Rozdział 1
Po raz pierwszy śmierć zadrwiła z niego, zanim jeszcze przekroczył bramę Vistenoru.
Sprawiający wrażenie śmiertelnie znudzonych strażnicy jakoś dziwnie ożywili się na jego widok, obłapiając wędrowca podejrzliwie zaciekawionymi spojrzeniami. Gdyby naszła ich ochota, aby go przeszukać – co, jak się wywiedział przy północnej bramie, czyniono nader rzadko – najpewniej skończyłoby się to dla niego stryczkiem. W najlepszym zaś wypadku – litościwym pocałunkiem katowskiego miecza.
Ryzykował wszystkim.
– Na targ? – zacharczał rosły strażnik o spojrzeniu tnącym niczym balwierska brzytwa.
– Na spektakl kukiełkowy – sprostował Mardas.
– Ano. Broń przy sobie macie?
– Miecz. – Mardas rozchylił poły lekkiego wełnianego płaszcza o barwie zgniłej zieleni, ukazując przytroczoną do pasa skórzaną pochwę.
– Nie będziecie mieć chyba nic przeciw, jeśli rzucimy na niego okiem.
Mardas wziął głęboki oddech i zacisnął szczęki. Zimny dreszcz przebiegł po jego przepoconych od letniego gorąca plecach. Nie mógł się już wycofać. Strażnicy trzymali przy bramie oddział konnych, gotowy dorwać gagatków, którym na dźwięk słowa „przeszukanie” nagle odechciewało się wizyty w mieście. Kalcytową kostkę, wielkości niemowlęcej piąstki, trzymał nieledwie na wierzchu – zanurzoną w garści monet, brzęczących w przytroczonej do pasa sakwie.
– Głusi jesteście? Wyciągnijcie miecz.
Spojrzenie jak brzytwa uważnie zlustrowało szeroki brzeszczot i owiniętą rzemieniem rękojeść. Padł rozkaz, aby odwinąć rzemień. W determinacji strażnika musiało zawierać się pouczenie królewskich inkwizytorów. Ich wytyczne zapewne były następujące: Uważajcie na jelce i głowice mieczy – mogą bowiem przemycać w sobie magię.
Nieprzekonany strażnik pokręcił głową, po czym kazał Mardasowi ściągnąć buty, samą zaś sakiewkę pacnął tylko wierzchem dłoni, usatysfakcjonowany dźwięczną odpowiedzią dziesiątek drobnych monet. W końcu nikt o zdrowych zmysłach nie ryzykowałby własną głową, tając czarnoksięski przedmiot w tak oczywistym miejscu.
– Starczy tego. Możesz wejść.
Mardas z mrowiącą serce ulgą odkrył, że jeśli istnieje jakiś limit szczęścia przynależny do danego dnia, to właśnie został on wyczerpany.
To już ostatnie zlecenie – przypomniał sobie, aby wlać w swoje serce nieco otuchy. – Przez ostatnich trzynaście lat wlokłem za sobą śmierć, pozwalałem jej wieszać się na moim karku. Oto dzień, w którym ostatecznie spłacę dług ojca. Obym tylko doczekał jego końca.
Vistenor, miasto królewskie, przywitał Mardasa widokiem oblegających ulicę półnagich żebraków. Byli wyschnięci na wiór i brązowi na równi od głodu, brudu i słońca. W gorącym zaduchu miasta nie wyczuwało się ich zapachu. Wonie Vistenoru splatały się ze sobą niczym macki jednej wielkiej smrodliwej bestii: mocz, smoła, fekalia, dym, gnój, koński pot, gorzała, pieczony chleb, palone wapno… Trzeba by się było nie lada natrudzić, aby rozróżnić każdą z osobna w tej mdłej, ciepłej zawiesinie.
Mardas wręczył jedną srebrną orię biedaczynie z białą koźlą brudką, po czym skręcił w zafajdaną przez kurczaki ulicę Obwarzankową. Zmierzał prosto na rynek. Równo w południe miało się tam odbyć przedstawienie kukiełkowe pod tytułem „Pod gadzią postacią”. Na wszelki wypadek wolał wtopić się w widownię jeszcze przed czasem.
Ulica Obwarzankowa dawała dobry widok na sterczące nad miastem wapienne wzgórze i przez wieki nawarstwiającą się na nim szarą kamienną narośl: posępne zamczysko zwane od imienia jego fundatora twierdzą Wandataza. Surowy w swej formie zamek piął się ku górze kilkoma nieregularnymi pierścieniami, a jego najwyższy element, niegdysiejszy stołp, udekorowano ołowianą kopułą, przez co wieża przywodziła Mardasowi na myśl odzianego w kapalin wykidajłę.
Aktualny król, Ranadab Trzeci, uszczknął twierdzy nieco z jej estetycznych walorów. Za namową swoich kapłańskich doradców nakazał usunąć zdobiące mury posągi i himery, zdaniem tychże przemycające w sobie mroczną, czarnoksięską symbolikę.
Renadab, w przeciwieństwie do swego ojca Gwinasa, z całego serca nienawidził magii i zwalczał ją z zapalczywością, jakiej nie powstydziłby się sam Wandataza Groźny. To właśnie Ranadab wydał edykt zakazujący mieszkańcom królestwa Estwanii uprawiania jakiejkolwiek, choćby najbardziej pospolitej i błachej magii, jak również posiadania czy też przechowywania wszelkiego rodzaju czarnoksięskich przedmiotów. Za wszystkie zaś owe przewinienia, czy to cięższe, czy lżejsze, władca przewidywał wyłącznie jedną karę: śmierć przez ścięcie, w zależności od przywileju urodzenia – toporem albo mieczem
Po Estwanii od jakiegoś czasu krążyła pogłoska, jakoby wrogość Renadaba do magii zaogniła się po stokroć, odkąd jego syn, książę Delfas Pięknowłosy, opuścił dwór i z niedokońca oczywistych powodów zaszył się gdzieś na południowym wschodzie marchii Hayimont. Mówiono, iż wszedł tam w konszachty z jakimś nieznanym z imienia południowcem – czarnoksiężnikiem, który nieżądem i gorzałką zniewolił jego duszę. Choć były to tylko plotki, wydanie edyktu potępiającego magię faktycznie pokrywało się w czasie z tajemniczym odejściem Pięknowłosego.
Mardas, nigdy wcześniej nie miał styczności z magią, a już, podobnie jak sam Ranadab, zaczynał jej szczerze nienawidzić. W ciągu ostatnich trzynastu lat ryzykował życiem więcej razy, aniżeli miał palców u rąk i nóg, jednakże świadomość, iż miałby trafić do piachu przez jakąś durną magiczną kostkę, przyprawiała go o coś pomiędzy cieniem bezsilnej złości a mdlącym zawrotem głowy.
Cała ta niewdzięczna historia miała swój początek czternaście lat temu. Wówczas to ojciec Mardasa, ser Arron Welli, przynaglony podszeptem serca, ściągnął na ród Wellich gniew potężnego człowieka. Arron był średniozamożnym rycerzem, posiadającym dwie małe wsie i drobną ceglaną wieżę. Jako podlotek, razem ze swym ojcem Wizydą, brał udział w zamorskiej wyprawie handlowej, docierając aż do południowych rubieży Querrantu – krainy nieprzemijającego lata. Wyprawa ta musiała zasiać w sercu młodzieńca ziarenko namiętności, które z każdą minioną wiosną pęczniało w nim i rosło.
Pewnego lata Arron udał się do swojego seniora, hrabiego Lorano Panady, prosząc go o pożyczkę na budowę zamku. Z początku niechętny hrabia ostatecznie przystał na jego prośbę, poczytując ów kredyt jako długoterminową inwestycję w obronne zdolności własnych ziem. Gdy tylko umowa z cechem murarskim została zawarta, a połowa gotówki trafiła w ręce Arrona, rycerz nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. Jak się później okazało, siedemnaście tysięcy orii w złocie wypłynęło razem z nim w rejs po Łzawym Morzu i spoczęło na jego dnie, gdy galera o nazwie Duma Tytanów, niesiona sztormem, rozbiła się o skały.
Gdy postępek rycerza ostatecznie wyszedł na jaw, Panada przejął rodowe włości Wellich. Poproszony zgodził się, aby wdowa po Arronie, Attania Welli, zachowała skrawek ziemi i pozostała w wieży razem ze swoimi pięcioma synami. Łaska hrabiego jednakże miała wyłącznie uśpić czujność rodziny. Gdy pewnego dnia Egdar, najstarszy z braci Mardasa, wybrał się na połów pstrągów do pobliskiego stawu, wieść o nim zaginęła, podobnie jak wcześniej wieść o jego ojcu. Po pewnym czasie jego skatowane ciało wyłowili rybacy – niby przypadkiem. Wokół szyi nieboszczyka uwiązany był żelazny łańcuch obciążony ciężkim dębowym kufrem. W kufrze zaś połyskiwało siedemnaście wypolerowanych, lśniących, świeżo wybitych w mennicy złotych orii. Hrabia osobiście pofatygował się do ceglanej wieży Wellich, aby zrozpaczonej Attanii złożyć wyrazy najgłębszego współczucia.
Mardas wiedział już, co należy uczynić. Niedługo po tym, jak hrabia opuścił wieżę, dosiadł swojej nakrapianej szkapy i dogonił otoczonego świtą lorda na królewskim trakcie. Miał przy sobie siedemnaście orii z nieszczęsnego kufra, a także te, które wcześniej utargował na sprzedaży ojcowskich koni, miecza pradziadka, rodowych klejnotów oraz całej biżuterii i garderoby, jaką przez lata zgromadziła jego matka. Mardas oddał pieniądze Panadzie i poprzysiągł spłacić resztę długu do ostatniego oria. Poprosił, aby w zamian hrabia zgodził się chronić jego rodzinę przed zakusami grasujących po okolicy rzezimieszków. W ten, jakże dyplomatyczny sposób, wyraził dokładnie to, co chciał wyrazić.
– Opłacenie dobrych stróżów prawa sporo kosztuje – odparł mu hrabia z cynicznym uśmieszkiem na ustach. – Ale niech będzie po twojemu, chłopcze. Wszystko w twoich rękach.
Mardas słusznie założył, że hrabiemu nie starczy cierpliwości, aby zadowolić się nędznymi ochłapami, jakie mógł uciułać z uprawy ziemi czy też służby na dworze któregoś z okolicznych lordów. Musiał utwierdzić Panadę w przekonaniu, że poniechanie dalszej zemsty zwróci mu się z nawiązką.
Siedemnastolatek, wyuczony za młodu rycerskiego rzemiosła, zaczął imać się zajęć, jakich bez wątpienia powstydziłby się dobrze ułożony syn włościanina. Okoliczności i nadarzające się okazje rzucały nim po wszystkich hrabstwach i marchiach Estwanii, ale też i innych, odleglejszych zakątkach świata. Bywał przemytnikiem, strażnikiem kupieckich karawan, osobistym ochroniarzem i podporą wysokourodzonych dam, zaciężnym najemnikiem, łowcą zbiegłych więźniów, marynarzem-kupcem, handlarzem rzadkimi towarami, sekretnym kurierem, łowcą przygód, kimś, kto rozwiązywał problemy bogaczy tak, aby tamci nie musieli brukać swojej niezbrukanej reputacji. Bądź co bądź, zajęcia Mardasa okazały się wystarczająco dochodowe, aby jego matka i bracia mogli spać spokojnie.
Po dziesięciu latach ciągłej tułaczki i nadstawiania karku połowa długu została spłacona, zaś wieści o nietuzinkowych talentach Mardasa coraz częściej dochodziły uszu samego Panady. Będący w rozmaitych „palących” potrzebach hrabia zaoferował Mardasowi, iż umorzy dług jego ojca, o ile ten zgodzi się wstąpić do niego na trzyletnią służbę. Zmęczony swoim dotychczasowym życiem dwudziestosiedmioletni Mardas, z całą niechęcią i wstrętem, jakie żywił do oprawcy własnego brata, przystał na tę propozycję. Trzy lata, pełne ryzyka i odrazy do samego siebie, minęły mu zadziwiająco szybko, zaś dostarczenie magicznej kostki dla córki vistenorskiego króla złodziei miało być jego ostatnim zleceniem.
Na opatrzonym smukłą wieżą ratusza rynku wrzało już jak w kotle. Wrzało od ekscytacji, gorąca, pokrzykiwań i potu. Spragniona widowiska gawiedź przepychała się między sobą, szermierką na łokcie torując sobie drogę ku jak najdogodniejszym miejscom. Mardasowi wystarczyło widzieć, co dzieje się na scenie, ale i on nie uniknął małej potyczki. Jakiś grubas z lśniącym od potu, roznegliżowanym torsem pogroził mu pięścią i poczęstował soczystą wiązanką, gdy Mardas, nie przez przypadek, nadepnął mu na nogę.
– Pan wybaczy – odwdzięczył się zdenerwowanemu chłodną kurtuazją.
Scena ustawiona z dwóch stykających się kołami wielkich powozów prezentowała się imponująco. Z ich narożników wznosiły się niewysokie, zdobne kolumny, wspierające ciężar ustawionej na ich szczycie platformy. To właśnie tam, na górze, za zasłoną z tyczek i błękitnego brezentu, ukrywali się lalkarze-aktorzy. Mardas szczerze im współczuł. Wprawdzie brezent chronił ich przed słońcem, ale w środku musiało gotować się od lepkiej, wilgotnej parnoty.
Pierwsza spłynęła na sznurkach gałganowa postać lekarza w płaszczu, kapeluszu i masce zwieńczonej długim ptasim dziobem. Po chwili dołączyła do niego księżniczka z obłymi gałganowymi piersiami i jej przygodny wybranek, rycerzyk w miniaturowym napierśniku z prawdziwej stali.
– Przysyła mnie tu sam jaśnie książę – rzekł lekarz chrapliwym, acz donośnym głosem wiekowego już aktora – Książę dobrze wie o schadzkach, jakie sobie tu urządzasz, moja pani. Ale jest litościwy. Nie śpieszno mu cię karać. Jestem tu, aby poskromić twoją niezdrową huć i huć twojego kochasia. Uwarzyłem eliksir.
– Lekarzu, wylecz najpierw sam siebie – gałganowa księżniczka gwałtownie zaszargała rękami i przytwierdzonymi doń cienkimi sznurkami – Przyszedłeś tu, boś sam spragniony tego nektaru. Widziałam, jak zerkałeś na mnie przez dziurkę od klucza. Pewnie marzysz, żebym się teraz przyznała. W ten sposób miałbyś na mnie haka i mógł nakłonić mnie do niecnych czynów. Szanowny Dezmond dotrzymuje mi tylko towarzystwa, jak na dostojnego rycerza przystało.
– I dlatego podejmujesz go z obnażonymi piersiami?
Wśród tłumu rozległy się pierwsze nieśmiałe chichoty.
– Taką już mnie uszyto, nic na to nie poradzę.
– Jeśli odmówicie wypicia eliksiru, czcigodny książę przemieni się w smoka, przypędzi tu i spali na popiół wasze zdradzieckie ciała.
O smoka Mardasowi właśnie chodziło. Wraz z pojawieniem się gada miał udać się na bazar, tam zaś odnaleźć grubą przekupkę w fioletowym turbanie na głowie i na jej oczach skosztować jej własnego wypieku, obwarzankowego koguta. Miał to być dla niej znak, aby przekazać mu dalsze instrukcje.
Gdy między medykiem a rycerzykiem wywiązała się bójka, jakiś niski, pośpiesznie prący przez tłum przechodzień szturchnął Mardasa tak, iż ten o mało nie zwalił się na bruk. Wisząca mu u pasa sakiewka zaszeptała szeleszcząco. Mardas niemal odruchowo wsadził palec do środka, by upewnić się o jej zawartości. Odetchnął z ulgą, przekonując się, że kostka jest na swoim miejscu.
Tylko tego by brakowało, żeby ktoś mi ją teraz zwędził.
Wedle wiedzy Mardasa kostka więziła w sobie miłosne pożegnanie. Otóż Lorano Panada, najważniejszy członek założonej przez samego siebie gildii kupieckiej, zajmującej się zarówno legalnym handlem towarami z dalekiej północy, jak również ich nielegalnym przemytem i omijaniem ceł na ogromną skalę, miał pod swoimi skrzydłami wielu uzdolnionych ludzi, w tym również czterech najprawdziwszych czarodziejów. Rzecz jasna, przez wzgląd na wydany przez Ranadaba edykt, pracowali oni dla hrabiego w ścisłej konspiracji. Najzdolniejszy z nich, młody mag imieniem Artuz, wylewał siódme poty nad projektem mającym uczynić z wielce zamożnego Panady obrzydliwego bogatego krezusa. Chodziło o teleport. Pierwszy w historii ludzkości, stacjonarny, permanentny teleport. Portalem wielkości stodoły miał on przenosić ciężkie wozy i łodzie z załadunkiem, bezpośrednio z i do Nordmawen, najbardziej wysuniętej na północ kontynentu emporii handlowej.
Młody mag związany był z niejaką Ravenną, córką przywódcy gildii złodziei w Vistenorze, słynną z miejskich legend wiedźmą–złodziejką. Magia, która najpierw złączyła kochanków, ostatecznie rozdzieliła ich na zawsze. Otóż Ravennę dotknęło jakieś bliżej nieokreślone traumatyczne przeżycie, na skutek którego, jak gdyby nigdy nic, z dnia na dzień wyrzekła się swoich magicznych talentów. Artuzowi zaś postawiła warunek:
– Jeśli chcesz być ze mną, ukochany, też musisz z tym skończyć.
Przyparty do muru, zakochany po uszy mężczyzna z ciężkim sercem przystał na jej warunek. Zastrzegł sobie jednak, iż najpierw ukończy swój projekt.
– Jeśli mówisz prawdę – miała mu wówczas powiedzieć – cóż… gdy już będziesz pewien… odnajdziesz mnie. Dopóki jednak babrasz się w magii… nie chcę cię widzieć na oczy.
O ile sam teleport, według założeń Artuza, miał być całkowicie bezpieczny i stabilny, o tyle praca nad jego stabilizacją do najbezpieczniejszych już nie należała. Artuz obawiał się odejść z tego świata, nie pozostawiwszy swojej ukochanej żadnej pamiątki. Przygotował więc dla Ravenny pożegnanie na wszelki wypadek. Pożegnanie pełne słów, gestów, obrazów, zapachów i dźwięków, a jeśli wierzyć jego zapewnieniom, również dotyku.
Przezorność Artuza okazała się być uzasadnioną. Portal, w trakcie jego finalnego dostrajania, nieoczekiwanie eksplodował, zamieniając doczesną powłokę maga w czerwona-brunatną plamę rozlaną na do szczętu wypalonej ziemi.
Panada, choć był chciwym sukinsynem, potrafił od czasu do czasu wykazać się honorem. Mimo niepowodzenia całego przedsięwzięcia, uznał za swoją powinność spełnić ostatnią wolę maga. Problem polegał na tym, że nie za bardzo chciał używać własnych znajomości, celem skontaktowania się z córką złodziei złodziei. Uznał, iż zrobi to za niego Mardas. Dla Mardasa zaś nawiązanie takiego kontaktu graniczyło z niemożliwością. Królewscy agenci, do spółki z inkwizycją, od dłuższego czasu mieli chrapkę na zdemaskowanie dowództwa gildii, tym samym zmuszając złodziei do zachowywania przesadnej wręcz ostrożności.
Można śmiało stwierdzić, że na trop Ravenny, a raczej szerzej – jej ludzi czy też ludzi jej ojca – Mardas wpadł wyłącznie przypadkiem. Tajemniczy jegomość, z którym spotkał się przy zajaździe „Pstrokaty Bazyliszek”, nie zgodził się przyjąć od niego kostki. Zażyczył sobie, aby Mardas udowodnił swoje szczere intencje i intencjonalnie naraził własne życie. Kazał mu wejść do miasta przez północną bramę, w zielonym płaszczu, z kostką w sakiewce ze świńskiej skóry przy pasie. Udzielił mu również dalszych instrukcji: przedstawienie kukiełkowe, wejście smoka, przekupka w fioletowym turbanie, obwarzankowy kogut.
Mardasowi wydało się to wszystko głupim i zbędnym ryzykiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż miało to być jego ostatnie zlecenie. Zdecydował więc, że się go nie podejmie. Na przeszkodzie stanął mu jednak sam hrabia. Zagroził, iż jeśli nie wywiąże się z zadania, za spłaconą uzna wyłącznie połowę, drugiej połowy długu. W przypadku odmowy czekałoby go więc kolejne półtora roku służby. Mardas skapitulował. Miał dość. Niczego nie pragnął bardziej niż w końcu uwolnić się od Panady.
Przedstawienie zdawało się powoli dobiegać końca. Po licznych utarczkach, kłótniach, szarpaninie i groźbach gałganowa księżniczka i jej kochaś dali się w końcu namówić lekarzowi na wypicie eliksiru. Na ich nieszczęście okazało się, że ów wynalazek, zamiast, jak twierdził medyk, uśmierzać cielesny popęd, uwidaczniał na ludzkich twarzach prawdziwy stan ich dusz. Na scenie pojawiły się więc nowe lalki o nowej makabrycznej fizjonomii.
Sam dziobaty lekarz też nie odmówił sobie łyczka, przekonany do głębi, iż on sam natychmiast wypięknieje. Mylił się. Jego ponurą postać podmieniono na człekokształtne, gadzie monstrum z sosnowego drewna.
– I oto wyszło szydło z worka – zaryczał grzmiąco niewidoczny jeszcze na scenie smok-książę – oto jacy wszyscy naprawdę jesteście! Ale nie martwcie się. Na miarę swoich skromnych możliwości oczyszczę was z plugastwa.
Z otworu w platformie nad wozami wyleciał blaszany smok o skrzydłach ze szkła, a z jego długiej gardzieli popłynęła struga najprawdziwszego czerwonego płomienia. Lalki na scenie w mig zajęły się ogniem.
Dziesiątki znajdujących się na widowni dziecięcych gardeł zapiszczało na raz z ekscytacji i przerażenia. Dorośli bili brawo, dopóki nie zorientowali się, że poza lalkami ogniem zajęła się też sama scena. Nie było do końca wiadomo, czy to część spektaklu, czy też coś wymknęło się lalkarzom spod kontroli.
Mardas nie miał czasu przyglądać się dalszemu rozwojowi wypadków. Przecisnąwszy się przez tłum zaaferowanej tłuszczy, dostał się do odbijającej z rynku wąskiej brukowanej uliczki, potem skręcił w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo, aż przed jego oczyma ukazał się prostokątny, podłużny plac targowy.
– Smażone łososie, karpie i dorsze, prosto z rusztu! – wydarł się na jego widok łysy sprzedawca z rozłożystym, wyelegantowanym wąsem.
– Najpiękniejsze pierścienie i naszyjniki w Vistenorze! – spróbował przynęcić go głos ze straganu po przeciwległej stronie. – Nie żałuj, miły, pierścienia swej niewieście, a kolejnemu kochasiowi niechybnie oprze swe serce.
Przekupka w fioletowym turbanie na głowie okazała się nawet tłustsza, niż wynikało to z opisu tajemniczego jegomościa. Gdy spojrzała na Mardasa, na jej wypchanej jak poduszka twarzy zatańczył figlarny uśmieszek. Spośród pachnących świeżym ciastem wymyślnych wypieków Mardas wybrał foremnego koguta, kształtem przypominającego postać na jakimś herbie. Zjadł go szybko i w nerwowym skupieniu, całkowicie zapominając o przyjemności.
– O nie, kochasiu – odezwała się do niego przekupka, jak na kobietę dziwnie niskim głosem – nie możesz mi teraz powiedzieć, że tylko degustowałeś. Za tego kogucika masz mi zapłacić. I to szybciutko.
Mardas bez słowa wyjął z sakiewki srebrną monetę i włożył ją w pulchną, upierścienioną dłoń kobiety. Na miękkiej, sprężystej skórze czekał na niego zwitek papieru.
Odszedł parę kroków od straganu, rozejrzał się uważnie, po czym rozprostował zmięty strzępek. Wiadomość zapisano prostymi, wyrazistymi literami:
„Wejdź w ulicę Złotonawią. Idź przed siebie i nie śpiesz się. W pewnym momencie pojawi się za tobą mężczyzna w szarym wamsie, z długimi, rozpuszczonymi blond włosami. Gdy się do ciebie uśmiechnie, zwolnisz kroku, a gdy się z tobą zrówna, wręczysz mu sakiewkę.”
Mardas wziął głęboki wdech i, nie zwlekając ani chwili dłużej, wszedł w prostopadłą do placu Złotonawią. Wyobraził sobie, jak to będzie – po raz ostatni – spojrzeć w twarz przeklętego hrabiego. Nie potrafił natomiast wyobrazić sobie pierwszego poranka bez wiszącego mu nad głową poczucia obowiązku i długu.
Złotonawia była ulicą gardłowo wąską, posępnie ocienioną, pełną osadonych blisko siebie strzelistych drzwi i pozamykanych okiennic. Z jedynych otwartych chlusnęły pomyje, rozchlapując się tuż przed stopami Mardasa. Nieczyste odpryski dosięgły czubka jego prawego buta.
Wysoki jegomość o włosach niczym płynne, lśniące złoto wyłonił się niczym zjawa, tak jakby przeniknął ciałem przez któreś z zamkniętych drzwi. Dostrzeżony, przywołał na twarz perfidną parodię uśmiechu. Nie to jednak zaniepokoiło Mardasa. Mężczyzna nie miał na sobie szarego wamsu, lecz długi, szary, ciężki płaszcz, sunący po bruku niby pokutny wór.
Mardas miałby więc trudny orzech do zgryzienia, gdyby nie dwóch strażników miejskich, nie wiedzieć czemu pilnujących nic nieznaczącego, dzielącego ulicę na pół, łukowatego przejścia. Gdy, nie mając drogi odwrotu, przechodził tuż obok, posyłali mu wymowne, kpiące, pełne szyderstwa spojrzenia i uśmiechy.
Coś tu nie gra. To jakaś pułapka – zdał sobie sprawę z nieprzyjemnym, szarpiącym serce drżeniem.
Idąc dalej, bez widocznego przyśpieszania, dostrzegł nadciągający z naprzeciwka czteroosobowy patrol. Wyszyte na piersiach miejskich strażników czerwono-złote gryfy nieuchronnie rosły mu w oczach. Z tyłu coraz wyraźniej dobiegał go szmer sunącego po kamieniu płaszcza.
Mardas nie obejrzał się. Nie mając lepszego pomysłu, szarpnął z mocą za klamkę najbliższych drzwi kamienicy. Drzwi, o dziwo, otwarły się na oścież.
Natychmiast objęło go z górką dwadzieścia wesołych spojrzeń biesiadników, zasiadających za suto zastawionym stołem. Wznoszone za parę młodą toasty zastygły na ustach i w dzierżących puchary dłoniach zaskoczonych gości. Odziana w białą, powłóczystą suknię i zwiewny, biały welon młoda mieszczka, uśmiechając się serdecznie, uniosła brwi w milczącym oczekiwaniu.
– Niech wam się darzy na nowej drodze życia, pani – rzucił Mardas, po czym, omijając ławkę z weselnymi starcami, ruszył schodami na piętro.
W szaroburej izdebce na górze jedno z wąskich okien okrywał błoniasty, rybi pęcherz. Mardas bez chwili zwłoki przeciął go mieczem. Z dołu nadciągała już pokrzykująca ekspedycja, wysłana przez zaniepokojonych gospodarzy.
Mardas skoczył, o mały włos nie wpadając na pomarszczoną starowinkę, z mozołem toczącą dwukołowy wózek obładowany stertą owczego runa. Od zderzenia z ziemią aż zapiekło go w stopach. Uliczka była piaszczysta i pobrużdżona dwoma torami kolein. Mardas rzucił się pędem i wpadł za jakąś rozpadającą się, spruchniałą szopę.
Jeżeli straż miejska, inkwizycja albo królewscy agenci dostali cynk, jeśli wskazówki złodziei jakoś wpadły im w ręce… Płaszcz do cholery, cholerny zielony płaszcz… po nim mnie rozpoznają.
Mardas zrzucił z siebie płaszcz, zastanawiając się, czy razem z nim nie powinien też pozbyć się kostki. W natłoku boleśnie przeszywających skronie myśli spróbował odnaleźć tę najjaśniejszą. Nie ucieknę teraz z miasta, bo przecież nie zbliżę się do żadnej z bram. Muszę się gdzieś zaszyć. Na jakiś czas. Może w dzielnicy biedoty. Umiem dogadywać się z mętami i szumowinami. Tam się ukryję, tam jakoś przetrwam.
Od strony okna, z którego wypadł, zaczęły dobiegać go stłumione, niewyraźne krzyki komentujących zajście weselników. Mardas wychylił się zza szopy i pognał dalej. Chciał ruszyć linią prostą, bezpośrednio na południowy wschód, ale drogę zagradzał mu płot z drewnianych, zaostrzonych żerdzi. Przeskoczył go. Przerzucający gnój widłami mieszczanin na jego widok rozdziawił gębę i, korzystając z okazji, otarł pot z czoła.
Od południa wzbijał się ku niebu czarny, kłębiasty słup dymu. Wyglądało na to, że zemsta blaszanego smoka – poza gałganowym medykiem, księżniczką i rycerzykiem – dosięgła też samych Vistenorczyków. Gdyby na rynku było więcej drewnianej zabudowy, pożar rozlałby się na całe miasto niczym plaga szarańczy. Wciąż zresztą istniała na to szansa.
Zdyszany nieco Mardas przemknął wzdłuż rozkraczonego na skrzyżowaniu ulic, zbitego z bali spichlerza. Wypadając za jego róg, wpadł prosto na patrol strażników. Było ich czterech. Mardas zaklął w myślach, czując, jak serce taranuje mu pierś.
– Dokąd tak pędzimy, obywatelu? – zapytał strażnik, szeroki w barach jak tur, o szczęce buldoga i wykrzywionym w lewo, zdeformowanym nosie. – Nie zgubiliście czasem czegoś? Na przykład zielonego płaszcza?
– Płaszcza? Nie. – Mardas obojętnie pokręcił głową. Teraz był już pewien. – Panowie, wybaczą.
– Ależ wybaczymy, wybaczymy, ale najpierw cię przeszukamy, rybeńko.
Niech to szlag. Już po mnie.
Mardas spuścił głowę, inscenizując bierną kapitulację. Gdy tur wszedł w zasięg jego ramion, gruchnął go zamaszystym prawym sierpem, idealnie w środek buldorzej szczęki. Tur, jak rażony piorunem, wygiął się w tył, wpadając niezapowiedzianie w objęcia jednego z towarzyszy. Mardas kopnął w goleń młodego sierżanta, zaskoczonego bezwładnym ciężarem walącej się na niego góry mięśni, po czym rzucił się do ucieczki.
Za późno było już na to, aby poza oczyma świadków pozbyć się kostki. Uciekał więc. Uciekał od tego, co miało go spotkać. Uciekał od czarnego, zimnego końca, od stanięcia oko w oko z białą panią – trzynaście długich lat wlokącą się za jego cieniem niczym odtrącona kochanka.
Jeden z goniących Mardasa strażników zdołał chwycić go za tył koszuli, ale ta, śliska od potu, wymsknęła mu się z rąk. Na wprost przed biegnącymi, po wyboistej drodze, wlokła się anemicznie niewielka furmanka, zaprzęgnięta w dwa nakrapiane siwki. Na jej pokładzie rozmawiały ze sobą, gestykulując ekspresyjnie, dwie damy ubrane w długie, udrapowane suknie i jedwabne rękawiczki
Mardas dognał powóz, wskoczył przez burtę i przy akompaniamencie piskliwego zawodzenia niewiast wypchnął zza steru oniemiałego woźnicę. Następnie szarpnął gwałtownie za lejce i srogo zawrzeszczał na konie. Zanim przestraszone wierzchowce zdążyły zerwać się do galopu, jeden ze strażników był już na wozie.
Mardas, odwróciwszy się, smagnął go przez łeb leżącym na podorędziu batem, po czym wystrzelił krótkim lewym sierpem. Jego cios przeszył powietrze. Sikający stróżką krwi z policzka brodacz przytomnie uchylił się i na jednym wdechu rzucił Mardasowi w nogi. Ten runął w tył, uderzając lędźwiami o twardą krawędź burty.
Pęd przestraszonych koni, podskoki na wertepach, kopniaki ośmielonych obecnością strażnika dam i ciążąca w dół masa ciała zrobiły swoje. Mardas wypadł za burtę, o włos tylko unikając zmiażdżenia stopy przez koło mknącej w podskokach furmanki.
Gdy tylko przetoczył się na brzuch, ujrzał sterczącą na tle nieba kwadratową wieżę, opatrzoną u szczytu tarczą zegara. Jak dobrze wiedział, wieża z zegarem była częścią klasztornego kompleksu braci Denelotów, służebników Połamanego Boga. Na wprost przed nim stała rozwarta na oścież furta, wiodąca prosto na przyklasztorny podwórzec. Wewnątrz, pomiędzy gałęziami zielonych jabłoni, zwisały konopne sznury, na nich zaś lśniły w słońcu rzędy białych, mokrych prześcieradeł.
Splamiony własną krwią brodacz, wyskoczywszy z rozszalałej furmanki, padł tyłkiem na piach, ale po chwili stał już na nogach. Drogą z naprzeciwka nadbiegał jego niezmordowany rdzaworudy towarzysz. Kopnięty w goleń sierżant i odcięty od prądu tur mieli w pogoni spore zaległości.
Mardas, nie widząc lepszych opcji, czmychnął w prześcieradła niczym zając w kapustę. Mokre, lniane plachty zebrały mu z czoła spływający strużkami pot, wygłuszyły ciężki świst jego długich, zachłannych oddechów. Widząc poruszenie pierwszego rzędu schnącej pościeli, z rozmysłem zamarł w bezruchu, zatrzymując oddech, kryjąc stopy i golenie za konarem jabłoni.
Jego uwadze nie umknął syk wyślizgujących się z pochew ostrzy. Gdy kształt pierwszego ze strażników odznaczył się na bieli, Mardas skoczył na niego niczym wygłodzona modliszka, ciasno oplatając jego głowę białym, mokrym całunem. Ten zaszamotał się niby ujeżdżany byk, usiłując dźgnąć Mardasa uwikłanym w len mieczem. Nim jego rdzaworudy towarzysz zdążył mu przyjść z odsieczą, leżał już bezwładnie, ogłuszony ciosem twardego jak bryła soli mardasowego łokcia.
Mardas i ostatni zdolny do walki przedstawiciel władz miejskich spotkali się na zielonej trawie, pośród zielonych jabłoni, za ostatnią linią schnących prześcieradeł. Obydwaj, wycieńczeni gonitwą, słaniali się na nogach.
Rudzielec sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego splunął, zrobił taneczny, nieco chwiejny zwód i ciął klingą skośnie, nisko, w bok Mardasowego biodra. Mardas odbił cios paradą, a sekundę później jednym nagłym pacnięciem ostrza wytrącił klingę z rąk przeciwnika. Przepaść dzieląca wziętego z plebejskiej łapanki stróża prawa od człowieka uczonego fechtunku prawie od kołyski została właśnie brutalnie obnażona.
Bezpieczniej byłoby go teraz zabić. Jego życie za moje.
– Zwiewaj stąd – poradził rudzielcowi, zawadzając sztychem miecza o jego grydykę. Ten zamanifestował wahanie chwilowym bezruchem, ale ostatecznie zastosował się do rady. Rozpłaszczony na ziemi brodacz, niczym przebudzona z letargu zjawa, zaczął jęczeć i niemrawo wiercić się pod białą narzutą. Jedno kopnięcie wystarczyło, aby odesłać go z powrotem w objęcia ciemności.
Mardas zorientował się, iż cały podwórzec klasztorny okolony jest wysokim ceglanym murem. W jego tylnej części znajdowały się drzwi, jednak te były zamknięte na ciężką, żelazną kłódkę. Mardas mógł wprawdzie wybiec z powrotem na ulicę, ale uznał, że to nie najlepszy pomysł.
Jeśli chcę się pozbyć tej przeklętej kostki bez udziału świadków, teraz jest na to dobra okazja, chociaż pewnie będą jej tu szukać – pomyślał, ale zamiast zrobić, co zamierzył, poszukał punktu zaczepienia na pełnym występów i nierówności, na wpół zawalonym murze. O ile się orientował, po drugiej stronie znajdowała się przyklasztorna winnica. Na jednym ze stłuczonych kawałków cegły omsnęła mu się noga i omal nie spadł na dół.
Był już w połowie wysokości, gdy jego uszu dobiegł gwałtowny tupot i charkliwe psie ujadenie.
A to co do cholery?
Pięć czarnych jak smoła dobermanów przebiegło pod prześcieradłami, nie wiadomo kiedy dopadając podstaw muru. Jeden z nich, tocząc pianę z pyska, naprężył się i skoczył, chwytając Mardasa zębami za tylną część buta. Zdezorientowany Mardas nie mógł nawet sięgnąć po miecz. Obydwiema rękami rozpaczliwie walczył o utrzymanie się na górze.
Po niedługiej chwili, pełnej zmagań z wiszącym u nogi czarnym diabłem, wszystkie prześcieradła zaczęły naraz przesuwać się na boki. Zza białych zasłon ukazał się człowiek odziany w zdobny purpurowy płaszcz i rozłożysty kapelusz z szerokim rondem. Towarzyszyło mu dziesięciu kuszników ubranych w kaftany w czerwono-purpurową kratę. Wszyscy wycelowali kusze prosto w Mardasa. Przywołane do porządku dobermany odpuściły i przestały ujadać.
– Stawianie dalszego oporu byłoby wyłącznie marnotrawieniem czasu i energii. Naszego i pańskiego – oznajmił inkwizytor, przywołując na usta perfidną parodię uśmiechu. Mardas rozpoznał w nim blondyna ze Złotonawiej.
– Gdyby cię to ciekawiło, to natknęliśmy się na twój płaszczyk, a psy wytropiły cię po zapachu – otarł pot z haczykowatego nosa. Wciąż było bardzo gorąco.
– Cóż – ciągnął – twoi złodziejscy przyjaciele nie darzą cię chyba zbytnią miłością, co? Musieli się domyślać, że coś wiemy, a mimo to nie ostrzegli cię w porę. Chyba nie specjalnie zależało im na tej kostce.
Wyprany z resztek nadziei Mardas nie odezwał się ani słowem.
– Jedno mnie ciekawi. Co w moim wyglądzie cię zaalarmowało? Dlaczego nie przekazałeś mi sakiewki, zanim zobaczyłeś nadciągający z naprzeciwka patrol straży?
– Miałeś na sobie szary płaszcz – odparł zrezygnowany Mardas, wisząc na murze resztką sił.
– A miałem mieć?
– Szary wams.
– A to szczwane bestie – inkwizytor zaśmiał się perliście. – Coś ci powiem? Dobrze ci z gęby patrzy, człowieku. Gdyby to ode mnie zależało, darowałbym ci życie i wolność w zamian za nawiązanie drobnej współpracy. Mógłbym zrobić z ciebie całkiem przydatną nitkę, po której doszedłbym do tych łotrów. Niestety… Nasz dobrotliwy Ranadab ma bzika na punkcie magii, a raczej jej tępienia, i na to mi nie pozwoli.
Silącego się na zachowanie odwagi Mardasa przebiegł mimowolny dreszcz.
– Cóż… Nie pozostaje mi nic innego, jak przedłożyć ci twoje obecne położenie. Masz dwa wyjścia. Albo zejdziesz na dół po dobroci i pozwolisz się nam pojmać, albo stawisz opór i umrzesz, zawczasu oszczędzając sobie czekających cię wkrótce nieprzyjemności. Jeśli o mnie chodzi, to jestem elastycznym człowiekiem, gotowym uszanować każdy twój wybór.
******************************************************************************
Egzekucja nie odbyła się, jak wyobraził to sobie Mardas, w miejscu publicznym, na oczach rozwrzeszczanej vistenorskiej gawiedzi, lecz w zatęchłych, wilgotnych lochach twierdzy Wandataza. Wytoczony mu proces był czysto formalny, szybki i bezbolesny. Nie kazano mu nawet przyznawać się do winy. Nie dręczono go i nie zarzucano pytaniami, zaś więzienna strawa, którą raczono go aż do dnia egzekucji, była w miarę godziwa.
Mardasa wywleczono z ciasnej celi na wpół nieprzytomnego, wybudzonego ze snu dziwnie głębokiego, zachłannego, otumaniającego umysł.
Blask jarzących się w mroku pochodni raził go po oczach. W przestrzennej, wysoko sklepionej podziemnej komnacie wszystkiemu przyglądało się z górką kilkunastu mężczyzn. Większość z nich miała na sobie długie, ciemne opończe i twarze skryte pod fałdami obszernych kapturów. Mardas nie szukał ich spojrzeń.
Kat nie nosił maski, choć jego bezduszna, zimna twarz sama nieco przypominała maskę. Popatrzył na Mardasa z wytężonym skupieniem, tak jakby ów był jakąś trudną do rozwiązania zagadką. Następnie rzucono go na kolana, bez słów, samym gestem przekonując do mocnego pochylenia głowy. Ktoś włożył w urękawiczone dłonie kata masywny dwuręczny miecz. Ktoś inny przewiązał Mardasowi oczy skrawkiem czarnej tkaniny.
– Jakieś ostatnie słowa skazańcze? – zapytał go jeden z szeleszczących kolczugą strażników.
Mardas zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
– Wasz król Ranadab – przemówił ochrypłym od długiego nieużywania głosem – mieni się przed ludem władcą prawym i sprawiedliwym. Jego postępowanie wszak nie ma wiele wspólnego z prawem, ani tym bardziej sprawiedliwością. Przypomina raczej ich zaprzeczenie, odbicie w krzywym, prześmiewczym zwierciadle. A moja śmierć… cóż… moja śmierć będzie tego niemym świadectwem.
Jego słowa wywołały szemranie wśród kilkunastu zgromadzonych mężczyzn.
Mardas czekał. Czekał w bojaźliwym, pełnym niezrozumiałej ekscytacji skupieniu. Ciemność, którą miał przed oczyma, była inną ciemnością niż wszystkie te, w które wpatrywał się w ciągu całego swego życia. Była w niej zgroza, nieodgadniona zagadka, kojący cień nadziei. Mardas przywołał na usta skromną namiastkę uśmiechu, uśmiechu pełnego żalu za przewiny i gotowości na przyjęcie wybaczenia. A uśmiechając się, czekał. Czekał długo. I wtedy śmierć zadrwiła z niego po raz drugi.
Rozdział2
Za próg królewskiej komnaty audiencyjnej rzucono nim jak workiem owsa.
– On może być niebezpieczny, panie – ostrzegł króla jeden z gwardzistów.
– Bez obaw, Tywionie. Mam to – Ranadab ostatnacyjnie wysunął kawałek klingi z przytroczonej do pasa pochwy. – Możesz odejść.
Monarcha opadł na ustawiony na podwyższeniu hebanowy tron, dość skromny na tle siedzisk, na jakich zwykł zasiadać choćby hrabia Lorano Panada.
Ranadab wyglądał jak w połowie król, w połowie włóczęga. Miał pociągłe, wymizerowane oblicze o sercowatych ustach, nieśmiało czerwieniących się w gąszczu kasztanowej, szczeciniastej brody. Na jego prostych, polepionych w strąki włosach lśniła się srebrzyście obręcz korony. Najbardziej królewskie jednak były w nim oczy – smutne, brązowe, okrągłe, gorejące ogniem bolesnej determinacji. Na okrytej brązową bluzą szczupłej piersi wyszyty miał herb swego ojca: dwie róże – biała i czerwona – skrzyżowane niczym miecze na niebiesko-złotym polu. Taki sam herb spozierał z wyblakłej emalii tarczy, wiszącej tuż nad kominkiem. Róże mieniły się w blasku płonących w kominie polan. Za oszklonym oknem powoli zapadał zmrok.
Przez dłuższą chwilę król przewiercał skazańca badawczym spojrzeniem. Mardas nie miał bladego pojęcia, po co go tu sprowadzono ani dlaczego w ogóle oszczędzono mu życie. Czuł się trochę tak, jak gdyby śmierć już go dopadła i wrzuciła do jakiegoś dziwnego, obcego mu świata. Od Ranadaba, mimo iż wyglądał jak w połowie włóczęga, emanował majestat.
Skrępowany w nadgarstkach powrozem Mardas ruszył nieśpiesznie w kierunku tronu, drewnianymi łapciami wprawiając dębowy parkiet w jękliwe skrzypienie.
– Czy nie powinieneś teraz paść przede mną na kolana i mi dziękować? – zapytał król bez cienia ironii.
– Paść na kolana to żaden problem, wasza miłość – Mardas poruszył ustami, czując w gardle iście pustynną suszę. – Problem w tym, że nie wiem jeszcze, za co miałbym ci dziękować.
– Stoisz tu, oddychasz – zauważył monarcha. – Gdyby nie moja zachcianka, nie stałbyś tu ani nie oddychał.
Mardas zawahał się.
– Pewnie tego nie zauważyłeś – ciągnął Ranadab, nie czekając, aż Mardas zegnie kolana – ale byłem przy twojej egzekucji. Ci jegomoście w ciemnych, długich płaszczach i obszernych kapturach… byłem jednym z nich.
Mardas nie miał bladego pojęcia, do czego król może zmierzać.
– Nie przypatrywałem się twarzom ludzi dokoła mnie, panie. Próbowałem umierać z godnością.
– Coś ci wyznam, skazańcze – król uśmiechnął się tak blado, że niemal niezauważalnie. – Twoje zachowanie podczas egzekucji… wprawiło mnie w pewne zakłopotanie. Nie przywykłem bowiem do ciszy. Wszyscy ci, których skazałem na śmierć za magię, jak dotąd cisi nie byli. Przeciwnie. Wrzeszczeli i plugawili moje imię, jak i pamięć mojej nieżyjącej już matki. Ty jeden milczałeś. Do czasu. Do momentu, w którym strażnik zapytał cię o ostatnie słowa.
Ranadab zrobił wymowną pauzę i wsparł szczeciniasty podbródek złożonymi w piramidkę dłońmi.
– To co wówczas powiedziałeś – podjął z pasją w oczach – powiedziałeś z takim przekonaniem… że aż… że aż uwierzyłem, że owo przekonanie wypłynęło z głębi twego serca. To właśnie powód, dla którego postanowiłem odroczyć egzekucję… Zanim umrzesz chcę poznać prawdę. Ciekawi mnie czym w twoich oczach zasłużyłem sobie na miano: „krzywego odbicia sprawiedliwości w prześmiewczym zwieradle.”
Zapadła krótka cisza po której Mardas wybuchł krótkim, kompulsywnym śmiechem, wtulając czoło w złączone powrozem dłonie. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Przychodząc tu miał nadzieję, że król, z jakiegoś nieoczywistego powodu, pozwoli mu żyć.
– To jakiś żart?
– Nie zwykłem żartować sobie z tak ważkich spraw.
Zachowawcza obawa w Mardasie w jednej chwili przerodziła się w chłodną wściekłość.
– Od zawsze uważałem, że próżność to drugie imię wszelkich możnych i władców – wygrzmiał, po czym prychnął z pogardą – ale twoja próżność królu… Miałeś czelność odroczyć moment mojej śmierci, po to tylko, żeby dowiedzieć się, dlaczego nazwałem cię tak, a nie inaczej?
Król nieznacznie skinął głową.
– Aha – odparł z zajadłością w głosie Mardas – Pewnie zrobiłeś to bo jako jedyny, spośród wszystkich tych bezradnie lżących cię nieszczęśników, zachowałem spokój. Bo jako jedyny dosadnymi słowami zdołałem przebić pęcherz tej twojej królewskiej, nadętej dumy. Wasza miłość, wybacz, ale pozwolę sobie odgadnąć jej względem mnie życzenie. Pewnie oczekujesz, że nim skonam, odszczekam wszystko co powiedziałem na twój temat, w obecności tamtych zakapturzonych nędzników.
– Nie zaszkodziłoby.
– Wiesz co królu?
– Słucham.
– Jeszcze przed chwilą miałem o tobie fatalne mniemanie, ale teraz… szkoda mi na ciebie strzępić języka.
Mardas spodziewał się, że jego słowa dotkną Ranadaba do żywego i go rozsierdzą, ale ku jego zdziwieniu monarsze wyłącznie posmętniało spojrzenie.
– Choć to co zrobiłem, na pierwszy rzut oka nosi znamiona próżności – wyznał z rozbrajającą powagą – próżny nie jestem. Za to bardzo cenię sobie prawdę. Chciałbym żeby moi poddani też sobie ją cenili i nigdy nie odmawiam im do niej prawa. Mój wasal, który z własnej winy stanął na skraju śmierci, nie przestaje być moim wasalem tylko przez wzgląd na swoje opłakane położenie. A ty… ty jesteś moim wasalem. Dlatego i tobie przysługuje prawo do prawdy.
Mardas nie mógł nadziwić się własnym uszom.
– A ja myślałem królu, że tu chodzi wyłącznie o ciebie – uśmiechnął się samymi ustami – że to tobie zależy na wydobyciu prawdy ze mnie. Że to ty chcesz się dowiedzieć, dlaczego uważam cię za parszywego nikczemnika. A jednak okazuje się, że to ja jestem tym potrzebującym, a ty tylko łaskawie udzielasz mi prawa. Wiesz co? Wsadź sobie w rzyć całe to swoje łaskawe prawo. Skąd w ogóle pewność, że jestem twoim poddanym?
– Zdradza to choćby twój akcent – Ranadab po raz kolejny nie zraził się ostrą wymową Mardasa – Jesteś rodowitym Estwańczykiem, z dziada pradziada. Urodziłeś się w moim królestwie i w nim też umrzesz. Twoim ojcem był Estwańczyk, Arron Welli, nieszczęsny rycerz, który utonął na dnie Łzawego Morza, razem z trzynastoma tysiącami złotych orii ukradzionych własnemu seniorowi. Od trzynastu lat włóczysz się po moim królestwie i w moim królestwie zarabiasz pieniądze, chcąc zmyć z siebie i swojej rodziny hańbę ojca. Robisz to z uzasadnionej obawy, że w przeciwnym wypadku na twoją rodzinę spadnie gniew hrabiego. Przypuszczam, że na dostarczeniu magicznej kostki do Vistenoru miałeś się nieźle obłowić. Nie wykluczam nawet, że pozyskane za nią pieniądze pozwoliłyby ci na ostateczne spłacenie długu.
Co zaś się tyczy twojego przekonania na temat mojej domniemanej niesprawiedliwości… tak… zależy mi na tym, by poznać jego podstawę. To pierwszy i niezbędny krok do tego, abyśmy wspólnymi siłami jakoś dokopali się do prawdy.
– Królu… – walczący z zawrotem głowy Mardas przez chwilę zbierał się w sobie – może najpierw spróbujmy dokopać się do faktów, tak jak uczynił to względem mnie twój, jak widzę, bardzo prężny wywiad. Czy informacje o mnie dotarły do ciebie przed czy po…
– Przed.
Królewskie „przed” mocno szarpnęło za strunę Mardasowego oburzenia.
– A więc faktem jest, że skazałeś mnie na śmierć, świadom położenia mojej rodziny, a twoich niewinnych poddanych. Bo przecież wiedziałeś, że od tego, czy spłacę dług czy nie, zależy ich być albo nie być, że jeśli tego nie uczynię, grozi im zemsta hrabiego, którego rozmaite nikczemności od lat tolerujesz. Czy to ma być ta twoja wielka sprawiedliwość?
– Pytasz mnie czy stwierdzasz? – przez usta Ranadaba prześliznął się cień uśmiechu.
Mardas zacisnął zęby, nie dając się wybić z gniewnego rytmu – Twoi agenci zapewne ci donieśli również, że twój poddany Mardas Welli z magią nie ma nic wspólnego. A ta kostka… ta cholerna, kalcytowa kostka… ponoć jest na niej zapisane jakieś miłosne wyznanie. Sam nawet nie wiem, czy to prawda. Na dobrą sprawę mogłem być kompletnie nieświadom jej magicznych właściwości. Czy twoje sprawiedliwe prawo nie zna pojęcia okoliczności łagodzących?
– Dobrze, że wspomniałeś o faktach, skazańcze – król poprawił srebrną obręcz na swoim skalanym głęboką bruzdą czole – Przy dochodzeniu do prawdy ważne jest, aby najpierw skrupulatnie ustalić fakty. Bo widzisz… tak się składa, że w swej wspaniałomyślności nie zapomniałem o twojej rodzinie. Wiedziałem na pewno, że jesteś winien Panadzie nie więcej niż dziewięć tysięcy złotych orii, posłałem więc gońca, który w twoim imieniu przekazał mu dokładnie taką kwotę. Założyłem, że to wystarczy, aby twojej rodzinie zapewnić bezpieczeństwo.
Serce Mardasa na moment jakby zamarło w bezruchu, a potem rozlało się po nim dziwne, kojące ciepło ulgi.
– Co zaś się tyczy hrabiego – ciągnął Ranadab – dobrze wiem, że od lat babra się w magii. Od lat też usiłuję zdobyć przeciwko niemu dowody. Jak się pewnie domyślasz, to nie takie proste. To bardzo sprytny i przebiegły człowiek. Ale jednego możesz być pewien. Któregoś dnia i jego dosięgnie moja ręka.
– Jeśli to, co zrobiłeś dla mojej rodziny… jeśli to prawda… jeśli nie łżesz jak pies…
– To prawda, skazańcze. I nie, nie łżę jak pies. Prawdą jest też co innego. A mianowicie to, że w momencie, gdy podejmowałeś się zlecenia, byłeś w pełni świadomy obowiązującego w Estwanni prawa. Wiedziałeś, że w kwestii magii twój król nie przewiduje żadnych „okoliczności łagodzących”. A mimo to twierdzisz, jakoby spotkała cię z mojej strony jakaś niesprawiedliwość. I pozwalasz sobie nazywać mnie… „prześmiewczym odbiciem w krzywym zwierciadle”.
– Za to, co zrobiłeś dla mojej rodziny… o ile mogę wierzyć twym słowom… dziękuję ci… z całego serca. Ale słowa, które wypowiedziałem na twój temat… w pełni je podtrzymuję. Twoja niesprawiedliwość, królu, nie polega na niesprawiedliwym egzekwowaniu prawa.
– Więc na czym?
– Na tym, że ustanowiłeś niesprawiedliwe prawo.
– Bądź więc tak łaskaw i mi to objaśnij.
Mardas spuścił wzrok z króla i zadumał się przez chwilę.
– Uczciwe prawo, królu – wymierzył w Ranadaba twardym jak stal spojrzeniem – powinno rozgraniczać mniejsze zło od większego, a kara powinna być zawsze współmierna do winy. Czy naprawdę na śmierć zasługuje ktoś, kto dla ratowania rodziny wniósł do miasta byle kalcytową kostkę? Gdybym na ten przykład był przegniłym do szpiku kości złym czarnoksiężnikiem, opętanym nekromantą, kimś, kto czarami odbiera ludziom ich godność, rozum i życie, wedle twego prawa spotkałaby mnie przecież dokładnie taka sama kara. Gdzie tu, pytam się, jest sprawiedliwość? Mam pewne przesłanki, by sądzić, że to twoja osobista niechęć do magii popchnęła cię na tę drogę, na drogę zabawy w pana życia i śmierci. Nawet jeśli przez magię coś złego spotkało twojego syna… Władca, który ustanawiając prawo kieruje się osobistymi uprzedzeniami… nie jest wart miana władcy. Ba… nie jest wart funta kłaków czy choćby splunięcia.
– Teraz już wiem – Ranadab wstał z tronu, skrzywił się od bólu w krzyżach, przeszedł obok Mardasa i wrzucił polano do kominka. A potem stanął twarzą do ognia, wyciągając ręce, by ogrzać je w blasku pomarańczowego, lśniącego na emaliowanej tarczy ciepła. Mardas popatrzył na jego przygarbione, okryte białą peleryną plecy. Przyszło mu do głowy, że mógłby go teraz zajść od tyłu i udusić swoimi skrępowanymi rękami.
– Już znam powód, dla którego nazwałeś mnie tak, jak mnie nazwałeś – orzekł król, rozcierając ręce, jak gdyby ciepło ognia nie było w stanie ich rozgrzać – A teraz czas na prawdę. Tą, na którą zasługujesz. Masz rację, skazańcze. Do wydania edyktu w jakimś stopniu pchnęły mnie moje osobiste doświadczenia. I tak… nie mylisz się również w tym, że moje prawo nie jest do końca sprawiedliwe. Gdybym miał je jakoś określić… nazwałbym je… „prawem miłosiernym”.
– Miłosiernym? – Mardas uniósł brwi. – A to dobre! Pewnie zaraz mi powiesz, że bardzo kochasz tych, których pozbawiasz głów?
– Wierzysz w Połamanego Boga, skazańcze? – wypalił Ranadab ni z tego, ni z owego.
Wiara w Połamanego Boga była dominującą wiarą Estwanii, a Mardas, jak większość młodych szlachciców, ową wiarę wyniósł z domu. Jako chłopiec, razem z ojcem, matką i braćmi, brał udział w obchodach i nabożeństwach świątyni Azzanapan, w języku estwańskim znaczącej tyle co dom miażdżącego koła. Połamany Bóg i jego nauki były wówczas bliskie jego sercu. A potem, po śmierci ojca, gdy w pogoni za spłatą długu zaczął dopuszczać się rzeczy moralnie wątpliwych, jego myśli i serce krok po kroku wykradały się z królestwa Annanawa, mimo iż w głębi serca tak naprawdę nigdy w niego nie zwątpił.
– Wierzę.
– A więc zapewne wierzysz również w to, że są na tym świecie rzeczy gorsze aniżeli śmierć – śmierć ciała. Wiesz, co mam na myśli? Mam na myśli krainę wiecznej zmarzliny, dolinę wyjącą głosem zastępów potępionych. A magia… magia wiedzie do tejże krainy drogą na skróty. Gdybyś wiedział o niej choć połowę tego, ile wiem ja…
– Wasza miłość – zniecierpliwił się Mardas – zadowolę się choćby jedną ósmą.
– Jakby ci to… jakby ci to najlepiej zobrazować! Hmmm… Już wiem! Magia jest jak… jak miraż jeziora na obrzeżach pustyni. Wiedzie doń droga usłana słodkimi, orzeźwiającymi kałużami. Ułuda jeziora przyciąga człowieka fałszywą obietnicą nasycenia, zachęca, aby ten coraz dalej zapuszczał się na pustkowie, a kiedy w końcu zapada noc, wysysa z niego całe ciepło, jak żądna krwi pijawka. Gdy taka wychłodzona do szpiku kości, oziębła dusza staje w końcu u progu śmierci, nie ma w niej dość ciepła, by zechcieć wtulić się w ojcowskie objęcia Annanawa. Dusza wzgardza wtedy jego łaską i na własne życzenie wpada do krainy wiecznej zmarzliny, doliny płonącej lodowym ogniem. Zaczynasz rozumieć już, do czego zmierzam?
– Staram się, królu.
– Twoje starania, skazańcze, cieszą moje serce. W ostatnim półwieczu przeróżni czarnoksiężnicy z cesarstwa Westfenoru rozpełźli się po Estwanii niczym korniki po starej komodzie i mamią swoimi kałużami, kto tylko im się napotyczy. Nieważne, czy to mieszczanin, czy prostaczek, lord, rycerz czy kapłan. Dla takich jak oni nie liczy się urodzenie czy pozycja człowieka. Tym zwodzicielom wkradanie się w łaski ludu przychodzi zadziwiająco łatwo. Choć tak po prawdzie to nie ma w tym nic dziwnego. Bo czy znasz jakąś wieśniaczkę, która nie chciałaby wiadra, co samo z siebie nabiera wodę? Albo rycerza, który nie pragnąłby miecza o nigdy nietępiącym się ostrzu?… albo kapłana, który…
– Nie znam, królu.
– Sam więc widzisz. Możesz mi zatem wierzyć albo nie, ale żal jest mi ludzi. Nie chcę, żeby Estwania stała się dla moich poddanych równią pochyłą, po której na łeb na szyję stoczą się w krainę wiecznej udręki. I oto cały powód, dla którego tępię czary ze słusznie przypisywanym mi zapałem. I wierz mi – nadal będę to robił, dopóty dopóki starczy mi sił. Choćbym miał się przez to dorobić miana „tyrana tyranów”.
– Chyba powoli zaczynam cię rozumieć – stwierdził Mardas w szczerości serca, dziwnie zaskoczony własnym wyznaniem.
– A zatem… może zrozumiesz także, dlaczego w kwestii magii nie rozgraniczam zła na większe i mniejsze, a kary na surowszą i łagodniejszą. Wiedz, że w mojej karze nie chodzi bynajmniej o samą karę. Chodzi o to, aby powstrzymać rozlew zła. W Estwanii, całe szczęście, wciąż żyje wielu zwyczajnych ludzi, którzy w swej poczciwości boją się śmierci. Co by się jednak stało, gdybym ustanowił łagodniejsze, bardziej sprawiedliwe prawo? Gdyby przemytnikom czarnoksięskich błyskotek, zamiast topora czy miecza, groziły dyby, banicja albo obcięcie stopy? Ilu z tych, którym niestraszna utrata tej czy tamtej kończyny, stwierdziłoby nagle, że może jednak warto spróbować? O ile więcej skażonej czarami posoki przetaczałoby się przez nasz niewielki estwański krwiobieg?
– Domyślam się – rzucił chłodno Mardas – że więcej.
– Cieszy mnie, że się zgadzamy, skazańcze. Przynajmniej w tym jednym względzie. Co zaś się tyczy twoich wobec mnie oskarżeń… Możesz sobie pomstować na moje prawo, do woli nazywać je nikczemnym czy niesprawiedliwym. Ale jeżeli za prawdę przyjmiesz to, co opowiedziałem ci o magii, o jej wpływie na ludzką duszę… Wówczas przyznasz mi rację. Zgodzisz się, że moje prawo jest dla Estwanczyków aktem miłosierdzia.
Mardas nie był pewien. Nie był pewien, czy pogląd Ranadaba na magię, jakkolwiek bliski jest prawdzie. Pamiętał, co na ten temat twierdzili kapłani Połamanego Boga. Uprawianie czarów nazywali oni grzechem „uzurpacji boskości”. Uważali, że ten, kto para się magią, samowolnie wyciąga rękę po to, co należne jedynie Annananowi, okazując mu tym najwyższy wyraz braku zaufania. Każdy zaś nieodżałowany grzech mógł sprowadzić człowieka w otchłań wiecznej zmarzliny, zwłaszcza grzech tak ciężki jak uprawianie czarów.
W głębi serca nadal wierzący Mardas dopuszczał, że król może mieć rację. A nawet jeśli jej nie miał – fakt, iż był głęboko przeświadczony o swoim twierdzeniu, w pewnym sensie usprawiedliwiał go moralnie. Mardas w przypływie nagłej szczerości ze swoim sumieniem stwierdził, że gdyby on sam był przeświadczony, że poprzez ustanowienie tak na pozór niesprawiedliwego prawa ochroni swych poddanych przed pokusą wiodącą do wiecznej udręki, postąpiłby dokładnie tak samo jak Ranadab.
– Dopiąłeś swego, królu – Mardas stanął tuż przed hebanowym tronem, zaglądając głęboko w okrągłe, brązowe, smutne oczy Ranadaba. – Przekonałeś mnie o swojej racji, o swojej prawdzie. Udowodniłeś mi, że nie masz innego wyjścia, jak tylko wyegzekwować na mnie swoje miłosierne prawo. Mam tylko jedną prośbę. Nie zwlekajmy z tym! Darujmy sobie kata, loch, egzekucję, ostatnie słowa! Zróbmy to teraz! Tu i teraz! Stal, którą nosisz u boku… nosisz, jak mniemam, nie od parady?
Monarcha powolnym ruchem wyciągnął z pochwy miecz o półokrągłym jelcu i złotej głowicy, jatrzącej się blaskiem tkwiącego w niej czerwonego rubinu. Położył go przed sobą, opierając o poręcze tronu, i przejechał po ostrzu wskazującym palcem, tak jakby ocierał kurz z portretu swojej pierwszej miłości.
– Potrafię – orzekł król, cały czas ze smutkiem spoglądając na miecz – potrafię to zrobić. Pewnie masz mnie za takiego, dla którego zabić drugiego człowieka to tyle co splunąć.
– Wielu władców lubuje się w zabijaniu. Ale ty, panie…
– Władza deprawuje. To prawda. Niemal reguła. Ale jest od niej jeden wyjątek. Władza nie może zepsuć władcy, gdy jest dla niego jeno udręką i cierniem.
Mardas domyślił się, że król mówi w tym wypadku o sobie.
– Za każdym razem, kiedy muszę kogoś zabić – do okrągłych oczu Ranadaba zaczęły napływać pojedyncze, szklące się łzy – przeklinam dzień, w którym założono mi na głowę koronę. Wolałbym wówczas zwalić ten ciężar na jakieś inne, bardziej harde barki. Życie to wspaniały i niepowtarzalny dar, a ja brzydzę się rozlewem krwi.
– Przykro mi, królu – oświadczył Mardas bez cienia ironii.
– Jesteś mi zupełnie obcym człowiekiem, skazańcze, a mimo to… to, co muszę zrobić… napawa mnie bólem. Cóż zaś kiedy to samo przyjdzie mi uczynić wobec osoby bliskiej memu sercu – urwał i na chwilę objął twarz dłońmi – Wybacz. Nie wiem, dlaczego… nie wiem, po co… Niepotrzebnie ci o tym wspomniałem.
Król zdjął miecz z poręczy tronu i położył go sobie na kolana. Jego wymizerowana twarz w jednej chwili skurczyła się dziwnie, poszarzała, wykrzywiła, zapadła w sobie, tak jakby nieubłagany czas nagle przebiegł po niej, zostawiając po sobie piętno kilkunastu lat spędzonych na ciężkiej tyraczce.
Podobnie nagłą zmianę Mardas dostrzegł na twarzy ludzkiej tylko raz. Pamiętał tę chwilę, jakby to było dzisiaj. Jego matka Attania łuskała słonecznik, siedząc okrakiem na kuchennym taborecie, gdy delegacja okolicznych rybaków, bełkocząc coś niewyraźnie pod nosem, zaczęła przekazywać jej wieść o śmierci ukochanego syna.
– Śmiało, królu – uśmiechnął się blado Mardas, spychając na bok myśl o tym, by spróbować uwolnić ręce i odebrać monarsze miecz. – Jeśli nim umrę, mogę ci się jakoś przysłużyć, choćby tylko jako cierpliwy słuchacz… Nie krępuj się. Któż to taki bliski twemu sercu, kogo będziesz musiał stracić?
Komnatę audiencyjną otuliła przez chwilę równie martwa, co głęboka cisza.
– Mój syn – odparł w końcu Ranadab bez drżenia w głosie. Zdawało się, jakby całą swą szczerą gorycz zdołał już ukryć za kamiennym obliczem surowego władcy.
Mardas przypomniał sobie plotki, jakie zasłyszał o księciu Delfasie Pięknowłosym i jego związkach z pewnym tajemniczym czarnoksiężnikiem z południa. Choć życie księcia nie znaczyło dla niego więcej niż życie jakiegokolwiek innego człowieka, choćby napotkanego po drodze na rynek żebraka z koźlą brudką, poczuł w sercu coś dziwnego, jakieś szarpnięcie, odejmujące oddech ukucie. Nie pojmował tego uczucia.
– Rozumiem – Mardas zdobył się na cień współczucia wobec człowieka, który miał wkrótce odebrać mu życie. – Rozumiem, że młody książę w jakiś sposób zbrukał się magią, a ty chcesz, aby prawo było równe wobec wszystkich. To szlachetne i godne podziwu. Niemniej… odradzam ci to. Żaden ojciec nie powinien nigdy wyciągać ręki po życie własnego syna. Jeżeli to zrobisz… to… to zniszczy cię od środka.
– Błędnie założyłeś, że chodzi o magię – głos króla stał się nagle twardy jak żeliwo. – On jej nie uprawia, nie posiada też żadnych magicznych przedmiotów. On wyłącznie korzysta z jej owoców. A za to, w świetle prawa, nie grozi mu śmierć.
– Cóż więc takiego uczynił?
– Póki co nic – Ranadab zaczął przebierać oczami po mieczu, tak jakby czytał z księgi. – Jeżeli jednak pozwolę mu żyć… pewnego dnia… sprowadzi na Estwanię zagładę.
– Zagładę? Niby dlaczego?
– Przez wzgląd na źle ukierunkowany potencjał. Wiesz, czym mój syn zawdzięcza sobie swój przydomek? Pięknowłosy?
Mardas przecząco pokręcił głową.
– Bo gdy się urodził, miał na głowie włosy przypominające złote jedwabne nici. Na dworze uznano to za szczególnie dobry omen. I rzeczywiście. Brzdąc od najmłodszych lat wykazywał cechy wspaniałego władcy. Miał wszystko. Wszystko, co mogłoby uczynić go lepszym królem ode mnie: mądrość, bystrość, przenikliwość, wzrost, urodę, posturę, charyzmę, odwagę – Ranadab zrobił długą, bardzo długą pauzę – A teraz pozwól, że zadam ci pytanie z trochę innej beczki. Gdy dawaliśmy odpór Westfenorczykom w bitwie pod Certfein… co wtedy robiłeś?
Mardas nie domyślał się celu tego pytania. Postanowił jednak odpowiedzieć szczerze.
– Miałem wtedy piętnaście lat i schowano mnie za matczyną spódnicą. Bo choć sam rwałem się do boju, matka zagroziła ojcu, że jeśli waży się zabrać mnie ze sobą, poderżnie mu w nocy gardło.
– Zakładam jednak, że masz niejakie pojęcie o tym, co się wówczas stało?
– Mam. Westfenorczyków było dwa razy więcej niż nas. Ponad dwa razy więcej. Sześćdziesiąt pięć tysięcy naprzeciw dwudziestu dziewięciu. Mówi się, że planując tę bitwę, poróżniłeś się ze swoimi generałami. Że zamiast runąć ciężką jazdą w samo centrum wroga, tak jak chcieli tego tamci, odesłałeś ją na flanki, a lekkich piechurów umieściłeś na środku i to w dodatku formując w półksiężyc. To, co twoim dowódcom zdało się aktem rozpaczliwego szaleństwa, koniec końców okazało się zręczną pułapką.
– Ta pułapka – twarz króla na chwilę rozpromienił uśmiech dumy – od początku do końca była dziełem Delfasa. Pojmujesz to? Miał wtedy ledwie piętnaście lat. Moi zawstydzeni dowódcy nazwali go po wszystkim „genialnym ryzykantem”. Jakby tego było mało, uparł się, że weźmie udział w bitwie. A ja zgodziłem się… z ciężkim sercem. Żałuję… żałuję, że nie poległ wówczas w bitwie.
– Panie… – Mardas wciąż nie miał bladego pojęcia, dlaczego król chce uśmiercić swojego syna. – Jak możesz tak…
– Mogę. Wolałbym widzieć go martwym i niewinnym, niż patrzeć, jak opętuje go słabość.
– Słabość? – Mardas dociekliwie uniósł brwi. – Jaka słabość?
Twarz króla przez moment zastygła w zbolałym grymasie. Milczał przez dłuższą chwilę.
– Zachłanność na szczęście – odparł. – Widzisz… Delfas nie miał zamiaru zadowalać się życiem zwykłego człowieka. Zwykłego księcia. Gdy skończył szesnaście lat, za punkt honoru obrał sobie nienawiść do wszystkiego, co szare i monotonne. Z całego serca zaś nienawidził jesiennej słoty. Taka pogoda wywoływała w nim rzewną melancholię. To po mnie zresztą odziedziczył skłonność do popadania w nią. A gdy już w nią popadał, wtedy zaszywał się w swej komnacie i rozmyślał. Rozmyślał dużo. Za dużo. Ostatecznie doszedł do wniosku, że jedyną rzeczą, tak naprawdę liczącą się w życiu człowieka, są doznania. Rozpoczął więc pogoń za doznaniami. Zaczęło się od całych dni spędzanych na przejażdżkach, sportach, rozrywkach, grze w karty, polowaniach… skończyło na rozpuście i pijaństwie. W bólu serca patrzyłem na to, jak się stacza, ale mimo to nie wyrzekłem się go, nie wyparłem, nie pozbawiłem dziedzictwa.
– On sam wyrzekł się twojego dziedzictwa – domyślił się Mardas.
– Pewnego dnia przyszedł do mnie cały we łzach. Powiedział mi, że jego skłonność do uzależnień nie pozwoli mu być dobrym królem, żebym do tej roli przygotował któregoś z młodszych synów. A potem, o ironio, zerwał z nałogami i odszedł.
– Czyli że… nie chodziło wcale o miłość do hulaszczego życia?
– Jak wspomniałem – król otarł drobinki potu z czoła – zachłanność na szczęście. Parę dzbanów wypitego wina trzeba okupić porannym cierpieniem, mdłościami, bolącą głową. Rozpusta zaś rodzi we wrażliwym sercu wstręt do samej siebie. A to nie są żadną miarą doznania rozkoszne, takie, jakie Delfas życzyłby sobie odczuwać na co dzień.
– Dokąd odszedł?
– W szeroki świat. Postanowił zostać błędnym rycerzem.
– Dziwne – skrzywił się Mardas. – Dziwne, bo wiem, czym smakuje życie wędrownego rycerza. Smakuje głodem, chłodem, smrodem i twardą ziemią, czasami przemoczoną do suchej nitki odzieżą, nieprzychylnym spojrzeniem ludzkim. Owszem… czasami… wśród wszystkich tych niedogodności ciała, zdarzy się, że sercem człowieka wstrząśnie jakaś dzika, nieokiełznana radość.
– Nie wiem – król delikatnie przymrużył oczy, tak jakby sięgał po wspomnienia – być może Delfas liczył na to, że uda mu się utrwalić w sobie tę dziką radość, że w niedogodnościach ciała odnajdzie permanentną ekstazę ducha. Nie mam nawet pojęcia, jak długo jeszcze zabawiałby się w błędnego rycerza, gdyby w końcu nie odnalazł tego, czego naprawdę szukał.
– Bezkresnej uciechy?
– Tak. Chociaż wyraziłem się nieprecyzyjnie. Bo to ona odnalazła jego. Umyślnie i wykalkulowanie.
– Nie rozumiem.
– Cóż… pozwól więc, że ci wyjaśnię. Ponoć, gdy do cesarza Varmahala doszła wieść, że jego armia została starta w pył pod Certfain, omal nie zadławił się własnym krzykiem i łzami. Wiem z całą pewnością, że jeszcze tego samego dnia rozkazał doręczyć pokonanym generałom błękitne jedwabne szarfy. Wiesz, co oznaczają błękitne jedwabne szarfy?
Potem, gdy kurz po bitwie już nieco opadł, cesarz popadł w małą paranoję. Nie spał i nie jadł. Od świtu do nocy zajmował się wyłącznie poszukiwaniami przyczyny klęski pod Certfain. Jego agenci odkryli w końcu, że bitwę tę zaplanował Delfas. To musiał być dla cesarza bolesny policzek, gdy dowiedział się, że za jego klęską stoi strategiczny zmysł nieopierzonego piętnastolatka.
Z początku planował zamach na życie Delfasa… ale potem… potem, gdy już poznał słabość mego syna… postanowił dać mu to, czego ten pragnął najbardziej.
– Cóż takiego?
– Grę umysłu – Ranadab wypowiedział te dwa słowa jak gdyby sparzyły go w usta.
– Cóż to takiego „gra umysłu”?
– Będzie z jakieś dziesięć lat, jak do hrabstwa Heimont przywędrował z południa pewien zamożny człek. Na imię mu Vesfenir. Ludziom przedstawił się jako zielarz, alchemik, lekarz dusz. Stary rotmistrz Rotwald Arszig odsprzedał mu kawałek ziemi, a on wzniósł na niej wieżę, którą nazwał potem „Domem Ukojenia”.
Wieża szybko stała się słynna na całe hrabstwo. Bogacze, kupcy, rzemieślnicy, rycerze – nie żal im było paru srebrnych, żeby tylko zakosztować słynnych wonnych mieszanek alchemika. Dla bardziej wtajemniczonych Vesfenir miał jednak ciekawsze atrakcje.
– Te ciekawsze atrakcje – zgadywał Mardas – to one przynęciły twojego syna?
– Nie uwierzyłbyś własnym oczom, gdybyś ujrzał podziemia osławionego Domu Ukojenia – żachnął się król. – Zobaczyłbyś wówczas kamienne komnaty, ze ścianami i sufitami wyłożonymi połaciami lśniących zwierciadeł i kryształowe kule wyrastające ze środka podłóg niczym wielkie grzyby. Zobaczyłbyś, jak od kul, niczym korzenie drzewa, rozpełzają się miedziane druty, a na ich poskręcanych pękach zwisają okrągłe hełmy z brązu.
– Hmmmm… Kryształowe kule?
– Te kryształowe kule – ciągnął Ranadab – są niczym usta, które snują opowieści. Ale nie jakieś tam byle opowiastki. Cały ich diabelski urok w tym, że „gracz” – nazwijmy tak osobę, która bierze w tym udział – zostaje niejako wrzucony w sam ich środek, tak jakby śnił sen na jawie. W tym śnie zaś on sam jest bohaterem, kowalem własnego losu. Tylko od niego zależy, jak zakończy się opowieść. Co ważniejsze jednak, jeśli tylko taka jest wola gracza, gra nigdy nie przysporzy mu niemiłych doznań. Przeciwnie – zapewni mu ekstatyczną radość, za którą nie będzie musiał pokutować porannym wyrzutem sumienia.
– A nuda? – zastanowił się Mardas. – Nie dopada czasem tych „graczy”?
– A czy można znudzić się czystym, umysłowym szczęściem? Pewnie się już domyślasz, że cały ten Vesfenir to czarnoksięski agent, marionetka w ręku Varmahala. Łatwo zwabił Delfasa w swoje sidła. Delfas od niespełna trzech lat ani na moment nie wyściubił nosa z podziemi wieży. Książę zapomniał o słońcu, a słońce zapomniało o księciu.
Pretensja i jakaś dziwna, zajadła złość nagle rozpaliła Mardasa.
– I dlatego chcesz go zamordować? – syknął. – Bo zapomniał o słońcu? Twoja opowieść, królu… jak dotąd niczego nie wyjaśnia… Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. Jak niby twój syn miałby doprowadzić do zagłady królestwa? Jak ktoś taki jak on, ktoś bez reszty pogrążony w swoim nieszkodliwym szczęściu, miałby zaszkodzić Estwanii?
Ranadab uniósł brwi. Na jego twarzy wymalowało się coś na granicy niedowierzania i zniesmaczenia.
– Czy naprawdę sądzisz, że Varmahal podarował Delfasowi to „nieszkodliwe” szczęście za darmo?
– Nie – Mardas z wrażenia aż przygryzł wargę. – Aż tak głupi nie jestem. To oczywiste, że ma w tym swój cel. Choćby taki, by Delfas już nigdy więcej nie zaplanował żadnej bitwy. Ale to nadal niczego nie wyjaśnia. Jeżeli go zabijesz, tym bardziej niczego już nie zaplanuje.
– Coś ci powiem, skazańcze – Ranadab mocno zacisnął osłoniętą twardą szczeciną szczękę. – Zapewne nie znasz powodu, dla którego Varmahal wypowiedział nam wtedy wojnę. Zdziwię cię, ale nie zrobił tego z tak oczywistych i błahych pobudek jak ziemia, złoto, niewolnicy, konie czy kobiety… Te wszystkie doczesne błyskotki wabią swym blaskiem zwyczajnych niegodziwców. Ale Varmahal… on jest inny. A zależy mu wyłącznie na jednym.
– Na czym?
– Na magii. Chce szerzyć po świecie czary niczym jedyną wiarę i łamać karki tych, którzy sprzeciwią się jego woli. Zaś Delfas… Delfas ma stać się kluczem, który rozewrze dla niego bramy Estwanii.
– Niby jak?
– Magia kul i jej opowiastki nie są tak nieszkodliwe, jak mogłoby się to wydawać. Nie pytaj, skąd to wiem. Dzięki niej Vesfenir – krok po kroku, metodą gotującej się żaby – przejmuje kontrolę nad umysłem mojego syna. Któregoś pięknego dnia chłopak ma być gotowy zatańczyć tak, jak zagra mu wielki Varmahal.
Mardas zaczynał powoli rozumieć.
– Nie raz błagałem Delfasa, żeby nie porzucał swego dziedzictwa. Ostrzegałem, że to pułapka. Tłumaczyłem, że jego bracia są za słabi, że tylko jego jasny i piękny umysł może obronić nas przed następną inwazją. Za każdym razem słyszałem z jego ust tę samą odpowiedź: „Prędzej dam z siebie zedrzeć skórę, aniżeli wstąpię na Estański tron”. Gdybym jeszcze miał pewność, że będzie w stanie dochować swojej obietnicy… pewnie zostawiłbym go w spokoju. Ale on… przypomni sobie o swoich prawach do tronu, i to niedługo po mojej śmierci. Oczywiście, nie zrobi tego z własnej woli. Zrobi to z podszeptu Varmahala. A potem, na jego rozkaz, obróci Estwanię w jaskinię pogaństwa i magii.
Mardas chciał coś powiedzieć, ale król nie dał mu dojść do głosu, energicznie wyciągnąwszy w przód rękę.
– Nieważne, który z moich młodszych synów zasiądzie na tronie, Delfas strąci go z niego i rozdepcze jak robala. Wielu moich wasali to dzisiaj potajemni sługusi magii. Ci pójdą za Pięknowłosym z największą rozkoszą. A jeśli nawet nie… Varmahal wykorzysta jego militarny geniusz, da mu armię i nakłoni, by wyrwał sobie koronę siłą. Czy już rozumiesz mnie, skazańcze? Rozumiesz, dlaczego nie mam wyjścia? Dlaczego muszę…
– Nie, królu – odparł szorstko Mardas, do bólu zdziwiony i zmęczony całą tą nieszczęsną rozmową. – Skoro wiesz, że ten czarnoksięski pomiot przejmuje kontrolę nad umysłem twojego syna… dlaczego zamiast własnego syna, nie unicestwisz tej kreatury? Co z twoim miłosiernym prawem? Sądziłem, że ten, kto para się magią, winien jest natychmiastowej śmierci. Tymczasem ty od lat wiesz o podziemiach wieży, a mimo to… mimo to wolisz zabić własnego syna? To wszystko nie trzyma się kupy.
Król spuścił wzrok i pochylił szyję, jakby do jego karku naraz przyczepiono młyński kamień.
– Odwlekając egzekucję czarownika, nagiąłem nieco swoje własne prawo. To prawda. Ale zrobiłem ten wyjątek właśnie ze względu na Delfasa.
– Co ty bredzisz? – nie wytrzymał Mardas.
– Wydaje ci się, że bredzę – monarcha uniósł gniewnie brwi. – A więc posłuchaj mnie teraz uważnie! Może na to nie wyglądam, ale od wielu lat dręczy mnie choroba. Codziennie zwracam krwią, a gdy kładę się na noc do łoża, dopadają mnie takie duszności, iż nieraz myślę, że to już koniec. Jedno wiem na pewno – niedużo czasu zostało mi już na tej ziemi. Jak sądzisz, co by to dało, gdybym na siłę sprowadził księcia do domu? Otóż powiadam ci – nic. Zaraz po mojej śmierci Varmahal podesłałby mu inną, acz zapewne nie mniej kuszącą przynętę. Chyba nie muszę dodawać, że dałby się zwabić na nią równie łatwo co na poprzednią.
– Jesteś tego pewien?
Król nie uznał za stosowne odpowiadać.
– Wszystko, co mogłem zrobić dla Delfasa, już zrobiłem. A teraz… potrzebna jest choćby krztyna jego dobrej woli. Inaczej… nawet moja ojcowska miłość niczego tu nie wskóra. Inaczej, prędzej czy później, i tak wpadnie w ręce Varmahala.
– A co z czarownikiem? Zamierzasz go oszczędzić?
– Jego dni są już policzone. Póki co pozwoliłem mu wierzyć, że jest bezpieczny, że nie ruszam go, bo lękam się jego czarów i klątwy. Moi agenci donoszą mi jednak o każdym jego kroku. Wiem, że od jakiegoś czasu przymierza się do opuszczenia Heymont, że chce zabrać ze sobą Delfasa i odpłynąć z nim do Westenoru. Dzień, w którym się na to poważy, będzie jego ostatnim dniem… i ostatnim dniem mojego syna.
– Powiedziałeś, że dla Delfasa zrobiłeś już wszystko, co mogłeś – w głosie Mardasa odbiła się żywa pretensja. – Cóż takiego zrobiłeś?
– Mówi się, że nie ma większej miłości nad tę, gdy ktoś oddaje życie za przyjaciół swoich – odparł Ranadab z jakąś lekką, łagodną tajemniczością w głosie. – Ja oddałem za niego trzy ostatnie lata życia. Trzy lata udręki, nieprzespanych nocy, surowych postów, długich modlitw. Od wielogodzinnego klęczenia na kamieniu kolana mało mi nie rozsadzi, a od biczowania…
Pewien filozof rzekł raz, że wszystkie działania ludzkie mają u swych podstaw tak naprawdę jeden cel – uśmierzanie bólu. Nie ma więc większej miłości niż ta, gdy ktoś z własnej woli bierze ból na swoje barki, dla dobra drugiego.
Mardasowi przypomniało się, co na temat cierpienia zwykli głosić kapłani Połamanego Boga. Według nich nie istniała silniejsza duchowa waluta, za którą jeden człowiek mógł wyjednać u Annanawa nawrócenie dla drugiego. W tym względzie cierpienie przewyższało nawet tak bardzo zachwalaną przez kapłanów formułkową modlitwę. W końcu to sam Annanaw miał zstąpić na ziemię i dać ludziom połamać się na kole, tym samym wypraszając im zmiłowanie przed trybunałem własnej sprawiedliwości. „Jeśli jednak człowiek nie okaże choćby ułomka dobrej woli, nawet ofiara, jaką poniósł nasz Pan, niczego nie wskóra” – zwykli przypominać kapłani.
Mardas popatrzył na króla z dozą niedowierzania. Choć świadczyć mógł o tym jego wymizerowany wygląd, jakoś nie był w stanie sobie wyobrazić, by monarcha dobrowolnie poddawał się tak surowym praktykom jak choćby biczowanie. Jego powątpiewanie Ranadab wychwycił w lot.
– Skoro nie przekonują cię moje słowa… może… może przekona cię to.
Król wstał, oparł miecz o bok tronu, odpiął pas i stanął bokiem do okna. A potem zawinął i uniósł w górę biały płaszcz wraz z brązową bluzą, luźno zwisającą na jego wychudłej sylwetce.
Plecy – blade, smukłe i wąskie – miał rozorane dziesiątkami cienkich, podłużnych ran. Szkarłatne, bordowe, brązowe i białe, a także takie, po których zostały już tylko blade, zgrubiałe szramy – wszystkie krzyżowały się ze sobą w gęsto usianej, przyprawiającej o dreszcz, zasiniałej mozaice.
Ranadab po chwili pozwolił opaść fałdowi bluzy i płaszcza.
– Dość już o mnie i moim synu – namacał rękojeść miecza i postąpił chwiejnym krokiem w kierunku Mardasa. – Dość próżnego wylewania żali. Wysłuchałeś mnie, skazańcze, i jestem ci za to wdzięczny. Ale nie chcę dłużej trzymać cię w niepewności. Miałeś rację. Nie od parady noszę u boku stal. Jeśli podtrzymujesz to, o co prosiłeś mnie wcześniej, to… przychylam się do twojej prośby.
Nie potrzebuję wyręczać się katem. Uklęknij, proszę.
Znający dobrze siebie Mardas dziwił się sam sobie, ale już od dłuższego czasu porzucił myśl o tym, by się oswobodzić, by odebrać królowi broń, by zrobić sobie z niego zakładnika i spróbować przeżyć. Coś w osobie albo postawie Ranadaba skutecznie rozmiękczało jego wolę oporu i walki.
Nie był to jednak lęk przed jego surowym majestatem. To było coś innego, coś pociągającego, coś, co sprawiało, iż paradoksalnie gotów był oddać się w jego ręce – tak, jakby śmierć z rąk króla była najlepszą z możliwych śmierci. Mardasowi wydało się przez krótką chwilę, iż koniec, który go spotka, nie będzie tym samym sromotnym końcem, który czaił się na niego tuż za rogiem przez ostatnich trzynaście lat.
A może to podświadomie tłumiony strach, w ostatnich momentach życia spycha mnie na krawędź obłędu.
Mardas po raz ostatni spojrzał na Ranadaba, zamknął oczy i upadł na kolana. Ruch powietrza, jaki poczuł na twarzy, oznajmił mu, iż monarszy miecz zawisł już w górze.
Mimo całej tej kojącej serce akceptacji, poczuł się nagle jakoś nieswojo – bardziej nawet nieswojo niż poprzednim razem. Zaczął go kąsać paraliżujący lęk, lęk, który ze wszech miar chciał od siebie odpędzić, niczym nieznośnie ujadającego psa przybłędę.
– Chciałbyś coś jeszcze mi powiedzieć? – zapytał go monarcha z ojcowskim ciepłem w głosie.
Chciał. Chciał poprosić króla, aby ten przekazał jego matce i braciom, że bardzo ich miłuje. Miłość do najbliższych była jedynym dobrem, które mógł zabrać ze sobą do grobu. Już miał prosić go o tę jedną, konkretną przysługę, gdy nagle doszła w nim do głosu nieposkromiona wola przetrwania – zachłanna niby pragnienie. Ta zaś cisnęła na jego usta zupełnie inne słowa.
– Panie! – wykrzyczał, choć wydawało mu się, że mówi. – Daruj mi życie! Błagam! A w zamian… w zamian przekonam Delfasa, żeby wrócił do ciebie!
I nie był pewien, czy to śmierć zadrwiła sobie z niego po raz trzeci, czy tym razem to on zadrwił sobie ze śmierci.
****************************************************************************
Rozdział 3
Aksamitna piana, ospale ześlizgująca się po lepkich brzegach glinianego kufla, była dla Mardasa niby boski nektar na jego spieczony ostrym sosem język. Żeberka w polewie z octu, wina, wódki, musztardy, pieprzu, kardamonu i czosnku porządnie dały się we znaki jego podniebieniu.
Mardas otarł brodę wierzchem dłoni, postawił piwo na stół, rozparł się wygodniej na rozklekotanym krześle. W karczmie pod "Krwawą Harpią" zapadająca noc zaczynała powoli wykrzesywać życie z jak dotąd ospałych i nieruchawych gości.
Podjudzony przez współtowarzyszy młody rzeźnik zaskoczył wszystkich, rzucając nożem w białe podbrzusze rozpościerającej skrzydła nad szynkwasem gigantycznej, wypchanej harpii. Opłaceni przez karczmarza krzepcy najemnicy nie popuścili mu płazem jego niecnego wybryku. Chłopak dosłownie wyleciał, rzucony jak chochoł, za próg izby.
W przypadku Mardasa było zupełnie na opak. Coraz mocniej morzył go sen.
– Życzysz sobie jeszcze tych żeberek, panie? – zapiszczała przepasana niebieskim fartuszkiem jasnowłosa dziewka. Jej podobieństwo do uwijającego się za szynkwasem jegomościa o obliczu uśmiechniętego żubra uderzało jak grom z jasnego nieba. Żubr, choćby dwoił się i troił, nie zdołałby zaprzeć się ojcostwa.
– Gdybym zjadł jeszcze jedną porcję, zacząłbym chyba ziać ogniem – zażartował Mardas. – Ale dziękuję. Były wyborne. Ten żar trzeba teraz jakoś ugasić.
Córka żubra miała już na podorędziu duży, pękaty dzban. Na wpół pusty kufel Mardasa wypełnił się po brzegi złocistą cieczą.
Mardas usiadł tak, by mieć na oku cały duży alkierz. Miał zamiar dokończyć to jedno piwo, a potem powlec się schodami na górę, paść na wyro i porządnie wyspać przed jutrzejszą podróżą. Póki co jednak, przypatrywał się gościom.
Przy dużym stole po prawej kłóciło się zażarcie sześciu rycerzy-myśliwych. Ich spór dotyczył zauważonego w ostatnich dniach na skraju Puszczy Batolskiej jelenia białego, a raczej nieobranej jeszcze metody polowania na ów rzadki okaz.
Jeden z nich, starszy rycerz o wymiętolonej twarzy i głupkowato obciętej siwej grzywce, utrzymywał, że na tak szlachetne zwierzę nie godzi się zastawiać żadnych zasadzek, że jedyny słuszny sposób to przebić je włócznią, najlepiej trafiając z konia prosto w serce.
Jeden z adwersarzy starego, wiecznie wytrzeszczony dryblas, co piąte słowo dawał upust swemu sprzeciwowi, raźno rąbiąc kuflem o chropowatą powierzchnię blatu.
Przy stole po lewej zasiadał samotnie drobnej postury mężczyzna. Był pijany i zły, co było widać po jego przekrwionych, złowrogo zmrużonych oczach. Jakieś pół godziny wcześniej polecił obsłudze podać sobie siedem najlepszych potraw, jakie tylko kuchnia miała do zaoferowania.
Służące stawiały przed nim kolejno: polędwiczki w sosie śmietanowym, barani udziec w czosnku i papryce, łosoś z rusztu, barszcz z grochem i grzybami w wydrążonej piętce chleba, pasztet z dzika w brzoskwiniowych konfiturach, kapłon na chłodno, bez dodatków, marynowana pierś z indyka w zalewie ziołowej, opiekane w cieście coś pływające w zupie cebulowej oraz misa pokrojonych na ćwiartki marynowanych jabłek.
Wysuszony degustator z każdego naczynia skubał po odrobinie i mamrotał coś zjadliwie pod nosem, tak jakby kosztując te wszystkie dania, krok po kroku planował na kimś zemstę.
Gdyby nie dwie złote orie zapłacone z góry karczmarzowi, ten prawdopodobnie nie przychyliłby się do jego dziwnego żądania. Mardas, choć nadstawił ucha, nie był w stanie dosłyszeć, co szepcze do siebie chudy mężczyzna.
Na wprost przed nim biesiadowała grupka co rusz wznoszących toasty drwali i węglarzy. Wyglądało na to, że jeden z nich – brodacz o pokaźnym, ciążowym brzuszku – miał stać się wkrótce szczęśliwym posiadaczem młodej, ciężarnej żony.
Dalej, za drwalami i węglarzami, pod przeciwległą ścianą, z zacięciem rżnęło w kości czterech mężów. Ich grze przypatrywała się ze znużeniem odziana w czerń młoda kobieta. Mężowie ci wyglądali na świeżych i wyelegantowanych, ale ich harde twarzyczki dość wyraźnie komunikowały otoczeniu, że nie warto wchodzić im w drogę, ani nawet przyglądać się im dłużej niż przez ułamek sekundy.
Mardas nie miał zamiaru ich prowokować. A jednak to on poczuł na sobie wzrok jednej z zasiadających przy tamtym stole osób. Konkretnie kobiety. Wprawdzie jej spojrzenia były płochliwe, przerywane, ukradkowe i tajemnicze, ale zarazem lepkie i nieustępliwe, trwające niezmiennie przez dłuższy czas.
A co mi tam – pomyślał Mardas i bez żadnej krępacji obleciał ją spojrzeniem od stóp do głów.
Kruczoczarne, lśniące włosy upięte miała w wysoki, pofalowany kok, oddzielony od czoła opaską z połyskujących cyrkonii. Jej usta były blade i wąskie, zaciśnięte w z lekka złośliwym grymasie. Nos miała prosty, nienachalnie długi, oczy zaś – sarnie, dziecięco niewinne, wypełnione ciemnymi jak węgielki tęczówkami. Palce jej smukłych dłoni bezwiednie przesuwały się po uchu szklanego kufla.
Dziewczyna nie zdążyła spuścić wzroku z Mardasa, gdy przylgnięty bokiem do jej piersi towarzysz – przystojny szatyn o lodowato bezdusznych oczach – podniósł głowę znad rozrzuconych kości i przyłapał ją na patrzeniu. Po chwili jej uwijająca się przy kuflu dłoń zniknęła pod blatem, a blade usta skrzywiły się w grymasie tłumionego bólu.
Mardas przemielił w ustach bezgłośne przekleństwo. Nie chcąc pogarszać sytuacji, wlepił wzrok w złocistą taflę na wpół pustego kufla. Nachmurzył się i zadumał.
Okłamałem go – zarzucił sobie. – Podjąłem się zadania, któremu nie będę w stanie sprostać tylko dlatego, bo tak bardzo chciałem przeżyć. Bo jak niby miałbym przekonać księcia? Argumentami?
– Panie – zapytał Ranadaba, gdy byli już blisko zawarcia ugody – czy jeśli zrobię co w mojej mocy, ale nie podołam zadaniu… Czy wtedy… czy wtedy też będę mógł liczyć na twoją łaskę?
– Skąd miałbym mieć pewność, że to, co zrobisz, będzie wszystkim, co było w twojej mocy? – Na twarzy króla nie pojawił się ani cień uśmiechu. – Posłuchaj mnie, Mardasie – po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. – Moi agenci donieśli mi, czym zajmowałeś się przez ostatnich trzynaście lat. O ile mi wiadomo, nie stroniłeś od zła. Żyłeś w grzechu, a jednocześnie w ciągłym narażeniu życia. Mogłeś umrzeć w każdej chwili, nagłą i niespodziewaną śmiercią. Jaki los wówczas spotkałby twoją biedną duszę? Teraz będzie inaczej. Jeśli nie uda ci się przekonać Delfasa… Godzina twojej śmierci będzie ci wiadoma. Będziesz mieć czas się do niej przygotować. A wierz mi – jest to łaska, której mogłoby pozazdrościć ci wielu.
Ranadab polecił Mardasowi przysiąc na święte imię Annanawa, że w żadnym wypadku nie spróbuje ucieczki. Ostrzegł, że nawet gdyby się na nią poważył, jego agenci obserwują go i w razie czego wytropią – choćby zaszył się w mysiej dziurze, tam, gdzie kończy się krawędź świata.
Mardas szczerze wątpił w aż taką ich skuteczność, ale nie zamierzał łamać danego słowa. Nie tym razem. Choćby ta wierność miała kosztować go życie.
Karczma Pod Krwawą Harpią sytuowała się na skrzyżowaniu głównych traktów hrabstwa Wenodru, nieopodal granicy marchii Heyimont.
Chędożony dom ukojenia. Jeśli nic się nie stanie po drodze, dotrę tam za jakieś dwa dni.
– Hej, ty! – wyrwał go z zadumy głos młodzieńca, który miękkimi krokami zbliżył się do jego stołu.
Mardas uniósł zmęczony wzrok znad kufla. To był jeden z tych grających w kości. Miał gęstą, rdzaworudą czuprynę i liczne piegi na zadziornej twarzy. W jego postawie i wyglądzie czaił się wyczuwalny przez skórę żywioł niepokoju – coś przywodzącego na myśl płonące nocą stajnie.
– Jestem Diaz – rzucił zuchwale.
– Co tam? – nie wysilił się Mardas.
– Liczyłem, że też mi się przedstawisz – mruknął młodzik – ale mniejsza z tym. Słuchaj… jest sprawa. Mój szef trochę ci się poprzyglądał… A teraz zaprasza cię do stołu.
– Jakiś szczególny powód?
– Wymarzył sobie strzelić z tobą partyjkę w kości i cieszy się na tę myśl jak dziecko. Byłoby źle, gdybyś ostudził ten jego dziecięcy zapał jakąś głupią wymówką.
Mardas podejrzewał, czym pachnie ta propozycja. Przypomniał sobie, że drzwi pokoi na piętrze posiadają solidne, żelazne rygle. W kwaterze, którą wynajął, stał też ciężki kufer i mocna, długa ława.
Jakby co, zastawię nimi drzwi.
Mardas marzył o tym, żeby się wyspać, a nie zawierać jakieś cuchnące na milę posoką i wyprutymi bebechami znajomości. Świadomość, że zajazdu pilnuje czterech znających się na swojej robocie najemnych stróżów, dawała mu cień nadziei, że tej nocy mimo wszystko czeka go błogi odpoczynek. Chciał już grzecznie odmówić rudemu i szepnąć słówko na ucho karczmarzowi, gdy nagle doszła w nim do głosu pełna przekory ciekawość i żyłka ryzykanctwa. Jak sobie później uświadomił – za tą żyłką kryła się czarnowłosa.
Dwóch elegancików wymownie przesunęło się w bok, robiąc mu miejsce na ustawionej wzdłuż prostokątnego stołu ławie. Mardas musnął palcem gałkę sztyletu wetkniętego za pas z czarnej, utwardzanej skóry. U prawego boku miał miecz – choć miecze w takich sytuacjach zazwyczaj okazywały się nazbyt nieporęczne.
Rudzielec Diaz obszedł stół i zasiadł na tle ozdobionej łosim porożem ściany, na prawo od swojego szefa. Kobieta w czerni prześlizgnęła się po Mardasie krótkim spojrzeniem, na pozór od niechcenia, a potem udała, że interesuje ją układ rozrzuconych na stole kostek.
– Obstawiałem, że podkulisz ogon i spróbujesz mnie spławić – stwierdził szatyn o błękitnych, pustych, wypranych z emocji oczach. – Założyłem się o to z chłopakami.
Z kanciastnej, porośniętej trzydniowym zarostem twarzy mężczyzny spozierało zło i piękno – kombinacja zabójcza dla niewieścich oczu i serc.
– Niewiele brakowało, a wygrałbyś zakład – odparł Mardas niedbałym tonem. – Miałem szczerą chęć podkulić ogon i pójść spać.
– To dobrze, że nie poszedłeś. To był jeden z tych zakładów, których akurat wygrać nie chciałem – kąciki ust mężczyzny uniosły się w mrocznym uśmieszku. – Lubisz grę w kości, przyjacielu?
– To zależy – Mardas bez pytania sięgnął po stojący na środku stołu dzban i nalał sobie piwa do stojącego przed nim pustego kufla. – Zależy, czy stawka, o którą toczy się gra, jest dla mnie dość atrakcyjna. Podejrzewam, że ty lubisz tę grę bardziej niż ja. Przyjacielu. Po to, zdaje się, zaprosiłeś mnie do stołu. Pyknąć ze mną partyjkę.
– Jak na moje ucho, brachu, masz dość cięty i rozlatany języczek – wymamrotał łysawy, krępy facet o brzydko przymrużonych świńskich oczkach. Siedział na ławie w odległości pół łokcia od Mardasa i z wolna upijał z pucharu ciemne czerwone wino. Wino odznaczyło się plamą na kołnierzu jego wykrochmalonej, białej koszuli.
– No i? – Mardas rzucił mu niedbałe spojrzenie.
– No i to, że z takim języczkiem łatwo się zagalopować. A wiedz, że nie ręczę za siebie, jeśli obrazisz mojego szefa. Tak tylko mówię. Na wszelki wypadek.
– Dobrze powiedziane – przyłączył się do tej jawnej groźby Diaz. – Lepiej zapobiegać, aniżeli potem zaśmiecać podłogę bielą i czerwienią.
– Nie po to sprowadziliśmy tu naszego zacnego gościa, żeby mu teraz wygrażać – zganił swoich chłopców szatyn. – A tak w ogóle… wybacz mi, przyjacielu, brak dobrych manier. Powinienem był ci się przedstawić. Śpieszę naprawić ten błąd. Na imię mi Tellor. Ten narwany młodzieniec po mojej lewej to Diaz. Na ławie obok ciebie siedzą kolejno Silny Ben i Timur. A towarzyszącej mi damie – wskazał palcem na czarnowłosą, która dopiero teraz odważyła się oderwać wzrok od blatu – na imię Alajna. Specjalnie powiedziałem „towarzyszącej mi damie”, bo nie jestem pewien, w charakterze kogo miałbym ci ją przedstawić. Od wielu lat bowiem ubiegam się o jej względy, ale póki co bez większego powodzenia.
– Co też mówisz? – Alajna spojrzała na niego z przejęciem i zgrozą, oburącz chwytając go za nieobciążoną pucharem dłoń. – Moje serce należy do ciebie, najdroższy! Tylko do ciebie!
Tellor brutalnie wyrwał rękę z jej uścisku.
– Gdyby to była prawda – syknął, gapiąc się ponuro w stół – to nie szukałabyś satysfakcji w spojrzeniach innych mężczyzn. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o zwykły pociąg cielesny, gdybyś popatrzyła na niego jak na mężczyznę, na którym warto zawiesić oko. Bo i nie przeczę, warto. Ale w tym spojrzeniu kryło się coś więcej. Znacznie więcej.
Tellor wyprostował kark, wlepiając bezduszne oczy w Mardasa.
– Zauważyłeś… – zmienił ton na nieco przyjaźniejszy – zauważyłeś z jaką głębią i pasją patrzyła się na ciebie? Jak bardzo dała ci tym spojrzeniem do zrozumienia, iż pragnie zespolenia duszy z kimś takim jak ty? Z kimś niewyglądającym na aż tak zepsutego jak ja.
– Nie przywiązywałbym zbytniej wagi do spojrzeń – orzekł Mardas, ani na moment nie uciekając wzrokiem od Tellora – próba ich dokładnej interpretacji najczęściej wiedzie na manowce. Nawet jeśli wydaje nam się, że znamy na wylot tego, kto patrzy.
– Zwłaszcza, jeśli tak nam się wydaje – zalśnił krzywym uśmieszkiem Tellor. – Tak się jednak składa, że tym razem nic mi się nie wydaje. A jak to jest z tobą, nieznajomy? Podoba ci się Alajna? Jeśli odpowiesz, że nie, uznam to za zniewagę.
Chłopcy Tellora zawiesili na Mardasie ciężkie spojrzenia, jakby tylko czekali, aż znieważy ich szefa.
– Tylko ślepiec mógłby stwierdzić, że nie jest atrakcyjna – wybrnął dyplomatycznie Mardas.
– Powiedziałeś wcześniej, że od gry w kości oczekujesz atrakcyjnej stawki – szatyn oblizał usta – proponuję więc, żebyśmy zagrali o nią. Wygrasz, a dzisiejszej nocy ogrzeje twoje łoże.
– Jak śmiesz! – zaprotestowała Alajna rozżewnionym głosem.
– Śmiem! – huknął otwartą dłonią w stół. – Kocham cię, Alajno. Ale czy miłość nie polega na tym, by dać tej drugiej osobie pełnię wolności? Czy nie chodzi w niej o to, by chociaż spróbować spełnić jej najskrytsze pragnienia? Rozgryzłem już, co jest w tym momencie twoim najskrytszym pragnieniem. Choćbyś nie wiem jak chciała, nie ukryjesz tego przede mną. Wybacz, że nie znajduję w sobie dość siły, by od tak po prostu oddać cię w jego łapska, nawet na tę jedną głupią noc. Dlatego też będzie musiał o ciebie zagrać.
Mardas przysłuchiwał się wszystkiemu bez cienia uśmiechu.
– Jak śmiesz… – powtórzyła brunetka już nieco cichszym głosem.
– Spędź z nim tę jedną noc, najmilsza, i zdecyduj – z namaszczeniem pocałował ją w czoło. – Uznasz, że już mnie nie kochasz i milsze jest ci jego towarzystwo… droga wolna. Rzecz jasna, musi mu się najpierw choć trochę poszczęścić.
– Ykhm – chrząknął głośno Mardas, torując sobie tym chrząknięciem dojście do głosu. – Późno się robi i chyba czas już na mnie. Wybaczcie, ale łagodzenie napięć pomiędzy parą rozemocjonowanych kochanków to zdecydowanie nie moja specjalność. Musicie jakoś obejść się beze mnie. Miłej nocy.
Mardas, obserwując uważnie ruchy siedzącego tuż obok łysola, nieśpiesznie zaczął podnosić się z ławy.
– Jeśli nie przyjmiesz wyzwania, dzisiejszej nocy poniesie karę – Tellor obleśnie przygryzł wargę, po czym wpił palce w wewnętrzną część uda Alajny tak, iż ta wydała z siebie niekontrolowany jęk. – Srogą karę. Nie ścierpię, żeby kandydatka na moją przyszłą żonę gadała i robiła rzeczy po próżnicy, a wyjdzie na to, że z tych jej ckliwych spojrzeń nie przyjdzie jej żaden pożytek.
Mardas wziął głęboki, celowo przedłużony oddech.
– Jeszcze jakiś czas temu – stojąc już, oparł opuszki palców o krawędź blatu – zaproponowałbym ci, żebyśmy wyszli na zewnątrz i zamiast grać w kości, zatańczyli. Ale dzisiaj powiem tak: chędoż się, poprańcu. Twoje miłosne rozterki i to, jak traktujesz kobiety, obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Jeśli ją skrzywdzisz, pewnego dnia dosięgnie cię sprawiedliwość.
Twarze Silnego Bena, Timura i Diaza wykrzywiły się naraz jak pyski rotwajlerów rozjuszonych swądem nadciągającego intruza. Tellor powstrzymał ich zapędy uśmiechem i ostantacyjnym przytknięciem palca do ust.
– Jak sobie chcesz, przyjacielu – rzucił, wzruszając ramionami.
Gdy Mardas miał już odchodzić, nagle stało się coś, czego się nie spodziewał. Alajna zerwała się na równe nogi, tak iż razem z nią podskoczyła obciążająca jej szyję kolia z dużych, ciężkich agatów.
– Niech pan przyjmie wyzwanie – rzuciła jękliwie, po czym otarła pojedynczą łzę, wyciekłą z jej wielkiego sarniego oka. – Proszę! Niech pan je przyjmie.
– A nie mówiłem – zaśmiał się w głos Tellor. – Dla niej o wiele boleśniejszą karą będzie świadomość, że nie dostanie „pana” dzisiejszej nocy. To, co jej zamierzam zrobić, to przy tym mały pikuś.
Mardas miał zamiar mimo wszystko odejść, ale dawne przyzwyczajenia i instynkty odżyły w nim naraz niczym blask jutrzenki na mieczu Ekskalaban, gdy wojownik Arialez wyciągnął go z zaklętej skały.
– Niech twoi chłopcy przesiądą się na twoją stronę – posłał szatynowi brzydki uśmieszek. – Nie lubię, gdy podczas gry coś ogranicza moje ruchy.
– No i takie podejście to ja rozumiem, przyjacielu – zaśmiał się, imitując serdeczność. – Słyszeliście, chłopcy? Migusiem przesadzać dupska na moją stronę. A że dla nas zrobi się ciut przy ciasno… cóż… jakoś to zniesiemy. Przejdę od razu do objaśnienia zasad. Gra nazywa się „hazard”. Będziemy potrzebować trzech kostek. Każdy z nas obierze sobie najpierw swoją szczęśliwą liczbę. Najmniejsza może wynosić trzy, największa osiemnaście. Komu pierwszemu wypadnie zadeklarowana liczba, ten w oczywisty sposób wygrywa. Gotowy?
Mardas skinął tylko głową.
– Gdybyś stwierdził, że od gry w kości wolisz jednak taniec – rzucił mu ociekające żądzą mordu spojrzenie piegowaty młodzieniec – to ja chętnie z tobą zatańczę.
– Stul pysk, Diaz – syknął Tellor. – Poda pan swoją liczbę.
– Trzy.
– Trzy… Ahhh… nieładnie. Dobrze wiesz, że to najmniej prawdopodobna liczba do trafienia. Nie pozostawiasz mi wyboru. Żeby wyrównać szansę, muszę wybrać osiemnastkę. Trzy jedynki naprzeciw trzem szóstkom. Proszę, czynić honory.
Kostki do gry były dorodnymi sześcianami wyrzeźbionymi z kłów słonia. Na każdej ściance pyszniła się inkrustowana złotem obła cyfra.
Mardas zagarnął trzy kostki i zabełtał nimi w drewnianym kubeczku. Rozsypane na stół pokazały kolejno jedynkę i dwie czwórki.
– Moja kolej – Tellor zamieszał swoimi kostkami. Suma jego pierwszego rzutu wyniosła równe dziesięć. Zwycięzcy nie wyłoniło też następnych kilkanaście tur.
– Wiesz, dlaczego wybrałem tak prostą i banalną grę? – spytał Tellor, potrząsając kubeczkiem.
– Nie wiem.
– Bo zależało mi, żeby o wyniku przesądził traf, los, przeznaczenie, zwał jak zwał. A nie jakieś tam umiejętności. Chciałem, żeby nasze szanse były do bólu wyrównane.
Mardas przejechał wzrokiem po dłoniach siedzących naprzeciw niego chłopców, gdy w końcu, jako pierwsze, wypadły trzy jedynki.
– A więc przeznaczenie przesądziło – Tellor zarżał dzikim, obłąkańczym śmiechem. – Jest twoja. Bierz ją sobie.
Mardas wstał z ławy i cały czas uważnie obserwując elegancików wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Alajna podniosła się bez słowa, wyprostowała na sobie fałdy spódnicy z błyszczącego czarnego aksamitu i pełnym gracją krokiem zbliżyła się do świeżo upieczonego zwycięzcy. Jej drobna kobieca dłoń zamknęła się w jego dłoni. Prowadząc dziewkę schodami na górę, Mardas częstował białego na twarzy Tellora okrutnie paskudnym uśmiechem.