- Opowiadanie: cd4093 - Dzień z życia wiejskiej poetki

Dzień z życia wiejskiej poetki

Historia z życia zwykłej dziewczyny mieszkającej w jednej z polskich wsi. Walka z nieznanym, solidarne poruszenie lokalnej ludności, wątek romantyczny i erotyczny (z użyciem wyrobów cukierniczych).

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Dzień z życia wiejskiej poetki

W drodze do pracy, to jest niewielkiego wiejskiego sklepiku mieszczącego się w domu cioci Grażyny, zauważyłam gęś puszczoną samopas po wsi. Z zamiłowania jestem poetką i uważam, że nic tak nie sprzyja wenie, jak pisanie piórem nostalgicznie maczanym w kałamarzu, złapałam więc ptaka i wyrwałam pióro.

– Au! – gęś krzyknęła z oburzeniem. – Domorosła poetka się znalazła. Druga Wisława, psia mać.

– Stul dziób – powiedziałam smętnie, bo taka już jestem – smętna. I gęś stuliła, gdyż słowa poety mają wielką moc.

Był wrzesień, wyjątkowo zimny. Słońce dopiero próbowało wyłonić się zza horyzontu, gdy, trzymając pióro w zębach, szukałam kluczy w torebce. W końcu odnalazłam je między kanapką ze szczypiorkiem a maczetą. Zamek szczęknął głucho, a drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, które gwarantowało, że nikt nie wejdzie do sklepu niepostrzeżenie. Zapaliłam światło, usiadłam na krześle i maczetą przycięłam pióro. Zaczęłam kolejny dzień pracy przeplatanej pisaniem poezji.

Mój tatuś był największym producentem bimbru w powiecie, a może nawet województwie. Dzięki temu, że odnalazł kiedyś na grzybobraniu pod Wąbrzeźnem kamień filozoficzny, który leżał zagubiony w borowikach, posiadł technologię pozyskiwania czystego etanolu z trocin. Tym samym koszty produkcji miał znikome, a ogromna marża pozwoliła mu się niesłychanie wzbogacić. Sam nasz dom miał osiemnaście hektarów powierzchni. Co ciekawe tatuś był abstynentem. „Pierwsza zasada dealera: nie bierz tego, co sprzedajesz”, powiadał. Jednak gdy nikt nie widział, lubił popalać wysuszone na wpół zbutwiałe liście, które każdej jesieni namiętnie zbierał. Miał nawet dedykowany pokój w naszym domu. Na środku stała tam taczka pełna pożółkłych i sczerwieniałych liści. Najbardziej lubił klonowe, ale nie pogardził też dębowymi czy kasztanowymi. Taczki strzegła gwardia leśnych krasnali uzbrojonych w średniowiecznie piki; takie oczywiście malutkie.

Gdy tatuś palił, w całym domostwie unosił się trupi odór jesieni. Mamusię, jako zadeklarowaną jesieniarę, kręciło to niepomiernie. Gdy tylko czuła ten pochmurny i przepojony marazmem aromat, wyciągała z sobie tylko znanej skrytki w staniku wafle familijne. Ona nie mogła się oprzeć miazmatom zbutwiałych liści, a on – waflom familijnym. Nie znam zresztą żadnego mężczyzny, który byłby w stanie się im oprzeć. To właśnie za przyczyną taczki suchych liści i nabrzmiałego wafelkami stanika znalazłam się na świecie.

Rodzice byli dosyć konserwatywni, jak większość mieszkańców naszej gminy. Ot, zwykli ludzie, przekonani, że wartość człowieka rodzi się z jego pracy. Dlatego właśnie po ukończeniu szkoły dali mi do wyboru wyjazd na studia lub udział w rodzinnym biznesie. „Możesz jechać do stolicy studiować, zatracić się w wyuzdanych hulankach, stoczyć na dno i zaprzepaścić swoje sielskie życie, którym żyła moja matka, matka jej matki i stryjeczna ciotka od strony babki po kądzieli twojego ojca, lub pozostać z nami, pławiąc się w luksusie”, powiedziała mama. Nie zastanawiałam się długo, tym bardziej że praca w sklepie pozwalała mi swobodnie oddawać się pasji. Oczywiście, sklep był tyleż wielobranżowym punktem handlowym typowym dla wsi, co meliną zajmującą się dystrybucją produktów taty, ale to tylko dodawało mu urokliwego sznytu.

Chwilę po moim przyjściu nadjechała drezyna z dostawą z piekarni. Stacja kolejowa na tyłach sklepu to było bardzo praktyczne rozwiązanie. Rozładowałam bułeczki i chleby i zasiadłam do pisania. Krzesło poskrzypywało, gdy pochylałam się nad kartką, jarzeniówki pobrzękiwały z cicha, a sklepowy dzięcioł postukiwał od niechcenia w kontuar. Zapisałam gęsim piórem pierwszy wers:

skąpana w złotym słońcu kaczka

Zastanawiałam się, czy nie zmienić kaczki na kaczora. Z jednej strony kaczka ulotna, efemeryczna, z drugiej strony kaczor pięknie upierzony. Moje rozważania przerwał pierwszy klient. Nie widziałam go przez tumany gęstej mgły, która zalegała w sklepie, jak to w zimny wrześniowy poranek. Usłyszałam tylko skrzypienie drzwi i uprzejme „Dzień dobry”. Głos poznałam od razu. To był mój przyjaciel z lat szkolnych, Gwidon.

– Cześć, Gwidon! – zawołałam z uśmiechem. Gwidon stracił rodziców w wypadku snopowiązałki. Na wsi takie rzeczy zdarzają się często. Miał wtedy dwanaście lat. Na szczęście jego wychowaniem zajęła się łosza z pobliskiego lasu, która pracowała w urzędzie gminy w Referacie ds. Geodezji i Gospodarki Nieruchomościami. Możecie mieć wątpliwości, jak klępa może poradzić sobie z wychowaniem nastolatka. Może, i to nie gorzej niż przedstawiciel naszego gatunku, który na ogół i tak nie odnosi spektakularnych sukcesów. Największym wyzwaniem było dla niej wchodzenie do ubogiej chatki Gwidona. Mając w kłębie dobrze ponad dwa metry, z początku zawsze przyrżnęła w nadproże. „Nadproże, poroże, psia jego mać” – pozwalała sobie na przekleństwo połączone z zakamuflowaną seksistowską aluzją. Gdy opanowała kucanie w trakcie wchodzenia, radziła sobie tak dobrze, jak każda inna matka. Gwidon wyrósł na porządnego mężczyznę. Ukończył z wyróżnieniem studia, po których wrócił do rodzinnego sioła. Nie zatracił się w wyuzdanych hulankach. Ale jego wychowała łosza.

– O, cześć! W tej mgle nie widziałem, czy to ty, czy twoja ciocia. – Gwidon torował sobie rękami drogę w gęstej jak smoła zawiesinie. – Witaj, mały. – Pogłaskał dzięcioła, gdy dotarł do lady. Od dawna marzyłam, żeby jego smukłe palce z taką delikatnością przesunęły się po moim karku. Dzięcioł odwdzięczył się, muskając główką dłoń Gwidona, a później powrócił do rzeźbienia w kontuarze płaskorzeźby pod tytułem „Oblężenie Pskowa i inne kadry z wyprawy inflanckiej Stefana Batorego”. Lubiłam tego małego patriotę, choć Gwidona lubiłam bardziej.

– To, co zawsze? – zapytałam, trzepocząc rzęsami jak ćma z zapaleniem ucha. Na Gwidonie nie zrobiło to żadnego wrażenia.

– Jasne – odparł.

Spakowałam mu dwie świeżutkie bułeczki, kabel trójżyłowy dwa i pół milimetr kwadrat (trzy metry bieżące), słoiczek radzieckiego towotu, osiem kilo proszku do prania i odkamieniacz do czajnika.

– Wózek w tylnej przerzutce pomija mi czwarty talerz w kasecie przy wysokiej kadencji. Może rzuciłbyś na to okiem? Ja się na tym zupełnie nie znam. – Tym razem nie próbowałam już sztuczek z rzęsami, ale po błysku w oku Gwidona widziałam, że ta przynęta zadziałała.

– Bardzo chętnie. – Rozpromienił się. – Podjedź do mnie po pracy. Obejrzymy i coś tam się wykombinujemy. – Wydawało się, że chce podtrzymać rozmowę, ale brakuje mu pomysłu.

– Świetnie. Przyjdę po piętnastej, bo dziś przyjechałam PKS-em – ucięłam jego rozmyślania.

– To w niczym nie przeszkadza – odparł z uśmiechem.

Gdy wyszedł, przekreśliłam „kaczkę” i wyciągniętym spod lady złotym długopisem zapisałam „kaczor”. Zgłoski lśniły czerwienią w świetle wschodzącego słońca. Zapowiadał się wspaniały dzień.

* * *

Do Gwidona szłam jak niesiona wiatrem. Może dlatego, że rzeczywiście wiało dość mocno, a wszędzie dokoła fruwały kawałki eternitu pozrywanego z okolicznych domostw. Co mniejsze i lżejsze dzieci urządzały sobie zabawy, wskakując na połacie azbestu i dając się ponieść wichurze. Ja dałam się ponieść emocjom i zapomniałam założyć buty, które zdejmowałam często w sklepie, by czuć więź z archaicznymi sosnowymi deskami, którymi była pokryta podłoga. Na szczęście w domu przyzwyczaiłam się do długich spacerów na boso. Dojście do łóżka zajmowało mi zazwyczaj około czternastu godzin. Musiałam pokonać liczne pułapki, które tatuś zainstalował w trosce o moją cnotę. Wydaje mi się, że nie były one potrzebne. Po pierwsze, uchodząc za mafioza, budził strach we wszystkich, którzy chcieliby mnie wykorzystać. Po drugie, nawet gdyby znalazł się konkurent, który chciałby mi się oświadczyć, nie wiedziałby, od czego zacząć. Jak przyjść z butelką bimbru do abstynenta, od którego zresztą ten bimber się kupiło? Impas. Mówiłam sobie, że to dobrze, bo z bólu samotności rodziła się moja poezja.

Długa droga do łóżka miała swoje zalety. Wprawdzie musiałam zabierać z sobą kubek z wodą, ale miałam dobrze wyszczotkowane zęby. Po drugie w drodze układałam kolejne tomiki poezji. Tatuś chciał je wydać w drodze self-publishingu. „Córeczko, mam kasy jak liści” – powiedział pewnego razu. Nie chciałam jednak tego. Chciałam, żeby ktoś mnie wydał z emocji, nie dla pieniędzy. „Mam w naszym mieście powiatowym drukarza, który jest mi dłużny za bimber na wesele syna. «Spalę ci dom albo będziesz wydawał mojej córce tomiki poezji», powiem mu”. To wydało mi się artystycznie uczciwe. Na tamten czas miałam wydane czternaście tomików. Domyślałam się, że większość nakładu wykupywał tatuś, ale nie zwykłam wtrącać się w życie moich czytelników.

Gwidona zastałam w szopie, niewiele mniejszej od jego domku. Hobbystycznie zajmował się inżynierią genetyczną trzody chlewnej i roślin uprawnych. Szopę miał zagraconą mikroskopami, pipetami, kolbami, sprzętem do inseminacji i wirówkami. Wirówek używał także do wzbogacania uranu, czym dorabiał sobie do przychodu ze sprzedaży brukwi, bowiem z poletka odziedziczonego po rodzicach trudno było się utrzymać.

– O, już jesteś! Dzień tak szybko mija przy robocie. Nie, nie wchodź – zaoponował, gdy chciałam wejść do środka. – Poranisz sobie stopy.

Rzeczywiście, pod jego butami chrzęściły szalki Petriego.

– Zrobił się tu dziś straszny bałagan. Wieczorem posprzątam. Chodźmy do domu, ogrzejesz nogi.

W domu było ciepło i przytulnie. Gwidon skonstruował ścianę z tuczników, którym ciepłotę ciała przez modyfikację genu STA2 podniósł do trzystu pięćdziesięciu kelwinów.

– Dlaczego otwierasz okno? – zapytałam.

– Tuczniki tak hajcują, że się tu ugotujemy. Poza tym szum wiatru zagłuszy ich chrumkanie.

Wydało mi się to bardzo romantyczne. Przy Gwidonie zaczynałam rozumieć, że nauka to nie przeciwieństwo poezji, ale jej dopełnienie. Przy naparze ze świerkowego igliwia i kompostu zastanawialiśmy się, czy wypastowany na czarno kaban jest dobrym przybliżeniem ciała doskonale czarnego i obliczaliśmy jego rozkład widmowy. Żadne z nas nie poruszyło tematu przerzutki. Później Gwidon chwycił mnie za rękę i nieśmiało poprosił, żebym zadeklamowała coś ze swoich poezji. Wybrałam ten czterowiersz, który mnie samą zawsze porusza do głębi:

znam i lubię

oczy twoje

pochmurną nocą zagonione w kozi róg

Dokończył wraz ze mną:

mego serca

– Mam je wszystkie – powiedział, po czym otworzył szafkę stojącą za nim i pokazał czternaście tomów. – Wiem, że to głupie, ale czasem mam wrażenie, że są o mnie. Nie, nie żebyś pisała z myślą o mnie, tylko tak bardzo o mnie mówią… – Zawstydził się swoim wyznaniem.

– Może są o tobie? – powiedziałam, a serce nieomal wyskoczyło mi z piersi, aż zaczęły mnie kłuć wafelki.

– Nigdy dotąd żadne słowa nie dały mi tyle nadziei. – Uśmiechnął się.

Nagle przez otwarte okno dobiegł nas głośny kwik szlachtowanego świniaka, aż zadrżał białkowy grzejnik, a szczecina tuczników stanęła na sztorc. Już chciałam zażartować, że będzie w przyszłym tygodniu świeża kiełbasa na sklepie, oczywiście spod lady, gdy usłyszeliśmy ludzkie krzyki pełne przerażenia tak bezbrzeżnego, że strach natychmiast zgasił rumieńce, które wcześniej oblały nasze twarze. Czar chwili nie tyle prysł, co został zmiażdżony jakąś obcą a bezlitosną siłą. Zastąpił go jednak nasz bojowy zapał. Zawsze w głębi serca czułam się raczej Świrszczyńską niż Pawlikowską-Jasnorzewską. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, były pełne ognia.

– Biegnę z odsieczą, a ty zabarykaduj się tu i wyglądaj mnie z utęsknieniem – zakomenderował Gwidon.

– Idę z tobą – odparłam krótko, gdyż po napisaniu czternastu tomików naprawdę nie miałam ochoty na mielenie ozorem.

Spojrzał na maczetę, którą wyciągnęłam z torebki.

– Na nocnej zmianie w sklepie czuję się z tym raźniej – wyjaśniłam. – Nie martw się, tatuś sprowadził dla mnie Papuasów, którzy od wczesnego dzieciństwa uczyli mnie fechtunku. W jego branży cała rodzina musi być gotowa na wszystko.

W odpowiedzi Gwidon chwycił wiszący nad tucznikami Mauser Gewehr 98 i dwa granatniki Granatenwerfer 16.

– Pamiątka po pradziadku. Zawsze mówił, że każdy łowi rybę ze wspólnej rzeki do własnego kosza. Dotąd nie rozumiałem, co to ma wspólnego z bronią i nigdy nie zrozumiem, bo nie żyje od czterystu lat, ale tak właśnie mówił.

– Gdy umiera starzec, płonie cała biblioteka – odparłam. Nie mógł się z tym nie zgodzić. Ruszyliśmy do wyjścia.

– Chwileczkę, o czymś zapomniałaś. – Zatrzymał mnie.

– Ach, rzeczywiście, nie założyłam butów – odparłam ze śmiechem.

– Nie w tym rzecz – zaoponował. – Z tobą choćby boso w bój – dodał. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, że to ja jestem bosa, a on ma na nogach stoczniowe buty wzmacniane blachą, wyjaśnił: – Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle wrócimy. Umyjmy zęby.

Zgodziłam się ochoczo, bo mogę cierpieć dla poezji samotność, ale nie próchnicę ani choroby przyzębia. Z tego powodu w torebce obok maczety mam zawsze szczoteczkę. Szczotkując zęby, oglądnęliśmy Teleexpress. W Galerii Ludzi Pozytywnie Zakręconych przedstawiono mężczyznę zbierającego gipsowe odlewy tropów jednorożców, nie miał jednak ani jednego odlewu, bo takie głupoty jak jednorożce nie istnieją.

Po chwili byliśmy gotowi i rzuciliśmy się w bój, ale przy samych drzwiach przypomniałam sobie:

– Nie mam szczypiorku między zębami? Jadłam wcześniej kanapkę, a czasem mi utyka między górnymi jedynkami i muszę później wynitkować, bo szczoteczka nie zbiera.

– Ani źdźbła – odparł krótko, bo czas naglił.

Bez zbędnej zwłoki wyruszyliśmy na pomoc sąsiadom.

* * *

Gdy dobiegliśmy do gospodarstwa starego Prumchly, skąd dobiegały hałasy, ujrzeliśmy przerażający widok. Pole po horyzont usiane było małymi gremlinami, przypominającymi skrzyżowanie kreta i jeża. Poczułam, jak moje nogi zamieniają się w watę i osunęłam się w ramiona Gwidona. Pachniał izopropanolem, lutowiem i WD-40, co mnie nieco otrzeźwiło.

Zbiegło się już pół wsi.

– Co tu się dzieje? – zapytał wójt.

– Ttttotototoootoo wyszło sssspod ziemmmmi – odpowiedział przerażony Prumchla, dzwoniąc zębami. – Zeżarło świniaka i zaczęło się dobierać do krowy, ale żem wyskoczył z kosą. Ubiłem tuzin i cofnęły się, ale to się przecież zaraz rozejdzie po całej wsi!

– Nie ma chwili do stracenia. Ludziska, kosy na sztorc i tyralierą! – Wójt natychmiast zaczął wydawać rozkazy.

Lud otoczył pole i zaciekle bronił miedzy czym popadło: kosami, widłami, łopatami i kankami z mlekiem. Co jakiś czas ktoś padał pokąsany w łydki. Znoszono go na improwizowanych noszach, a jego miejsce w szeregu zajmował inny.

– Długo się nie utrzymamy. Młoda – spojrzał na mnie – dzwoń po ojca, niech przyjeżdża ze swoimi zakapiorami.

Zadzwoniłam, ale tatuś powiedział, że jest już w drodze. Rzeczywiście, za dwie minuty wjechały trzy czarne limuzyny, z których wypadło dwudziestu chłopa z bronią maszynową. Gwidon pobiegł z nimi.

– Córcia, zbieramy się. Paszporty gotowe, uciekamy na Węgry. – Tata złapał mnie za rękę i próbował zaciągnąć do samochodu, ale stawiłam opór.

– Tato, przecież obiecałeś, że uciekać będziesz tylko przed Krajową Administracją Skarbową, a to zaledwie jakaś horda potworów z piekła rodem.

– Masz rację. – Uspokoił się. – Co robić? Hm… Skoro to bestie z piekła…

I za trzy minuty przyjechał na motorynce ksiądz proboszcz.

– Chwileczkę… – zaczął wertować prawo kanoniczne. – Wolno nam zastosować miny przeciwpiechotne i bomby kasetowe, a gdyby sytuacja była szczególnie groźna – przełknął ślinę – wnyki na sarny.

– Wnyki to ja mam – wtrącił się Prumchla, znany w powiecie kłusownik, który kiedyś pomylił śmigłowiec z dzikiem, skutkiem czego był całkowity zakaz lotów nad naszym powiatem.

– Miny byłyby skuteczniejsze, moglibyśmy znacząco spowolnić inwazję – zmartwił się proboszcz.

Tymczasem nadbiegli pracownicy tatusia z Gwidonem.

– Szefie, skończyła się amunicja – rzucił jeden z nich, zdyszany i pogryziony w łydki.

– I granaty – dodał Gwidon.

– Co możecie zaproponować, chłopcy? – zapytał tatuś.

– Normalnie łamiemy nogi, ale tutaj niewiele tym zdziałamy.

– Coś więcej?

– To wszystko. – Zasmuceni zwiesili głowy.

– Chyba mam pomysł – odezwał się niespodziewanie mój ukochany.

– Zaufaj mu, tatku – poparłam go szybko. – Jeżeli coś odwali, to połamie się mu nogi – dodałam asekuracyjnie, żeby tatuś nie wymyślił czegoś gorszego.

Gwidon wziął tatusia na stronę i przez kilka minut coś tłumaczył. Ja tymczasem wyjęłam notes i opisywałam poetycko pole bitwy:

w bitewnym szale staję na szańcu

odważna jak panna młoda w weselnym tańcu

wznoszę czoło ku gwiazdom

ich pobladłe lica prowadzą myśli ku rodzinnym gniazdom

Mężczyźni spierali się chwilę, ale zaraz doszli do porozumienia.

– Panie wójcie! – zawołał tatuś. – Proszę szybko zabarykadować drogi, żeby przypadkiem nikt nie ściągnął tu wojska, bo nam puszczą wieś z dymem. Poza tym trzeba się chronić przed dezercją.

– Przez las nie przejdą, bo tam wszędzie wnyki – wtrącił znów Prumchla. Wójt spojrzał na niego z dumą i odpowiedział:

– Oddeleguję dzieci w strojach ludowych. Będziemy udawali odpust na wszystkich wylotówkach.

– Odpust? – zdziwił się proboszcz. – Przecież to wypada w maju.

– Bóg istnieje poza czasem – uciął dyskusję wójt, na co ksiądz z uznaniem skinął głową. – Kobiety zorganizują kuchnię polową, opatrzą rannych, a miłośniczki równouprawnienia pójdą na front.

– My tu wszystkie konserwatywne jak stańczycy – odparła żona Prumchly, spoglądając na rannych, po czym poszła odpalić betoniarkę, by rozrobić w niej sałatkę warzywną.

– A wy do roboty. Audentes fortuna iuvat! – rzucił z werwą wójt w naszą stronę i ruszył do improwizowanego sztabu kryzysowego.

W tym momencie szosą nadciągnęła mamusia, jadąca na saniach zaprzężonych w cztery konie ozdobione kolorowymi tasiemkami. Na zakręcie płozy podbite blachą sypnęły iskrami. Mamusia, odkąd została przewodniczącą koła gospodyń wiejskich, trochę przesadzała z kultywowaniem tradycji regionu. Nie zawsze też rozumiała, że obyczaje występują w kontekście, chociażby w kontekście pór roku.

– Córciu, czemu jesteś bosa? – Matki zwracają uwagi na dziwne szczegóły.

– Tak wyszło. – Lekceważąco machnęłam ręką. – To w niczym nie przeszkadza, tylko trochę łaskocze, jak się nadepnie na poziomicę albo izohalinę, ale to drugie to akurat w morzu tylko.

– A równoleżniki?

– Te minutowe ledwo się zauważa, a najbliższy pełny stopień jest daleko stąd. – Uspokoiłam mamę. – Nie gadajmy jednak o obuwiu. Gwidon ma jakiś plan. Zbiera ekipę i ruszamy do dzieła.

– Zatem wskakujcie wszyscy na sanie! – zaprosiła nas.

Gdy Gwidon nadciągnął z sześcioma lekko rannymi do pomocy, jeden z koni usiadł i się rozpłakał. Wystarczył jednak strzał z bata, by stanął w szeregu, i już za chwilę pędziliśmy szosą do domu mojego ukochanego przy akompaniamencie straszliwego chrobotu płóz i skocznej melodii wygrywanej przez mamę na skrzypkach. Gwidon wytłumaczył po drodze pomysł i, gdy tylko dotarliśmy do jego domu, ruszyliśmy z robotą. My z mamą miałyśmy się zająć systemem chłodzenia opartym o wężyk igielitowy i pompę paliwa z Łady. Dałam mamusi pięćdziesiąt metrów wężyka i pokazałam, jak dziurawić go szydłem. Ruszyłyśmy z robotą, a dla animuszu zaczęłyśmy śpiewać ludowe pieśni jak „Zakukała zieziuleńka” i „Tam na Podlasiu trawka się wiła, a gdzie ta dziewczyna, co mnie lubiła”. Wyszłam na chwilę zapytać Gwidona, jak dużo igielitu mamy przygotować. Gdy wróciłam, rura leżała zwinięta obok, a mama darła pierze.

– Mamo, miałaś dziurawić igielit! – krzyknęłam zdenerwowana. – Nie mamy czasu do stracenia!

– Ach, przepraszam, córeczko – odpowiedziała szczerze zawstydzona. – To przez te ludowe przyśpiewki. Poniosło mnie. Krew nie woda.

Wróciłyśmy do pracy. Za chwilę mamie skończył się igielit, więc poszła do szopy po kolejny zwój. Nie wracała przez dłuższy czas. Gdy po nią poszłam, zastałam ją przed szopą z rozpalonym piecem do sękacza polewającą rożen rozbełtanymi jajkami. Szybko znalazłam rurkę w szopie, potem delikatnie ujęłam mamusię pod ramię i zaprowadziłam do domu, gdzie wróciłyśmy do pracy.

– Może coś z Sanah albo Paktofoniki, żeby cię poniosło i żebyś nie zajęła się na przykład kraszeniem jaj – zaproponowałam łagodnie.

– Dobrze. – Mamusia zgodziła się z westchnieniem. – Rzeczywiście nie panuję nad sobą w tym stresie.

Gwidon z pomocnikami uruchomił migomat i uzbrajał traktor. Słońce zaszło już za horyzont, gdy kończyliśmy pracę. Nasze dzieło było wspaniałe. Poprosiłam Gwidona, by dał mi pół godziny na opisanie tego widoku poematem. Powiedział, że na polu giną ludzie i można by się jednak pospieszyć, ale wyjaśniłam, że walczyć z gremlinami da się i w nocy, a pierwsze gwiazdy na aksamicie nieba są tylko teraz, bo potem są i pierwsze, i drugie, a to już nie to samo. Westchnął i przyniósł mi stół, krzesełko i pergamin z przyborami piśmienniczymi.

oto boskie ogniki wschodzą na aksamicie

nie łodzi dziś przewodniczki lecz zbrojnego hufca

do broni do broni przyjaciele mężni

po chwałę nieśmiertelną ruszajmy

Gdy tylko skończyłam, ruszyliśmy w bój. Na miejscu tatuś już czekał z cysterną. Nasza konstrukcja zrobiła na nim wrażenie. Traktor został wyposażony w miotacz płomieni z pospawanych wiader i polutowanych rurek miedzianych. Wstępnie podpalony bimber miał ogrzewać się w spiralnie zakręconych rurkach, by łatwiej zachodziło dalsze spalanie. Była to koncepcja oparta na sprawdzonych rozwiązaniach z baloniarstwa i radzieckich kuchenek turystycznych. Zaraz za instalacją do palenia gremlinów znajdowała się system rurek z igielitu do chłodzenia kół i podwozia. Na przyczepie umieściliśmy dwa mauzery: na wodę i etanol.

Po zatankowaniu obu płynów Gwidon wskoczył do szoferki. Proboszcz poświęcił całą konstrukcję i mój ukochany ruszył w pole. Już po chwili kretojeże skwierczały w piekielnym ogniu, z którego zapewne się zrodziły. Na koniec Gwidon objechał pole bez odpalania instalacji, zalewając je hektolitrami bimbru, by wyplenić do cna gremliny, które kryły się jeszcze pod ziemią.

Później Prumchla zaorał i zabronował pole i została wystawiona warta do obserwacji, czy nasze zabiegi były w pełni skuteczne. Proboszcz obłożył klątwą wszystkich, którzy wydaliby tajemnicę, a wójt zapewnił o odcięciu donosicieli od sieci kanalizacyjnej.

Gdy wzeszło słońce, wojna była w pełni zakończona, miotacz płomieni schowany w stodole u Prumchly, sałatka warzywna zjedzona, a betoniarka wymyta Ludwikiem.

– Zimno mi w stopy – zauważyłam, drżąc na całym ciele, bo adrenalina przestała działać.

– Czas wracać do domu, córeczko – powiedziała mama. – Wsiadaj na sanie, okryję cię skórami i pledami.

– Wytrzymam jeszcze chwilę, przecież Gwidon ma coś do powiedzenia tacie.

Gwidon podrapał się po głowie i zrobił minę, jakby miał sobie przypomnieć lantanowce w kolejności wzrastających liczb atomowych. Na szczęście kopniak bosą nogą w kostkę sprawił, że w głowie ukochanego coś zachrobotało, zastukało, po czym najwyraźniej odpowiednie koła się zazębiły, gdyż zaczął, choć nie bez pewnego problemu:

– Lantan, cer, prazeodym, neodym, promet, samar, europ, gadolin, terb, dysproz, holm, erb, tul, iterb i lutet. Pragnę prosić o rękę państwa córki.

– Chłopcze – zaczął tatuś podniosłym tonem, zerkając na mamusię – byłeś dzielny, uratowałeś całą wieś, a może i kontynent, ale w sumie chroniłeś własny tyłek, więc no nie wiem.

Zmartwiłam się bardzo, że rodzice nie podzielają mojego pragnienia zamążpójścia za tak znacznego bohatera, ale Gwidon się nie poddawał.

– Wiem, że od czasu covidowego kryzysu energetycznego trociny znacznie podrożały, ze względu na produkcję brykietu do pieców – zaczął chytrze. – A co gdyby okazało się, że krzyżówka sosny, pszenżyta i łopianu pozwala zebrać z hektara osiemdziesiąt ton trocin cztery razy w roku?

Oblicze taty pojaśniało, a mama złożyła ręce w geście radości i aż łzy jej stanęły w oczach.

– Synu, szkoda, że mam tylko jedną córkę, bo wart jesteś ze czterech! – wypalił tatuś i ze wzruszeniem przytulił przyszłego zięcia. Potem zleciało się okoliczne ptactwo, by zapleść w moich włosach wianek z siana, bylin i patyków, bo to już był wrzesień, i to zimny, i wiele kwiatów nie było. Tatuś, gdy na mnie popatrzył, jakby się rozmyślił, bo bosa, przystrojona w wianek, wyglądałam w promieniach wschodzącego słońca jak żywcem wyciągnięta ze skansenu, ale słowo się rzekło, a mamusia już się napaliła na wesele i poprawiny trwające trzy tygodnie i krochmaliła welon.

Wesele rzeczywiście ciągnęło się tygodniami. Wprawdzie bimber skończył się już piątego dnia, ale nikt się nie dziwił, ani nie zadawał pytań, bo wójt z proboszczem pilnowali, by nie obnoszono się z dziwnymi wypadkami w naszej wsi. Wartowników na polu Prumchly trzymaliśmy do marca, a później Prumchla wydzierżawił je tacie pod sosnołopianopszenżyto. A ja oddałam ukochanemu wszystko, co wypełniało obficie mój stanik – cztery paczki wafli familijnych.

Koniec
Nowa Fantastyka