- Opowiadanie: Bolly - Pantagruela z Obłocznego Królestwa - rozdział I-II

Pantagruela z Obłocznego Królestwa - rozdział I-II

Fragment młodzieżowej powieści fantasy zainspirowanej baśnią o Jasiu i łodydze fasoli. Wszystkim, którzy betowali pierwszą wersję tych i dwóch kolejnych rozdziałów, serdecznie dziękuję. Ilustracja w tekście została wygenerowana za pomocą ChatGPT.

Oceny

Pantagruela z Obłocznego Królestwa - rozdział I-II

Rozdział I. Pantagruela dokonuje odkrycia

 

Pantagruela mieszkała w ogromnym zamku całkiem sama. Miało to swoją dobrą i złą stronę: dobrą było to, że mieszkała w ogromnym zamku, złą – że mieszkała w nim całkiem sama.

Nonsens, zaprotestuje niejeden z Was, przecież to byłby szczyt marzeń mieć cały wielki zamek tylko dla siebie! Ci, którzy tak myślą, niech przypomną sobie, jak to jest, kiedy zostaje się w domu samemu. Z początku wydaje się to przyjemne, cudowne nawet, nie musieć znosić niczyich pretensji i żalów, wysłuchiwać nudnych historii ani odpowiadać na głupie pytania, i móc robić, co się żywnie podoba, ale gdy repertuar rozrywek się wyczerpuje, a za oknem zapada zmrok, do serca zakrada się tęsknota. A tęskni się przecież tak samo w małym mieszkanku, jak i w ogromnym zamku. Łatwiej jest znieść to przykre uczucie wiedząc, że nasi bliscy w końcu wrócą; do zamku Pantagrueli nikt nigdy nie miał już wrócić i musiała jakoś z tym żyć.

Jej matka umarła, gdy Pantagruela była jeszcze bardzo mała, a niedługo potem na tamten świat przeniósł się także jej ojciec. Zanim odszedł, zdążył nauczyć ją wielu potrzebnych rzeczy, a tych, których jej nie nauczył, drogą prób i błędów nauczyła się sama, radziła więc sobie całkiem nieźle bez niczyjej pomocy. Wstawała skoro świt, by nakarmić kury i wypuścić owce na pastwisko, a następnie udawała się na obchód swoich włości. Po powrocie, zaspokoiwszy głód owczym mlekiem, serem, jajkami lub jarzynami uprawianymi w niewielkim ogródku, resztę dnia spędzała przeważnie na sprzątaniu licznych komnat swego zamku, bardziej dla zabicia nudy niż z konieczności, gdyż większość stała od lat nieużywana. Dawniej lubiła czytać książki, ale przeczytała już wszystkie, jakie znajdowały się w zamkowej bibliotece, niektóre po wielokroć. Teraz czasem tylko, odkurzając miotełką rzędy oprawnych w skórę tomów, wyciągała którąś i kartkowała, po czym z westchnieniem odkładała na półkę i wracała do robienia porządków.

Dzięki jej godnym podziwu, choć nikomu niepotrzebnym wysiłkom stare zamczysko przynajmniej w środku wyglądało schludnie i miło, od zewnątrz sprawiało bowiem posępne i przykre wrażenie. Jego spękane, kruszące się mury dużo mówiły o kondycji całego Obłocznego Królestwa. Położone na unoszących się w morzu chmur wyspach i wysepkach, Obłoczne Królestwo było niegdyś krajem bogatym i ludnym, miało swojego króla, stolicę i w ogóle wszystko, co każde porządne królestwo mieć powinno, lecz z biegiem czasu opustoszało i popadło w ruinę. Ze słów ojca Pantagruela pamiętała, że stało się to na skutek inwazji kwasoli – paskudnego, szybko rosnącego chwastu, którego mięsiste, grube jak pień drzewa, wyposażone w czepne wąsy pędy oplatały niczym potworne macki puste skorupy walących się domów, pałaców i świątyń. Ale może kwasola przyspieszyła jedynie to, co nieuniknione? Tak czy siak, ze świetnego ongiś królestwa w jednym kawałku ostał się wyłącznie zamek Pantagrueli z jego samotną lokatorką – ostatnią ze swej rodziny, klanu, narodu i gatunku.

Położoną nieco na uboczu wysepkę, na której wznosiła się jej naszpikowana ostrymi wieżycami siedziba, łączył z resztą kraju długi most linowy, tak stary i spróchniały, że Pantagruela za żadne skarby nie odważyłaby się z niego skorzystać. Kruchości tego połączenia zawdzięczać musiała to, że wstrętne wąsate zielsko, miażdżące w swych wężowych splotach, co tylko stanie mu na drodze, dotąd nie zdołało przedostać się na jej wyspę. Miała nadzieję, że tak pozostanie, jednak pewnego ranka, pędząc owce, trąciła przypadkiem stopą spoczywający w trawie niewielki przedmiot, w którym, ku swojemu przerażeniu, rozpoznała nasienie kwasoli. Duże, białawe i twarde – tak właśnie opisywał jej ojciec to przeklęte ziarno, przestrzegając ją, by jeśli kiedykolwiek natknie się na nie, czym prędzej je zniszczyła. Po chwili znalazła ich jeszcze dwa albo trzy; z jednego zaczął już nawet wyrastać robakowaty, wijący się ohydnie pęd.

Przejęta zgrozą, pozbierała niezwłocznie nasiona i zamachnąwszy się, cisnęła je poza krawędź wyspy. Odetchnęła z ulgą, kiedy przebiły dziury w warstwie chmur i poszybowały w nicość, w pustkę – tam, gdzie ich miejsce.

„Pewnie przyniósł je tutaj jakiś ptak” – pomyślała, spoglądając w ślad za nimi. Łagodny wietrzyk pieścił jej twarz, białe, puszyste obłoki opływały leniwie urwisko. Jako dziecko wierzyła w niesamowite opowieści o znajdującym się w dole, pod nimi, innym, tajemniczym świecie, ale teraz była już dużą dziewczyną, dość dużą, by wiedzieć, że to wszystko bajki.

Licząc sobie dziewiętnaście wiosen, była już nawet dość duża, aby wyjść za mąż – tyle że nie miała za kogo. Nigdy do końca nie pogodziła się z tym, że przyjdzie jej dożyć swoich dni samotnie, przeciwnie, z upływem czasu coraz częściej zżymała się na okrutny los, przez który nie dane jej było zaznać szczęścia w miłości. Zwierzęta od biedy mogły zastąpić jej przyjaciół, ale ona, oczytana w baśniach i romansach z zamkowej biblioteki, nie przestawała wzdychać i tęsknić do czegoś więcej. Zdarzały się noce, kiedy zwinięta w kłębek na łóżku, pod nadgryzionym przez mole baldachimem, śniła o pięknym chłopcu, który mówił jej, że są sobie przeznaczeni, że kocha ją i z całego serca pragnie, by została jego żoną. Po takim śnie wstawała zawsze przygnębiona – to znaczy bardziej przygnębiona niż zwykle – i długo wysiadywała w oknie, wyobrażając sobie, że ów wyśniony rycerz zjawia się pod murami na białym rumaku, by zaśpiewać dla niej pełną słodyczy pieśń miłosną.

Tej nocy chłopiec był szczególnie piękny, z modrymi oczyma i jasnymi włosami, spływającymi na ramiona niczym złoty hełm. Przypominał królewicza z jej ulubionej baśni i uśmiechał się tak promiennie, że kiedy poprosił, czy może pocałować ją w usta, zgodziła się z ochotą. Niestety, zanim zdążył urzeczywistnić swój zamiar, zapiał kur i Pantagruela obudziła się. Jednak gdy stanęła w oknie, przecierając zaspane oczy, wydało jej się, że śni dalej, już nie sen, a koszmar, ujrzała bowiem w oddali coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Na skarpie, na której znalazła wczoraj nasiona – o zgrozo! – wystrzelał w górę opasły pęd wąsatego chwastu.

„Wielki Gargantuo! Musiałam przeoczyć jakieś nasienie! – przemknęło jej przez myśl. – Ale zaraz to naprawię!”

Ubrała się pospiesznie, a po chwili wypadła na zewnątrz z siekierą, gotowa bezlitośnie zrąbać intruza, nim na dobre się rozpanoszy. Podbiegłszy do skraju urwiska, stanęła nagle jak wryta i z otwartymi ze zdziwienia ustami utkwiła spojrzenie w potężnej łodydze; z bliska przekonała się, że nie wyrastała ona wcale z wyspy, ale gdzieś spoza niej, spod obłoków, ledwie ocierając się o jej krawędź.

Ziarna, które spadły w otchłań, wydały plon.

Ze swoich dotychczasowych doświadczeń z roślinami Pantagruela wiedziała, że nie mogą one wyrastać z niczego, lecz muszą pozostawać zakotwiczone korzeniami w ziemi. Wniosek nasuwał się jeden – daleko w dole, pod warstwą chmur, musiał istnieć jakiś ląd.

Wywołane niespodziewanym odkryciem zdumienie Pantagrueli w mgnieniu oka ustąpiło miejsca radosnemu podnieceniu. A więc ona – i cały jej lud na przestrzeni wieków – żyła w pożałowania godnej niewiedzy! Gdzieś pod chmurami, choć odległy i niewidoczny, naprawdę rozpościerał się nieznany, tajemniczy świat, który tylko czekał na odkrycie.

Wprost drżała z przejęcia na myśl o nieskończonych możliwościach, jakie się przed nią otwierały. Tam, gdzie był ląd, mogli być też inni ludzie. Jeśli zdoła zejść po kwasolowej łodydze do ich świata i ich odnaleźć, uwolni się wreszcie od zatruwającej jej duszę samotności i zacznie prawdziwie żyć – a nie tylko, jak kamień przy drodze, istnieć bez celu i sensu! Nigdy już nie będzie sama; z pewnością zawrze wspaniałe znajomości i przyjaźnie, a kto wie, może nawet pozna jakiegoś miłego chłopca, który pokocha ją z wzajemnością i zgodzi się zostać jej mężem. Masywny pęd chwastu, składający się w rzeczywistości z trzech albo czterech osobnych łodyg, ciasno poprzeplatanych i poskręcanych, zachęcał do wspinaczki. Na co jeszcze czekała? Odrzuciwszy precz siekierę, w podskokach, ze śmiechem na ustach, pognała z powrotem w kierunku zamku.

– Przykro mi, moje kochane, ale będziecie musiały poradzić sobie jakiś czas beze mnie! – powiedziała, wypuszczając z zagrody owce. Co miało oznaczać „jakiś czas”, sama dobrze nie wiedziała, zdawała sobie jednak sprawę, że wszystko tutaj poradzi sobie doskonale bez jej pomocy. Nikt jej tu nie potrzebował, a tymczasem daleko pod chmurami – myśl ta była jak miód na jej samotne, stęsknione serce – żył może ktoś, dla kogo wkrótce stanie się całym światem.

Godzina za godziną przetrząsała zawartość okutych kufrów w swojej komnacie, zastanawiając się gorączkowo, co też wypadałoby zabrać ze sobą na wyprawę w nieznane. Dopiero donośne burczenie w brzuchu uświadomiło jej, że zapomniała o śniadaniu. Wyglądając przez kuchenne okno z ustami pełnymi owczego sera, ze zdumieniem stwierdziła, że słońce stoi już wysoko, jeśli więc chciała wyruszyć jeszcze dzisiaj, musiała się pospieszyć.

W położonej w odległym skrzydle zamku sali służącej za rupieciarnię wydobyła z szafy stary worek podróżny, z którym jej pradziadek za swych młodych dni wyprawił się podobno parę razy na sąsiednie wyspy, przyprowadzając z jednej z nich swą przyszłą małżonkę. W komnatach ojca odszukała szkatułę wypełnioną po brzegi złotymi monetami. Pamiętała, jak tłumaczył jej, że w dawnych czasach, kiedy istniało jeszcze coś takiego jak handel, te błyszczące krążki można było wymieniać u innych ludzi na jedzenie i różne potrzebne rzeczy. Ale odkąd nie ma z kim handlować, wzdychał, stały się bezwartościowe.

„Znów okażą się przydatne!” – pomyślała i napchała trzos taką ilością, jaką był w stanie pomieścić.

Do worka, oprócz prowiantu, kamieni do krzesania ognia, małego grzebyka i chusteczki do nosa, spakowała kilka sztuk czystej bielizny. Było to bardzo roztropne z jej strony, z pewnością zgodzicie się bowiem, że nie ma w podróży nic bardziej niezbędnego niż świeża bielizna na zmianę; istnieje wiele sposobów zdobycia pożywienia w najtrudniejszych nawet warunkach, a nie zawsze przecież jest czas i miejsce, żeby zrobić pranie. Wtem przyszło jej na myśl, że dobrze byłoby mieć przy sobie jakąś broń, na wypadek gdyby spotkała tam, na dole, dzikie zwierzęta albo rozbójnika z chrapką na jej złoto, z zapalonym łuczywem udała się więc do leżącej w podziemiach zbrojowni. Tam, wśród mieczy, toporów i tym podobnego żelastwa, którym jej rycerscy przodkowie wojowali z potworami zagrażającymi Obłocznemu Królestwu, znalazła dla siebie poręczny sztylet w pozbawionej ozdób drewnianej pochwie, a nagie przedramiona osłoniła skórzanymi karwaszami. Teraz była gotowa na spotkanie z przygodą.

W zamkowym hallu zatrzymała się jeszcze przed stojącym w nim olbrzymim zwierciadłem. Jak dotąd zawsze była raczej zadowolona z tego, co w nim widziała, ale obecnie, gdy w perspektywie miała spotkanie z obcymi ludźmi, różne rzeczy mogącymi sobie o niej pomyśleć, zaczęła przyglądać się swojej postaci nieco bardziej krytycznie.

Czarne jak węgiel włosy obcinała bardzo krótko. Od śmierci ojca musiała strzyc się sama, a ponieważ robiła to dość niewprawnie, jej głowę pokrywało morze sterczących na wszystkie strony kosmyków. Duże, szarobłękitne oczy patrzyły bystro i uważnie. Czy spodobają się jakiemuś chłopcu? Miała nadzieję, że tak. Nos, choć wydatny, nie był garbaty ani krzywy, usta wydawały się ładnie wykrojone. Ogólnie rzecz biorąc, rysy twarzy sprawiały dość przyjemne wrażenie, co dodało ich właścicielce pewności siebie.

O pantagruelowej figurze dało się powiedzieć tyle, że była w miarę proporcjonalna, ani nie za szczupła, ani nie za tęga. Na niewyszukanej, lecz pożywnej diecie ostatnia mieszkanka Obłocznego Królestwa wyrosła na dziewczynę zdrową i krzepką aż miło. Jej ręce nabrały siły od noszenia cebrzyków z mlekiem, kopania w ogródku i ciągłego przesuwania ciężkich mebli, by wymieść zza nich kurze, nogi – od spacerów dookoła wyspy i wspinania się po długich, krętych zamkowych schodach.

Choć w garderobie miała wiele pięknych strojów po matce, codzienny ubiór Pantagrueli był prosty i składał się ze sznurowanej na piersiach niebieskiej tuniki, na biodrach ściągniętej szerokim pasem z masywną miedzianą sprzączką, u którego wisiał teraz sztylet i mieszek ze złotem, oraz czarnych sukiennych nogawic bez stóp. Całość uzupełniała para wygodnych, aczkolwiek nieco już sfatygowanych trzewików.

Z przyzwyczajenia zajrzała sobie w gardło, obejrzała język. Uśmiechnęła się do swojego odbicia najszerzej i najserdeczniej, jak umiała. Zrobiła głupią minę, potem minę gniewną, zuchwałą, zalotną. Na koniec popatrzyła sobie prosto w oczy, wzięła głęboki oddech i powiedziawszy do siebie głośno: „Niczego ci nie brakuje, Pantagruelo. Możesz iść między ludzi!”, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z zamku na zalane popołudniowym słońcem błonie.

W cieniu górującej nad urwiskiem łodygi przytroczyła sobie worek do pleców, po czym splunęła w dłonie i przystąpiła do dzieła. Pęd kwasoli zachwiał się niebezpiecznie, kiedy uczepiła się go wszystkimi kończynami, ale gdy tylko bujanie ustało, rozpoczęła zejście. Materia chmur nie stawiła jej oporu większego, niż uczyniłaby to piana do kąpieli, i już niebawem Pantagruela znalazła się pod grubą mleczną warstwą, która setkom pokoleń tak skutecznie zasłaniała widok na leżący pod nią świat.

Gdy popatrzyła w dół, z wrażenia zakręciło jej się w głowie, a po plecach przebiegł zimny dreszcz. U podstawy zasianej przez siebie rośliny rzeczywiście ujrzała ziemię, wielką, rozciągającą się aż po horyzont, ale tak straszliwie odległą, że dotrzeć do niej wydawało się niepodobieństwem. Ma się rozumieć – dotrzeć bezpiecznie, w sposób niezakładający swobodnego spadania.

„Wielki Gargantuo! Jeden fałszywy ruch i nie będzie ze mnie co zbierać! – pomyślała, przełykając głośno ślinę. – Spokojnie, Pantagruelo, dasz radę…”

Na szczęście droga w dół, choć długa i wyczerpująca, okazała się łatwiejsza, niż się tego spodziewała. Jej nogi bez trudu znajdowały oparcie na sztywnych ogonkach liści, sterczących dookoła pędu na podobieństwo schodków albo szczebelków drabiny, a czepne wąsy, grube i wytrzymałe niczym powrozy, występowały w takiej obfitości, że zawsze miała się czego chwycić. Co więcej, skręcone łodygi regularnie rozdzielały się nieco, tworząc zagłębienia jakby specjalnie przeznaczone do tego, by można w nich było wygodnie usiąść i chwilę odpocząć.

Im niżej schodziła, tym wyraźniej widziała leżący na dnie otchłani świat i tym więcej rozróżniała w nim szczegółów. Rozległe ciemnozielone plamy musiały być lasami, jaśniejsze – łąkami i polanami, na wschodzie zaś, co ją szczególnie ucieszyło, dostrzegła barwne szachownice pól uprawnych, poprzecinane wijącymi się modrymi wstążeczkami rzek. Wyglądało na to, że kraj jest zamieszkany.

„A jednak! Inni ludzie, i to całkiem blisko! Ciekawe, jak mnie przyjmą. Mam nadzieję, że są przyjaźnie nastawieni…”

O zachodzie słońca postawiła wreszcie stopę na nieznanym lądzie. Miała zamiar wypowiedzieć przy tym kilka wzniosłych słów, jak to czynili niegdyś sławni odkrywcy, coś o wielkim kroku dla małego człowieka – a może małym kroku dla wielkiego człowieka? – ale głos ze wzruszenia uwiązł jej w gardle.

 

Rozdział II. Pantagruela nawiązuje kontakt

 

Pantagruela nie mogła się wprost doczekać, by wyruszyć na poszukiwania ludzkich osiedli, ponieważ jednak zapadał właśnie zmierzch, uznała, że rozsądniej będzie odłożyć to do jutra. Umoszczona w najniższym zagłębieniu w łodydze, próbowała się zdrzemnąć, ale z podniecenia nie mogła zmrużyć oka. Na jej wargach błąkał się lekki uśmiech, gdy ze splecionymi za głową rękoma wpatrywała się w otaczającą ciemność, nasłuchując odgłosów nocy i wyobrażając sobie, jakie to wspaniałe przygody czekają ją w tajemniczym Świecie Pod Chmurami.

Kiedy niebo rozjaśniło się nareszcie bladą poświatą jutrzenki i z czarnego zmieniło barwę na granatową, stwierdziła, że dłużej już nie wytrzyma. Zeskoczyła z łodygi na ziemię, poprawiła sztylet u pasa, zarzuciła sobie worek na plecy i pogwizdując z cicha, ruszyła w nieznane.

Niewiele myśląc, skierowała swe kroki na wschód, gdzie poprzedniego dnia spostrzegła ślady ludzkiej bytności. Ciemnozielone plamy, które wzięła początkowo za lasy, okazały się krzewiastymi zaroślami, przypominającymi wprawdzie drzewa, lecz sięgającymi jej co najwyżej do piersi. Wiodła przez nie wąska i niewygodna ścieżka, którą Pantagruela posuwała się naprzód z niemałym trudem, nieraz zmuszona stawiać stopy jedna za drugą jak linoskoczek albo sztyletem torować sobie przejście przez zagradzające drogę gałęzie. Spod nóg co rusz czmychały jej jakieś drobne żyjątka, ale ponieważ wydawały się nieszkodliwe, nie zwracała na nie większej uwagi; było zresztą zbyt ciemno, a one zbyt małe i szybkie, by im się dokładnie przyjrzeć.

Zanim jeszcze wyszła z krzaków na otwartą przestrzeń, jej oczom ukazał się widok tak osobliwy i niezwykły, że w pierwszej chwili uznała go za przywidzenie wywołane nieprzespaną nocą. O rzut kamieniem ścieżynka, którą podążała, przecinała się z inną, a w pobliżu tego skrzyżowania, otoczona łanami wschodzącego zboża, leżała urokliwa wioska złożona z młyna, piętrowego budynku wyglądającego na gospodę oraz kilkunastu schludnych, bielonych wapnem, nakrytych słomianą strzechą domów, rozsypanych wokół obszernego piaszczystego placu. No dobrze, zapytacie pewnie, ale co było w tym sielskim obrazku takiego dziwnego czy niecodziennego? Otóż cała ta wioska – należałoby raczej powiedzieć: wioseczka – zmieściłaby się swobodnie w pantagruelowej komnacie sypialnej, a i tak pozostałoby jeszcze sporo wolnego miejsca.

Z wygiętymi w podkówkę ustami, z zakłopotaniem drapiąc się po głowie, oszołomiona znaleziskiem przybyszka z Obłocznego Królestwa pochyliła się nad najbliższą z chatynek. Sądząc z rozmiarów ich domostw, tubylcy nie mogli być więksi od jej dłoni. Pantagruela przeczytała w swoim życiu mnóstwo bajek o Świecie Pod Chmurami, wśród nich i taką, w której zamieszkiwało go plemię karzełków, nigdy jednak nie przypuszczałaby, że akurat ta okaże się prawdziwa. Ale ostatecznie, jakie to miało znaczenie? Ludzie to ludzie, nieważne, jak mali.

„Może to i lepiej, że mam nad nimi taką przewagę – rozważała w duchu. – Łatwo zaskarbię sobie ich wdzięczność i przyjaźń, jeśli ofiaruję im swoje usługi przy noszeniu ciężarów i gaszeniu ognia. Mogłabym budować dla nich domy i mosty, kopać kanały nawadniające i sypać wały chroniące przed powodzią. Tylko ze znalezieniem męża będę mieć problem, bo podobno chłopcy nie lubią, gdy dziewczyna jest wyższa od nich. Choć z drugiej strony mówi się też, że duże jest piękne… No cóż, zobaczymy…”

Ostrożnie, na paluszkach, by nie pobudzić niepotrzebnie mieszkańców – pamiętajmy, że było wciąż bardzo wcześnie – weszła na plac, odłożyła worek i usiadła na klęczkach przed domniemaną oberżą. Gmach ten, wzniesiony z drewnianych bali na kamiennej podmurówce, o spadzistych dachach krytych czerwoną dachówką, przypominał kunsztownie wykonany domek dla lalek i Pantagruela poczuła nagle nieodpartą pokusę sprawdzenia, czy nie jest nim w istocie. Z bijącym sercem odchyliła delikatnie okienniczki jednego z pokoi na piętrze i wstrzymawszy oddech, zajrzała do wnętrza.

Mrużąc oczy, dostrzegła po chwili w półmroku maleńkie łóżeczko. Spał w nim, chrapiąc donośnie, otyły, wąsaty mężczyzna o imponujących rudych bokobrodach, w naciągniętej na czoło szlafmycy zakończonej zwisającym nad ustami pomponikiem, unoszącym się i opadającym w rytm ciężkich oddechów. Pantagruela pomyślała sobie, że musi to być oberżysta; co prawda nigdy dotąd żadnego nie widziała, ale z jakiegoś powodu miała silne przekonanie, że tak właśnie oberżysta wyglądać powinien. Obok karczmarza pochrapywała jego równie tęga małżonka, a nieco dalej stały dwa mniejsze łóżeczka, w których leżały śliczne dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wszyscy czworo wyglądali wypisz, wymaluj jak laleczki, którymi Pantagruela bawiła się w dzieciństwie – no, może jedynie „tata” i „mama” nie byli tak krągli, jak para właścicieli oberży.

Zawstydzona swoją ciekawością, cofnęła pospiesznie twarz. Sama na pewno nie byłaby zadowolona, gdyby zbudziwszy się rano, ujrzała, że do jej komnaty zagląda czyjeś ogromne oko.

Dotąd nie wiedziała, co to trema, ale teraz wprost dygotała ze zdenerwowania na myśl o kontakcie z tymi nieznajomymi ludźmi. Tak bardzo pragnęła korzystnie się im zaprezentować i wzbudzić ich sympatię! Jeśli prawdą jest, że dobre pierwsze wrażenie robi się tylko raz, nie mogła zaprzepaścić swojej szansy. Na szczęście słońcu nie spieszyło się zbytnio do wzejścia i zostało jej jeszcze trochę czasu, aby się przygotować.

„A jeśli powiem coś niestosownego? – zmartwiła się. – Albo dostanę czkawki i zaczną się ze mnie śmiać? Czy mój głos brzmi aby jak należy? Noc była dość chłodna, mam nadzieję, że nie ochrypłam. Lepiej przeprowadzę małą próbę…”

– Dzień dobry! – przemówiła, wyobrażając sobie, że wszczyna rozmowę z grubym oberżystą. – Przybywam z daleka. Czy mógłby mi pan powiedzieć z łaski swojej, jak nazywa się ten kraj?

Odetchnęła w duchu, gdy jej głos okazał się dźwięczny i czysty. Nie wpadła, niestety, na to, by go trochę ściszyć, jej słowa rozległy się więc po wioskowym placu jak grzmot:

– DZIEŃ DOBRY! PRZYBYWAM Z DALEKA. CZY MÓGŁBY MI PAN POWIEDZIEĆ Z ŁASKI SWOJEJ, JAK NAZYWA SIĘ TEN KRAJ?

Na efekty nie trzeba było długo czekać. W pokoju na piętrze coś zaszeleściło, zaszurało i po chwili w okienku zamajaczyła upstrzona piegami chłopięca twarzyczka. Pantagruela zamarła w bezruchu, patrząc, jak syn karczmarza unosi powoli głowę, stopniowo ogarniając wzrokiem całą jej niebosiężną sylwetkę. Na moment ich spojrzenia spotkały się, a wtedy oczy chłopca zrobiły się okrągłe jak spodki. Speszona pomyślała sobie, że powinna odezwać się do niego, powiedzieć mu kilka uspokajających słów, ale zanim zdążyła go choćby pozdrowić, malec odwrócił się na pięcie i podreptał do łóżka rodziców.

– Tatusiu! Tatusiu! – zapiszczał, potrząsając wydatnym brzuszyskiem śpiącego ojca. – Tam jest straszny olbrzym!

– Co? Olbrzym? – stęknął wyrwany ze snu oberżysta. – Gdzie?

– Tam, za oknem!

– Wracaj do łóżka, Artie. To tylko burza idzie.

– Kiedy tam naprawdę jest olbrzym! Wielki i straszny! – jęknął malec. – Właściwie to jest chyba pani olbrzym… Wielka i straszna!

Pantagruela zmarszczyła z niedowierzaniem brwi. Ona – straszna? Straszne to są smoki albo ból zęba, ale nie ta sympatyczna dziewczyna, której ledwie wczoraj przyglądała się w zamkowym zwierciadle. Dla pewności popatrzyła jeszcze za siebie, czy aby nie stoi tam jakaś inna „pani olbrzym”, ale, naturalnie, plac świecił pustkami. Nie było wątpliwości, że dziecko mówi o niej.

Ponieważ chłopczyk nie ustępował, karczmarz zwlókł się wreszcie z łóżka i mrucząc pod nosem: „Ech, te smyki! Nawet w niedzielę nie dadzą człowiekowi pospać!”, poczłapał do okna. Mały Artie podążał w ślad za nim, wyglądając trwożliwie zza pleców ojca. Oberżysta pchnął na oścież uchylone okiennice i obróciwszy się do syna, rzekł, wskazując w szarość świtu:

– No i gdzie ten twój olbrzym? Przecież tam nic… – teraz i on, spojrzawszy na zewnątrz, zrobił wielkie oczy na widok Pantagrueli – nie maaa…

Ostatnia mieszkanka Obłocznego Królestwa przywołała na twarz promienny uśmiech, jaki ćwiczyła przed lustrem.

– D-DZIEŃ DOBRY! – powtórzyła niepewnie. – PRZYBYWAM Z DALEKA. CZY MÓGŁBY MI PAN PO…

I wtedy, jak na złość, dostała czkawki. Na pierwsze ogłuszające „hep!”, które wyrwało się nagle z jej ust, grubas wydał zduszony okrzyk i cofnął się w głąb izby, zatrzaskując za sobą okno. Podczas gdy nieszczęsna Pantagruela, nie zauważywszy nawet jego zniknięcia, rozpaczliwie usiłowała przypomnieć sobie, jak brzmiała reszta rozpoczętego zdania, i dokończyć je na przekór czkawce, w sypialni oberżysta rozgorączkowanym tonem zwrócił się do żony:

– Margaret, wstawaj natychmiast! Zabierz dzieci i uciekaj do lasu! Dołączę do was za chwilę…

– Hę? Co? Dlaczego?

– Nie ma czasu na wyjaśnienia! Wyjdźcie kuchennymi drzwiami. Prędko!

– …Z ŁASKI SWOJEJ… HEP! …Z ŁASKI… HEP! SWOJEJ…

– Haroldzie, czyj to był głos?! Co to wszystko znaczy?!

– To pani olbrzym, mamusiu! Wielka i straszna. Siedzi tam, na dworku, i zagląda nam w okna… i chyba ma czkawkę…

– Nie gadaj tyle, Artie! Budź siostrę i idźcie z mamą, no już…

– Haroldzie, czy to prawda?!

– …Z ŁASKI SWOJEJ… HEP! Z PROŚBY MOJEJ…

– Mamusiu, co się dzieje? – do ogólnego rozgardiaszu dołączył drugi dziecięcy głosik, należący do dziewczynki. – Kto tak głośno mówi? Boję się…

– Spokojnie, Kaylee. Tatuś was obroni. Idźcie!

– …Z ŁASKI SWOJEJ… HEP! WIELKI GARGANTUO… HEP! O CO TO JA MIAŁAM…

– A ty, Haroldzie? Co zamierzasz?

– Oczywiście, odwrócić uwagę monstrum! Zatrzymam je tak długo, jak to będzie konieczne, ale zaklinam was, pospieszcie się!

– Och, Haroldzie… Mama jednak myliła się co do ciebie. Mój ty rycerzu!

– Nie teraz, kochanie… Naprawdę, to nie jest dobra chwila…

– Fuj! Artie, oni się całują!

Z głębi gospody dał się słyszeć tupot trzech par stóp na skrzypiących drewnianych schodach, a ledwie zdążył przycichnąć, sypialniane okno ponownie otworzyło się i wyjrzał przez nie karczmarz. Czoło ściągnięte miał groźnym marsem, rude bokobrody nastroszone jak kogucie pióra, a mięsiste wargi wykrzywione grymasem wściekłości. Oburącz ściskał miotłę, którą wymachiwał bojowo i dźgał powietrze tuż przed nosem zaskoczonej Pantagrueli, pokrzykując przy tym:

– Wynocha stąd, wstrętny potworze! A kysz, a kysz! Sio!

– TYLKO NIE „WSTRĘTNY”! – zaprotestowała energicznie Pantagruela. – I NIE „POTWORZE”! HEP! CZY TAK SIĘ U WAS… HEP! WITA GOŚCIA?

– A pójdziesz ty! Precz! Sio, sio! – ciągnął niezrażony oberżysta, zaciekle młócąc swą bronią.

Zwabieni zamieszaniem, z okolicznych chałup zaczęli tymczasem wybiegać inni mieszkańcy wioski, jedni w nocnych koszulach, drudzy na wpół ubrani, w samych portkach i boso. Na widok gigantycznej bestii siedzącej pośrodku osady i wiodącej gromkim basem spór z właścicielem oberży wszyscy bez wyjątku stawali jak wryci, oniemiali ze zdumienia i trwogi, z opadniętymi szczękami i oczyma wysadzonymi z orbit. Gdy na placu zebrał się już spory tłumek, karczmarz zaprzestał nagle swych bezowocnych usiłowań i popatrzywszy na zgromadzonych w dole, zastygłych w bezruchu sąsiadów, huknął na całe gardło:

– Ludzieee! Olbrzym! Potwór! Ratuj się, kto możeee!

Mali ludkowie momentalnie rzucili się do ucieczki. Ten i ów od razu popędził w las – lasem były, rzecz jasna, zarośla, przez które Pantagruela parła wcześniej niczym taran, płosząc po drodze wszelką zwierzynę – większość jednak zawróciła najpierw do chat, by po chwili wypaść na zewnątrz, ciągnąc za sobą lub niosąc na rękach nic nierozumiejące żony, dzieci oraz rodziców-staruszków. Wrzeszcząc wniebogłosy i poganiając się nawzajem, ogarnięci panicznym strachem nieszczęśnicy gnali na łeb, na szyję, porzucając domy i cały swój dobytek, by ocalić to, co mieli najcenniejszego – życie. Życie, na które, jak im się wydawało, dybie przybyła nie wiadomo skąd straszliwa olbrzymka.

Jeśli prawdą jest, że dobre pierwsze wrażenie robi się tylko raz, to Pantagruela właśnie bezpowrotnie zaprzepaściła swoją szansę.

Źle się stało, że zaskoczona zgiełkiem, jaki zapanował w wiosce, poderwała się z kolan na równe nogi, ukazując mieszkańcom swą postać w całej okazałości. Gwałtowność tego ruchu w połączeniu z jej ogromnym wzrostem, który teraz dopiero mogli właściwie ocenić, wzmogła tylko przerażenie wieśniaków; kilka kobiet zemdlało, mały chłopiec zaczął zawodzić, że właśnie zmoczył majteczki, a sam dzielny oberżysta wypadł z krzykiem przez okno, lądując na placu tak nieszczęśliwie, że coś sobie złamał. Jęczącego z bólu uniosło go ze sobą dwóch innych mężczyzn.

– ZACZEKAJCIE! HEP! NIE UCIEKAJCIE! NIE CHCĘ… HEP! NIE ZROBIĘ WAM KRZYWDY! – wołała błagalnie Pantagruela, ale na próżno. Zatykając uszy, by nie słyszeć jej dudniącego głosu i tubalnych czknięć, mali ludzie pierzchali przed nią w popłochu i jeden po drugim znikali między drzewami.

W przeciągu paru minut wioska opustoszała. Pośród schludnych, bielonych wapnem domków zaległa martwa cisza; jedynie w oddali słychać było jeszcze rozbrzmiewające echem po lesie piskliwe okrzyki ich mieszkańców.

Wstrząśnięta całym tym przedstawieniem, przybyszka z Obłocznego Królestwa osunęła się z powrotem na kolana i choć była już dużą dziewczyną, zaniosła się głośnym płaczem. Jej łzy lały się niczym rzęsisty deszcz na wioskowy plac, a spływając do wyciśniętych w piasku śladów jej stóp, tworzyły sadzawki, w których mogłoby się utopić dziecko. Dobrą chwilę siedziała tak, szlochając i czkając, zanim uspokojona nieco wydobyła z worka bukłak z owczym mlekiem i pociągnęła z niego kilka solidnych łyków. Pozbywszy się w ten sposób czkawki, westchnęła ciężko i popadła w ponure zamyślenie.

Od śmierci ojca nie czuła się jeszcze tak opuszczona i nieszczęśliwa. Okrutny los zakpił sobie z niej – podarował jej promyk nadziei, otwierając przed nią wrota do innego świata, tylko po to, by jego mieszkańcy uważali ją za potwora. Jak na ironię, obecnie, gdy już wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że nie jest sama na tym padole, była bardziej samotna, niż kiedy żyła w nieświadomości.

Robiło się coraz jaśniej. Wtem zapiał kur, ogłaszając nadejście nowego dnia, i nad horyzontem ukazał się ognisty rąbek słońca. Pantagruela wstała i osłoniwszy dłonią oczy, rozejrzała się wokoło, omiatając spojrzeniem ciągnące się aż po widnokrąg lasy i pola. Gdzieś w oddali wystrzelały w górę smukłe wieżyce jakiegoś zamku, a hen, dalej za nimi majaczyły mroczne zarysy gór, zalane teraz przecudnym czerwono-pomarańczowym blaskiem.

„Ładnie tutaj – pomyślała, siąkając nosem. – Naprawdę ładnie”.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem i szczerze mówiąc – nie mam za bardzo czego oceniać. Tekst dobrze napisany, ale to tylko dwa rozdziały. Liczyłem na jakąś akcję, ale się jej nie doczekałem. Czy to na pewno jest kierowane do młodzieży, czy raczej do dzieci?

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem słowo „kwasola”, myślałem, że to błąd, ale później zauważyłem, że się powtarza. Plus za ilustracje.

Co do samej oceny: jak wspomniałem, poza stroną techniczną (na której średnio się znam), trudno mi coś więcej powiedzieć, bo to tylko początek historii i prawie nie ma tu akcji.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka