- Opowiadanie: Samuel Zey - Do odważnych świat należy

Do odważnych świat należy

„Do odważnych świat należy” to opowieść o granicach ludzkiej wytrzymałości — fizycznej i psychicznej — oraz o tym, co pozostaje, gdy zawodzi technologia, a jedynym oparciem staje się drugi człowiek. Osadzona w realiach kosmicznej misji, historia Sorena to nie tylko thriller science fiction, lecz także cicha refleksja nad samotnością, przyjaźnią i ceną odwagi.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Do odważnych świat należy

Soren sięgnął za siebie i namacał zatrzaski pierścienia kołnierzowego na karku. Szarpnął zapadkę – skafander rozszczelnił się z syknięciem, a jego spoconą twarz natychmiast owiało cudownie chłodne powietrze. Z ulgą zdjął zaparowany kask i odwiesił go na uchwyt obok kokpitu.

– Tu KERA-06. Czy mnie słyszysz, A03-ANDRATA? – energiczny głos z trudem przebił się przez trzask zakłóceń.

– Potwierdzam, ale jakość sygnału słaba. To ty, Lior? Co u ciebie, wariacie? – powiedział Soren, uśmiechając się szeroko w stronę bocznego okna obserwacyjnego.

Po drugiej stronie szyby, jak okiem sięgnąć, rozciągała się czerwona płaszczyzna planety – nakrapiana gęsto kraterami i pocięta kreskami wąwozów. Mężczyzna wiedział, że gdzieś między nią a jego statkiem pędziły mikroskopijne kropki pozostałych rakiet.

– Pechowa aura na ostatnią misję, co nie? Kosmos się na nas dąsa – głos Liora był już ledwie słyszalny w gęstym szumie radiowym.

– Kosmos lubi odważnych. Bez odbioru – odpowiedział Soren, naciskając przycisk wyłącznika i rozpierając się wygodnie w fotelu.

Westchnął, wsłuchując się w koncert instrumentów pokładowych. W oddali, gdzieś za grubymi warstwami kadłuba, dudniły silniki manewrowe, a dużo bliżej – mruczał leniwie system podtrzymywania życia. Pompy powietrza syczały raz po raz, tłocząc chłodne powietrze do kabiny.

Soren zwykle lubił te chwile, kiedy wszystko szło dobrze i mógł się wreszcie odprężyć. Tym razem jednak był dziwnie niespokojny. Koniec nauki w Akademii zbliżał się szybko i wiedział, że wkrótce otrzyma swój pierwszy przydział. Z iloma przyjaciółmi pożegna się na zawsze?

Naszła go chęć, by porozmawiać jeszcze z Liorem. Wyciągnął rękę w stronę włącznika radia, lecz ostatecznie się rozmyślił. Poziom zakłóceń był nadal zbyt wysoki.

Wtem nagły rozbłysk oświetlił kabinę, odbijając się od instrumentów i zalewając ekrany. Ostre cienie zatańczyły na ścianach, a Soren gwałtownie odwrócił się w stronę bocznego okna, napinając pasy uprzęży. Krawędź planety płonęła oślepiającym blaskiem i przez sekundę mężczyzna wpatrywał się jak zaczarowany, zanim iluminacja ściemniała i zgasła. Ekrany gasły również, a radiowe słuchawki eksplodowały mu w uszach jazgotem szumów i trzasków.

Niespodziewanie ryknął uruchamiany silnik i rakieta szarpnęła, pchnięta mocno w bok. Potężna siła wbiła Sorena w fotel. Mężczyzna spróbował podnieść rękę w stronę kokpitu, lecz ta była już ciężka jak głaz. Zerwany z uchwytu hełm śmignął w powietrzu i – minąwszy jego twarz o centymetry – uderzył ciężko w bok astronauty. Soren stęknął z bólu, ale przed oczami już mu ciemniało. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była mknąca mu naprzeciw, krwawa powierzchnia planety.

 

***

 

Soren ocknął się i jęknął cicho. W lewym boku czuł bolesne pulsowanie, a powieki miał ciężkie jak z ołowiu.

„Zaspałem. Trzeba wstać i przygotować się do misji” – pomyślał oszołomiony, lecz nie mógł się ruszyć.

Mijały minuty, a świadomość wracała mu powoli. W końcu spróbował unieść głowę, lecz natychmiast syknął z bólu i zrezygnował. Zamiast tego otworzył oczy i rozejrzał się po zalanym czerwonym światłem wnętrzu. Żarówki awaryjne nad głową pulsowały słabo, oświetlając czerń zgasłych ekranów. Kątem oka spojrzał w stronę okna obserwacyjnego i zamarł. Za grubą szybą powierzchnia planety jeżyła się szczytami gór. Była blisko – dużo za blisko.

Zebrał siły i podniósł dłoń w stronę przycisku resetu na boku konsoli. Coś trzasnęło i wkrótce ekrany ożyły, wypluwając kolejne rzędy cyfr. Soren wpatrywał się w nie z niedowierzaniem.

– Niska orbita – wyszeptał.

Nagłe odpalenie silnika musiało zepchnąć rakietę daleko od kursu, nim autopilot zdołał ustabilizować lot.

Soren gorączkowo zastukał w klawisze stacji obliczeniowej i – spojrzawszy na wynik – westchnął z ulgą. Orbita była stabilna; przynajmniej nie groził mu upadek i spłonięcie w atmosferze. Sprawdzał kolejne systemy z rosnącym niepokojem. Większość działała nadal, ale radio było usmażone, a poziom paliwa bardzo niski – zbyt niski, by pokonać przyciąganie planety.

Nagle przypomniał sobie o Liorze i zerknął w boczne okienko. Co mogło się stać z pozostałymi rakietami? Czy nagły impuls napędowy je również zepchnął z kursu i dryfowały tam, gdzieś w przestrzeni? Ponownie nachylił się nad konsolą i uruchomił radar. Nie zważając na tępy ból w boku, wytrwale skanował przestrzeń w poszukiwaniu profili kadłubów.

– Bingo, mam cię! – szepnął w końcu.

Wcisnął klawisz konsoli i ekran stacji analitycznej rozbłysnął, ukazując koordynaty i dopasowanie: B12-LYRE.

Soren zamrugał oczami. Nie znał tego statku. Nie pamiętał nawet, by wspomniano o nim podczas odprawy. Kto mógł być pilotem?

Wyjął z uszu bezużyteczne teraz słuchawki radiowe i pchnął je w bok. Następnie sięgnął w dół i szarpnął za plastikowy uchwyt, wysuwając ze zgrzytem moduł zapasowej telemetrii. Zastukał w klawiaturę, starannie wpisując wiadomość:

Od: A03-ANDRATA; Do: B12-LYRE; Nieplanowane zejście z kursu na skutek awarii. Radio nie działa. Niski poziom paliwa. Orbita stabilna. Raportuj.

Wcisnął przycisk potwierdzenia i spojrzał na dane nawigacyjne. Dwa statki oddalały się od siebie błyskawicznie i w każdej chwili komunikacja mogła zostać przerwana.

– No dalej, pomyśl! – rzucił Soren w stronę nieznanego pilota, jakby ten mógł go usłyszeć.

Od: B12-LYRE; Do: A03-ANDRATA; Status podobny. Awaria na skutek rozbłysku słonecznego. Przesyłam dane orbitalne.

Soren zerwał notes umocowany na ramieniu kombinezonu i zaczął pospiesznie kopiować pojawiające się na ekranie cyfry. W końcu monitor znieruchomiał, a mężczyzna podkreślił z satysfakcją całą kolumnę.

– Świetnie, kolego! To do zobaczenia za… – powiedział z satysfakcją i stuknął parę razy w klawiaturę, spoglądając na ekran analityczny – dwie godziny.

 

***

 

Soren wyjął tablet z bocznego schowka fotela i wyszukał w archiwum briefing misji wraz z manifestem załogi. Przed oczami mignęła mu jego własna twarz, potem ciemne oblicze Liora, a w końcu profil nieznanej kobiety. Otworzył plik i wpatrzył się w akta: Eira Talven, wiek 23 lata, pilot, B12-LYRE.

Zastukał niespokojnie palcami w oparcie fotela. Wydawało mu się, że skądś zna tę otoczoną ciemnymi włosami twarz – musiał przecież widzieć ją nie raz przez te wszystkie lata. Przewinął plik. Oceny kolejnych misji treningowych wyglądały w porządku: solidne kompetencje, lecz bez błysku geniuszu. Nagle zatrzymał się.

„Misja OPAL-3 – poufne” – przeczytał.

Nie było niczego więcej, ale Soren wiedział, że nie mogło się tam wydarzyć nic dobrego. Takie informacje utajniano, by uniknąć skandalu albo… ukryć czyjeś błędy.

Odwrócił wzrok od tabletu i wcisnął przycisk na pasie biodrowym, zwalniając zacisk. Z wolna wyplątał się z uprzęży i uniósł. Natychmiast poczuł mdłości, a wnętrze kabiny zawirowało mu przed oczami. Ile promieniowania przyjął? Nie sposób było tego stwierdzić, ale miał nadzieję, że osłona statku pochłonęła większość dawki.

Tuż obok jego ramienia unosił się kask skafandra. Soren przyjrzał się odłamanemu zaczepowi i zaklął pod nosem. Ze złością pchnął przedmiot w stronę krawędzi konsoli, a magnetyczne mocowanie chwyciło go natychmiast.

„Trzeba było tak zrobić wcześniej” – pomyślał zirytowany, delikatnie macając ukryte pod skafandrem żebra. Sądząc po bólu, przynajmniej jedno musiało być złamane.

Otworzył ścienną apteczkę i wrzucił do ust dwie żelowe kapsułki. Żuł powoli, czując rozchodzący się w ustach słodkawy smak i myślał. Jedynie statek nadzorczy miał dość paliwa, by rozpocząć akcję ratunkową – i to zakładając, że sam nie został uszkodzony. Pozostałe rakiety były niewielkie i bezużyteczne w takich misjach. Nie mógł wezwać pomocy przez radio, więc pozostawało tylko bierne oczekiwanie. A Soren nie znosił bezczynności.

Opadł z powrotem na fotel i ostrożnie przypiął pas biodrowy. Uporczywy pomruk maszynerii już go nie uspokajał – brzmiał teraz groźnie, niczym warkot drapieżnego zwierzęcia. Ból głowy powoli mijał, ale w jego miejsce wkradało się podstępne otępienie. Miał głowę jak z waty, a powieki ciążyły mu coraz bardziej.

Obudził go sygnał przychodzącej wiadomości.

Od: B12-LYRE; Kontakt radarowy z OSV-VIGIL o 1722Z. Jednostka opuściła orbitę. Obecnie brak kontaktu.

Rzucił okiem na zegarek i zacisnął zęby w milczeniu. Jeśli statek nadzorczy odleciał godzinę temu, to musiał skierować się do punktu zbiorczego. Nie mogli biernie czekać na akcję ratunkową. Nachylił się nad klawiaturą.

Od: Soren; Przyjąłem. Ile masz paliwa?

Odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast.

Od: Eira; Stan: 650 litrów. Za mało, żeby się wyrwać.

Soren sprawdził wskazania instrumentów i zamyślił się. Po chwili starannie wpisał kolejną wiadomość:

Stan: 730 litrów. Możemy odlecieć jednym statkiem. Uzgodnimy orbity, a potem połączymy jednostki i przepompujemy paliwo.

Wcisnął przycisk potwierdzenia i czekał. Leki przeciwbólowe przestawały już działać, a pulsowanie w skroniach stawało się coraz silniejsze.

Zgoda. Obliczmy korektę trajektorii i porównajmy wyniki.

Soren odetchnął z ulgą. Była jeszcze szansa.

Zatem do roboty. Bez odbioru.

 

***

 

Soren przekręcił klucz blokady i otworzył konsolę modułu dokującego. Wcisnąwszy przycisk aktywacji, poruszył ostrożnie joystickiem, obserwując efekt przez okno wziernikowe. Mechaniczne ramiona na zewnątrz statku obróciły się wolno.

„Póki co nieźle” – pomyślał i włączył zaciski dokujące.

Mechanizm ani drgnął. Zaklął pod nosem i mrużąc zmęczone oczy, sprawdził kod błędu w instrukcji. Kable zasilające były przerwane, a taka usterka wymagała naprawy poza jednostką. Mężczyzna spojrzał spode łba na przymocowany obok śluzy skafander zewnętrzny i westchnął ciężko.

Odepchnął się i poszybował naprzód. Wyciągnął dłoń w stronę ściennego uchwytu, lecz ta zadrżała niespodziewanie i minęła metal o centymetry. Bezsilny Soren pomknął przed siebie i uderzył z impetem o plastikową gródź modułu pilota. Ból w żebrach przeszył go jak strzała, a w oczach pociemniało. Próbował jeszcze walczyć z nagłą słabością, ale wiedział, że to daremne. Wkrótce miękka czerń pochłonęła go całkowicie.

Ocknął się, wisząc tuż pod sufitem kabiny. Pod nim jasno świeciły ekrany kokpitu, a moduł telemetrii piszczał wściekle. Soren otarł pot z czoła i z wolna opuścił się na fotel. Spojrzał na ekran.

Raportuj. Raportuj. Jaki status? Co się dzieje? Wszystko w porządku? Soren? Soren? Soren?

Drżącą ręką wpisał wiadomość:

Straciłem przytomność. Już w porządku.

Zielone litery pojawiły się niemal natychmiast:

To choroba popromienna. Rekomenduję: prometazyna, paczki elektrolitowe, paracetamol, nawadnianie.

Soren parsknął śmiechem, mimo bólu.

Ile płacę za wizytę, pani doktor?

Sięgnął po apteczkę i starannie przejrzał zawartość. Wyjmował kolejne kapsułki, wkładając je ostrożnie do kieszeni skafandra, tworząc podręczny zapas. Kiedy skończył, wrzucił dwie do ust i odwrócił się ponownie w stronę ekranu.

KERA-06 na niestabilnej orbicie. Przesyłam namiary.

Soren poczuł nagły ucisk w piersiach. Niezgrabnie przełączył ekran w tryb teleskopu i wprowadził liczby. Obraz wyostrzył się, ukazując unoszące się nisko nad czerwoną równiną samotne światełko. Konsola analityczna piknęła, potwierdzając identyfikację.

– Lior – wyszeptał przez wyschnięte wargi.

Świecący punkt pędził naprzód w aureoli pulsujących barw i ciągnąc za sobą długi warkocz zjonizowanego gazu, kreślił łuk wzdłuż krzywizny planety. Mniejsze ogony wyrastały, wiły się i znikały wokół niego, w miarę jak bryła kadłuba rozpadała się, a jej fragmenty płonęły i parowały w niewyobrażalnym żarze.

Soren patrzył na zagładę statku jak otępiały, aż samotne światełko zgasło w końcu, a otaczające je strumienie gazu rozproszyły się. Wtedy pstryknął przyciskiem konsoli i ekran zgasł.

Przykro mi. Wiem, że był twoim przyjacielem.

Spojrzał tępo na wiadomość, lecz nic nie odpisał. Odwrócił się, włączył moduł obliczeniowy i zabrał się do pracy.

 

***

 

Soren potarł dłonią szorstki policzek, a materiał skafandra zadrapał mu skórę nieprzyjemnie. Wyprostował się w fotelu, próbując odegnać narastającą senność i rozprostował zdrętwiałe mięśnie. Leki działały – nie czuł już mdłości, a kłujący ból w boku zelżał nieco. Był jednak potwornie zmęczony, a oczy piekły go, jakby ktoś sypnął w nie drobnym piaskiem.

Odwrócił głowę i spojrzał na zielony monitor telemetrii. Była nowa wiadomość.

„Czy minęło już tyle czasu?” – pomyślał zaskoczony.

Mógłby przysiąc, że stracili kontakt ledwie chwilę temu.

Jak się czujesz?

Litery biegły na ekranie jak szeregi zielonych mrówek. Zastukał w klawiaturę:

Jakbym wypił wczoraj wiadro wódki po meczu bokserskim. Muszę iść naprawić zaciski dokujące.

Podniósł do ust plastikowy bidon i upił głęboki łyk.

– Dzięki Bogu za 0g – wymamrotał. – Inaczej nigdzie bym się stąd nie ruszył.

Odpinał już pas biodrowy, gdy nadeszła odpowiedź:

Uważaj na siebie, proszę.

Soren zwolnił paski skafandra kabinowego i wyślizgnął się ze sztywnej tkaniny. Jego ciało okrywała teraz tylko cienka warstwa odzieży chłodzącej – miękka materia przeszyta gęstą siecią rurek i przewodów. Mężczyzna poszybował w stronę umocowanego przy śluzie kombinezonu zewnętrznego. Starannie zamocował linę asekuracyjną i zabezpieczył skrzynkę z narzędziami u pasa. Zwolnił klamry.

– Do odważnych świat należy – rzucił sentencjonalnie w stronę pustej kabiny i wcisnął się do wnętrza skafandra przez właz na plecach.

Mając wrażenie, jakby płynął w gęstym syropie, Soren zrobił krok naprzód i zamknął za sobą wewnętrzne drzwi śluzy. Zerknął na ramię, sprawdzając kolejne kontrolki. Wszystkie błyszczały na zielono.

– No to dekompresja – szepnął i wcisnął przycisk na ścianie.

Wentylator na suficie zawirował, a do jego uszu dotarł stłumiony szum odsysanego powietrza.

– Warunki zewnętrzne i wewnętrzne wyrównane – zabrzmiał mechaniczny głos.

Chwycił mocno za skobel zewnętrznych drzwi i szarpnął.

Rdzawy owal planety wyrósł przed nim niespodziewanie – ogromny i otoczony czernią przestrzeni. Z jego powierzchni dźwigały się ku niebu tytaniczne łańcuchy górskie, bliskie teraz, jakby na wyciągnięcie ręki, a wokół nich morza pyłu przechodziły płynnie w posiekane wąwozami płaskowyże. Soren przełknął ślinę, czując nagły niepokój.

– Lęk przestrzeni – wyszeptał, przypominając sobie opowieści weteranów z Akademii.

Zacisnął zęby i chwycił pierwszy uchwyt kadłubowy, wypływając z wolna na zewnątrz. Ściany śluzy rozstąpiły się przed nim, ukazując po bokach bladą płaszczyznę kadłuba.

– Teraz w lewo – wychrypiał, macając następny uchwyt.

Pełzł mozolnie w kierunku sterczących w oddali ramion dokujących, czepiając się niezgrabnie kolejnych prętów i ciągnąc za sobą nitkę liny. Skafander był sztywny i wkrótce Soren dyszał ciężko, znacząc wewnętrzną powierzchnię wizjera plamami pary. Złamane żebro bolało przy każdym skręcie ciała.

– No dalej – syknął przez zaciśnięte zęby, pokonując ostatni odcinek drogi.

Dotarł wreszcie do panelu przy siłownikach i uczepił się go kurczowo, próbując uspokoić oddech. Podniósł głowę. Z niezmierzonej dali planeta spoglądała na niego szyderczo, szczerząc się złośliwie potłuczonymi zębami gór.

Zbadał dokładnie okablowanie wysięgnika.

– Bingo – rzucił, chwytając jeden z przewodów zasilających. Tworzywo było rozerwane przy mocowaniu.

Sięgnął do pasa i wyjął uniwersalne narzędzie. Zastąpił uszkodzony odcinek nowym kablem i starannie spiął klamrami końce połączenia.

– No i gotowe – westchnął z satysfakcją, odkładając narzędzie na miejsce i zamykając torbę.

Odepchnął się mocno i wyciągnął dłoń w kierunku uchwytu serwisowego. Niezgrabne palce musnęły metal, lecz ześlizgnęły się po gładkiej powierzchni – skafander trzasnął z impetem w bok rakiety. Świat wokół Sorena zawirował szaleńczo. Mężczyzna zamachał rozpaczliwie ramionami, próbując uchwycić cokolwiek, ale było już za późno. Uderzenie odrzuciło go do tyłu i dryfował kilka metrów od kadłuba.

Nagle coś huknęło w wizjer kasku, zostawiając brzydką rysę na przezroczystym tworzywie. Oszołomiony Soren poczuł mocne szarpnięcie, a przed oczami mignęła mu wstęga liny asekuracyjnej. Zacisnął zęby i walcząc z falą mdłości, niezgrabnie namacał koniec sznura. Uchwycił się go desperacko i pociągnął – najpierw raz, potem drugi. Metr za metrem wspinał się ku odległej rakiecie, aż w końcu, ciężko dysząc, złapał się krawędzi śluzy i wszedł do środka.

 

***

 

Monitor stacji analitycznej wypluł ostatni rząd liczb i znieruchomiał. Soren spojrzał ponuro na wynik, prostując się w fotelu i z trudem tłumiąc ziewnięcie. Pogrzebał głęboko w kieszeni i wyjął dwie ostatnie żelowe kapsułki. Wrzucił je do ust i przeżuł powoli, po czym odwrócił się w kierunku konsoli telemetrii.

Gotowe, przesyłam delta-v do uzgodnienia orbit.

Starannie przepisał wynik z ekranu analitycznego.

Soren, przykro mi, nadal brak zgodności. Musiałeś się pomylić.

Zaklął pod nosem i zastukał szybko w klawiaturę.

Sprawdziłem trzy razy. Wynik jest OK.

Zacisnął zęby i w milczeniu policzył do dziesięciu. Odetchnął głęboko, po czym wpisał kolejną wiadomość:

Obliczę jeszcze raz.

Odpowiedź przyszła natychmiast:

Nie ma już czasu. Użyjmy moich liczb.

Zmarszczył brwi, wpatrując się intensywnie w ekran.

Chcesz się spalić w atmosferze? Musimy mieć pewność.

Zielone litery pojawiały się jedna po drugiej. Soren czytał z niedowierzaniem:

Nie myślisz jasno. Masz chorobę popromienną i złamane żebro. Miałam więcej czasu. Proszę, zaufaj mi. Nie możemy dłużej czekać.

Podniósł głowę i spojrzał w sufit. Gdzieś wysoko, tuż pod śliską powierzchnią tworzywa, dryfowały jego słuchawki radiowe. Soren zamrugał i wzdrygnął się.

„Skąd się tam wzięły?” – pomyślał zdziwiony, dotykając bocznej kieszeni skafandra. Była pusta.

Z wolna zamknął oczy. Otoczona ciemnymi włosami twarz Eiry patrzyła na niego smutno gdzieś z oddali. Czy rozmawiał z nią choć raz w Akademii? Nie mógł sobie teraz tego przypomnieć. Przed oczami migały mu bezładne obrazy: szeregi wyprężonych na baczność kadetów, twarz Liora w oknie rakiety, on sam ściskający czyjąś dłoń. Kim był ten mężczyzna? Czy to był… ojciec? Nie był pewien.

Wir wspomnień porwał go. Kręciło mu się w głowie. Czuł, że spada i nie może się zatrzymać.

Obudził go ostry pisk konsoli.

Soren? Co robimy?

Podniósł ociężałą rękę do klawiatury i starannie wpisał wiadomość:

Co się stało na OPAL-3?

Przez kilka długich sekund wpatrywał się w ekran, a wyciągnięta ponad konsolą dłoń drżała wyraźnie. W końcu podjął decyzję i skasował pytanie. Zastukał w klawisze:

Zgoda na twoje liczby. Jedziemy.

 

***

 

– Ręczna korekta kursu rozpocznie się za trzydzieści sekund – poinformował głos w słuchawkach.

Soren przycisnął kask do pierścienia kołnierzowego. Zatrzask szczęknął metalicznie. Następnie szarpnął za paski uprzęży, dociskając je solidnie i uchwycił się pewnie oparcia fotela. Spojrzał na ekran i przełknął ślinę.

– Ręczna korekta kursu rozpocznie się za dziesięć sekund – oznajmił komputer.

Mężczyzna podniósł rękę i przeżegnał się szybko.

– Rozpoczynam manewr.

Mocno szarpnęło, a panel konsoli pilota zadrżał chwiejnie. Soren obrócił się w stronę modułu telemetrii i wpisał wiadomość:

No to lecimy. Do odważnych świat należy.

Wpatrywał się w aksamitną czerń nieba, obserwując przesuwające się powoli konstelacje. Ryk silników dochodził do niego z oddali, tłumiony przez grube tworzywo kadłuba.

Boisz się?

Zawahał się przez chwilę, zanim odpisał:

Tak. Nie chcę umierać.

Warkot napędu umilkł nagle i zapadła niemal całkowita cisza. Tylko gdzieś nad jego głową pompy powietrza syczały z rzadka. Minuty mijały powoli.

Czy zastanawiałeś się, dlaczego nas to spotkało?

Soren spojrzał niepewnie na klawiaturę. Pomyślał o tajemniczych wyrokach opatrzności, o ludzkich marzeniach i chwalebnych triumfach, o budującym charakter cierpieniu, o poświęceniu i ofierze – o wszystkim, czego się uczył i w co dotąd gorąco wierzył, a co wydawało mu się teraz puste i pozbawione sensu.

Nie wiem. Może nie ma powodu.

Słyszał teraz ciche dudnienie silników sterujących, pracowicie korygujących kurs. Dziób statku, dotąd wychylony na zewnątrz orbity, zwracał się teraz w stronę powierzchni – a jej rdzawy owal wypełniał już połowę frontowego wziernika.

Dziękuję ci za wszystko.

Mężczyzna uśmiechnął się mimo woli. Zastukał w klawisze:

Przynajmniej, jeśli mamy spłonąć, to spłoniemy razem.

Nagły wstrząs szarpnął kadłubem i silniki manewrowe umilkły.

– Korekta trajektorii zakończona – odezwał się ponownie głos w słuchawkach.

Soren podniósł drżącą dłoń i uaktywnił radar. Ekran zamigotał, przez chwilę ukazując tylko pustą przestrzeń, aż wreszcie mała, żółta kropka błysnęła słabo niemal w samym środku okręgu. Tuż pod nią ukazała się etykieta: B12-LYRE.

Udało się, jesteś cudowna!

Odpiął pas biodrowy i poszybował wzdłuż kabiny w kierunku konsoli dokującej. Przekręcił klucz, odblokowując zabezpieczenie i wpatrzył się w okienko wziernikowe. Wśród aksamitnej czerni, otoczona aureolą gwiazd, zbliżała się powoli jasna kropka kadłuba.

Oddychał z trudem. Teraz, gdy minął największy strach, poczuł w pełni ciężar trawiącej go choroby. Ścisnął kurczowo plastikową obudowę i czekał. Z każdą minutą biały kształt był coraz bliżej – spowity płomieniami silników manewrowych, niczym ognisty rydwan zstępujący z niebios.

Tysiąc metrów… pięćset… już sto.

Soren uaktywnił konsolę, a stalowe ramiona wyciągnęły się czule, muskając delikatnie kadłub nadlatującego statku. Rakietą wstrząsnął dreszcz, coś zaskrzypiało przeciągle, a klamry dokujące zacisnęły się mocno. Zapadła cisza.

Mężczyzna wpatrzył się teraz w zatrzaśnięty port śluzy. Gdzieś za nim coś głośno trzasnęło, gdy hermetyczny rękaw uczepił się chciwie drugiego statku. Zawyły ogłuszająco wentylatory, a kontrolki ciśnienia na konsoli błysnęły zielenią.

Przełknął ślinę i przycisnął mocno dłoń do piersi, bezskutecznie próbując uspokoić gwałtowne bicie serca.

– Do odważnych świat należy – szepnął cicho, by dodać sobie otuchy i ruszył w stronę włazu.

Koniec

Komentarze

Tekst jest, moim zdaniem, niedokończony. Urwany tuż przed momentem praktycznie kulminacyjnym – kto jak się zachowa po przepompowaniu paliwa?

Mam dwa pytania, które zaraz wypiszę, ciężko przy tym wzdychając. Pierwsze, mniejszego kalibru. W jakim stanie technicznym jest statek bohatera, skoro ciągle wszystko jęczy, stęka, piszczy, warczy, ryczy, dudni i te pe, i te de? Drugie, poważniejsze. Naprawdę myślisz, że w pancerze statku kosmicznego można ot, tak sobie, wmontować okna?

Lekkie, odległe skojarzenie z ,,Testem’’ Lema.

Nowa Fantastyka