
Kruki zataczały koła na tle krwawiącego nieba. Ich donośny skrzek brzmiał jak szyderstwo wobec tych, którym los odmówił łaski. Tamard otworzył oczy – jedno zalane krwią, drugie ledwie śledzące ruch ptasich sylwetek. Ból w piersi i nodze był tak dojmujący, że ciało nie reagowało na rozkazy umysłu. Każdy oddech przypominał wbicie ostrza, każda myśl – krzyk duszy błagającej o litość. Nie miał siły wstać, choć wiedział, że musi.
Jeden z kruków opadł niżej. Dziobem smagnął powietrze tuż przed jego twarzą, jakby testował czy dusza wojownika jest już gotowa do odejścia z walkiriami do domu Złotego Ojca.
Nie, nie teraz, nie tak – pomyślał w panice.
Z trudem obrócił się na brzuch. Twarz zanurzyła się w przesiąkniętej krwią ziemi. Jego dłonie drżały. Czuł, jak coś w nim powoli pęka – nie kość, lecz resztka siły, która jeszcze trzymała go przy życiu. Rozejrzał się powoli, niepewnie. Wokół leżeli towarzysze z dywizji: zmasakrowane ciała, dłonie wciąż kurczowo zaciśnięte na mieczach i drzewcach połamanych włóczni, usta zastygłe w wiecznym, niekończącym się krzyku, jakby próbowały wypowiedzieć coś przed śmiercią, dawały pewne wyobrażenie, do jak straszliwych rzeczy tutaj doszło. Powietrze dusiło – przesiąknięte krwią, spalenizną, rozpaczą.
Musiał się stąd wydostać.
Zaczął czołgać się powoli, przemykając pomiędzy ciałami poległych, jak cień, który jeszcze nie odnalazł swego końca.
Nagle zza pleców dobiegły go odgłosy – urywane, szorstkie, niezrozumiałe. Obwrócił głowę. Ujrzał grupę humanoidalnych istot – wysokich i muskularnych. Z ich dolnej szczęki niczym ostrza, wystawały potężne kły, haczące o górną wargę, co nadawało im groźny, drapieżny wygląd. Nosy mieli szerokie i spłaszczone, osadzone mocno w obliczach o mocnych surowych rysach. Uszy wystające z boku głowy mieli spiczaste, a ciemnobrązowe oczy płonęły żądzą krwi i zniszczenia. Część z nich nosiła szorstkie brody, które choć skromniejsze niż u krasnoludów z Moraggheim, dodawały im dzikiej charyzmy, akcentując mocną, kanciastą szczękę. Ich brązowa skóra naznaczona była bliznami, które były jak mapy dawnych bitew które kiedyś toczyli.
Orkowie.
Przeczesywali pole bitwy, kończąc to, czego nie zdążyli dokonać wcześniej. Ich wielkie topory i młoty błyszczały od posoki. Gdy zbliżyli się, serce Tamarda zaczęło walić jak szalony koń próbujący wyrwać się z uprzęży. Zamarł, próbując wtopić się w martwotę otoczenia, licząc, że pozostanie niezauważony. Serce biło mu w rytmie grozy, jakby odliczało ostatnie jego chwilę które jeszcze mu pozostały. Ale głosy zaczęły cichnąć. Z każdą kolejną sekundą zdawały oddalać się coraz bardziej, aż w końcu, pozostała jedynie przejmująca cisza.
Pełzał dalej. Ziemia była brudna od potu i krwi jego dawnych towarzyszy.
W końcu postanowił wstać.
Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Upadł. Noga pulsowała bólem niczym rozżarzony metal w kuźniach Boga Ognia. Ale nie mógł się poddać. Musiał spróbować jeszcze raz. Tym razem mu się udało. Wysiłek jaki musiał w to włożyć, był ogromny, ale stał.
Niepewnie rozejrzał się wokoło.
Wszędzie była śmierć.
Tamard spojrzał za siebie. W oddali majaczyły wysokie góry – zimne i strzeliste, jakby dźwigały niebo niczym kamienni strażnicy świata. U stóp najwyższej z nich, widniała brama, zamazana przez odległość – posągi po jej bokach wysokie jak legendy, których nikt już nie pamiętał, wydawały się obserwować pole bitwy, choć oczy miały z kamienia.
Wiedział co to za miejsce. I wiedział, że musi odejść od niego najdalej jak to tylko możliwe. Ruszył przed siebie, kuśtykając, chwiejny jak cień.
W czasie wędrówki przez pole martwych, starał sobie przypomnieć co właściwie się wydarzyło. Ból głowy skutecznie zamazywał wspomnienia. Pamiętał, że jeden z pułkowników, wydał jego dywizji rozkaz ataku na dawne krasnoludzkie miasto Daldar w Szmaragdowych Górach, w celu przepędzenia stamtąd plugastw z Nodhgaru. Potem był już tylko chaos. Ostatnim obrazem który utkwił mu w pamięci, była sylwetka rosłego orka z wielkim młotem, biegnącego w jego kierunku z okrzykiem wojennym na ustach. Nieokreślony czas później, obudził się wśród martwych.
Jak do tego doszło? – pomyślał. I nie znajdował odpowiedzi na swe pytanie.
Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, gęsta mgła okrywająca wspomnienia zaczęła się cofać, jakby sama pamięć postanowiła ukazać mu prawdę. Zawieszone w półmroku obrazy z przeszłości nabrały ostrości, a wśród nich pojawił się wojownik – średniego wzrostu, o krótkich, szatynowych włosach i intensywnie zielonych oczach, które zdawały się przenikać duszę. Jego złoty kirys lśnił w blasku słońca, białe spodnie kontrastowały z ciemnością, a na plecach nosił hebanowy miecz, równie tajemniczy jak on sam.
Tamard pamiętał, że stał on nieopodal jednego z oficerów, obserwując żołnierzy – również jego samego – z niepokojącą obojętnością. Już wtedy coś w jego spojrzeniu wzbudziło nieufność. Wyraz twarzy tego człowieka mówił jedno: "nie przyszedłem po to, by służyć". Tamard wiedział, że przybycie tego obcego zwiastuje kłopoty. I nie mylił się.
W jego głowie zabrzmiał głos tamtego mężczyzny – słowa, które naznaczyły jego los jak wyrok:
– Wiesz co… Uderzcie na Daldar i wykurzcie ich stamtąd. Im dłużej tam siedzą, tym większa szansa, że znajdą coś ciekawego. A wolałbym, żeby niczego nie znajdowali.
Te słowa… Tamard poczuł, jak wracają z pełną mocą. To one przekreśliły wszystko. To za jego namową ruszyli ku Daldarowi. To przez niego zginęli jego towarzysze.
Jakim prawem ten człowiek, obcy w ich szeregach, bez godności i przynależności, rościł sobie prawo do wydawania im rozkazów? Nie był jednym z nich – a mimo to, oficer go posłuchał. Wydał rozkaz. A Tamard musiał go wykonać. Ale gdyby nie ten człowiek… Do niczego by nie doszło.
Gniew w Tamardzie narastał, rozpalając go od środka niczym żywy ogień. Nie pamiętał imienia tamtego wojownika – tożsamość umykała, jakby sama pamięć broniła się przed jeszcze większym bólem. Ale jedno wiedział na pewno: jeśli przetrwa, odnajdzie go. I zabije. Ktoś, kto z łatwością i przy aprobacie przełożonych igra z cudzym życiem, nie ma prawa chodzić po tym świecie.
Musiał zginąć.
Ale najpierw Tamard musiał się stąd wydostać. Kuśtykał dalej, nie wiedząc dokąd, byle dalej od tych przeklętych gór, byle dalej od wspomnień, które paliły go bardziej niż ogień.
Nagle donośny krzyk rozdarł ciszę.
Przerażony odwrócił się w stronę, z której dobiegł. Jeden z orków go dostrzegł i pędził w jego stronę z ogromnym młotem w ręku. Tamarda ogarnęła rozpacz. Ruszył przed siebie, ale potworny ból rozdzierał mu nogę niczym pazur drapieżnej bestii.
Nie widząc innego wyjścia sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej zwój. Wyciągnął rękę w stronę nadbiegającego przeciwnika i wypowiedział słowa mocy. Energia buchnęła z dłoni Tamarda – ork został odrzucony kilkanaście jardów dalej, ale dźwięk rozszedł się po okolicy i wezwał innych. Wkrótce ich zobaczył. Część z nich gnała na ogromnych wilkach, w jego stronę. Głód w oczach i wściekłość w ich pazurach, zdawały się równie wielkie jak oceany.
Biegł ledwie żywy.
Biegł przez chaos, strzępy wspomnień minionych dni i strach.
Ból krzyczał w jego wnętrzu, ale on już nie słuchał.
Modlił się do Irnara, by ten raz jeszcze zechciał spojrzeć na jego duszę. Chciał by przed swoją śmiercią, nim walkirie zabiorą go do sal Irihnys, przebaczył mu wszystkie jego grzechy, nawet te których już nie pamiętał.
Potem niczym grom, pojawił się błysk myśli. Darumes! Jego dowódca. Pamiętał, że miał przy sobie runę teleportacyjną, która może przenieść każdą osobę w bezpieczne miejsce, gdziekolwiek ono by nie było. Chociaż nawet spalona słońcem pustynia, zdawała się być bardziej przyjazna, niż miejsce w którym aktualnie przebywał.
Oczy Tamarda zaczęły desperacko szukać ciała dowódcy. Pamiętał bowiem, że ten zginął zanim zdążył użyć artefaktu. Wzrok błądził po krwi i stali, aż w końcu – jest! Ruszył w jego stronę.
Kątem oka jednak zauważył czarną sylwetkę. Nim zdołał się uważniej przyjrzeć, postać rzuciła w niego kulą fioletowego ognia. Zaklęcie wybuchło tuż za nim – siła eksplozji wyrzuciła go w powietrze jak wiatr liść. Ciałem Tamarda ponownie wstrząsnął ból.
Wkrótce zjawiła się grupa orków, dosiadających wielkich wilków. Jeden z nich podszedł i postawił mu ciężką łapę na piersi. Tamard nie mógł złapać tchu. Czuł jakby ktoś położył na nim ogromny głaz, który wgniatał go coraz bardziej w jałową ziemie.
Siedzący na grzbiecie wierzchowca ork, zaśmiał się.
– Dobra robota, mały – rzekł, czochrając futro wilka. – Urządź sobie kolację z jego ciała.
Tamard, dusząc się poczuł, jak panika wraca z siłą lawiny. Nie był jeszcze gotów umierać.
Kolejny raz sięgnął do sakwy. Wyciągnął zwój i wypowiedział słowa mocy – pioruny trysnęły z jego dłoni, rażąc otaczających go oprawców i odrzucając ich wiele jardów dalej. Mimo bólu, wstał i ruszył przed siebie.
Fioletowe kule znów zaczęły śmigać wokół niego. Lecz tym razem, żadna nie wybuchła w jego pobliżu.
Przez moment zaczęła tlić się w nim iskierka nadziei – nadziei na to, że w końcu wróci do domu, do swej narzeczonej. Przytuli ją, pogłaszcze go głowie, ucałuje w policzek i będą razem już zawszę. W tej chwili nic dla niego nie miało znaczenia. Tylko to – wrócić.
Nagle mag wyciągnął ku niemu rękę. Tamard w jednej chwili zastygł jak kamienny posąg, czując ja czarna postać przyciąga go ku sobie swoją magią. Zawisł pół metra nad ziemią, kilka cali od dłoni swego oprawcy. Zaczął dusić się pod niewidzialnym uciskiem na szyi. Czuł, jak jego świadomość odpływa gdzieś dalej – z dala od tego cholernego miejsca i towarzyszącego mu smrodu krwi i spalenizny.
Wtedy ją zobaczył. Długie, kruczoczarne włosy, brązowe oczy, tatuaż w kształcie węża na jej lewym ramieniu i te wspaniałe, czerwone usta, które aż chciało się całować.
Tamardzie – powiedziała.
Nie. Jeszcze nie teraz.
Tamard niemal w końcowym przebłysku świadomości, wyciągnął z sakwy ostatni zwój i wypowiedział słowa mocy. W jego dłoni strzeliła kula ognia. Siła eksplozja odrzuciła ich obu kilkanaście jardów dalej.
Obolały, poparzony, złamany, ale żywy – znów ujrzał Darumesa. Jego runa. Jego nadzieja na powrót. Czołgał się ostatkami sił. Ciało coraz bardziej odmawiało mu posłuszeństwa. Ból który przeszywał każdy mięsień, każdą kość i każdy nerw, był nie do zniesienia. Ale musiał pełznąć dalej. Musiał wrócić do swej Evadii. Po prostu musiał.
Już niemal dotarł do celu.
I wtedy… usłyszał świst.
Bełt przeszył jego gardło.
Poczuł ostry ból. Krztusił się własną krwią, a oczy mętnie patrzyły na zbliżającego się orka, w ręku trzymającego ogromną kuszę. W ostatnich chwilach swojego życia, Tamard uważnie przypatrzył się temu, który mu je odebrał. W jego dziko-podobnej twarzy o mocnych, drapieżnych rysach, lśniły szare oczy. Nietypowe jak na przedstawiciela tejże rasy.
Ork popatrzył na niego z pewną dozą politowania.
– Trzeba było leżeć nieruchomo do zmroku – rzekł głębokim, gardłowym tonem.
Następnie uniósł nogę i kopnął go w twarz.
Potem przyszła ciemność.
Przemku95, ponad jedenaście tysięcy znaków to już nie szort. Bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE.
Na tym portalu szorty kończą się na dziesięciu tysiącach znaków.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy, oznaczenie zmienione. Przepraszam za wprowadzenie w błąd.
Dziękuję, Przemku. I nie masz za co przepraszać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
To zaledwie scenka obrazująca ocknięcie się po bitwie rannego wojownika, który przy pomocy magii próbuje wydostać się z pola walki. Jako wprawka może być, ale jako opowiadanie to, jak na mój gust, stanowczo za mało.
Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Nadużywasz zaimków.
Nie – nie teraz, nie tak – pomyślał w panice. → A może: Nie, nie teraz, nie tak – pomyślał w panice.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
Wokół niego leżeli towarzysze z dywizji… → Czy zaimek jest konieczny?
…dłonie wciąż kurczowo zaciśnięte na mieczem i drzewcach… → …dłonie wciąż kurczowo zaciśnięte na mieczach i drzewcach…
…usta zastygle w wiecznym w niekończącym się krzyku… → A może: …usta zastygłe w wiecznym, niekończącym się krzyku…
…wystawały potężne kły, haczące o górną wargę… → A może: …wystawały potężne kły, zahaczające o górną wargę… Lub: …wystawały potężne kły, zachodzące na górną wargę…
Nosy mieli szerokie i spłaszczone, osadzone mocno w swoich obliczach… → Zbędny zaimek – czy mogli mieć nosy osadzone w cudzych obliczach?
…dodawały im dzikiej charyzmy… → Na czym polega dzikość charyzmy?
Przeczesywali pole bitwy, kończąc to, czego nie zdążyli zakończyć wcześniej. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Przeczesywali pole bitwy, kończąc to, czego nie zdążyli dokonać wcześniej.
…serce Tamarda zaczęło mu walić… → Zbędny zaimek – czy serce Tamarda mogło walić komuś innemu?
…jak szalony koń próbujący wyrwać się z wozu. → Nie wydaje mi się, aby koń wyrywał się z wozu.
Proponuję: …jak szalony koń próbujący wyrwać się z uprzęży.
…jakby odliczało ostatnie jego chwilę które jeszcze mu pozostały. → Pierwszy zaimek zbędny. Literówka.
Proponuję: …jakby odliczało ostatnie chwile, które jeszcze mu pozostały.
Ale nie mógł się jeszcze poddać. Musiał spróbować jeszcze raz. → Czy to celowe powtórzenie?
Może wystarczy: Ale nie mógł się poddać. Musiał spróbować jeszcze raz.
Chwiejnym wzrokiem rozejrzał się wokoło. → Chwiejny może być krok, ale wzrok to raczej nie.
Proponuję: Niepewnie rozejrzał się wokoło.
I wiedział, że musi się oddalić od niego najdalej jak to tylko możliwe. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: I wiedział, że musi odejść od niego najdalej jak to tylko możliwe.
W czasie się wędrówki przez pole martwych… → Coś się tutaj przyplątało.
…była sylwetka rosłego orka z wielkim młotem, biegnący w jego kierunku… → …była sylwetka rosłego orka z wielkim młotem, biegnącego w jego kierunku…
…gęsta mgła okrywająca jego wspomnienia zaczęła się cofać… → Zbędny zaimek.
…na plecach nosił hebanowy miecz, równie tajemniczy co on sam. → …na plecach nosił hebanowy miecz, równie tajemniczy jak on sam.
Rozumiem, że miecz był czarny jak heban, bo chyba nie był drewniany.
"nie przyszedłem po to, by służyć." → "nie przyszedłem po to, by służyć”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
Im dłużej tam siedzą, tym większa szansa, że znajdą tam coś ciekawego. → Drugi zaimek jest zbędny.
…ten człowiek, obcy ich szeregach… → …ten człowiek, obcy w ich szeregach…
…jakby sama pamięć broniła przed jeszcze większym bólem. → …jakby sama pamięć broniła się przed jeszcze większym bólem.
Przerażony odwrócił się stronę, z której dobiegł. → Przerażony odwrócił się w stronę, z której dobiegł.
…sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej się zwój. → Coś się tutaj przyplątało.
…ork został odrzucony kilkanaście metrów dalej… → Skąd w świecie tego opowiadania wiedziano czym są metry?
Część z nich gnała na swych ogromnych wilkach… → Zbędny zaimek.
Głód w ich oczach i wściekłość w ich pazurach… → Zbędne zaimki.
Pamiętał, że miał przy sobie runę teleportacyjną, która przenieś każdą osobę z bezpieczne miejsce… → Pewnie miało być: Pamiętał, że miał przy sobie runę teleportacyjną, która może przenieść każdą osobę w bezpieczne miejsce…
Ciałem Tamarda ponownie wstrząsnął rozcierający ból. → Ciałem Tamarda ponownie wstrząsnął rozdzierający ból.
Siedzący na grzbiecie swego wierzchowca ork, zaśmiał się.
– Dobra robota, mały – rzekł, czochrając futro swego wilka. → Zbędne zaimki.
…i odrzucając ich wiele metrów dalej. → Skąd tu znowu metry?
Zawisł pół metra nad ziemią… → Jak wyżej.
Zaczął dusić się pod niewidzialnym uciskiem na swojej szyi. → Zbędny zaimek.
Tamardzie, powiedziała. → Skoro powiedziała, należy to zapisać jak dialog: – Tamardzie – powiedziała.
…w końcowym przebłyski świadomości… → Literówka.
Siła eksplozja odrzuciła ich obu kilkanaście metrów dalej. → Skąd tu metry?
Ból który przeszywał każdy jego mięsień… → Zbędny zaimek.
Bełt przeszył jego gardło.
Poczuł ostry, przeszywający ból. → Nie brzmi to najlepiej.
W jego dziko–podobnej twarzy… → W jego dziko-podobnej twarzy…
W tego typu połączeniach używamy dywizu nie półpauzy.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuje regulatorzy, na wypisanie błędów. Poprawki naniesione. A metry zamieniłem na jardy.
Bardzo proszę, Przemku. Miło mi, że mogłam się przydać. Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.
Powodzenia! :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Czołem!
Garść przemyśleń:
Kruki zataczały koła na tle krwawiącego nieba. Ich donośny skrzek brzmiał jak szyderstwo wobec tych, którym los odmówił łaski. Tamard otworzył oczy – jedno zalane krwią, drugie ledwie śledzące ruch ptasich sylwetek. Ból w piersi i nodze był tak dojmujący, że ciało nie reagowało na rozkazy umysłu. Każdy oddech przypominał wbicie ostrza, każda myśl – krzyk duszy błagającej o litość. Nie miał siły wstać, choć wiedział, że musi.
To pierwszy akapit, więc musi chwycić. Opis bólu, który odczuwa bohater od razu na mnie działa. Ale zdanie Ich donośny skrzek brzmiał jak szyderstwo wobec tych, którym los odmówił łaski musiałem przeczytać dwa razy, by zrozumieć, a to drugie zdanie tekstu (!). Nie wykluczam, że ja jest niekumaty, ale może nie szalałbym w pierwszy akapicie z tak doniosłymi metaforami. Tak samo to każda myśl – krzyk duszy błagającej o litość. Sądzę, że za dużo tego.
Jeden z kruków opadł niżej. Dziobem smagnął powietrze tuż przed jego twarzą, jakby testował, czy dusza wojownika jest już gotowa do odejścia z walkiriami do domu Złotego Ojca.
Nie, nie teraz, nie tak – pomyślał w panice.
Przecinek przed “czy” i “pomyślał w panice” bez italiki?
Wokół leżeli towarzysze z dywizji:
Czy dywizja to odpowiednio klimatyczne stwierdzenie? Może oddział? Kojarzę dywizje jako najwcześniej XVIII-wieczne pojęcia, mniej odpowiednie dla klasycznego fantasy.
Zaimkozę wskazała już Reg, więc tylko to popieram – zdecydowanie należy zredukować ich ilość. Polecam ctrl-f wszystkie “jego”, “ich”, “mu” itp. i rozważenie, czy w każdym miejscu są potrzebne. Albo postawienie krytycznego pytania, czy umieszczenie zaimka cokolwiek dodało.
Trudno mi również ocenić świat stworzony, bo i niewiele o nim wiemy. Stąd też przyczepiam się do “dywizji”, a może to wynika ze świata.
Natomiast chyba Twoim celem był klimat i narastające napięcie. To się w mojej ocenie udało, z każdym zdaniem czytało się lepiej i z większą ekscytacją. Także ode mnie spory plusik za klimat.
Minusik za fabułę, bo nie wybrzmiało do końca kto, gdzie i dlaczego. Nieznajomy, czarnoksiężnik, ork ze szklanymi oczami, wszystko nie połączyło się w satysfakcjonujący sposób. A może miało się łączyć, ale nie osiągnęło tego efektu u mnie.
Trzymam kciuki za dalsze teksty!
Pozdrawiam!