SZÓSTA NOC
Wszystkie Wybranki stoją w kręgu na środku leśnej polany. Patrzą na Esmerldę.
Ofea
Chcę Ci przebaczyć…
Dima
nagannym tonem do Ofei
To nie jej wina. Każda z nas, podjęłaby taką decyzję…
Ofea
Podjęłyśmy decyzję. Czekamy na Jego nadejście. Też wiele poświęcamy… Młodość, szczęście… Kasja poświęciła swój rozum… Wciąż słychać, jak błądzi po tym lesie i śmieje się, na przemiennie z płaczem.
Dima
wzdycha
Myślimy o naszym wspólnym losie, lecz głównie o sobie. Ustaliłyśmy, że ostatecznie będzie to decyzja każdej z nas. Esmerlda wybrała…
Ofea
krzyczy
Miała uczynić inaczej! Powstrzymać Go, by nie przyszedł do nas!
Esmerlda
ze smutkiem, ocierając łzę
Przepraszam…
Dima
Nie musisz. Możemy mieć żal, że zmieniłaś decyzję, lecz rozumiemy, dlaczego tak jest.
Ofea
chichocze
Chce uciec z tym chłopakiem…
Detea
Odważne oskarżenie.
Esmerlda
Ja nie…
Ofea
śmielej
Niby robi to z troski o siostrę, do której On ma przybyć szybciej… Nie wiemy, czy to prawda! Może chce odpłynąć do nieznanych krain z tym Tezousem, o którym wspomniała?
Dima
Nie zrobiłaby tego…
Ofea
Nie jesteś tego pewna. Wszystko opieramy nasze decyzje i słowa tylko o wiarę… Nie wiemy nic i nie będziemy wiedziały. Ten chłopak mógł specjalnie wymyślić opowieść o Niej, o tym, dlaczego zamordowano tego kapłana, by przerazić Esmerldę. Mogła mu wyjawić, że czeka na Niego…
Esmerlda
Mogę przysiąc na własne życie, że nic nie wyjawiłam Tezousowi. Gdy mi wyjawił, co ludzie wiedzieli o tym kapłanie… Jak pozwalał przychodzić mężczyznom do niewiast i nakłaniał, by się im oddały, gdyż tak nakazuje On… Tezous uznał to za słuszną karę. Nie skrzywdzi żadnej niewiasty. Chce mnie ocalić, a ja chcę ocalić Izbel… Mogę zawieźć ją do portu, lecz nie wsiądę na łódź. Odpłynie sama, pod opieką Tezousa. Będzie dla niego, jak młodsza siostra. Tego właśnie szuka…
szepcze
Chce ją ocalić…
Detea
Szczere słowa.
Dima kiwa głową ze zrozumieniem. Patrzy na Esmerldę, potem na Ofeę
Dima
Musimy nawzajem się zrozumieć. Jednak zrozumieć, przed wszystkim siebie…
Ofea opuszcza głowę zawstydzona.
Ofea
Wiem, co chcesz powiedzieć. Jeszcze nie dawno, byłam gotowa, by Go przyjąć. Czekałam na to, chciałam tego. Wątpiłam w to, co tu mówicie o Nim, wyśmiewałam w myślach te spotkania. Powiedziałam, że więcej się nie zjawię, lecz przybyłam. Jestem teraz tutaj, z wami. Zrozumiałam, że nie chcę, by nadszedł. Wcześniej byłam ciekawa, jak to by było z Nim… Wszyscy mówili, że to jest wspaniałe, nigdy nie byłam z nikim tak blisko… On owładnął mym umysłem i ciałem. W pewnej chwili poczułam… Obrzydzenie. Chcę się uwolnić. Mogę to uczynić, tylko z wami. Stąd moja raptowna złość na Esmerldę. Wybacz…
Podchodzi do niej i mocno obejmuje.
Dima
Każda miała swoje marzenia lub obawy… Lecz On nie musi ich spełnić. Ani Ona. My musimy władać naszym życiem.
Detea
spogląda na bezchmurne niebo
Niedługo świt.
Ofea
Nowy świt. Może zaśpiewamy pieśń?
Dima
Jaką?
Ofea
Tą inną… Pieśń, by nie nadszedł.
Esmerlda
zdziwiona
Istnieje też taka pieśń?
Dima
Wybranki miały wiele, wiele nocy, by ją stworzyć. Wcześniej śpiewałyśmy w oczekiwaniu na Jego nadejście. Lecz, gdy tego nie chcemy…
Z oddali słychać śmiech. Z gąszczy wyłania się Kasja. Patrzy szalonym wzrokiem po wszystkich.
Kasja
Moja ulubiona pieśń! Wiecie, jak to się śpiewa…?
Detea
Powoli. Dostojnie. W skupieniu…
Kasja
śmieje się
Kiedy przychodzili jeden, po drugim, a mnie już bolało między nogami, sobie to śpiewałam… W szybkim tempie, nim oni doszli, a ja… Już dawno. He, he!
wznosi w górę ręce
Śpiewamy!
PIEŚŃ BY ON NIE NADSZEDŁ
Hej! Hej! Wietrze wiej!
Zwal na drogę drzew stos!
By nie nadszedł, groźny cios!
Hej! Hej! Ogniu płoń!
Gdy On wyciągnie ku mnie swą dłoń,
Odejdę w dal, w głęboką toń!
Wszystkie siły, nieba, ziemi,
Góry, lasy i doliny,
Razem wzięte, złączcie się!
By, nie nadszedł On,
Uderzcie, niczym grom!
Jam już Ciebie się nie lękam,
Życiem mym, nie władasz już.
Los mną tylko, niczym liściem,
Zaniesie gdzieś, gdzie nie dotrzesz już.
Ustąp, stój, nie krocz ku mnie,
Widzisz mój żal, że tkwię w złym śnie.
Cofnij swą dłoń, rozdzieli nas otchłań,
Ja przeskoczę, lecz Ty zostań.
Nigdy razem, być nie mieliśmy,
Nigdy jedną drogą, nie kroczyliśmy.
Więc nie przychodź, idź stąd precz!
Odwrócę swój wzrok, zniknij więc…
Niebo zasnuły chmury. Słoneczny dzień szybko zmienił się w pochmurny. Esmerlda spojrzała w górę i poczuła pewien niepokój. Podjęła decyzję, która będzie bolesna nie tylko dla niej, lecz całej jej rodziny. Decyzję, którą uznała za konieczną… Lecz czy właściwą? Może był inny sposób? Zawsze jest jakiś, jednak nie wiedziała jaki. On i Ona byli zbyt blisko. Miała niewiele czasu, by szukać lepszego rozwiązania.
– Będzie padało. – Stwierdziła Izbel, która siedziała obok. Esmerlda uniosła lejce i pogoniła konia.
Jechały wozem do portowej osady. Same. Ojciec został w domu wraz z matką. Z początku sprzeciwiał się, by wyruszyły same, lecz Esmerlda zapewniła, że jest na tyle dorosła, by dać sobie radę. Wciąż miał wątpliwości, obawy, gdyż wszystko może się stać.
– A jeśli… – Urwał słowa, gdyż nie chciał do siebie dopuścić strasznej myśli.
– Wtedy wiedz, że ciebie kochamy – odpowiedziała.
Milczący, tylko gestem ręki, pozwolił im na podróż. Izbel była zachwycona. Nigdy nie oddalała się tak daleko od domu. Przez całą drogę z zaciekawieniem, rozglądała się wokół, podziwiając nowe krajobrazy.
– Zdążymy dotrzeć przed deszczem? – spytała teraz, patrząc na chmury i marszcząc z niezadowoleniem czoło.
– Najwyżej trochę zmokniesz – odparła Esmerlda.
– Nie mogę… Mam nową suknię na sobie – powiedziała Izbel i pogładziła swój ubiór. – Ojciec kupił mi, bym dobrze wyglądała, gdy już On do mnie przyjdzie.
Esmerlda zadrżała i o mało nie wypuściła lejc.
– Powiedziałaś ojcu… o Nim?
– Kapłan powiedział – odpowiedziała Izbel i uśmiechnęła się. – Jestem dla Niego wyjątkowa.
Esmerlda spojrzała w dal przed siebie. Wóz jechał doliną, pomiędzy wysokimi szczytami. W oddali dostrzegła rzekę, która zmierzała ku nim. Woda była jednak nie błękitna… Była czerwona. Niczym krew. Fala krwi, jak z niedawnego snu.
– Spotkanie Go będzie wspaniałe… – Głos siostry wyrwał ją z zamyślenia. Zamrugała szybko. Rzeka krwi zniknęła.
– Tak… – powiedziała, powstrzymując drżenie głosu. – Zapewne wspaniałe. Nie boisz się?
Izbel zrobiła poważną minę. Nie odpowiedziała od razu.
– Zawsze chcę, by wszyscy widzieli, że się nie boję. Jednak myśląc o spotkaniu z Nim… Trochę się boję. – wyznała ze szczerością.
– To normalne. Ja też się boję.
– Ty? – Siostra była trochę zaskoczona.
Esmerlda skinęła głową.
– On… Wszyscy Oni… Nie muszą być lepsi od ludzi. Może mój strach jest zbędny. Chcę myśleć, że się mylę…
– Nie rozumiem… – odparła Izbel.
– Czy chcesz, by On nadszedł? – zapytała siostrę niespodziewanie i bezpośrednio. Gdzieś w oddali było słychać grzmot. Chmury stały się ciemniejsze. Zbliżała się burza
– Chyba On mnie potrzebuje – odpowiedziała Izbel. Patrzyła ze strachem na Esmerldę.
– On potrzebuje nas wszystkich… Lecz my nie potrzebujemy Jego. – Esmerlda spojrzała na niebo. – Nie przychodź. Nie do niej…
Kolejny grzmot, tym razem głośniejszy.
– On nie jest zły… Nie jest jak inni… – Izbel mówiła powoli. – On chce…
– Wiem, czego chce! – krzyknęła Esmerlda i zatrzymała wóz. Ukryła twarz w dłoniach.
– Siostro? – szepnęła Izbel, przestraszona.
Esmerlda milczała. Musi dotrzeć do portu. Odda Izbel pod opiekę Tezousa. Wróci do domu, bezpieczna. Gdy ojciec spyta, gdzie jest jego druga córka, odpowie… Cóż ma powiedzieć? Że uciekła z nieznajomym młodzieńcem? Skłamać? Może powiedzieć o wszystkim? O innych Wybrankach? Izbel była wszak Wybranką. Sama może decydować, czy chce, by On nadszedł. Podjęła już decyzję…
– Siostro? – Izbel spytała ponownie, z mniejszym strachem. – Ktoś tu jest…
Esmerlda opuściła dłonie i odsłoniła twarz i spojrzała na Izbel.
– Kto?
– Tam… między wzgórzami. – Izbel uniosła rękę i wskazała na bok.
Esmerlda wytężyła wzrok, lecz nikogo i nic nie dostrzegła. Grzmoty w oddali stawały się coraz częstsze i intensywniejsze.
– Nikogo nie widzę…
– Ktoś jest. – Izbel była pewna tego, co widziała.
– Poczekaj tutaj. Nigdzie nie odchodź. – nakazała jej Esmerlda. Sama zeszła z wozu i ruszyła w stronę wzgórza.
Szła powoli, uważając by nie potknąć się o kamienie. Lekki wiatr zaczął kołysać wysoką trawą rosnącą na zboczu wzgórza. Poza grzmotami, zwiastującymi nadchodzącą burzę, było cicho.
Była sama.
Coś białego wychyliło się za jednego z głazów. I zniknęło. Zaczęła iść powoli, choć czuła, że powinna stąd, jak najszybciej uciec. Nie miała przy sobie niczego do obrony. Mógł to być groźny zbój. Ojciec twierdził, że są to bezpieczne krainy. Jednak wszystko się zmienia. Nie mogła czuć się bezpiecznie. Szczególnie, że On był blisko…
Zatrzymała się przed głazem i próbowała uspokoić oddech. Powoli zajrzała z boku…
Koza. Za głazem ukrywała się biała koza. Esmerlda na ten widok parsknęła śmiechem.
– Co to robisz? – Kucnęła i pogłaskała kozę po łebku. Zwierze było spokojne i posłuszne. Esmerlda westchnęła. Znów szukała i wyobrażała sobie coś gorszego, niż faktycznie było w rzeczywistości.
Koza spojrzał na nią, ale jakby obok niej. W oczach zwierzęcia ujrzała coś, co sama czuła przed chwilą.
Strach. Za nią było coś, co przeraziło zwierzę. Powoli obróciła głowę i spojrzała za siebie.
Pustka. Tylko zielone, majestatyczne wzgórze.
– Tam nic… – Obróciła głowę, by spojrzeć na kozę. Lecz zwierzę zniknęło. Esmerlda wstała i rozejrzała się wokół siebie. Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Zaczęły padać pojedyncze krople deszczu.
Rozległ się gdzieś krzyk. Nie, nie krzyk… Bardziej meczenie. Lub ryk pełny przerażenia.
Zobaczyła coś obok zbocza jednego wzgórza. Wysoka postać w długiej do ziemi czarnej szacie. Sama obecność tego kogoś, nie przeraziła jej tak bardzo. Najbardziej przeraziło ją to, że nieznajoma postać zamiast głowy człowieka, ma głowę…
– Kozy… – szepnęła.
Postać zadygotała. Esmerlda zasłoniła usta i stłumiła krzyk. To nie była głowa kozy, tylko maska. Niczym w przedstawieniu, które kiedyś widziała, gdy była jeszcze dzieckiem. Nieznajoma postać uniosła rękę i wskazała na Esmerldę. Potem zgięła rękę, odwróciła się i podążyła przed siebie, znikając za wzgórzem. Esmerlda czuła, że powinna zawrócić. Wrócić do siostry. Podążyła jednak za nieznajomą postacią w masce kozła.
Znalazła się za wzgórzem. Nic tu nie było. Deszcz się wzmagał. Niebo przeszyła złota błyskawica. Szla przed siebie, patrząc na czarne niebo. Dzień powoli zmieniał się w noc. Poczuła, że w coś weszła. Coś lepkiego. Spojrzała w dół i krzyknęła.
Rozerwane, zakrwawione strzępy kozy. Łeb zwierzęcia jeszcze żył, oko się poruszało i spojrzało wprost na nią. Pysk poruszył się i wydobył się z niego głos. Ludzki głos.
– Ofia… ra. Musi… być…
Esmerlda cofnęła się do tyłu. Wpadła na coś… Myślała, że to głaz. Obróciła się i zobaczyła leżących na ziemi dwoje ludzi. Mieli na głowie kozie maski, które skrywały ich twarze. Byli to mężczyzna i kobieta. Wiedziała to, gdyż obydwoje byli nadzy. Byli w trakcie aktu miłosnego.
– Me, mee, meee! – meczała kobieta, gdy mężczyzna wszedł w nią głęboko. Maska na jego twarzy zaczęła się poruszać. Zrastała ze skórą, aż głowa człowieka, stała się głową kozy.
Esmerlda zaczęła biec w bok, lecz ogarnęła ją ciemność nocy. Znów na coś wpadła. Przewróciła się. Obok niej coś leżało. Coś skulone, wydające mlaszczący dźwięk. Jak podczas posiłku.
Zabłysnął blask. Ogień. Obok zapłonęło ognisko. Czerwone światło oświetliło skuloną obok Esmerldy postać. Był to człowiek z głową kozy, który jadł wnętrzności kozy. Wyciągnął z rozbebeszonego truchła, duży, krwisty kawałek. Martwe zwierze zadrgało i uniosło łeb. Spojrzało na Esmerldę.
– Kto spożywa ciało me, ocaleje… Strzeż się fałszywych baranków…
Chciała uciec, lecz nie miała jak. Wokół leżeli inni. Mężczyźni i kobiety, z głowami kozy. Ich narządy płciowe ociekały krwią, a z pysków wychodziło pełne bólu lub rozkoszy meczenie.
– Jak zwierzęta. Jak zwierzę…
Esmerlda ujrzała, że obok niej stanęła na dwóch nogach koza. Łeb jednak miała bardzo ludzki. – Nie musisz się bać. My Go nie wielbimy. My Go odrzucamy.
– Kim… Jesteście? – spytała Esmerlda, starając się opanować drżący ze strachu głos.
– Sama nas znalazłaś. Sama do nas przeszłaś. Uciekałaś od Niego… My możemy dać Ci to, czego On nie może… – Koza jakby się uśmiechnęła.
– Nie chcę… Nie chcę! – krzyknęła Esmerlda, wycofując się. Omijała leżące na mokrej od deszczu ziemi, pary.
– Nie chcesz? – Koza będąca człowiekiem była zasmucona. – Więc wrócisz do Niego? My, mamy Własnych. Są potężniejsi od Niego. Spójrz, co możemy dzięki Nim… – Koza wskazała racicą niezliczone pary, których przybywało.
– Jeśli kiedyś ludzie będą wiedzieli i potrafili więcej… Oni staną się zbędni. – Esmerlda powtórzyła słowa, które kiedyś wypowiedziała jedna z Wybranek. – Oni istnieją, gdyż chcemy, by istnieli…
Koza milczała. Potem wskazała na coś u stóp Esmerldy. Było to naczynie wypełnione dziwną wodą.
– Jeśli chcesz odejść, odejdź. Wypij i zapomnij. My jednak będziemy. Zawsze możesz wrócić. Jeszcze z nikim tego nie robiłaś… – Koza wyszczerzyła zęby.
Esmerlda schyliła się i podniosła ostrożnie naczynie. Zbliżyła do ust i dotknęła powoli językiem brzegu naczynia.
– Ofiara będzie… Jak nie nasza, to Ich. Lub Tamtych. Lub Innych… – powiedziała tajemniczo koza. Niebo przeszyły pioruny. To była oznaka Jego gniewu, że oni tu, legli ze sobą. Że Go nie wielbią. Tylko wznieśli nowy posąg, który czczą. Drewnianego kozła. Wokół płoną ogniska, przy nich trwa uczta ciał, których umysły pogrążyły się we wspólnym śnie. Sen stał się jednak koszmarem. Esmerlda upiła wody z naczynia i przebudziła się z tego koszmaru.
Położyła się na mokrej trawie. Zamknęła oczy. Krople deszczu spływały po jej twarzy. Może były to łzy. Chciała zasnąć. Lub się wybudzić. Ktoś jednak chwycił ją za ramię i zaczął lekko potrząsać.
– Obudź się… Obudź.
Otworzyła oczy. To była Izbel. Jej włosy były mokre od deszczu, tak samo nowa suknia. Był jeszcze dzień, lecz pochmurny. Jednak nie noc, jak przed chwilą… Jak długo trwała ta chwila?
– Siostro…? – Izbel zrobiła pełną zmartwienia i troski minę.
– Wszystko dobrze – powiedziała Esmerlda i podniosła się z ziemi. Teraz spostrzegła, że Izbel nie była sama. Towarzyszył jej starszy mężczyzna. Skłonił głowę na powitanie.
– Jestem przejezdnym kupcem. Spostrzegłem wóz na drodze. Twa siostra była zaniepokojona, że długo nie wracasz, więc szukaliśmy cię razem…
– Dziękuję za troskę. – Ujęła Izbel za rękę. – Musimy się spieszyć, by dotrzeć przed zmierzchem do portowego miasta.
Siostra spojrzała na nią, lecz nic nie powiedziała. W oczach jednak widać było pytanie: Czy ujrzałaś to, co ja?
– Czego tutaj szukałaś, nie moja sprawa – odezwał się kupiec. – Musisz jednak uważać, gdyż podobno gromadzą się tu dziwni ludzie.
– Dziwni? – zapytała Esmerlda, powstrzymując drżenie głosu.
– Piją i jedzą różne rzeczy, po których „coś” widzą… – Mężczyzna pokręcił głową. – Dla mnie to są nieszczęśnicy, którzy uciekają od swych lęków i bólu. Co innego czynią pośród tych wzgórz, nie wiem.
– Na pewno są tutaj? – dociekała Esmerlda. Dochodzili do drogi. Stały tam dwa wozy, jeden należący do nich, drugi do kupca.
– Wędrują. Raz tu są, raz ich nie ma… Widziałaś tu coś? – Kupiec spojrzał na nią z zainteresowaniem.
– Kozę – odparła.
– Tak… – Mężczyzna pokiwał głową. – Dużo tu zwierząt. Tych, które ludzie okiełznali i tych dzikich. O! Są po nich ślady. – Wskazał na bok.
Esmerlda spojrzała tam i zobaczyła kości, na których wciąż były strzępy mięsa. To pozostałość po uczcie ludzi-kóz, która odbyła się minionej nocy. Albo dawno temu. Czaszka zwierzęcia leżała obok. Gdyby w oczodole znajdowało się oko, z pewnością spojrzałoby na nią z ciekawością i może żalem…
– Jadę w przeciwnym kierunku – powiedział mężczyzna, wsiadając na swój wóz. Teraz dostrzegła, jak bardzo był on podobny do kozy, ze swymi długimi, białymi włosami i krótką, szarą bródką. Uśmiechnął się. – Pilnuj siostry, nie chcesz, by spotkało ją coś złego. To nie jest Ich ofiara…
– Co? – spytała Esmerlda, lecz kupiec już pognał swego konia i odjechał.
– Zachowujesz się, jakbyś się czegoś napiła. – Stwierdziła Izbel. – Widziałam, jak czerpiesz ze strumyka, który płynie na jednym ze zboczy.
– Doprawdy…? Nie pamiętam. Chyba, ktoś mi dał pić – odpowiedziała.
– Postarzałaś się. – Stwierdziła Izbel.
– Jak długo mnie nie było?
– Zbyt długo… – Przytuliła się do niej. Esmerlda pogładziła jej mokre włosy. Zdawało jej się, że znów ktoś za nią stoi. Usłyszała mlaskanie z oddali. Jakieś dzikie zwierze znalazło szczątki martwej kozy i wyjadało resztki. Tak, to martwe zwierze… Nie obejrzy się. Nie obejrzy…
– Ruszamy. – Pogoniła konia. Szybko zerknęła jednak na bok, skąd dobiegało mlaskanie.
Postać w czarnej szacie przykucnięta nad truchłem. Dzik. Niedźwiedź. Czarna koza o ludzkim ciele…
Opuściły dolinę, gdy burza się wzmagała.
Odpłynęli ledwo od portu, gdy zerwał się porywisty wiatr. Żagle zatrzepotały, łódź przechyliła się niebezpiecznie na bok.
– Musimy zawrócić! – zakrzyknął Tezous. Jednak kapitan zignorował jego radę.
– Wypłynęliśmy, musimy dalej płynąć… Jutro też będzie burza. On już nas tutaj dłużej nie zatrzyma – odparł kapitan i osłonił się, gdy zalała go fala wody.
Tezous zaklął. Kapitan i jego wierzenia… Naraża życie własne i całej załogi. Tezous nie sądził, że są jacyś „Oni”. Człowiek sam musi być sterem, a teraz ster łodzi przekręcił się gwałtownie w bok. Masy wzburzonej wody wdarły się przez burtę i zalały pokład. Członkowie załogi biegali z wiadrami, próbując ją wylać. Próżny trud, gdy zmiotła ich z nóg kolejna fala. Czarne niebo przecięła błyskawica. Rozległ się ogłuszający huk. Tezous myślał, czy jeśli On istnieje, to czym narazili się na Jego gniew?
Nie chce, byś ją ocalił… – Usłyszał głos. Zamrugał, gdyż zdawało mu się, że widzi kobietę. Tą samą, co tamtej nocy. Jednakże szybko zniknęła i ujrzał swych towarzyszy, jak leżą na pokładzie całkowicie zalanym wodą.
Wszyscy byli martwi. Już to wtedy widział. Już to się zdarzyło. Albo dopiero wydarzy. W momencie śmierci powinien myśleć o czymś przyjemniejszym.
– Esmerlda… – szepnął. Błyskawica uderzyła prosto w maszt łodzi.
Później była jedynie ciemność…
Gdy dojechała do portu, ujrzała jak wysokie fale rozbijają się o brzeg. Bała się zejść z wozu i podejść bliżej. Deszcz lał się z nieba, niczym z wiadra, a porywisty wiatr uderzał w jej twarz. Ciemne niebo przecinały raz po raz złote błyskawice. Esmerlda osłoniła siebie i siostrę kawałkiem tkaniny. Mocno trzymała, by wiatr jej nie wyrwał. Powoli rozejrzała się, próbując wypatrzeć łódź Tezousa. Dostrzegła jedynie samotnego mężczyznę, który szybkim krokiem skądś wracał.
– Proszę wybaczyć! – krzyknęła na niego. – Szukam pewnej łodzi, wraz z załogą…
– Wypłynęli niedawno! – odparł mężczyzna i wskazał na morze. – Oby Najwyżsi mieli ich w opiece! – dodał i odszedł w swoją stronę.
– Es… – zaczęła Izbel, lecz zamilkła.
Esmerlda spojrzała na wzburzone morze. Sądziła z początku, że jej się przywidziało. Jednakże wzrok jej nie mylił.
Izbela zadygotała i kichnęła.
– Znajdźmy schronienie. – Stwierdziła Esmerlda. Zawróciła wóz. Nie chciała już oglądać się na morze. To, co zobaczyła, nie zapomni długo.
Jak woda pochłania łódź tego, który był jej ostatnim ratunkiem.