– Źle, głąbie! – skrzekliwy głos rozdarł ciszę, a chwilę później tępy ból zapulsował w potylicy.
Młody chłopak o kręconych włosach zgarbił się od uderzenia i odruchowo chwycił się za tył głowy.
Za jego plecami stał pomarszczony starzec z bujną, siwą brodą, który pochylał się nad chłopakiem, pokazując coś palcem.
– Tu jak byk stoi – tłumaczył namiętnie brodacz – dwa takiej samej wielkości, małe okręgi i linia złamana na środku równo w dół skierowana pomiędzy nimi. Nie byle jak, nie jak świnia nogą! Wszystko równo i tak jak w rycinach!
Na blacie stolika leżał zwój, a na nim rzędy znaków, ciężkich do zapamiętania i jeszcze trudniejszych do zrozumienia.
– I z czego ten uśmieszek, he?! – irytował się już nie na żarty nauczyciel. – Że co, że jak wulgarny obrazek, co to kmioty kijem po piasku malują ku uciesze? Albo palcem w łajnie smarują, komu na chałupie obrazek chcą zostawić?!… Pewnie i racja – dodał po chwili, a uśmiech, choć zgryźliwy, pojawił się też na jego twarzy.
– Mistrzu Samborze, ale na co to komu? – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu strofowany młodzik. – Nie pamiętam, żeby przy poprzednich naukach jakiekolwiek symbole były potrzebne. Wszystko dobrze mi szło i bez nich!
– W dupie ci się już przewróciło, Drogomir, widzę! – zagrzmiał starzec, dziobiąc palcem w zwój jak kura w dżdżownicę. – Miarkujesz, że te śmiesznie proste czary, co to by pierwszy lepszy upośledzony bękart odprawił ziołami odurzony w noc przesilenia pod górą Łysą, to szczyt arkanów, które ci w ten pusty łeb chcę włożyć?! – ostatnie słowa wypluwał już na pełnym wydechu, plując przy tym na brodę. Widać było że w zdaniach długich i wielokrotnie złożonych mistrz się nad wyraz lubował.
– Nic nie miarkuje, ale… – odparł Drogomir.
– Tego akurat mówić nie musisz – przerwał mu natychmiast.
– …ale już głowa mnie boli! – nie dawał za wygraną chłopak. – Wątpię, żeby te pacnięcia miały jakikolwiek pozytywny wpływ na przyswajanie wiedzy. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie!
– Patrzcie go, jaki wrażliwy! – zaśmiał się starzec. – Masz szczęście, żem stary, bo już byś łba na karku nie miał! Nie podoba się? To jazda, krowy paść, albo do sochy się sposobić! Nie po to cię przygarnąłem, żebyś się tylko kuglarskimi sztuczkami popisywał! Nie patrz tak – wiem przecie, że ważnego przed rówieśnikami zgrywasz, myśląc, że jakiekolwiek oklaski tym zdobędziesz, albo że dziewki zaczną ci nogi rozkładać z podziwu!
Drogomir nie protestował. Nie wiedział, czy mistrz w jego myślach czyta, czy może ktoś mu doniósł… a może po prostu sam z własnych doświadczeń tak wnosił.
– Oczywiście, że ze swoich doświadczeń – odparł już spokojniej Sambor. – Wiem, że może ci się to w tej twojej pokręconej łepetynie nie mieści, ale i ja byłem kiedyś młody. Też dziewki bałamuciłem na różnorakie sztuczki – zmarszczył brwi widząc wyraz twarzy Drogomira – I nie, nie powiem na jakie, żebyś miał lepsze "wzięcie". Lepiej bierz przykład z tego, co się za młodu wyszalał i teraz ci powiada, że nie warto. Nauka, arkana, Eter – to ci przyniesie i sławę, i dukaty. A jak kuśka nie da ci spokoju, to i dziewek nie zabraknie.
– Wolałbym…
– A ja wymagam – uciął Sambor. – Zaklęcia podstawowe, jak sama nazwa wskazuje, są podstawowe i żadnych dodatków nie potrzebują. Wyższe, by w ogóle zadziałały – albo zadziałały tak, jak trzeba – muszą być oparte na symbolach. W symbolach ukryte jest znaczenie, a moc poprowadzona takim drogowskazem idzie tam, gdzie chcemy – i staje się tym, czego pożądamy. Jakby to ci lepiej wytłumaczyć… a! – wskazał palcem na okno – spójrz, zaraz będzie padać. Deszcz zacznie obmywać gont chaty, spadając z nieba, a gdy już z dachu ścieknie – to gdzie od razu trafi?
– No… na ziemię? – spytał nieśmiało, niepewny, dokąd mistrz zmierza.
– Bogowie… do rynny! – ryknął Sambor i załamał ręce. – Eter jest niczym te krople deszczu, które płyną bez ładu. Rynna to runy, ryciny i symbole – one kierują mocą, by trafiła tam, gdzie trzeba, by podporządkować ją swojej woli. Pojąłeś teraz?
– Nikt we wsi rynien do dachów nie montuje… Sam dopiero dowiedziałem się, że takie ustrojstwo w ogóle istnieje, jak mistrza chatę pierwszy raz zobaczyłem – odburknął.
– Perunie, trzymaj mnie, bo nie zdzierżę… – Sambor opuścił głowę i pomasował skronie. – Nikt ci nie każe być tectario perito. Pytam, czy rozumiesz przenośnię.
Drogomir pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Dobrze. Może jest jeszcze jakaś nadzieja. A jak porządnie głagolicy się nauczysz, żeby być wprawnym w pisaniu i czytaniu, bez dukania… – spojrzał groźnie – to może i pokażę jedną sztuczkę na dziewki.
Drogomir nie protestował. Obietnica sztuczki skutecznie zmotywowała go do dalszej nauki. Z uśmiechem na ustach chwycił za zaostrzony patyk i umoczył go w czarnej mazi, zgromadzonej w małym glinianym naczyniu.
– A kiedy będzie mi dane uczyć się pisać prawdziwym tuszem i gęsim piórem? – zapytał krytycznie, patrząc na obracany w dłoni patyk.
– Jak dalej będziesz taki oporny na wiedzę, to nigdy – odparł sucho mistrz. – Może to i dobrze – zaoszczędzę parę dukatów… Ćwiczyłeś czar blokujący? – zmienił temat.
– Juści! – odparł dumnie młodzik. – Sam mistrz wcześniej pochwalił, że dobrze mi wychodzi!
– Ano, dobrze… jak kto będzie w ciebie rzucał plackami krowimi albo kamieniami, a i to małymi – skrzywił się starzec. – Runami musisz go wzmocnić, bo jak spotkasz maga, którego niechybnie wkurwisz…
– Czemu niechybnie? – spojrzał z ukosa.
– Bo i mnie wkurwiasz. Wnioskuję zatem, że każdemu za skórę potrafisz zajść. A dodać muszę, że nim ciebie poznałem, za nad wyraz cierpliwego maga uchodziłem.
– Oczywiście, bez uchyby – mruknął z nutą kpiny Drogomir.
– Temu właśnie musisz się nauczyć blokować cudze zaklęcia – bo znając już twój charakter, będziesz zmuszony robić to nie raz – odparł, puszczając złośliwość mimo uszu.
– Tego też nie pojmuję… – podrapał się po czuprynie. – Sam mistrz mówił, że występowanie przeciwko innym magom, konfrontacja magiczna, jest surowo zakazana i ścigana przez Bractwo.
– Tak samo jak zakazane jest chędożenie żony sąsiada, mord czy rabunek. Czy nikt tych występków nie popełnia? – spojrzał na niego z politowaniem.
– Rozumiem – skwitował. – Co do tej żony, to bym polemizował, jednak…
– Normy moralne też zakazują wielu rzeczy, choć w prawie niespisane. Jeśli nie spotkają się z konsekwencjami – nazwijmy je namacalnymi – to co najmniej ostracyzm cię czeka. A uwierz mi, nikt sam sobie na tym świecie nie poradzi, temu radzę – dobrze żyj z ludziskami.
– Dlatego mistrz sam na odludziu mieszka? – wypalił Drogomir bez namysłu.
Szybka dłoń Sambora przypomniała mu, że z mistrzem przekomarzać się nie zawsze wypada. Potylica znów zaczęła pulsować tępym bólem.
Zmierzchało. Ciemne chmury zaczęły przykrywać nieboskłon, a słońce, które niemal dotykało już pagórków, zalewało wszystko dookoła intensywnie czerwoną poświatą.
– No – zaczął tym razem spokojniej Sambor – masz szczęście, noc zaraz, to i na tym dziś poprzestaniemy. Do dom kulasy zbieraj, bo twoi rodziciele żyć mi nie dadzą, że cię tu tyle trzymam.
– Nawet nie zauważą – rzucił pozornie od niechcenia młodzik i zapatrzył się na malowniczy widok. – Mogę chwilę zostać? Poćwiczę jeszcze tę gładolicę.
– Głagolicę, jak już – poprawił z naciskiem starzec – ale rzekłem, na dziś wystarczy. Jeszcze byś tu jako terminator zamieszkać chciał, co? Za darmo kichy napychać moim jadłem? Niedoczekanie – zakończył rozmowę Sambor.
Ku zdziwieniu Drogomira, ton jego głosu nie wybrzmiał złośliwie. A gdyby nie znał go dłużej, posiliłby się nawet na stwierdzenie, że brzmiał całkiem przyjaźnie.
– No dobrze – odparł teatralnie Drogomir, starając się podchwycić ton rozmowy. – Jutro zatem przyjdę kichy napchać, tylko niech mistrz wyciągnie coś dobrego ze spiżarni.
Sambor zmarszczył krzaczaste brwi, dając wyraz, iż relacja mistrz–uczeń nie przeszła jeszcze w poziom takiego spoufalenia.
– Rozbestwiłeś się, smarku. Chyba znowu lagę muszę w ruch wprawić! – uniósł się, po czym dodał zaraz spokojniej: – Przypomniałeś mi jednak, że za dwa dni do grodu ruszamy, temu przyjdź jutro wcześniej, zostaniesz na noc, a dnia następnego o brzasku w drogę ruszymy.
– Do grodu? Znaczy do Piekiełka?
– Od kiedy ta zabita dechami dziura to gród, he? – wykrzywił się mistrz. – Mówię o prawdziwym, pełnoprawnym grodzie. Z palisadą i wieżyczkami obronnymi.
Drogomir pokiwał głową, przytakując.
– Nawet nie wiesz, że jakiś gród w pobliżu jest, prawda? – stwierdził bardziej niż zapytał Sambor.
– Prawda – odparł rozbrajająco szczerze Drogomir.
– To już wiesz. Gród Straże się zwie. Od funkcji obronnej, którą pełni – doprecyzował, widząc ucznia, który już sposobił się na pytanie. – Mamy tam… znaczy ja mam tam sprawę do załatwienia, a i zapasy uzupełnię. Pomoc się przyda.
– Jaką sprawę? – zaciekawił się młody.
– Taką, co wymaga trzymania języka za zębami.
Drogomir nie odpowiedział. Uśmiechnął się szelmowsko, wstał od stolika i bez słowa ruszył ku drzwiom. Starzec pokiwał głową, odwzajemniając uśmiech, i krzyknął na odchodne:
– Tylko matce nie zapomnij powiedzieć, że parę dni w domu cię nie będzie!
Młodzik tych słów już nie słyszał, albo nie chciał słyszeć – gnał przed siebie po zboczu, rozbryzgując pod stopami wodę w kałużach. Wiosna zawitała w tym roku nad wyraz wcześnie. Ciepłe noce poprzedziły jeszcze cieplejsze dni, a obudzona roślinność wzrastała tak szybko, jakby zaspała i dopiero teraz chciała nadrobić stracony czas. Najpierw zazieleniła się trawa, a zaraz po niej drzewa, okrywając się liśćmi w różnych odcieniach soczystej zieleni. Ich korony, spowite wznoszącą się mgłą, wyglądały na tle zachodzącego słońca iście bajkowo.
Drogomir skręcił w lewo, ku dolinie, stamtąd w prawo na trakt i dalej przez las, na północny wschód. Stamtąd już niedaleko do jego rodzinnej wsi – Świerkowca, położonego pomiędzy pagórkami, w szerokiej kotlinie.
Przystanął na chwilę i obejrzał się za siebie. W oddali majaczyła chata Sambora, emanując nikłym światłem lampy naftowej, którą mistrz zwykł zapalać jeszcze przed zmierzchem.
– Gród Straże – powiedział cicho do siebie i zamyślił się. – Wreszcie jakaś przygoda, coś się dzieje. Odpocznę od tej nudy i roboty w polu.
Klasnął w dłonie i pomknął dalej, nie oglądając się już ani razu.
***
Gród zrobił na nim ogromne wrażenie. Wzniesiony na wapiennym wzgórzu, otoczony drewnianą palisadą, wzmocnioną dodatkowo wałem z ziemi i darni. Leżał na lewym brzegu piętrzącej się w dole rzeki. Obszerne podgrodzie również było otoczone palisadą, choć już tylko częściowo – tam, gdzie bali brakowało, strome skały skutecznie broniły dostępu. Ziemnego wału nie miało, ale to właśnie tam koncentrowało się życie i handel całego grodu. Liczne chłopskie i rzemieślnicze domostwa przeplatały się z szopami, spichlerzami i stodołami. W centrum znajdował się niewielki jak na taki gród plac targowy, a opodal – kapliczka Peruna. Dawała ona wytchnienie wszystkim, którzy swój los powierzyli siłom wyższym – z wiary, lub z beznadziei.
Sama wędrówka zajęła im dwa dni. Jechali niewielkim wozem taborowym, do którego zaprzęgnięto konia pociągowego. Załadowany tylko skwapliwie wyliczonym prowiantem, wystarczającym na samą drogę do grodu. Sambor nie chciał nadto obciążać sędziwego już zwierza – szczególnie że w drogę powrotną planował zabrać zapasy na całą wiosnę i lato. A ostatnie, czego by sobie życzył, to zdechły koń, zanim jeszcze dotrą do celu.
Powoził głównie Drogomir – jeśli w ogóle powożeniem można było to nazwać. Koń najwyraźniej znał trasę na pamięć i nie potrzebował żadnych wskazówek. Sambor tymczasem większość drogi drzemał na wozie, zostawiając młodzika samemu sobie na siedzisku woźnicy. Po czasie Drogomir zaczął podejrzewać, że został zabrany tylko po to, żeby mistrz mógł się porządnie wyspać.
Tuż przy bramie wjazdowej do podgrodzia, przytulona do palisady, witała przybyłych okazała karczma. Zaopatrzona we wszystko, czego podróżny mógł najbardziej potrzebować – od ciepłego jadła, przez mocny trunek, po hoże dziewoje – była obowiązkowym punktem postoju na trakcie. Choć serwowała strawę i napitki całkiem przyzwoite, to właśnie dziewczęta były jej największą chlubą. Gdyby pokusić się o porównanie, można by uznać, że jadło oraz trunki były tam swoistym kwiatkiem do kożucha jeno.
Właściciel lokalu jednak, z uporem godnym wyższej sprawy, zawsze twierdził, że główną działalnością karczmy jest właśnie ta karczemna. Prawda była jednak bardziej prozaiczna – za prowadzenie gospody propinacja była znacznie niższa niż opłata czynszowa za prowadzenie zamtuza. A że sam komes grodu o tym wiedział, lecz przymykał oko, to i jemu się opłacało – nie tylko mógł liczyć na darmowe jadło i napitek, ale i na uchybienie cen w korzystaniu z cielesnych rozkoszy.
Tam właśnie skierowali swoje pierwsze kroki.
Drogomir nigdy wcześniej nie był nawet w większej wsi, a co dopiero mówić o grodzie. Karczmę znał jedynie z opowieści i nazwy samej. Ostrzeżony jednak przez Sambora przed wyjazdem, solennie poprzysiągł nie sposobić się do tamtejszych dziewek nawet myślą, a co dopiero uczynkiem.
– Pamiętaj, chłopcze – ręce przy sobie, bo i za macanki potrafią sobie sowicie krzyknąć. Grosza swojego nie masz, a na twoje chuci wydawać swoich dukatów nie zamierzam – powtórzył po raz nie wiadomo który Sambor, gdy tylko przekroczyli próg.
Drogomir, zajęty otaksowywaniem pierwszej, dopiero co zauważonej panny – o wątpliwej urodzie, ale niewątpliwych innych walorach – nawet nie odpowiedział.
– Słuchasz mnie w ogóle?! – przekrzyczał zgiełk panujący w karczmie i pacnął go dłonią w potylicę.
– Tak, mistrzu! – odparł szybko, po czym równie szybko wrócił do gapienia się, tym razem na inną – o mniejszych walorach, ale mogącą pochwalić się pełnym uzębieniem – niewiastę.
– Bogowie… – zaczął mamrotać pod nosem Sambor.
Drogomir, w zgiełku, słyszał zaledwie co trzecie słowo, ale wnioskując ze zbitki wyłapanych słów – takich jak „smark… cycków… widział… rzyci…” oraz „…pomieszało” – śmiało można było założyć, że mistrz co najmniej nie wyrażał podziwu dla jego wątpliwej powściągliwości, którą sam przecie zapewniał, że zachowa.
Główna izba karczmy, choć obszerna, dzięki licznym drewnianym belkom, które podpierały strop, oraz stołom i ławom ustawionym możliwie jak najbliżej siebie, sprawiała wrażenie znacznie mniejszej, niż była w rzeczywistości. Pośrodku olbrzymi kamienny kominek trzaskał wesoło ogniem, a w powietrzu unosił się zapach jadła, piwa oraz potu.
Za rozpiętym wzdłuż ściany, po prawej stronie od wejścia, szynkwasem stał przygarbiony jegomość o aparycji, która nijak wieku nie zdradzała. Sambor bez słowa skierował się właśnie ku niemu. Gestem nakazał Drogomirowi, by ten pozostał na miejscu.
Młodzik poczuł się wyjątkowo nieswojo. Pozostawiony na środku sali, rozglądał się gorączkowo za jakimkolwiek bardziej ustronnym miejscem, które mógłby zająć lub gdzie mógłby usiąść, czekając, aż mistrz skończy rozmowę.
– Kędziorku… – usłyszał za sobą miękki głos.
Pomimo iż posiadał czuprynę, której nie powstydziłaby się najlepsza owca górska, i był prawie pewien, że to do niego ktoś się zwracał, nie zareagował. Miał głęboką, choć złudną nadzieję, że jednak nie do niego kierowane były te słowa.
– Ejże, młoda! – kolejny, tym razem basowy głos oraz szarpnięcie za rękaw koszuli rozwiały jego ostatnie wątpliwości. – Nastąp się, jak inna dama prosi!
Drogomir odwrócił się, a podchmielony, czerwony na pucach, łysiejący jegomość, który przed chwilą szarpał za jego ubranie, poczerwieniał jeszcze bardziej.
– A niech mnie, toć to chłop! – wydarł się wniebogłosy do swoich kamratów. – Nie pozwólta mi wincej chlać, bo już na oczy chorować zaczynam!
Cała trójka siedziała za stołem, a liczne puste kufle leżące na blacie świadczyły, że biesiadują już od dłuższego czasu, mimo wczesnej pory.
– Dla ciebie to żadna różnica, byle taniej było – ryknął śmiechem jego kamrat z naprzeciwka.
Gruby i spocony ponad miarę, siedział w szarej, lnianej koszuli, która ciasno opinała jego opasłe cielsko. Swymi gabarytami zajmował dwa miejsca siedzące. Koszula, zapewne kiedyś biała, teraz szara, a że przepocona do ostatniej nitki, wydawała się jeszcze ciemniejsza.
– Mości panowie – wtrąciła właścicielka miękkiego głosu, która wciąż stała za Drogomirem, nie mogąc przejść dalej. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na dekolt, tworząc "ramkę", w którą wpisany był obfity biust. – Nie lza z tak młodego gościa, który w nasze progi zawitał, sobie dworować.
– A już myślołek, że to jaki wasz nowy nabytek, takie rozszerzenie asortymenta – odparł ostatni z towarzyszy, właściciel pociągłej twarzy i sińców pod oczami. – Co by i nasz tu obecny Wścigniew trochę więcej grosza zostawił, nie ino na piwo same. Bo widocznie żadna wasza tutejsza dziewoja mu nijak nie pasuje… bez urazy oczywiście – skinął głową, sposobiąc się na fałszywą uprzejmość.
– Ależ ty pierdolisz, Bożydar, że uszy aż więdną! – wypalił nazwany Wścigniew. – Się swoją metresą zajmij, co sama tu czasem przychodzi, i jakoś pasuje jej każda murwa, co dostępna.
– Chce, to i przychodzi – wzruszył ramionami, za nic sobie mając obelgę. – Byle ino żona w domu siedziała, metresa może se hasać, gdzie jej się podoba.
– Młody, siadaj z nami. Miejsce się znajdzie! – wypalił łysy i szturchnął łokciem właściciela sińców pod oczami. – Grosz jaki masz?
– Hola, hola, dobrodzieje raczą nie napastować karczemnych gości – wtrąciła się blondynka. – Bo to i moja, nie wasza robota – dodała kokieteryjnie i puściła oczko do całej trójki. – Chodź, Kędziorku, znajdziemy ci jakieś miejsce, co byś kulasów nadto nie męczył.
– Niech nie męczy kulasa, kiedy może zmęczyć kutasa! – ryknął śmiechem Wścigniew i wziął się pod boki, ukazując imponujące uzębienie w liczbie aż czterech sztuk.
Drogomir nie odpowiedział. Cała sytuacja zbiła go ze stropu i, niczym kłoda rzucona do rzeki, dał się ponieść wydarzeniom, nie mając na nie żadnego wpływu. Chwycony za rękę, nie oponował, gdy blondynka przeprowadzała go pomiędzy stolikami. Wskazała niewielki zydel na uboczu i kazała usiąść przy krzywo stojącym, małym stoliku.
– Od Sambora jesteś – stwierdziła. – Spokojnie, krzywdy ci nie zrobię. Chyba że chcesz – dodała z uśmiechem. – Zadbam, by koleżanki ci się nie naprzykrzały. Znam twojego mistrza, wiem, że dukatów będzie żałował, temu i strata czasu na ciebie dla nich. A szkoda… – mówiła, nie zważając na milczenie Drogomira, po czym bez żadnych ceregieli usiadła mu na kolanach.
Wpatrzony niczym kapłanka Kostromy w święte ryciny, oderwać wzroku od niej nie potrafił.
– Dobrze… pani – wydukał w końcu przez ściśnięte gardło.
– Słodziak z ciebie – zachichotała i cmoknęła go w policzek. – No nic, praca czeka. Poczekaj tu na mistrza, kazał mi ci to przekazać.
– Patrzajta go! – wydarł się Sambor, który nie wiadomo kiedy zjawił się obok. – Chwilę go zostawić i już dziewki bałamuci, groszem przy tym nie śmierdząc! Wyjątkowo urodziwą albo pożałowania godną aparycję posiadasz, skoro nawet jako gołodupiec do ciebie lgną. Niczym ten pies zbity, co każdy z dobroci serca przygarnąć by chciał… Złaź z niego, Maciejka.
Ta zachichotała, wyprężyła się jak kot zganiany z ciepłego legowiska, i wstała niespiesznie.
– Do zobaczenia, Kędziorku – rzuciła na odchodne.
– Do zobaczenia, pani Maciejko! – odparł młody pospiesznie.
Sambor poczekał, aż dziewczyna się oddali, i potrząsnął głową z wyraźnym niezadowoleniem.
– Chwilę dłużej by mi zajęło, i już byś łapy pod koszulę pchał, co? – rzucił z przekąsem.
– Nieprawda to, mistrzu – odparł, ale mina zdradzała, że bardziej żałuje, iż sam wcześniej na ten pomysł nie wpadł.
– Wstawaj i ty, wychodzimy.
– A sprawa? Z karczmarzem załatwiona?
– Nie – odparł mag gorzko i splunął na klepisko. – Teraz nie załatwim, musimy poczekać do zmierzchu.
– Dłuższej chwili mistrz potrzebuje? Mogę poczekać…
– Nie, nie możesz… – odparł, ale widząc, jak Drogomir z zażenowaniem krzyżuje nogi i stara się zakryć końcem koszuli, westchnął głęboko i pokręcił głową. – Ledwo cię dotknęła… Eh, młodzi. Poczekam przy szynkwasie, a ty pomyśl o czymś mniej przyjemnym niż cycki Maciejki i doprowadź się do ładu.
Drogomir spąsowiał niczym mak polny i podrapał się po czuprynie. Kiwnął głową, pochylił się nad stolikiem, opierając łokcie, po czym zakrył twarz dłońmi, starając się wymazać z pamięci obraz Maciejkowych wdzięków.
Sambor przedarł się przez pół tuzina podchmielonych parobków, obejrzał się za Drogomirem, a widząc jego starania, uznał, że jedno piwo jeszcze spokojnie zdąży wypić. Podszedł do szynkwasu i zamówił z beczki zimny trunek.
– Senioralne jasne – zaanonsował karczmarz, stawiając przed Samborem drewniany kufel, z którego piana przelewała się przez krawędź.
– Senioralne? – wykrzywił się Sambor. – Toć to Terra Sandomirensis, pod dzielnicę senioralną nie podlega, a…
– O polityce nie zwykłem rozprawiać, mości mistrzu – przerwał mu szynkarz z wzruszeniem ramion – tym bardziej, gdy z wypowiadanych ku mnie słów nic a nic nie pojmuję. Ja tu ino piwo rozlewam.
– Ano tak… – westchnął zawiedziony Sambor, który najwyraźniej szykował się już na dłuższą, polityczno-historyczną tyradę. – Margaritas meas porcis non mittam.
– Dla młodego też nalać? – zapytał, skinieniem głowy wskazując Drogomira, który – czerwony na twarzy od wewnętrznego wysiłku – siedział wciąż przy stole, próbując się „doprowadzić do ładu”.
– Dla niego nalejcie brzeczki, jeśli ostała się z ostatniego ważenia. Mocniejsze – niewskazane.
– Młokos już na czternaście wiosen wygląda – zauważył szynkarz zdziwiony.
– Nie o wiek się rozchodzi. Nie wskazane i już – uciął Sambor, nie wdając się w tłumaczenia.
Szynkarz pokiwał głową w udawanym geście zrozumienia i zniknął za kotarą prowadzącą na zaplecze.
W tym samym momencie drzwi karczmy otwarły się z trzaskiem. Do środka wtargnęła grupa strażników, każdy z drewnianą pałką w dłoni i podłej roboty, powyginanym szyszakiem na głowie. Na ich czele stanął postawny, krótko ostrzyżony mężczyzna – bez hełmu i bez broni, lecz w pikowanej, nienagannie utrzymanej skórzanej kurcie. Jego wzrok zlustrował całą izbę.
– Sambor! – ryknął przez zgiełk, gdy tylko dostrzegł starca, i ruszył w jego stronę w towarzystwie swoich drabów.
Mistrz, który właśnie podnosił kufel do ust, słysząc swoje imię, wykrzywił się niemiłosiernie. Odstawił naczynie na szynkwas, po czym zaklął szpetnie pod nosem. Obrócił się powoli, zadarł haczykowaty nos i obdarzył przybyłego pogardliwym spojrzeniem.
– Radosław – powitał chłodno dryblasa i skrzyżował ręce na piersi, o jotę nawet nie zmieniając wyrazu twarzy.
– Mistrz Sambor – powtórzył, obdarzając go pełnym tytułem.
– Komes Radosław – zawtórował.
– Kuglarz magiczny i oszust naiwnych: Sambor – zarechotał, zwracając się do wszystkich.
– Niekompetentny szalbierz i kurwiarz: Radosław – odpowiedział tym samym.
– Mistrzu! – wypalił Drogomir, który opuścił zydel, widząc, że burda się szykuje. – Mistrzu Samborze, „czcigodny” powinieneś, chamie, rzec!
– Co to za Kręciszopa? – zwrócił się rozbawiony dryblas do starca.
– Drogomir, jego uczeń – przedstawił się młody, uprzedzając Sambora, i wypiął cherlawą pierś.
– Raczej burek na posyłki, co za bardzo ogonem merda na widok swojego pana – ryknął śmiechem Radosław i wskazał na jego lędźwie.
Drogomir wyraźnie nie w pełni i nie w czas zdołał wymazać z pamięci wdzięki Maciejki.
– Schowajcie oręż, bo jeszcze komu krzywdę zrobicie – zadrwił jeden z drabów.
– Drogomir… – zwrócił się już spokojniej Sambor do podopiecznego.
Jego słów jednak młodzik już nie słyszał. W uszach szumiało, a fala wściekłości rozlała się po całym ciele. Spiął się i zacisnął pięści, mięśnie żuchwy zagrały, zgrzytając zębami. Powieki same opadły.
Zasłona Eteru pękła. Niezliczone, opalizujące błękitem świetliki zalały jego ciało, boleśnie wgryzając się w skórę. Wnikały głębiej, torując drogę kolejnym. Tworzyły coraz to głębsze żleby. Zgromadzona energia eksplodowała – ból zastąpiła euforia. Zgiełk zamienił się w świdrującą uszy ciszę.
– Drogomir! Drogomir! – krzyczał rozpaczliwie Sambor, skandując zaklęcia blokujące nad ciałem Radosława. – Zapanuj nad tym, chłopcze! Zapanuj!
Tępy ból w potylicy odebrał mu czucie w nogach. Poczuł kolejne uderzenie – tym razem klepiska o kość jarzmową. Upadł. Kolejnych razów i kopniaków już nie poczuł. Zapadł w błogą ciemność.
***
– Niesamowicie… niefortunna… sytuacyja, przyjacielu – wykrztusił Radosław, ostrożnie obmacując obolałe gardło.
Wokół jego szyi brunatne i siwe już wybroczyny tworzyły pokrętne wzory, niczym symbole po nieudanym zaklęciu.
– Niesamowicie – przytaknął Sambor z ironią i upił z kufla.
Siedział zamyślony w obszernym, rzeźbionym fotelu. Pogładził brodę i rzucił komesowi spojrzenie pełne wyrzutu.
– Mówiłem, że kiedyś się doigrasz z tymi swoimi błazenadami! – zagrzmiał. – Co gród odwiedzę, to coraz głupszą hecę wymyślasz. Masz szczęście, że w porę zablokowałem – inaczej wszystkie murwy z karczmy by teraz płakały za swoim mecenasem.
– Nie… przesadzaj… – wychrypiał, przerywając co chwilę kaszlem. – Daleko mi było… aż taki silny ten twój… burek nie jest… Ale racja… miałem szczęście. Pecha za to… miał twój.
– Dostał za swoje. Rachunek wyrównany. Zwolnisz go o świcie, a jak tylko uzupełnimy prowiant, ruszamy w drogę.
– Jak już mówiłem… niesamowicie… niefortunna…
– Sytuacja – przerwał mu zniecierpliwiony Sambor. – Owszem, prawiłeś, ale nie wmówisz mi, że aż tak pamiętliwy i mściwy jesteś.
– Nie… – zasyczał Radosław, a potem dodał ponuro: – Ale Senior…
– Co z nim? Pierwsze słyszę, żeby jakieś niesnaski były między nim a Bractwem. Magowie zawsze mile na jego dworze widziani.
– Magowie – tak. Uroczy – nie – rzucił chrapliwym głosem i zapatrzył się w ogień kominka.
– Ha! – roześmiał się teatralnie starzec. – Jaki on tam Uroczy? W gniewie rzucił paralysis partialis i – o dziwo – mu wyszło – machnął lekceważąco ręką.
– Może tak, może nie. Osobiście w rzyci bym to miał – oznajmił dobitnie. – Ale ludziska w karczmie widzieli. Ciężko będzie wmówić komu, że sam się za gardło złapałem, bo tak mnie chętka naszła, by swe życie zakończyć. Wieść już się rozniosła, ludzie gadają… zaraza… – skrzywił się i przyłożył dłoń do szyi. – Piecze dalej jak cholera.
Podszedł do Sambora, bezceremonialnie zgarnął czarę z jego dłoni i pociągnął łyk.
Łzy natychmiast napłynęły mu do oczu. Chwycił się za gardło, sapnął i otworzył usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Skurwysyn… kędzierzawy… – wycharczał, gdy tylko złapał oddech. – Długo to trzymać będzie?!
– Tkanki i nerwy muszą się zregenerować. Gdyby nie okoliczności, powiedziałbym, że ładnie mu to wyszło. Zwykle paraliż działa tylko na psychikę… – podrapał się po karku mistrz.
– Lepiej byś coś zaradził, miast się nad kunsztem wzniecać! – obruszył się komes, ale zaraz zniżył głos – gardło dało o sobie znać.
– Zioła przygotuję, maści też. Powinno przejść szybko. Signa corporalia – krwiaki same zejdą.
– Widocznie działa też na psychikę, skoro obu was do jamy powinienem wrzucić. Szczęściem twoim, moją ulubioną karczmę zaopatrujesz w te swoje zielska. Właściciel wdzięczny, bo i dziewczyny wdzięczne – mogą pracować bez komplikacyj. – Zniżył głos niemal do szeptu, po czym dodał:
– Ale jakem rzekł – wypuścić chłopaka nie mogę. Mleko się rozlało. Czekam na decyzję Seniora, a znając jego zapalczywość i zamiłowanie do szybkich, nieprzemyślanych decyzji, wieszczę twemu podopiecznemu… niewesoły los.
– Chyba nie myślisz…
– Stryczek, lub jeżeli wyjątkowo nie w humorze władca będzie, to i stos – odparł poważnie i usiadł obok na wyślizganym do połysku zydlu. – Posłuchaj, przyjacielu – wpatrzył się w pomarszczone oblicze Sambora – ludzie krzywo patrzeć zaczynają na takich, co krzywdę czynią innym samym ino spojrzeniem. Magom w dzielnicy Seniora pozwala się na praktykowanie, jednak ingerowanie w psychikę kogokolwiek spotyka się z coraz to większym ostracyzmem. Może gdyby to tylko o jakiego parobka chodziło, może sprawa rozeszłaby się niczym ten kurz przy drodze w wietrzną porę. Ale urzędnika zaatakował, tego puścić płazem nie mogę, bo i moja głowa od tego zależy. Nie patrz tak, może nie dosłownie ją stracę, ale posadę bez uchybów chcę zachować.
– A więc posada w zamian za czyją inną głowę – odparł cierpko Sambor i wykrzywił usta, jakby splunąć zamierzał.
– Zapominasz się, magu – wbił w niego wzrok – chłopak sam się w te tarapaty wpakował, przypominam. Z takim zapalczywym temperamentem, to i ja po namyślę zaczynam do asumptu dochodzić że nie każdemu przysługiwać taka moc powinna. Niestabilne jednostki winne być od razu z populacji eliminowane, ku jej dobru.
Zapadła cisza. Oboje zapatrzyli się na ogień, który leniwie lizał kłody wrzucone do kominka. Za oknem mrok nocy rozświetlały liczne pochodnie. Od dłuższego już czasu rzęsiste krople deszczu słyszeć się dało, jak obijały się o drewniany gont warowni.
Komnata, w której przebywali, była jedną z kilu w samej wieży. Skromnie umeblowana, służyła jako pokój gościnny, pomimo iż nic w jego umeblowaniu na gościnę nie wskazywało.
– Moja rada – podjął komes – to jak najszybszy wyjazd z grodu. Jemu już nie pomożesz, a sobie zaszkodzić ino możesz. Inny uczeń się przypałęta, zawsze są inni.
Zarządca wstał z zydla i rozpiął poły kurty. Wyciągnął skórzane, pękate zawiniątko wielkości pięści.
– Tak jak ustalone, za… pomoc z bolączkami ciężko pracujących… karczmarek – wyciągnął ku niemu dłoń z pakunkiem – tylko oszczędnie, nie wypal wszystkiego za szybko, bo i doradzam dłuższą przerwę od następnej w grodzie wizyty.
– Zawsze są inni – mruknął cicho Sambor, nie zwracając uwagi na Radosława – zaiste… niesamowicie niefortunna sytuacja.
***
Woda sączyła się leniwie przez dach jamy. Wykopana na sześć stóp poniżej linii gruntu, usytuowana niemalże w centralnym punkcie placu na górnym podgrodziu, wykonana była celowo niedbale. Przykryta deskami, darnią i słomą – jako prowizoryczna ochrona przed kaprysami pogody. Komes grodu był gorącym przeciwnikiem jakichkolwiek wygód. Nie zakładał, że można było zatrzymać niewinnego. Jeżeli zaś winny – to żadnych wygód mieć nie powinien, a samo przebywanie w takim zamknięciu stanowić miało karę jeszcze przed wydaniem wyroku. Widoczna niemal z każdego miejsca warowni, pełniła rolę swoistego substytutu pręgierza, który to tradycyjnie na środku rynku w większych miastach stawiano. Po bokach, w niewielkiej odległości, ciasno zbudowane stały budynki użytkowo-militarne. Zarówno spichlerz, jak i mała kuźnia czy też chaty z drewna, gliny i słomy miały stanowić schronienie dla grodzian w razie napadu lub oblężenia.
Kolejna kropla spadła na opuchnięty policzek więźnia. Za nią podążyły kolejne, boleśnie podrażniając podłużną ranę. Przemoczony Drogomir jęknął i obrócił nieznacznie głowę, a krople znów zaczęły wystukiwać powolne adagio, tym razem na czole. Jęknął raz jeszcze, próbując się podnieść, ale zdołał tylko unieść na łokciu.
– Leży – przytrzymała go na ziemi stanowcza dłoń. – Niezłą wprawkę ci sprawiły te kurwie syny.
Otworzył z wysiłkiem jedno oko. Drugie, sklejone skrzepłą krwią, nie chciało współpracować.
Tuż przy nim, w przemoczonych, przykrótkich i zabłoconych portkach, siedział niewiele od niego młodszy młokos. Czarne włosy opadające aż do ramion przyklejały mu się do czoła i szyi. Wyglądał niczym przemoczony spaniel, z dużymi ciemnymi oczami i uśmiechem, który przypominał bardziej grymas niż wyraz radości.
– Zwietko mnie zwą – oznajmił po chwili – jeżeli to interesuje panicza.
– Nikogo to nie interesuje – warknął kolejny, tym razem już ostatni wrzucony do tej samej jamy – a jak japać nie przestaniesz, to już nikt twojego imienia nie pozna – zagroził drab o szczeciniastej, kwadratowej szczęce i równie kwadratowym czerepie.
Oparty o belkowaną ścianę, obrzucił ich obu nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Nie zesraj tam się – wymamrotał Zwietko pod nosem. – Panicz nie zwraca uwagi na tego gbura. Kwaśną ma minę, bo go przydybali z kartami w rękawie, tuż jak już sposobił się, by stolik opuścić – dodał już głośniej, nic sobie nie robiąc z pogróżek. – Straszyć to se może pluskwy na swej rzyci. Kulasy mu tutejsza straż karczemna przetrąciła, więc teraz jedynie w gębie mocny być może.
– Gdzie ja… – wymamrotał Drogomir.
Tępy ból niemal w każdej kończynie dał o sobie znać. W głowie mu wirowało, a żołądek co rusz ściskały spazmy wywołane odruchem wymiotnym.
– Jak to gdzie, w jamie – wzruszył ramionami Zwietko. – Ja za pomówienie paskudne, nijak w prawdzie nie mające podstaw, ten tu za oszustwa karciane, a panicz… panicz to już całkiem poważny występek. Próba mordu komesa? Aż dziw, że tutaj z nami cię zostawili. Dla takich to specjalne miejsce w klatce pod gołym niebem mają. Widocznie już miejsc brakło. Strasznie skrupu…
– Zawrzyj gębę! – przerwał mu dryblas.
– Strasznie skrupulatni tu w przestrzeganiu prawa – nie przejął się Zwietko. – Pomijając moją własną sytuację, powiedziałbym, że i dobrze. Od tego prawo jest, by go przestrzegać, ale…
– Bogowie… – jęknął kwadratowy czerep – nie wytrzymię… Straż! Straż!
– Czego się drzesz jak stare nogawice! Za kolejnymi razami już ci tęskno? – zapytał przywołany strażnik.
– Odsunąć się – rozkazał Radosław, który stanął przy drewnianej klapie do jamy. Obok niego, w długiej, ściekającej deszczem opończy, stał Sambor. Dwóch strażników z nietęgimi minami rozstąpiło się na boki. Zmuszeni do wyjścia spod zadaszenia, stali w ulewie, czekając na rozkazy. Deszcz bębnił o ich szyszaki jak sto cymbałów, każdy w innym rytmie.
Komes podniósł klapę i wskazał gestem na kamienne schody prowadzące w dół.
– Ostrożnie na stopniach – strażnicy sami je na szybko murowali, więc krzywe i rozchwiane jak licho.
Sambor zszedł na dół. W połowie schodów przystanął, dając oczom czas przywyknąć do mroku.
Rozejrzał się. Na klepisku – dwoje skazańców blisko siebie, trzeci oparty o ścianę.
Od razu rozpoznał Drogomira. Podszedł do niego. Młodzik, który przed chwilą klęczał przy uczniu, odturlał się pod przeciwległą ścianę.
Starzec ukląkł przy nim, kładąc dłoń na rozmiękłej glinie. Przyciągnął poły opończy, wpatrzył się w podopiecznego. Drogomir na jego widok zdołał się uśmiechnąć, przełamując ból. Podniósł się ostatkiem sił.
– Wiedziałem, że mistrz przyjdzie… że nie zostawi…
– Głupcze – odparł chłodno Sambor tonem, którego Drogomir nie znał. – Co ja teraz twojej matce powiem…
– Mistrzu… wracamy do domu? Prawda?
– Z deszczu… pod rynnę – odparł powoli – a ta zawiodła cię tam, gdzie nigdy trafić nie powinieneś. Młodzieńczy zapał wziął górę. Stryczek lub stos – taki los. Módl się do Swaroga o litość.
– Ratujcie, mistrzu – załkał chłopak, chwytając za rękaw, wlepiając w niego oczy.
– Głupcze! – ryknął Sambor, chwytając za włosy – Nie widzisz?! – krzyknął, przyciągając jego głowę do ziemi – żeś sam na siebie to sprowadził?!
– Widzę… teraz widzę! – wybuchnął Drogomir, wyrwał się z chwytu – Zostawiasz mnie, miast bronić! Dwa lata służyłem – nie uczyłem się, służyłem! Niczym pies! Ino cięgi w podzięce mając i złe słowo. Obyś zdechł, stary kurwiarzu! Oby Weles duszę twą z ciała wywlókł i do Nawi nie wpuścił!
Sambor podniósł się bez słowa. Spojrzał po jamie i zatrzymał wzrok na Zwietku.
– Wielce niefortunna sytuacja… zaiste – wymamrotał i począł się wspinać po schodach.
– Mój ojciec będzie mnie szukał! – krzyknął Drogomir za nim – Ma wpływy! Słyszysz?! Na gałęzi zawiśniesz!
Sambor zamarł przy klapie.
– Smarkacz ma rację – rzucił do komesa – niech to szlag…
– Zdania nie zmienię – uciął Radosław, znużony sytuacją i przemoczeniem.
– Tamci dwaj, ważni jacy? – spytał Sambor.
– Pospolici…
– I ja już postanowiłem – przerwał mag.
Stanął przy jamie, wypowiedział zaklęcie i machnął dłonią.
Strumień błękitnego ognia buchnął z palców. Strażnicy i komes odskoczyli zasłaniając twarze przedramionami. Ich ubrania zaczęły parować od temperatury. Z wnętrza dobiegły nieludzkie wrzaski, potem wycie. Wreszcie – cisza.
Sambor machnął znów – fala lodu zagasiła ogień. Kłęby pary wodnej spowiły plac.
– Rozum postradałeś?! – wrzasnął Radosław.
– Próbował ucieczki. Zginął od własnego czaru, zabierając ze sobą dwóch nieszczęśników. Prawda? – odparł chłodno mag.
– Ano prawda – rzucił jeden strażnik, wymownie patrząc na drugiego.
– A juści – zawtórował tamten łamiącym się głosem.
Sambor skinął głową. Wszedł do jamy i wyniósł ciało zawinięte w opończę.
– Bądźcie zdrowi, do następnego baczenia – rzucił, mijając ich bez słowa.
– Nie, Sambor. Nie dane nam będzie się więcej spotkać – powiedział cicho Radosław.
Mag przystanął, obrócił głowę przez ramię i skinął lekko.
– Żegnaj.
***
Koła wozu podskakiwały na koleinach traktu, rozbryzgując błoto na wszystkie strony. Wchodziły głęboko w żłobienia pełne deszczówki. Było duszno i gorąco. Deszcz ustał dopiero nad ranem, ale słońce, które wyjrzało zza chmur, dogrzewało wyjątkowo mocno jak na tę porę roku. Trakt był rozmiękły, grząski i paskudnie uciążliwy w przebyciu.
Woźnica strzelił lejcami w grzbiet sędziwego karego konia i zaklął szpetnie. Wyboje dawały się we znaki starym gnatom, a twarde, drewniane siedzisko tylko potęgowało ból. Wypchany sianem podłużny worek, który wcześniej przywiązany był do siedziska, musiał zostać zdjęty – deszcz przemoczył go do cna, a podróżny uznał, że lepiej już obijać zad, niż jeszcze go moczyć.
Wóz skręcił w wąwóz otoczony z obu stron gęstym lasem. W cieniu koron zrobiło się chłodniej. Starzec obejrzał się na pusty trakt, westchnął z ulgą i zatrzymał wóz.
– Możesz już – rzucił głośno.
Nie doczekawszy się reakcji, chwycił drewnianą lagę, którą wysposobił sobie z przydrożnych krzaków, i uderzył w skórzaną płachtę rozpostartą nad wozem, strącając z niej wodę.
– Wyłaź, powiedziałem!
Z wnętrza dobiegło stękanie i odgłos potykania się o przeróżne utensylia. Po chwili na zewnątrz wgramolił się młodzik, usiadł obok starca na siedzisku.
– Ale się urządziłeś – pokręcił głową Sambor.
– Nie zdążyłem w czas domknąć bariery. Część się przedarła – odparł Drogomir, macając osmoloną głowę. Po bujnych lokach nie zostało śladu.
– Bzdury – prychnął mag. – Domknięta była, inaczej byśmy teraz nie gadali. Otoczyłeś barierą tylko skórę. Reszty alboś zapomniał, albo się posrałeś ze strachu. Dobrze, że stare pludry spakowałem, bo byś jak cię Dażbog stworzył całą drogę powrotną jechał.
Drogomir skrzyżował ramiona, a podmuch wiatru smagnął go po plecach, które natychmiast pokryło się gęsią skórką.
Wyglądał żałośnie i śmiesznie zarazem – odziany jeno w pludry, z osmaloną głową, brakiem brwi i rzęs, co jeszcze długo miało mu przypominać o wydarzeniach ubiegłej nocy. Wstyd, gniew i zażenowanie naprzemiennie ściskały mu trzewia – a gniew najbardziej na samego siebie.
– Powinien mnie tam mistrz zostawić – mruknął po dłuższej chwili ciszy, oczy zaszły mu łzami. – Tamci nie powinni płacić za moje błędy.
– Racja, powinienem – odparł sucho Sambor. – Ale nie zostawiłem. Zabiłem dwoje, by ratować twój barani łeb. A tamci? Też błędy popełnili. Może nie od razu śmiertelne… ale cóż.
Spojrzał z ukosa na Drogomira, który ledwo powstrzymywał łzy.
– Życia im nie wrócisz. A jak kiedyś będziesz miał wybór: ratować kogoś ci bliskiego albo nie – to mam nadzieję, że nie będziesz musiał takich dylematów przechodzić.
Drogomir spojrzał pytająco.
– Za szybko do wniosków dochodzisz, chłopcze. Mówię ogólnie. My żadną bliskością nie skoligaceni. Łączy nas tylko cechowa zasada. Jesteś pod moją opieką, póki się uczysz. A i twoi rodziciele by mi jaja urwali, jakbym cię do chałupy nie odstawił – dodał z udawaną wesołością.
– Nawet by nie zauważyli – mruknął Drogomir, wpatrując się w rząd sosen przy drodze.
Sambor strzelił lejcami. Koń ociężale ruszył przed siebie.
– Matka by zauważyła – powiedział cicho.
Drogomir nie odpowiedział.
– Życie… jest cenne – podjął Sambor i zatrzymał wóz – ale nie każde warte jest przeżycia. Czy postawisz na równi życie mordercy i dziecka w kołysce? Cyrulika, co leczy ludzi, i grasanta, co żyje z łupów?
– Życie to życie! – wybuchnął Drogomir, a łzy spłynęły po jego policzkach.
– Gówno wiesz o życiu, smarkaczu. Chcesz, to droga wolna – zeskakuj z wozu i wracaj do grodu. Oddaj się w ręce komesa, skaż się na stryczek. Sumienie cię ruszyło, ale dopiero jak śmierć przestała zaglądać w oczy? Pożałowania godna ta twoja moralność. – Sambor splunął przez burtę i popędził konia. – Ich życie? Nic nie znaczące. Przynajmniej dla mnie. Skończyliby i tak – albo na powrozie, albo w rynsztoku z żelazem w brzuchu. A ty masz przed sobą przyszłość. Możesz ją lepić jak chcesz – i to moja rola, żebyś nie był jak ta wsza. Niepotrzebna, uciążliwa i jeszcze szkodzi. Pojąłeś?
Drogomir skinął głową.
– Dobrze – głos Sambora złagodniał. – Ale nad swoim temperamento musisz się nauczyć panować… Przynajmniej wiemy, że run potęgujących używać potrafisz. Bogowie czuwali, że klepisko było gliniane, nie kamienne.
– Nie spotkałem dotąd takiego połączenia – podjął Sambor, gdy chłopak milczał. – Nie tylko mag, ale i Uroczym. A żeś jeszcze psychicznie w miarę stabilny – to już istny cud od bogów.
– Uroczym? – zaciekawił się Drogomir. – Jaka to różnica między Uroczym a magiem?
– Mag czerpie z Eteru. Oddziałuje na materię – zmienia świat fizycznie. Uroczy… ten wpływa na cudzy umysł. Może tak oczarować, że ktoś zrobi dokładnie to, co chce, myśląc, że to jego własna wola. A to żadna jego wola nie jest. Komesa przykład był dosadny. Zamiast porazić nerwy, kazałeś mu się dusić. Własnymi łapami.
– Wymknęło mi się… – zaczął niepewnie.
– I szczęście jego, że się wymknęło – przerwał Sambor – bo jakbyś całkiem kontrolował, to by nie przestał, ażby skonał.
– Myślałem, że mistrz go zablokował…
– Gówno tam zablokowałem – przerwał ponownie. – Uroczego może zatrzymać tylko drugi Uroczy – i to tylko silniejszy wolą. Dlatego słuchaj dobrze, chłopcze… choćby raz spróbowałbyś majstrować coś cum meo animo, to flaki z ciebie wywlokę. Pojąłeś?
Kiwnął głową.
– Mistrzu… a skąd mistrz miał pewność, że mi się uda zablokować?
– Nie miałem – odparł krótko Sambor.
Drogomir skinął głową.
Łzy dalej cisnęły się do oczu.
***
Żar z otwartego paleniska w glinianej kuchni dogasał, a ciepła poświata dawała ledwie nikłe oświetlenie całej izby. U góry, na fajerkach, parował kocioł – spod przykrywki rozchodził się zapach krupniku. Drogomir, opatulony lnianym kocem, siedział na zydlu tuż przy ogniu. Zapatrzony w czerwone węgle, dojadał zupę z drewnianej miski.
– Już wróciłeś? – rzuciła z progu kobieta, ściągając nałęczkę z głowy. Kruczoczarne włosy spłynęły jej kaskadą po ramionach.
– Cztery dni mnie nie było – odparł cicho.
– Aż tyle? No popatrz, jak ten czas leci… Co ci się w głowę stało? – podniosła głos i podeszła bliżej.
– Nic, mamo. Wypadek przy naukach. Moja wina.
– Aha, ale całyś? To dobrze – mruknęła, nie czekając na odpowiedź. – Jutro w polu pomóc trzeba. Ojciec zły, a i tak go wybłagałam, żeby cię puścił na tę podróż. Idź spać – wstajemy skoro świt. Ojcu się teraz nie narażaj. – Mówiła, krzątając się po izbie – pozbierała naczynia, zagasiła dogasające palenisko. – No, na rano wszystko gotowe.
– Mamo… – zaczął łamiącym się głosem Drogomir.
Wstał z zydla, zrobił krok w jej kierunku, a łzy napłynęły mu do oczu.
– Nic się nie stało. Odrosną szybko. Kładź się już – rzuciła, otwierając drzwi. – Sprawdzę, czy pomóc nie trzeba. Ojca coś długo nie ma – dodała, znikając w mroku.
Pozostał sam. Zacisnął pięści. Próbował przełknąć gulę w gardle, ale ta wciąż dławiła go od środka. Mięśnie żuchwy zadrgały. Podniósł głowę i zacisnął powieki.
Trzeba było się kłaść.
Na rano wszystko już gotowe.
Pole do zasiania nie mogło dłużej czekać.