenem, jednak Arthgar w najgorszych koszmarach nie mógłby wyobrazić sobie straszniejszych okoliczności. Kressen musiał pospiesznie wracać z przywłaszczoną w chałupie Sinookiego bransoletą skrótem przez Mglisty Bór, prawdopodobnie obawiając się siedzących mu na ogonie oprychów herszta. Wówczas musiał trafić na czerwonookie licho, które dopadło na trakcie Ślepego, a następnie ścigało Arthgara i Harpena. To goniło Kressena przez las, aż ten wypadł na tę samą polanę, na środku której znajdował się teraz Arthgar, a następnie poborca pobiegł w kierunku jedynego miejsca, które nie przypominało bezkresnego labiryntu zamglonych drzew – do wnętrza kamiennego kręgu. Tutaj potwór musiał go dopaść i niczym rytualnej ofierze wyrwać z jego ciała życie poprzez rozszarpane gardło.

 Arthgar przeniósł wzrok z ciała Kressena na kamienną płytę ołtarza, o którą się opierało. Na jej nierównej, połyskującej powierzchni Arthgar dostrzegł coś, co przypominało malunek. Gdy przyjrzał się lepiej, zrozumiał, że to, w rzeczywistości był to cień rzucany przez wykuty w trójkątnej skale na przeciwko niego symbol, przez który sączyło się leniwie światło Krwawego Księżyca. Ogar stanął przy krawędzi ołtarza aby przyjrzeć się cienistemu kształtowi, a wówczas serce podskoczyło mu do gardła. Na kamiennej płycie ujrzał dwa stykające się ze sobą trójkąty, jeden z dwoma otworami przypominającymi oczy. W uszach mu zaszumiało, a przed oczami zaczęły mu się mienić różne obrazy, na które natknął się podczas podróży do Skałek – bransoleta z arshańskiego złota, starożytny symbol, trójkątne kamienie, jarzący się naszyjnik Sinookiego, piekący pierścień, wypalone ślady na rękach Ślepego i monstrum zamieszkujące Mglisty Bór. Wtedy zrozumiał, choć nie mógł uwierzyć samemu sobie. 

Nagle symbol zniknął z ołtarza jakby niewidzialna ręka rozmazała go po zimnym kamieniu. Arthgar podniósł wzrok i zauważył, że otwór, przez który jeszcze przed chwilą wpadały promienie księżyca, zniknął w szarym morzu, które napłynęło znikąd. Ściana gęstej mgły otoczyła kamienny krąg, a powietrze zamarzło. Arthgar widział jedynie trójkątne kamienie, Dziki Pazur w swej ręce i parę, która wydobywała się z jego ust z każdym wydechem. Za sobą usłyszał szelest, łudząco podobny do tego, który zwiastował atak, który nadszedł w gęstwinie Mglistego Boru. Pierścień na piersi płonął żywym ogniem. Czuł jak jego gardło jest ściśnięte niczym kawałek metalu w imadle, mimo to obrócił się powoli w tył.

Na brzegu kręgu stała nienaturalnie wysoka postać ubrana w podłużną, jasną szatę, której dolna krawędź tonęła w wysokiej trawie. Długie, chude ręce miała schowane w dopasowanych rękawach, a na szerokie ramiona spływała kaskada, prostych, gęstych włosów o barwie płynnego złota. Kościsty tors wieńczyła ostro zakończona, smukła twarz opięta bladą jak pierwszy śnieg, gładką skórą. W jej centralnej części zionęła para znanych już Arthgarowi, czerwonych jak rozżarzone węgle ślepi, które wpatrywały się w niego spod zmarszczonych, jasnych brwi. Po bokach przypominającej wąski trójkąt głowy widniały szpiczaste, długie uszy. Arshan obserwował Ogara nieruchomo.

Arthgar złapał Dziki Pazur oburącz i nie spuszczał wzroku z demonicznych oczu.

 – Czego od nas chcesz? – zapytał, a jego głos zadrżał jak szarpnięta struna.

 Elf z początku nie reagował, jednak po upływie chwili, która ciągnęła się Arthgarowi niczym wieczność, poruszył się delikatnie. Arthgar naprężył ciało, przygotowując się do wyprowadzenia bloku, jednak Arshan jedynie wyciągnął ręce z rękawów szaty. Arthgar ujrzał kościste, niemal białe dłonie, zakończone potwornie długimi i ostrymi pazurami, które pokryte były brązowymi plamami zakrzepłej krwi. Nagle elf wyciągnął wprost jedną z rąk, a Arthgar zauważył, że spomiędzy brudnych szponów zwisał złoty łańcuszek. Miejscami lśnił on w niewyraźnych, przenikających przez mgłę strużkach światła rzucanego przez Krwawy Księżyc, jednak nie był to blask złota, a czegoś, co przypominało świeżą posokę. Arthgar zmrużył wzrok i w jednej chwili poczuł, jak ciało zalała mu fala wzbierającego w nim, płonącego gniewu.

Zakrawiony łańcuszek był wisiorkiem Sinookiego, który jeszcze przed chwilą nosił na szyi Harpen.

 Arthgar już wcześniej poczuł, że nie ma nic do stracenia, natomiast los przyjaciela przypięczetował decyzję, którą podjął. Z dzikim okrzykiem na ustach rzucił się w stronę Arshana i wyprowadził pierwszy cios. Elf leniwie podniósł długą rękę i przyjął cios na ubrudzone pazury. Te najpierw z łatwością zatrzymały klingę Dzikiego Pazura, a następnie zacisnęły się wokół ostrza. Arthgar poczuł jak opór zelżał, a uderzenie serca później usłyszał raniący uszy dźwięk jakby pękającego glinianego dzbana. Czubek klingi Dzikiego Pazura rozstrzaskał się na tuzin ostrych kawałków, które opadły i bezpowrotnie zaginęły w jeziorze traw u stóp Arshana. Arthgar runął w przód jak rażony piorunem, tracąc równowagę, kiedy dosięgła go druga łapa elfa. Długie szpony rozorały jego lewą pierś, przechodząc przez przeszywanicę i kolczugę jak nóż przez miękkie masło. Wokoło rozprysnęły się drobne, srebrzyste oczka jego jedynej zbroi, a on sam poleciał kilka stóp w tył. W powietrzu zawirował arshański pierścień, wzbijając się pod niebo i rozbłyskując na tle księżyca. Arshan zręcznie złapał błyskotkę, schował ją do rękawa i szedł powoli dalej w stronę Arthgara. Ten, upadłszy na trawę, czuł piekący ból na powierzchni piersi, która teraz była odsłonięta nie mniej niż jego twarz, ukazując głęboko rozcięte, jeszcze bardziej czerwone niż zawsze Korzenie, z których niczym łopianowe soki sączyła się strumieniami krew. Arthgar stęknął, szybko się otrząsnął i podniósł z ziemi, wciąż ściskając Dziki Pazur w rękach, a raczej już jego połowę, przypominającą teraz żałośnie bardziej przerośnięty tasak rzeźnicki, a nie bastardowy miecz. Arshan zbliżał się do niego powolnie, jakby dając Arthgarowi szansę na pozbieranie się i przygotowanie obrony, bądź kolejnego ataku. Czerwone ślepia nie przestawały wpatrywać się prosto w oczy Ogara, nie mrugając w międzyczasie ani razu. Arthgar wypluł ślinę zmieszaną z krwią i sięgnął wolną ręką do pasa narzędziowego, szukając palcami zakorkowanej szklanej fiolki. Kiedy wyczuł ją pod palcami, ostrożnie ujął ją w dłoni i cierpliwie czekał, aż przerażający elf podejdzie odpowiednio blisko. Kiedy Arshan był już zaledwie kilka jardów od niego, Arthgar cisnął z całej siły szklany pojemnik o masywny kamień po jego lewej stronie. Fiolka rozbiła się z trzaskiem niczym klinga Dzikiego Pazura, a przestrzeń między elfem i Ogarem wypełniła się gęstym jak bagno, zgniłozielonym dymem. Kiedy tylko zielona kotara zasłoniła parę czerwonych oczu, Arthgar odbił zwinnie w drugą stronę, starając się zajść przeciwnika od pleców. Wszystko stało się w mgnieniu oka, a Arthgar wyprowadził cięcie z góry w miejsce, w którym spodziewał się trafić na plecy Arshana, złamane ostrze przecięło jednak ze świstem rzednące już zielone powietrze. Arthgar zamachnął się i wyprowadził kolejne uderzenie, tym razem głębsze, gdy nagle klinga odbiła się z całym impetem od czegoś twardego i wyleciała mu z rąk. W tej samej chwili wokół jego szyi zacisnęła się zimna, ostra pętla długich szponów, który wyłoniły się bezszelestnie ze zgniłozielonej mgły, a następnie podniosły Arthgara w powietrze, wciąż trzymając za gardło. Pazurom zaczęła towarzyszyć z powrotem blada, trójkątna twarz, z wlepionymi w Arthgara krwistoczerwonymi oczami. Ogar poczuł, jak zaczyna mu brakować tchu, a jego myśli powędrowały już daleko za gwiezdny firmanent – do stołów zastawionych ciepłym jadłem, beztroskich polowaniach i dębowych beczkach wypełnionych korzennym winem, lejącym się strumieniami po złotych pucharach, wznoszonych w toastach podczas wiecznej uczty… Kiedy nagle ucisk na gardle puścił, a on sam upadł na miękką ziemię. Był z powrotem na tajemniczym wzgórzu po środku Mglistego Boru, pierś dalej płonęła bólem, a potężny Arshan górował nad nim niczym ośnieżony, niezdobyty przez nikogo górski szczyt. Oszołomiony Arthgar poczuł, że coś się zmieniło, nie umiał jednak stwierdzić co takiego. Wtedy przetarł oczy i spojrzał na twarz elfa. Dotychasowy, żądny krwi, demoniczny kolor jego oczu ustąpił miejsca łagodnej zieleni, a one same wreszcie odpuściły oczom Arthgara, lecz teraz wpatrywały się w jego zakrwawioną pierś. Gęsta mgła, która otaczała go od pojawienia się Arshana nagle zniknęła, a krąg ponownie zalśnił od światła Krwawego Księżyca. Ogar zaczął panicznie pełzać w tył na ugiętych łokciach, rozglądając się za Dzikim Pazurem, lecz zatrzymał się, gdy Arshan podniósł spokojnie dłoń, z której zniknęły przerażające szpony. Przypominała ona teraz rękę młodzieńca, nieskalaną żadnym wysiłkiem, o lśniących, łagodnie zakończonych paznokciach i gładkiej jak papier skórze. 

 – Wybacz – wyszeptał elf, a jego miękki głos niósł się po powierzchni polany niczym puch na wietrze. Z jego twarzy zniknęły ostatnie oznaki złości, a oblicze Arshan zaczęło przypominać nieskazitelne malowidła, które Arthgar niejednokrotnie widywał na obrazach i freskach. – Nie byłem świadom, z kim mam do czynienia. Broniłem jedynie dziedzictwa mojego rodu.

 Ogar zaniemówił, a gdy już spróbował coś powiedzieć, z jego ust wydobył się jedynie gorzki kaszel. Podniósł się z trudem z ziemi i otrzepał, nie spuszczając wzroku z elfa.

 – Co… Co masz na myśli? – zapytał, zastanawiając się co spowodowało nagłą przemianę potwora.

 Arshan opuścił powoli rękę i schował dłonie z powrotem w rękawy. W końcu jego oczy oderwały się od blizny Arthgara i ponownie wlepiły w ślepia Ogara. Przypominały teraz szmaragdy, emanujące od płomienia, który krył się po ich drugiej stronie. Ich widok napawał Arthgara dawno zapomnianym spokojem, którego ostatni raz zaznał w oberży, popijając zielone piwo. 

 – Nosisz na skórze znamię dane ci przez samą Téalúmh – odpowiedział cicho elf. – Kiedy inni poddają się jej żywiołom jak łódź wzburzonym falom, jak suchy pień pełzającamu płomieniowi, jak dmuchawce liźnięciom wiatru… Ty przetrwałeś. 

 Arthgar musiał sięgnąć głęboko pamięcią, aby przypomnieć sobie skąd kojarzy nazwę wspomnianą przez Arshana. Téalúmh, elfia bogini przyrody, to jedno z najstarszych wierzeń znanych w Maederze, przez magistrów zaliczana już w poczet postaci nie tyle boskich, co mitologicznych, przez uczonych nazywana Matką Żywiołów. Tylko dlaczego Arshan uważał, że jego startożytne bóstwo jakimś cudem naznaczyło małego, ludzkiego chłopca? I skąd wie, w jaki sposób powstały Korzenie?

 – Ja… Po prostu znalazłem się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie – wysapał Arthgar – to był przypadek.

 – Ludzie. Wy i wasze przypadki – żachnął się elf. – Nie zauważacie pisanego wam losu, gdy sama natura wyrzyna go na waszym ciele.

 – Dlaczego ta blizna jest dla ciebie tak istotna? 

 – Odpowiedziałem już wystarczająco. Resztę przywieje wiatr, przyniesie deszcz, zrodzi gleba i użyźni ogień – odparł elf, a na jego gładkiej twarzy zawitał delikatny, spokojny uśmiech. 

 Arthgar nie poczuł się ani trochę pewniej, starając się oprzeć uspokajającej hipnozie bijącej z oczu elfa. Nie chciał, ale zadał pytanie, które dręczyło go najbardziej.

– Co zrobiłeś mojemu przyjacielowi?

Arshan wyraźnie spochmurniał. 

– Na to również odpowiedziałem. Broniłem dziedzictwa mojego rodu.

Ogara zaczynało denerwować mówienie przez elfa zagadkami. Nie miał jednak jak zmusić Arshana do wyjawienia prawdy, o tym, co zrobił z Harpenem. Był zbyt osłabiony po walce, głęboka rana na torsie wciąż pulsowała, a Dziki Pazur nie dość, że złamany, to jeszcze leżał tuż obok skrytych pod szatą stóp Arshana.

– To dlatego nas zaatakowałeś, prawda? I tych ludzi na trakcie? I tego biedaka, którego zarżnąłeś pod ołtarzem? – zapytał na jednym wdechu Arthgar. – Bo każdy z nas miał ze sobą arshańskie złoto?

Elf patrzył przez chwilę na Ogara w milczeniu.

– Cała ta ziemia niegdyś należała do mojego rodu – zaczął Arshan, obrzucając całą okolicę wzrokiem. – Opiekowaliśmy się tymi lasami, wypasaliśmy zwierzęta na tych polach, rozmażaliśmy dary Téalúmh gdzie wzrok tylko sięgał, ku jej chwale. Dbaliśmy o piękno każdego pnia, o duszę każdego skrawka ziemi, tworzyliśmy wspaniałe cuda, a ukoronowaniem pokoleń tej pracy było an'amhor, metal tak zachwycający, że aż oślepiający, zapierający dech w piersiach. Wierzyliśmy, że zapewni nam on nieśmiertelność, że przechowa nasze dusze i uwolni je, gdy Téalúmh ponownie nas wezwie. – Głos mu się nagle załamał. – Że znowu wszyscy będziemy podziwiać sunące po niebie białe obłoki, zatapiając nasze ciała głęboko w miękkim, zielonym posłaniu, pośród szumu rzek i śpiewu ptaków.

– Czyli całe złoto w waszych grobowcach… – zaczął Arthgar, próbując zrozumieć słowa elfa.

– Złoto wasi skalni drenaże wykradają z serc gór – odparł Arshan – an'amhor to nasza historia. – Elf wyciągnął ponownie naszyjnik z rękawa i podniósł go wysoko nad głowę. – I nasza obietnica odrodzenia.

Arthgar zawiesił wzrok na medialione skrzącym się w księżycowym świetle niczym nowa gwiazda na ciemnym nieboskłonie.

– Ale jakim cudem ty przetrwałeś tyle czasu? Wasz lud zdziesiątkowała zaraza.

Plaga angleddy, zapomnianej już potwornie zaraźliwej choroby, wieki temu doprowadziła do wymarcia większości elfów w Maederze. Choróbsko przywleczone na kontynent przez uczestników wyprawy Kramera Żeglarza z Pierwszych Ziem, wywołujące u ludzi co najwyżej napady suchego kaszlu i osłabienie, okazało się zabójcze dla rasy Arshanów. Krwawienie z oczu, niewydolność serca i wymioty pełne żółci w kilka lat zupełnie zdziesiątkowały wszelkie elfie siedliszcza, pozostawiając przy życiu pojedyncze jednostki, z którymi odkrywcy z Pierwszych Ziem poradzili sobie tak, jak umieli najlepiej – mieczem i toporem.

– Zawsze wiedziałem, żeby trzymać się od was z daleka – odpowiedział elf – i robię to do dzisiaj. Wykorzystuję moce tego lasu nadane mu przez Téalúmh aby czynić go moim domem, którego progu wieśniacy boją się przekroczyć. To jest mój przepis na życie wieczne. Być daleko od was – dodał i schował ponownie naszyjnik.

– Czyli to ty od zawsze nawiedzałeś ten las?

– Nie. Ja od zawsze go zamieszkiwałem. To ludzie go nawiedzają. Zepsuci ludzie. Natomiast, hmm…

– Tak?

– Ty też jesteś człowiekiem. – wzruszył ramionami elf i ponownie spojrzał na odkryty skrawek Korzeni – ale nie mi oceniać decyzje naszej bogini. 

Arthgar chciał odpowiedzieć, kiedy nagle jakiś cień wyskoczył przed jego twarzą, a ciemną kończynę oparł na jego klatce piersiowej, jakby chcąc oddzielić go od Arshana. Arthgar spojrzał na cień i ujrzał krótko ostrzyżoną postać, stojącą do niego plecami, w drugiej ręce trzymającą znany Arthgarowi miecz.

– Chędoż się, dziwolągu! Nie pozwolę ci go skrzywdzić, mamunie zawszony! – wykrzyknęła postać głosem Harpena, podnosząc jeszcze wyżej miecz.

Arshan stał niewzruszony, a Arthgar pospiesznie złapał uzbrojoną rękę przyjaciela i ściągnął ją w dół. Musiał jednocześnie powstrzymywać się, aby nie rzucić się młodemu Ogarowi na szyję ze szczęścia, że znów widzi go w jednym kawałku.

– Harpen, opuśc broń, wszystko w porządku… – wymamrotał.

– Hę? – zapytał Harpen nie dowierzając. – Ten skurwysyn próbował mnie jeszcze przed chwilą dopaść! Dopiero jak zrzuciłem ten cholerny wisiorek, który zaczynał mi już palić skórę, dał mi spokój! Uważaj, wywłoko, bo zaraz cię dopadnę i wydłubię ci te świecące, kurwa, oczka! – Odkrzyknął Harpen – Czekaj… – dodał, przenosząc wzrok tam i z powrotem z Arshana na Arthgara.

Arshan zmrużył oczy, obserwując drżącego ze złości i bojowości Harpena, jakby widok szamoczącego się Ogara nie robił na nim wrażenia.

– Mówię, już dobrze – uspokajał przyjaciela Arthgar. – Już dobrze? – dodał, spoglądając na niewzruszonego elfa.

– Bywaj, Zielony Bracie. Nie pozwól na dalsze rozdzieranie naszych dusz, a uchronisz swój lud przed rozdzieraniem waszych ciał – odpowiedział ledwo słyszalnie elf, po czym delikatnie skłonił się i odwrócił.

– Zaczekaj! – zawołał Arthgar – jak ci na imię, elfie?

– Daei'Regaar – odpowiedział cicho Arshan, po czym w jednej chwili rozpłynął się w ścianie mgły, jakby wsiąkając w Mglisty Bór. Po chwili powietrze zrzedło z powrotem i odsłoniło porośnięty gęsto drzewami horyzont.

Harpen obrócił się w stronę Arthgara, a na jego twarzy skąpanej w bursztynowym blasku malowała się mieszanka szoku i konsternacji. Młody Ogar otworzył usta, ale słowa jakby utknęły mu w gardle.

– Wiem tyle, co ty – ubiegł przyjaciela Arthgar – wszystko w porządku? – dopytał, zauważając osmolony ślad na szyi towarzysza.

– Co? Ach, to – odparł Harpen, dotykając karku. – Tak, przypiekł mnie tylko ten cholerny wisiorek… – Odwrócił głowę i spojrzał ponownie w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał Arshan. – Myślisz, że jesteśmy bezpieczni? Nie ufam z reguły istotom, które powinny leżeć w piachu od stuleci.

– Tego nie wiem. Wiem za to, tak myślę, jak sprawić, żeby mieszkańcy Skałek byli bezpieczni. 

– Arthgar?

– Tak?

– Widziałeś jego oczy.

– Widziałem. Co w związku z tym?

– Czemu tutaj wszystko musi być, kurwa, zielone?

*

Reszta nocy minęła spokojnie, za co Arthgar dziękował losowi, nie czując się pewnie z jedną trzecią miecza schowaną w pochwie. Z pomocą gwiazd wydostali się z Mglistego Boru, owinąwszy uprzednio zwłoki Kressena płaszczem Arthgara. Po drodze nie natknęli się na nikogo z Czarcich Lisów; Arthgar nie mógł mieć za złe Chratanowi i jego bandzie, że zostawili ich na pastwę Arshana. Tak zrobiłaby każda trzeźwo myśląca osoba. Ponadto nie zapominał, że razem z Harpenem zawdzięczali życie niziołkom, którzy ocalili ich przed Sinookim i jego drabami na leśnym trakcie. 

Po nocy spędzonej ponownie w “Pod Zieloną Skałą”, o brzasku odebrali ze stajni dwa świeże wierzchowce, a także odkupili od stajennego spróchniałą dwukółkę, w którą zaprzęgli konia Arthgara, a następnie ułożyli na niej zawinięte ciało Kressena. Zanim wyruszą z powrotem do Stonefort, w Skałkach została im do załatwienia jedna, ostatnia sprawa. Wybrali się na miejskie targowisko.

– Pani poda dzban gęsiego smalcu, o ten tam, największy – zagaił Arthgar do przekupki – i jedną pochodnię.

Harpen wodził łapczywym wzrokiem po stoisku z owczym serem maczanym w maśle. 

Wyruszyli w stronę starego cmentarza pod miasteczkiem. 

*

Grubo ciosane zręby chałupy połyskiwały w wiszącym w zenicie słońcu od resztek smalcu, które pozostały Ogarom po tym, jak zamienili wnętrze budynku w natłuszczoną, gotową do smażenia patelnię. Na miejscu nie zastali nikogo, jakby wraz z Sinookim cała siatka jego świńskich karków rozpierzchła się po miasteczku. Dookoła byłej już siedziby herszta unosił się w powietrzu mieszający się z kurzem metaliczny zapach surowej gęsiny, który za chwilę miał zamienić się w gorzki aromat spalonego mięsa.

Arthgar otrzepał ostatni raz rękawice z grubej wartswy kurzu, która nazbierała się na nich kiedy przenosili każdy znaleziony wewnątrz kawałek arshańskiego złota do wnętrza relighu. Dopiero kiedy upewnili się, że całość elfiego dziedzictwa znalazła się w zimnym grobowcu, zawalili do niego wejście i pokryli każdy zakątek chałupy gęsim smalcem.

Obserwował jeszcze przez chwilę chatę z bezpiecznej odległości, po czym skinął na Harpena, przykucającego w oczekiwaniu na sygnał. Kiedy go otrzymał, uderzył kilkukrotnie krzesiwem o sztylet, aż leżąca u jego stóp pochodnia zajęła się ogniem. Z szerokim uśmiechem na ustach podniósł płonącą żagiew i z całej siły cisnął ją do wnętrza chałupy. Młody Ogar ledwo cofnął się o kilka kroków, gdy z ciemnej izby buchnęła jaskrawa łuna, a z okien zaczęły wydobywać się kłęby smolistego dymu. Powietrze zaczynał stopniowo wypełniać gryzący odór, a chata Sinookiego co raz bardziej zajmowała się ogniem. 

– Jak to nazwałeś? – zapytał Harpen, wciąż wpatrujący się w rosnący pożar z nieznikającym, szelmowskim uśmiechem i tańczących płomieni w jego oczach.

– Środek zaradczy – odparł Arthgar – to powstrzyma ciekawskich do czasu przysłania tutaj przez Lorda Kasztelana kogoś, kto zajmie się zgliszczami.

– Przecież jeżeli Manfredd dowie się, co znajduje się pod tą chałupą, każe przekopać wzdłuż i wszerz nie tyle cmentarz, co całe Zielone Widły.

– A co się znajduje? – zapytał Arthgar, uśmiechając się lekko i podnosząc jedną brew.

Harpen milcząco odwzajemnił uśmiech. Coś trzasnęło wewnątrz chałupy, jakby strop zaczynał się poddawać niszczycielskiej sile. 

– Na koń, mości tarczowy – rozkazał wyniosłym tonem Arthgar – wracamy do domu. Znam pewien skrót – dodał, puszczając oczko.

*

 Z Mglistego Boru pozostał dziś tylko bór. Ocean mgły, w którym zawsze tonęło leśne poszycie, wysechł do cna, ustępując bursztynowej palecie jesieni. Dziko porośnięty chwastami, trawiasty trakt miał niedługo ponownie pozwolić wyrzeżbić na sobie wielomilowe strumienie kolein. Na nim dwa kare ogiery kroczyły obok siebie jak para żołdaków na zwycięskiej paradzie, dumnie zadzierając grzywiaste łby. Ich jeźdźcy byli w nie gorszych humorach.

 – Jak będzie brzmiał twój raport dla Reddera? – zagaił Harpen. – “Lordzie Komandorze, okazało się, że to nie Sinooki usiekł poborcę, tylko jakieś skurwysyńskie starożytne stworzenie, które jakimś cudem dożyło naszych czasów zaszyte w lokalnym borze, polując na złodziei jego rodowego złota?” – sparodiował.

 – Coś w tym stylu – uśmiechnął się Arthgar.

 – Ciekawe ile szlagów pod Kolumną obowiązuje za próbę okłamania Lorda Komandora.

 Posuwali się powoli naprzód, napawając się tak czystym, że aż słodkim, brzozowym powietrzem dochodzącym spomiędzy drzew.

 – Musisz mi więcej powiedzieć o tej bliźnie – wypalił po jakimś czasie Harpen.

 – Powiedziałem ci już wszystko, co wiem – zachmurzył się Arthgar – a po rozmowie z Daei'Regaarem wiem jeszcze mniej, niż wcześniej.

 – Myślisz że to był wtedy on? – ciągnął Harpen – wtedy, kiedy wjechaliśmy do Skałek? Ta staruszka?

 Arthgar zamyślił się.

 – Nie wiem. Nigdy nie słyszałem o zmiennokształtnym Arshanie. Ale też nigdy nie słyszałem o żywym Arshanie. Poza tym, jeżeli by tak było, dlaczego miałby z początku próbować mnie zabić w lesie?

 Harpen zmarszczył brwi i mruknął, jakby nie mając pomysłu na odpowiedź. Nagle coś zaszeleściło w krzakach po obu stronach traktu, a na drogę wylały się kolorowe, niskie istoty. Jedna z nich nosiła na głowie trójkątną czapkę z wystającym bażancim piórem i machała do nich parą masywnych, krótkich rąk. Ogary momentalnie ściągnęły wodzę i zatrzymały się przed komitetem niziołków.

 – Chratan – zaczął Arthgar – rad jestem widząc cię całego. I resztę dzieciaków.

 Wódz niziołków zaczerwienił się jak owoc wrześniowej jabłoni po czym zbliżył się do konia Arthgara i ukłonił.

 – Jak was tylko młody Lefren ujrzał przy bramie do lasu, to aż zdębiałem jak o tym powiedział. Byłem pewien, że te czerwone ślepia to wam żadnych szans nie zostawiły – zaczął Chratan. – Głupio mi jak cholera tak stawać przed wami po tym, jaki wszyscy daliśmy drapaka, wtedy w obozowisku. Ale jeszcze głupiej byłoby mi pozwolić wam odjechać bez pożegnania. I bez przeprosin. Wybaczcie, mości Ogary. Mogliśmy was tedy szybciej ostrzec, ale sami baliśmy się tego cholerstwa w pierony. 

 – Przeprosiny przyjęte – odparł łagodnie Arthgar.

 Chratan podniósł wzrok i zerknął na wielkie zawiniątko spoczywające na wozie, którego ciągnął koń Harpena.

 – Widzę, że znaleźliście kolegę w kręgu. Tyle dobrze.

 Arthgar przytaknął. Chratan zmarszczył nos i odciągnął wzrok od ciała Kressena.

 – Za to skoro wy wyszliście z tego cało, to znaczy, że tego monstrum już, no… Nie ma? Mgła tak nagle ustąpiła też. – Chratan podrapał się po głowie.

 – Można powiedzieć, że macie już z nim spokój – odpowiedział Arthgar – tak długo, jak spokój będzie miało jego sumienie.

 Wokoło rozszedł się podekscytowany pomruk. 

 – A co to w ogóle było? Licho? – wypalił nagle jeden z niziołków stojących bliżej Harpena.

– I tak byś nie uwierzył, gdybym ci powiedział – odparł młodszy Ogar.

– Sprawdź mnie.

– Potężny, starożytny elficki druid czerpiący siłę z Mglistego Boru.

– Nie wierzę.

 Harpen wzruszył ramionami.

Chratan pokiwał z niedowierzaniem głową w milczeniu, po czym sięgnął za pazuchę i wyciągnął dwa przedmioty: srebrny pierścień z czarnym, okrągłym, matowym kamieniem i zawinięty w rulon kawałek pergaminu, obwiązany lnianym sznurkiem.

 – To dla lorda Mallystera… Ale i dla ciebie. W ramach przeprosin i żebyś wiedział, że leprykony Chratana mają swój honor… Przekaż mu proszę ten list i pokaż ten pierścień. Powinien od razu poznać. Potem możesz go sobie zatrzymać.

 Arthgar przyjął dary od niziołka po czym obrócił kilkukrotnie srebrny pierścień w rękach. Liczne zarysowania świadczyły o jego słusznym już wieku, być może starszym niż Chratan. Nie potrafił rozpoznać kamienia, ale magister Valen–Rhoyn bez wątpienia udzieli mu odpowiedzi czym jest czarna bryłka.

 – Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony.

 Wódz niziołków zdobył się na nerwowy uśmiech i ukłonił się lekko.

 – Moja przyjemność. Szerokiej drogi, Ogary! – odparł, po czym niziołki ustąpiły drogi karym wierzchowcom. Arthgar schował list i pierścień do kieszeni, odwzajemnił ukłon, i smagnął konia piętami. 

 – Nosimy go co drugi dzień. Albo opchniemy u kupców na podgrodziu i za wytargowane złoto urżniemy się ciemnym hegmońskim w Kwiatach Wiosny – nachylił się i wyszeptał Harpen, kiedy oddalili się od machającym im wciąż w oddali niziołkom.

 Arthgar roześmiał się na głos takim śmiechem, jakiego dawno u siebie nie słyszał, aż zapiekła go zasklepiona już rana wyryta na piersi przez Arshana. Miał wrażenie, że od momentu ataku Korzenie mrowiły go jeszcze częściej i intensywniej, od karku po czubek ręki. W tym momencie jednak nie miał zamiaru się tym przejmować, a jego śmiech odbijał się od pniów porastających Mglisty Bór.

 Gdzieś daleko zaszczekał wesoło pies. A może wilk. Arthgar miał jednak nadzieję, że pies.

 

Koniec.

 

Koniec

Komentarze

Aureliusie, chciałabym abyś wiedział, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Możesz zostawić opowiadanie w obecnym kształcie, możesz też postarać się skrócić je do wymaganego limitu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za przypomnienie. To opowiadanie zostało pierwotnie napisane “do szuflady” i stwierdziłem, że nie będzie lepszego miejsca na jego publikację, niż Nowa Fantastyka, niezależnie od tego, czy może zostać nominowane do piórka :) Z tego powodu chcę zostawić je w obecnej formie, mając nadzieję, że ktoś zwyczajnie będzie się dobrze bawił czytając.

Aureliusie, rozumiem Twoje podejście do sprawy i życzę wielu czytelników. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka