- Opowiadanie: Samuel Zey - Chłopcy

Chłopcy

W świecie po katastrofie każdy dzień to walka o wodę, schronienie i przetrwanie. Franek, samotny chłopiec przemierzający ruiny miasta, niespodziewanie staje się świadkiem katastrofy — wydarzenia, które postawi go twarzą w twarz z kimś zupełnie innym. Dwóch chłopców z dwóch różnych światów, zmuszonych do współpracy. Czy będą potrafili się porozumieć?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Chłopcy

I

 

Franek poprawił ciężki plecak i zerknął na niebo. Księżyc świecił jeszcze jasno, jednak w oddali, ponad wyszczerbionymi zębami wieżowców, ciemniały już chmury, bezgłośnie rozświetlane zygzakami błyskawic. Trzeba było się spieszyć.

Ruszył ulicą naprzód, a butelki wody zabulgotały za jego plecami. Szedł ostrożnie, omijając każdą szczelinę w pokruszonym asfalcie i każde najeżone szkłem gruzowisko. Wiedział, że jeden fałszywy krok mógł skończyć się zainfekowaną raną, a lekarstwa kosztowały przecież fortunę.

Pospiesznie przebiegał kolejne przecznice i mijał ziejące chłodem bramy, aż w końcu masywne kamienice rozstąpiły się, odsłaniając rozległy plac. Kiedyś musiał tu być miejski park, ale lata zaniedbań zamieniły go w splątaną, dziką gęstwinę.

Chłopiec zatrzymał się, niepewny, czy wyjść na otwartą przestrzeń i spojrzał ponownie w niebo. Burzowe chmury kłębiły się jak wcześniej, lecz na ich tle zarysowało się coś dziwnego. Niewielkie, czerwone światełko wyłoniło się z szarości i z oszałamiającą prędkością pomknęło w stronę miasta. Wkrótce zawisło nad śródmieściem, przeleciało niebezpiecznie blisko jednego z wieżowców i obniżając lot, poszybowało nad dachami kamienic.

Ciszę nocy rozdarł warkot silnika, gdy pilot podjął ostatnią, desperacką próbę poderwania maszyny, lecz na próżno. Dron z głośnym chrzęstem otarł się o dach jednego z budynków, zrzucając deszcz dachówek, po czym odbił się, stoczył i runął w gęstwinę, nie dalej niż sto metrów od przerażonego Franka.

Minęła długa chwila, zanim chłopiec doszedł do siebie i z trudem podniósł się z mokrej ziemi. W uszach dzwoniło mu jeszcze, serce waliło jak młotem. Wiedział jednak, że nie ma czasu do stracenia. Statek powietrzny był łakomym kąskiem, a w okolicy wkrótce zaroi się od zbieraczy.

Spojrzał przez ramię na wrak. Maszyna leżała na wpół zagrzebana, a jej śmigła były połamane i pogięte. Jednak mimo zniszczeń, na boku odrapanego kadłuba rysowała się wyraźna szczelina drzwi.

Zrobił kilka kroków w stronę ulicy, po czym zatrzymał się i zagryzł wargi. Odwrócił się z wahaniem. W pobliżu nadal nikogo nie było, nie dochodził też żaden dźwięk, tylko w oddali narastał cichy szum wiatru. Nagle na twarzy poczuł kroplę deszczu – wyrwało go to z odrętwienia.

Ruszył w stronę wraku. Gdy był już obok, chwycił za krawędź drzwi i szarpnął. Klapa ustąpiła z głośnym skrzypieniem.

Dwuosobowa kabina była ciasna i pozbawiona sterów – ktokolwiek pilotował maszynę, nie robił tego z jej wnętrza. Lampy sufitowe wciąż się paliły, oświetlając żółtym blaskiem popękane monitory i potrzaskaną tapicerkę.

Na fotelu pasażera, mocno przypięty pasem bezpieczeństwa, siedział nastoletni chłopiec – na oko niewiele starszy od Franka. Pod czupryną jasnych włosów jego twarz była blada, oczy miał przymknięte, a oddech ciężki i chrapliwy.

Franek rozejrzał się uważnie po kabinie i zdecydowanym ruchem zerwał przymocowaną do ściany apteczkę. Wcisnął białe pudełko do bocznej kieszeni plecaka.

– Pomóż mi – zabrzmiał zduszony głos.

Jasnowłosy chłopiec patrzył teraz prosto na niego. Franek zawahał się na moment. W końcu sięgnął do pasa, wyjął myśliwski nóż i nachylił się nad fotelem. Ciął i szarpał przez długie sekundy, aż włókno w końcu ustąpiło, a starszy chłopiec odetchnął głęboko. Franek natychmiast pociągnął go za rękę i zmusił do wyjścia na zewnątrz.

– Wynośmy się stąd. Migiem – syknął.

Pobiegli w stronę ulicy. Byli już niemal między pierwszymi budynkami, gdy z tyłu dobiegły ich podniesione głosy, a asfalt u stóp omiotły strumienie światła. Ktoś krzyknął i huknął strzał.

Nagle po prawej stronie zamajaczyła pusta przestrzeń i Franek błyskawicznie podjął decyzję. Szarpnął towarzysza za ramię i wpadli do bramy. Ich kroki zadudniły echem w wąskim tunelu i nagle znaleźli się na małym podwórzu. Dalszą drogę zagrodziły blaszane drzwi. Franek szarpnął klamkę, ale ta została mu w dłoni – mocujące ją śruby dawno już przerdzewiały.

Rozejrzeli się gorączkowo. Wokół piętrzyły się sterty śmieci, a pod ścianą stały rzędem zardzewiałe metalowe kubły. Za ich plecami znów błysnęły światła. Byli w pułapce.

– Studzienka! – krzyknął starszy chłopiec, wskazując palcem.

Rzeczywiście, tuż pod ich nogami, w bladym świetle księżyca, rysowała się jej rdzawa pokrywa. Franek kucnął, wcisnął chude palce między beton a krawędź metalu i szarpnął z całej siły. Wieko nie poruszyło się nawet o milimetr.

– Podważ! – rzucił jego towarzysz i podniósł z ziemi metalowy pręt.

Franek wyrwał mu go i wepchnął w szczelinę. Naparł całym ciałem. Pokrywa w końcu drgnęła, oderwana od skorodowanej ramy.

Kucnęli po obu stronach i natężając wszystkie siły, przesunęli ją w bok. Z wnętrza buchnęła wilgoć i stęchlizna.

– Idź pierwszy – wydyszał Franek, wskazując otwór.

Sam kucnął i wpatrzył się w bramę. Deszcz padał coraz mocniej, bębniąc o metalowe kubły i mocząc mu włosy.

Nagle ostry strumień światła rozświetlił ceglaną ścianę, zaledwie kilka kroków od niego. Ogarnięty paniką Franek zerwał się i pospiesznie wcisnął do otworu, chwytając się śliskich szczebli drabiny.

Starszy chłopiec czekał już na dole. Szyb był wąski i bardzo ciemny, a jego dnem płynął strumień brudnej wody. Wiedzieli, że nie mogą tu zostać, więc ruszyli naprzód, czepiając się kurczowo oślizłych ścian. Wkrótce ich buty całkowicie przemokły. Szczękając zębami, mijali kolejne studzienki, z których coraz silniejsze strumienie deszczówki zalewały szyb, utrudniając im marsz. Szum przybierał na sile i wkrótce nie słyszeli już siebie nawzajem.

Musieli się wydostać. Nagle Franek zatrzymał się i wskazał w górę. Właz na końcu pionowego tunelu wydawał się tutaj pęknięty i słabszy niż inne. Starszy chłopiec zrozumiał bez słów. Chwycił drabinę i podciągnął się, walcząc z wodospadem spadającym z góry. Wkrótce był na szczycie. Zaparł się plecami i pchnął. Pokrywa ustąpiła.

Franek wspiął się za nim. Przemoczony plecak ciągnął go jednak w dół, a oczy mętniały ze zmęczenia. Był już pół metra od otworu, gdy poślizgnął się i uderzył głową o szczebel drabiny. Zachwiał się i poczuł, że spada, kiedy nagle ktoś chwycił go mocno za rękaw bluzy.

Odzyskawszy równowagę, wspiął się jeszcze o jeden, potem drugi szczebel, aż wreszcie przecisnął się przez właz i upadł na mokry asfalt. Cudowne uczucie ulgi zalało go niepowstrzymaną falą i wybuchnął histerycznym śmiechem, kaszląc i łapczywie wdychając chłodne, nocne powietrze.

 

II

 

Słońce wisiało jeszcze nisko na niebie, ale żar stawał się już powoli nie do zniesienia. Miasto w dole błyszczało tysiącem kałuż, lecz tu, wysoko, było już całkowicie sucho. Chłopcy leżeli na płaskim dachu, kryjąc się przed skwarem w cieniu komina, a wokół nich pordzewiałe anteny rzucały splątaną siatkę cieni. Panował poranny harmider. Kamienne gzymsy były niemal całkowicie pokryte ptasimi gniazdami, a gruchanie gołębi i trzepot skrzydeł rozbrzmiewały nieustannie.

Rozwiesili swoje mokre ubrania wśród kabli i drutów antenowych. Plecak Franka wisiał tam również, ale jego zawartość ułożono starannie na posadzce obok klapy dachowej. Były tam wszystkie jego najcenniejsze skarby: niewielka piramida konserw mięsnych, latarka na dynamo, nóż myśliwski i – na honorowym miejscu – plastikowe pudełko z czerwonym krzyżem. Trochę bliżej komina stały trzy litrowe butelki wody, z których jedna była już do połowy opróżniona.

Starszy chłopiec, Paweł, wpatrywał się wytrwale w niebo, osłaniając dłonią zmrużone oczy. Był wysoki, mocno zbudowany, a jasne włosy miał gęste i schludnie przycięte.

Franek był jego przeciwieństwem – niski, ciemnowłosy, o skórze ogorzałej i upstrzonej wysypką. Jeden bok miał lekko zapadnięty, jakby kości żeber nie wyrosły do końca, a na czole czerwieniał świeży guz.

– To co, kiedy przylecą? – zapytał leniwie młodszy chłopiec, spod półprzymkniętych powiek.

– Jeszcze dziś AURA wyśle ratowników. Zgodnie z procedurą – odparł Paweł, błądząc wzrokiem gdzieś ponad linią horyzontu.

W oddali wznosiły się i opadały chmary czarnych ptaków.

– Ta AURA to twoja matka? Jest ważna? – zapytał Franek.

Paweł spojrzał na niego niepewnie, nie wiedząc, czy chłopiec żartuje.

– AURA to nie człowiek. To maszyna. Pomaga wszystkim podejmować dobre decyzje – wyjaśnił w końcu.

Franek wyciągnął rękę, a Paweł podał mu plastikową butelkę.

– Ja tam bym nie chciał, żeby jakaś maszyna mówiła mi, co mam robić – stwierdził młodszy chłopiec i pociągnął długi łyk.

Paweł wzruszył ramionami i znów zapatrzył się w niebo.

 

***

 

W południe nad miastem zaczęły zbierać się chmury i zerwał się chłodny wiatr. Paweł wędrował tam i z powrotem wzdłuż krawędzi dachu, ubrany już w swój błękitny kombinezon. Za nim Franek wspinał się powoli na najwyższy komin, zręcznie wciskając chude palce w szczeliny między cegłami. Nad nim trzepotała oburzona czereda ptaków.

W końcu dotarł na szczyt. Odwrócił się i podniósł ręce w geście triumfu, lecz Paweł w ogóle na niego nie patrzył. Stał z zaciętą miną, spoglądając gdzieś w dal.

– Myślisz, że Laura cię lubi? – wrzasnął Franek z wysokości.

Starszy chłopiec wzdrygnął się, jakby wyrwany z głębokiej zadumy.

– Nie Laura, tylko AURA. I mówiłem ci, że to nie człowiek. Ona nic nie czuje – odparł zirytowany.

Zamilkł na chwilę, próbując dobrać odpowiednie słowa.

– Ona raczej… ocenia, kto jest przydatny. Lubi cię, jeśli jesteś użyteczny – dodał.

Franek uczepił się druta anteny i zjechał zręcznie na dół. Z kieszeni bluzy wyjął garść nakrapianych jajek i wyszczerzył zęby. Paweł skrzywił się z niesmakiem.

– I co, ona kazała wam siedzieć pod ziemią? – zapytał młodszy chłopiec, po czym schylił się i zaczął układać jajka w równych rzędach na betonie.

Nie było to łatwe – staczały się na boki i nie chciały stać w miejscu na nierównej powierzchni.

– O tym zdecydowali jeszcze zanim ją uruchomili. Przed wojną. Zresztą, za dużo gadania – mruknął Paweł i machnął ręką.

Podniósł znów wzrok ku niebu, jakby próbował przebić spojrzeniem szare kłębowiska. Tymczasem noga Franka opadła znienacka, miażdżąc skorupki. Żółtawa masa trysnęła na boki, brudząc nogawkę kombinezonu Pawła.

– Zwariowałeś?! Co ty wyprawiasz?! – warknął starszy chłopiec.

Zrobił krok do tyłu i przypadkiem potrącił butelki z wodą, które potoczyły się ze stukotem po betonie. Franek zebrał je zręcznie i podniósł na wysokość oczu – dwie były już całkowicie puste.

– Woda się kończy – zauważył.

Paweł go zignorował. Zaciął usta i wcisnął dłonie głęboko do kieszeni. Zapadła długa cisza.

– Dasz mi tamto, jak przylecą? – zapytał Franek w końcu, wskazując na leżącą obok klapy apteczkę.

– A na co mi ona? W domu mamy takich pełno – odburknął Paweł.

Niespodziewanie schylił się, podniósł ukruszony kawałek gzymsu i rzucił nim między gniazda. Ptaki z trzepotem poderwały się do lotu.

– Cholerne gołębie! – warknął.

 

***

 

Zmierzch zapadał szybko, a zasnute chmurami niebo ciemniało coraz wyraźniej. Wiatr wzmógł się, a jego chłodne podmuchy szarpały antenowymi drutami, które uginały się i skrzypiały jękliwie. Wszechobecne chmary ptaków przyczaiły się w swoich gniazdach.

Franek pociągnął ostatni łyk wody i schował butelkę do plecaka, obok pozostałych. Wszystkie były już puste. Spojrzał przeciągle na Pawła, który siedział z opuszczoną głową na krawędzi dachu.

– Nie ma wody i robi się zimno. Musimy się stąd zmywać – powiedział w końcu.

Starszy chłopiec ani drgnął.

– Jak przylecą, to dostaniesz wodę. Nie martw się – odparł beznamiętnie.

Nagły podmuch wiatru uniósł w powietrze chmurę szarych piór.

– Nikt nie przyleci – wypalił Franek.

Paweł podniósł powoli głowę.

– Nic nie wiesz. Przylecą! – stwierdził ostro.

– Rano mówiłeś, że wyruszą natychmiast. No to, gdzie oni są? – zapytał Franek, krzyżując ramiona na piersiach.

– Coś ich pewnie zatrzymało. Może burza – burknął Paweł.

Franek spojrzał na niego krzywo.

– Nie ma żadnej burzy! Głupi jesteś czy co?! – fuknął.

Starszy chłopiec zerwał się na równe nogi i zacisnął pięści.

– Sam jesteś głupi dzikus! Nic nie wiesz, więc lepiej się przymknij! – warknął wściekle.

Franek chwycił swój plecak i zrobił kilka kroków w tył. Cały się trząsł.

– A żebyś tu zdechł! Trzeba było cię zostawić! – wrzasnął piskliwie.

Okręcił się na pięcie i pobiegł w stronę klapy. Schylił się, zeskoczył i zniknął.

 

III

 

Na ulicy było już cieplej, ale Franek nadal drżał cały. Przetarł kciukami piekące oczy i rozejrzał się wokół. Tuż nad jego głową, zwieńczona dwiema wysokimi wieżami, wznosiła się ku niebu fasada kościoła. Ukryte we wnękach rzeźby spoglądały na niego z góry, a ich wygładzone przez czas twarze wydawały się chłopcu łagodne i przyjazne.

Kilka kroków dalej drzwi wejściowe uchylały się zapraszająco. Drewniane odrzwia nadal trzymały się zawiasów, rzeźbione w geometryczne wzory i dziwnie piękne pośród ruin. Chłodne wnętrze przyciągało go, więc ruszył naprzód i przecisnąwszy się przez szczelinę między skrzydłami, zagłębił się w cichy mrok.

Wyniosła przestrzeń nawy otworzyła się przed nim, oświetlona ukośnie przez porozbijane szybki witraży. Echo unosiło dźwięk jego kroków, gdy szedł w stronę ołtarza, chłonąc wzrokiem dziwne kształty i obrazy. Zatrzymał się tuż przed żelazną barierką, zdjął plecak i usiadł. Oparł rozpalone czoło o zimny metal i poczuł, że serce bije mu coraz wolniej.

Podniósł wzrok i spojrzał w stronę ołtarza. Kamienny blat był pęknięty, ale tabernakulum przetrwało nietknięte, a obraz wznoszący się nad nim był nadal dobrze widoczny. Franek wpatrzył się intensywnie w płótno. Grupa brodatych mężczyzn wędrowała pośród łanów pszenicy, rozmawiając i uśmiechając się; ich łagodne twarze, mimo półmroku, wydawały się niemal żywe.

Chłopiec sięgnął do bocznej kieszeni plecaka i wyjął niewielkie zawiniątko. Delikatnie ułożył je na szczycie barierki i ostrożnie rozsupłał szmatkę. Ze środka wyjął czerwonawy prostokąt dowodu osobistego – bardzo porysowany, z odłamanym rogiem. Powoli podniósł go do oczu i wpatrzył się w czarno-biały nadruk brodatej twarzy. Oczy zapiekły go nagle, więc przetarł twarz wierzchem dłoni, pozostawiając na czole ciemną smugę. Odłożył plastikowy dokument na barierkę.

Schylił się ponownie i wyjął z plecaka apteczkę. Macając jej boczną powierzchnię, odnalazł zapadkę i wcisnął ją. Wieko odskoczyło, ukazując wnętrze szczelnie wypełnione rzędami fiolek i ampułek.

Jego wzrok powędrował w górę. Gdzieś tam, za grubymi murami świątyni, ciemność gęstniała ponad szarpanymi wiatrem dachami.

Nagłe krakanie złamało ciszę, a pod sklepieniem zatrzepotały skrzydła. Chłopiec wzdrygnął się i opuścił głowę. Potem starannie zawinął plastikowy prostokąt w szmatkę, schował zawiniątko i apteczkę, zarzucił plecak na ramię i ruszył w stronę wyjścia.

 

***

 

Paweł siedział oparty plecami o komin i kulił się z zimna. Wokół szalał wicher, wściekle szarpiąc drutami anten, które uderzały o siebie z metalicznym trzaskiem. Niebo nad jego głową było niemal całkowicie czarne, ale miejscami gnane wiatrem chmury rozpraszały się już, odsłaniając srebrzyste punkciki gwiazd.

Nagle coś stuknęło i z cieni posadzki wyrosła niewyraźna postać. Zazgrzytały kroki i Franek stanął obok komina, spoglądając z góry na starszego chłopca. Z wolna zdjął plecak i usiadł tuż obok. Paweł podniósł głowę – oczy miał zaczerwienione i opuchnięte.

– Nikt nie przyleci – wyszeptał łamiącym się głosem.

Franek skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Wyjął z plecaka białe pudełko i podał je starszemu chłopcu.

– Masz, jest twoja – mruknął niezręcznie.

Paweł obrócił plastik w dłoniach. Czuł już ciepło ciała opartego o jego ramię.

– Nie wiem, co teraz robić – przyznał cicho.

Zapadła długa cisza. Obaj chłopcy wpatrywali się w niebo, na którym masy chmur przegrywały już wyraźnie walkę z napierającym wiatrem. Pojawiało się coraz więcej gwiazd, aż w końcu blady dysk księżyca wyłonił się zza zasłony, zalewając blaskiem zrujnowane miasto. Paweł patrzył jak zaczarowany na rozświetlony nieboskłon. Czuł, że wraz z chmurami rozprasza się w jego sercu najczarniejsza rozpacz, zrodzona z niepewności i strachu, podczas długich godzin daremnego oczekiwania. Nie był przecież całkiem sam i ta świadomość dawała mu nadzieję.

Podał apteczkę Frankowi i wstał, rozprostowując zdrętwiałe plecy.

– Zatrzymaj ją – powiedział pewniejszym już głosem.

Młodszy chłopiec wcisnął pudełko do plecaka.

– No to idziemy? Zmądrzałeś już? – zapytał z przekąsem.

Paweł pogroził mu żartobliwie pięścią.

– Tak. I teraz jestem już trzy razy mądrzejszy od ciebie – zakpił.

Ruszyli w stronę zardzewiałej klapy, zostawiając za sobą omiatany wiatrem dach, skrzypienie anten i trzepot gołębich skrzydeł.

Koniec

Komentarze

To pierwsze opowiadanie, jakie napisałem, ale publikuję je jako drugie, już po wprowadzeniu poprawek. Życzę przyjemnej lektury!

Opowiadanie ma ciekawy klimat, ale wydaje mi się, że brakuje w nim wystarczającej ekspozycji świata, a fabuła jest dość szczątkowa – w zasadzie brakuje akcji. Czytało się jednak dobrze.

Pozdrawiam!

Witaj. :)

Opowiadanie napisane sprawnie, w oko wpadła mi w sumie tylko jedna rzecz – powtórzenie:

Paweł wędrował tam i z powrotem wzdłuż krawędzi dachu, ubrany już z powrotem w swój błękitny kombinezon.

 

Pokazujesz czytelnikowi świetny (dla interesującej fabuły) krajobraz, pięknie rozpoczętą przyjaźń dwóch bohaterów, powoli kreślisz ich sylwetki, wciągasz w akcję, zaciekawiasz, rozbudzasz emocje  i… nagle koniec? A gdzie ciąg dalszy? Skoro jest to samodzielne opowiadanie, to gdzie jego reszta? Odnoszę wrażenie, że to jedynie bardzo krótki fragment, po którym pozostaje wielki niedosyt. :) No i nie za wiele tu fantastyki. :)

Myślę, że pomocne mogą okazać się Poradniki z działu Publicystyka, w tym – dla Nowicjuszy autorstwa Drakainy. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Adexx, dziękuję za komentarz!

 

bruce, dziękuję za lekturę. A które konkretnie poradniki polecasz? Bo ten dla żółtodziobów czytałem. On skupia się na sprawach organizacyjnych i funkcjonowaniu portalu. Czy tu popełniłem jakiś błąd?

bruce, dziękuję za lekturę. A które konkretnie poradniki polecasz? Bo ten dla żółtodziobów czytałem. On skupia się na sprawach organizacyjnych i funkcjonowaniu portalu. Czy tu popełniłem jakiś błąd?

I ja bardzo dziękuję. :)

Żadnego błędu nie popełniłeś, absolutnie; Poradnik, który już znasz, na pewno ułatwi poruszanie się po Portalu, zachęcamy tu do jego poznania każdego Nowicjusza. :) W nim np. dokładnie opisane są zasady betowania. :) 

Na pewno polecam Ci (także na przyszłość) każdy Poradnik o poprawnej pisowni, szczególnie interpunkcji. Każdy z nas tam sięga, kiedy nie ma pewności co do jakiegoś zapisu. :) W HP dodatkowo są bardzo pomocne wątki o zapisywaniu dialogów oraz – rozstrzygające poprawność językową i merytoryczną przykładowych zdań. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka