- Opowiadanie: Xarmela - Zyski złotych wrót

Zyski złotych wrót

Opowiadanie dość długo zalegało w szufladzie. Uznałem, że chyba najwyższy czas podzielić się nim ze światem:)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zyski złotych wrót

 

Przybył na miejsce, gdy stojące w zenicie słońce rozlewało się z nagiego nieba nieznośnym, palącym skórę ukropem. Wszak było już za późno. Na wykutych w zboczu wzgórza schodach świątyni Eremity i Skorpiona zalegał kobierzec, utkany z ciał brutalnie pomordowanych pogan. Odór śmierci, zmieszany z wonią rosnących u stóp wzgórza drzew cytrynowych, zaciskał się na jego nozdrzach w odurzającym splocie.

Dawalon Darristan, młody mistrz zakonu rycerskiego Jaśniejącej Zorzy, ruszył niechętnie stopniami pod górę. Tuż za nim podążała ocalała z zasadzki garstka wiernych mu gwardzistów.

Na całej długości schodów pełnili wartę przybyli tu wcześniej zakonni rycerze. Odziani w narzucone na kolczugi kremowe tabardy i spływające po ich ramionach białe płaszcze, przypadali na kolana, oddając pokłon wielkiemu mistrzowi. Ciemnokarmazynowe, nieregularne plamy krwi, wsiąknięte w ich jasne odzienia, wołały niemo ku niebiosom, domagając się pomsty.

Uciekające ku wrotom świątyni pogańskie kobiety i dzieci stanowiły dla zaprzysiężonych oprawców przepysznie łatwy cel. Wygięta w pałąk, naga, nacięta sztyletem od krocza do piersi czarnowłosa niewiasta łypała na przestępującego nad nią Dawalona nieruchomym, pełnym wyrzutu spojrzeniem.

W Darristanie zawrzał gniew. Tuż przed rozpoczęciem krucjaty wydał edykt zakazujący współbraciom dopuszczania się mordów na ludności cywilnej.

Od dnia przypłynięcia na wyspę Lwairia młody mistrz, wbrew gorączkowym protestom komtura Very Biwaldiego, przyozdobił gałęzie sykomor ciałami trzydziestu dwóch zaślubionych braci. Teraz, starannie omijając trupy, spoglądał z odrazą na składających mu hołd rycerzy-morderców. Szczerze żałował, że nie może powiesić ich wszystkich.

Odpowiedzialność za ów pogrom w największej mierze spoczywała na jednym człowieku. Dawalon wiedział, iż wystarczyłoby jedno skinienie dowódcy oddziału, seneszala Erydosa Badary, aby ci, niestroniący od przelewu krwi brutale, pozostali wobec bezbronnych cywili potulni niczym puchate owieczki.

– Chwała ci i cześć, mój słodki mistrzu – skłonił przed nim głowę Erydos Badara, jego obrana przez kapitułę prawa ręka, gdy wraz z przyboczną gwardią dobrnął wreszcie do położonego na szczycie wzgórza świątynnego placu.

Erydos był mężczyzną ogromnej postury, o głowę wyższym od rosłego Dawalona. Z jego kwadratowej, poznaczonej bliznami po wyciętych guzach twarzy wyrastała bujna, naoliwiona i długa po pas broda. Plecy okrywał mu oblamowany purpurą, śnieżnobiały płaszcz, symbol godności seneszalskiej. Pochylając wielkie cielsko, podpierał się na stylisku imponującego, obosiecznego topora.

Dokoła kręcili się jego podkomendni, co najmniej trzykrotnie liczniejsi od gwardzistów Dawalona. Śluby, złożone przez każdego z braci, nakazujące w pierwszej kolejności służyć wielkiemu mistrzowi, nie dawały Darristenowi ani krztyny złudzeń. Ludzie Badary miłowali go równie mocno, co się go lękali. Dawalon dobrze wiedział, za kogo w razie potrzeby gotowi są pobrudzić swoje białe płaszcze.

Na prawo od Erydosa krył się w cieniu błękitnego baldachimu jego dobry przyjaciel – stary lord, margrabia Diask Andagawan – na lewo przegryzało figi dwóch posłów króla Adariona, seniora nad powierzoną w lenno zakonowi prowincją.

Uwagę Dawalona jednakże przyciągnął kto inny. Dwie rudowłose dziewki, podobne do siebie niczym krople wody, stały przywiązane powrozem do wznoszącej się pośrodku placu statuy skorpiona z brązu.

Dokoła nich przechadzał się wynajęty przez zakon kat, wodząc w powietrzu rozgrzanym do czerwoności czubkiem żelaznego pręta. Tuż obok trząsł się ze strachu miedzianoskóry poganin, pełniący funkcję tłumacza.

Na odsłoniętych goleniach związanych kobiet uwidaczniały się wypalone, wąskie znamiona. Zakrywający twarz w fałdach obszernego kaptura kat zawahał się na widok zbliżającego się mistrza zakonu.

– Precz mi z oczu, ścierwo! – ryknął z oddali Dawalon, spowalniając nieco kroku w reakcji na pozornie przypadkiem zastępujących mu drogę braci rycerzy. Kat posłusznie upuścił pręt z urękawiczonych rąk, po czym oddalił się, kryjąc się w cieniu okrągłej, złotej bramy świątyni.

– Jeżeli teraz zaprzestaniemy wysiłków, mój panie – naprzeciw Darristana wyszedł Larien Gezos, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Badary, szczupły rycerz o drapieżnym spojrzeniu intensywnie błękitnych oczu – misja, jaką nam nakreśliłeś, nie zostanie do końca wypełniona.

– O ile mi wiadomo – wycedził Dawalon – naszą misją było podbicie i opanowanie Lwairi, co też, dzięki łasce Pieśniarza, uczyniliśmy. Nie przypominam sobie, żebym nakazywał wam nękać bezbronne kobiety.

– Amar Labari – rzekł z odrazą na ustach Gezos – poganin, którego kazałeś nam pojmać, gnębiciel misjonarzy na całym południowym archipelagu, umknął z pola bitwy i ukrył się za murami świątyni. Póki co nie zdołaliśmy jeszcze go stamtąd wyciągnąć. Dostanie się do środka okazało się dość… „problematyczne”. Jeśli jednak pozostaniemy cierpliwi i roztropni, zmusimy te rude diablice, żeby otworzyły przed nami wrota.

– Według ciebie – Dawalon parsknął pogardliwie i kpiąco – te skąpo ubrane dziewki są w stanie otworzyć wrota świątyni od zewnątrz?

– Pozory potrafią mylić, mój panie – drapieżne spojrzenie Lariena nie zelżało – diablice ubiegły nas. Zatrzasnęły bramę przed naszymi nosami, pozwalając wbiec do świątyni grupie uciekinierów. A potem, jak gdyby nigdy nic, we dwie zaczęły obracać tym, czymś wystającym z bramy – wskazał palcem – obręczą, rzeknijmy. Słychać było stukot zapadek. Gdy chcieliśmy nią poruszyć… obręcz ani drgnęła. Nie wiem, kim one są… nie przedstawiły się. Obstawiam w ciemno, że to jakieś plugawe kapłanki – splunął za siebie siarczyście – jestem pewien, iż doskonale znają działanie mechanizmu.

– Czyżby lwairiańskie słońce do resztek powypalało wam rozumy? – syknął wielki mistrz. – Jaki budowniczy pozwoliłby, aby wrota jego twierdzy dało się otworzyć od zewnątrz? Nie przyszło wam do zakutych łbów, że obręcz blokuje się po zatrzaśnięciu zamka?

Jedna ze skrępowanych piękności spojrzała przenikliwie na Dawalona, a potem powiedziała coś w ostrym, gardłowym języku. Pokurczony tłumacz zadygotał i zatrząsł się jeszcze bardziej, lecz trzymający nad nim pieczę rycerz zakonny kuksańcem ponaglił go do mówienia.

– Ja i moja siostra, jeśli tego chcemy, potrafimy otworzyć świątynię, piękny przybyszu – miedzianoskóry mężczyzna wydukał bełkotliwie, w ostrym, położonym na ostatnią sylabę akcencie – lecz choćby twoje psy niewierne obdzierały nas ze skóry i posypały solą, nie zmuszą nas do jej otwarcia.

Stojący najbliżej rudowłosej rycerz zdzielił ją otwartą dłonią w policzek, nie potrafiąc jednak zetrzeć uśmiechu z jej szerokich warg. Słowa, jakie wypowiedziała tajemnicza mieszkanka Lwairi, świadczyły, iż rozumiała język najeźdźców.

– Jeśli to prawda – odrzekł zdumiony Dawalon, patrząc na rudowłosą – powinnaś była zachować tę wiedzę dla siebie… Wierzę ci wszak na słowo. Ani ty, ani twoja bliźniacza siostra niczego więcej nam nie powiecie.

Młody mistrz obrócił się w kierunku dotychczas milczącego Erydosa Badary, rzucającego swym ciałem ogromny, podłużny cień.

– Mówiono mi o obsesyjnej nienawiści, jaką żywisz wobec kobiet i pogan. Podobno, jako młokos, nadziałeś własną matkę na widły, gwałcąc ją wcześniej na oczach swojego ojca. Wiedziałem o tym, lecz miałem cię za człeka równie obłąkanego, co i roztropnego. Jako mój seneszal powinieneś był przestrzegać mojego prawa. Tymczasem, korzystając z faktu, iż opóźniła mnie zastawiona przez Lwairianów zasadzka, zgotowałeś rzeź dziesiątkom niewinnych, a teraz, nie mogąc wedrzeć się do świątyni, w poczuciu bezsilności pastwisz się nad dwiema bezbronnymi kobietami. Co powiesz na swoją obronę?

– Tylko tyle, że kobiety nie są bezbronne, mój słodki mistrzu – Badara wykrzywił demonicznie twarz, po czym w kilku krzepkich krokach zbliżył się do roziskrzonego w słońcu, ogromnego skorpiona. – Kobiety są korzeniem wszelkiego zła. My, świątobliwi bracia, prawdę tę winniśmy przed sobą nawzajem „obnażać”.

Łapskami wielkimi, niby bochny chleba, rozdarł powłóczystą szatę okrywającą ciało jednej z bliźniaczek, następnie zaś to samo uczynił wobec drugiej. Ich subtelnie krągłe kształty wylały się na światło dzienne, porażając bielą słoniowej kości.

Jedna z nich, pełna powagi i stoickiego spokoju, zasłoniła kobiecość, delikatnie zaciskając nogi; druga, nie starając się ukrywać niczego, obrzuciła Dawalona śmiałym, kokieteryjnym uśmiechem, po czym wymownie zafalowała barwnie wytatuowanym barkiem. Lędźwie młodego mistrza przeszył mrowiący dreszcz. Tatuaż nad lewą piersią poganki przedstawiał wagę ze skorpionem i eremitą na dwóch przeciwstawnych odważnikach.

– Istoty te, przeklęte – kontynuował seneszal – lubują się w zwodzeniu nas na pokuszenie, z rozkosznym upodobaniem sprawiają, iż my, mężowie, samymi tylko myślami dopuszczamy się grzechu. W większości przypadków niedane jest nam nawet „nacieszyć się” skonsumowaniem naszych win. Pozostajemy więc winni i nienasyceni. Owo niezaspokojenie rodzi między nami ustawiczną waśń i nienawiść, wznieca niekończące się pasmo wojen i rzezi. A potem, tuż za progiem śmierci, czeka na nas wieczna otchłań, w którą my, zwiedzeni głupcy, wpadamy liczniej aniżeli sypiące się z nieba płatki śniegu. Niewiasty zaś wydają na świat kolejnych głupców, po to tylko, by dalej zwodzić ich i kusić, wlec za sobą na wprost ku gorejącej przepaści. Te piękne, na pozór niewinne, upadłe natury, z godnym rycerzy zapałem roznoszą po świecie zarazę znaną powszechnie jako „życie”, wstrętną chorobę zwaną przez filozofów „istnieniem”, albo, jak kto woli, „egzystencją”, która jeno jednym boleści jest jękiem…

– Dość! – zagrzmiał władczo Dawalon. – Twój chory wywód to nic innego jak nikczemna kalumnia, obrażająca zamysł boży względem człowieka.

– Racz mi wybaczyć, mistrzu – Badara przypadł na kolano z chrzęstem uderzonej o skałę blachy, po czym wycedził przez zęby: – Lecz i ja, człek słaby, podstępnie zwiedzony zostałem.

– Za zbrodnie, jakich dopuściłeś się na ludności cywilnej – Dawalon wyprostował się, przemówiwszy chłodnym, zrównoważonym tonem – za mord na kobietach i dzieciach, za gwałty i grabieże, a także inne niegodne sługi bożego postępki, ja, Dawalon Darristan, wielki mistrz i protektor Zakonu Jaśniejącej Zorzy, namaszczony przez kapitułę do sprawowania tegoż świętego urzędu, skazuję cię na śmierć.

W oczach Badary zalśniła wściekłość. Słowa wyroku nie sprawiły, iż któryś z podległych mu białych płaszczy wykonał choćby jeden gwałtowny ruch. Jednakże ich stężałe w wyrazie nieprzejednania twarze dawały jasno do zrozumienia, iż zabiją każdego, kto spróbowałby podnieść rękę na ich pana.

Odziani w identyczne białe płaszcze, kremowe tabardy i kolczugi, przyboczni młodego mistrza wyczekująco położyli ręce na rękojeściach mieczy. Darristan wiedział, że próba wyegzekwowania wyroku tu i teraz sprowadziłaby na jego ludzi śmierć.

– Erydos jest członkiem kapituły – wynurzył się spod baldachimu stary lord Andagawan, miotając wściekłą pogardą wężowych oczu – a nadto seneszalem, prawym ramieniem całego zakonu. Bez walnego sądu, czcigodny mistrzu, nie wolno ci nawet odebrać mu broni.

– Lordzie Andagawan – uśmiechnął się paskudnie Dawalon – w warunkach wojny przywilej walnego sądu nie przysługuje nawet seneszalowi. W majestacie prawa wolno mi ukrócić o głowę każdego zaprzysiężonego brata, który dopuściłby się zbrodni. Wystarczy, że pochwycę kogoś takiego na gorącym uczynku.

– Zastałeś tu tylko martwe ciała, Darristan – rzucił oschle władca Sandarii, nie wysilając się na ponowne przywoływanie tytułów – nie widziałeś na własne oczy zadawanych ciosów ani też z czyjej ręki owe ciosy wyszły. Ci bałwochwalczy poganie, w akcie desperacji, mogli wymordować się sami… Nie zdziwiłoby to nikogo, kto zna ich plugawe obyczaje. Jam niepodległy twej władzy, wolny szlachcic, poświadczam, iż nie było cię tu w feralnej chwili.

– Nie wypada nam łżeć w żywe oczy, przyjacielu – zaskoczył lorda z lekka rozbawiony Badara – nie możemy odmówić wielkiemu mistrzowi prawa do sądu ani osądu. Otóż tak… to ja wydałem rozkaz eksterminacji pogańskiego nasienia, każąc nie baczyć ani na jego płeć, ani na wiek. Z pokorą wyznaję to przed obliczem samego Pieśniarza. Jednakowoż uczynku tego, z racji na jego uświęcony cel, nie nazwałbym zbrodnią.

– Jeśli mój mistrz chce wykonać na mnie wyrok, musi zrobić to własnoręcznie, nie inaczej jak poprzez wyzwanie mnie na pojedynek – Erydos z lorda Andagawana przeniósł spojrzenie na Dawalona, spoglądając mu głęboko w wielkie, szmaragdowe oczy – jesteś, Panie, najcnotliwszym mężem, jakiego spotkałem na tym łez padole, gorliwym i wiernym sługą Pieśniarza. Tuszę, iż kierowany gniewem, nie narazisz swych kilkunastu ludzi na śmiertelnie nieprzyjemne konsekwencje. Miłosierdzie wobec pogańskich kobiet i bachorów dowieść będziesz musiał gotowością do przelania własnej krwi. Niech litościwy Pieśniarz orzeknie, który z nas jest w jego mocy i prawie.

– Wypowiadając mi posłuszeństwo, już sprzeniewierzyłeś się jego mocy i prawu – warknął mistrz.

– Nie godzi się wam… – nie zdążył wysapać skonsternowany Andagawan.

– Milcz, lordzie… – przerwał mu Dawalon. – Niech będzie, jak rzekł… Zróbcie nam trochę miejsca.

– To czysty obłęd i szaleństwo – oburzył się jeden z królewskich posłów.

Białe płaszcze rozproszyły się, niby zmiecione wiatrem, zajmując pozycje na krańcach świątynnego placu. Kelen Warner, najstarszy rangą gwardzista Dawalona, popatrzył nań pytająco, po czym także rozmył się w tłumie.

Wielki mistrz, kierując się rozsądkiem, oceniał swoje szanse jako bardzo nikłe. Był wprawdzie zaprawionym w boju, znakomitym szermierzem, ale przyszło stanąć naprzeciw budzącemu zgrozę demonowi śmierci. Widział na własne oczy, w jaki sposób, osamotniony Badara, uporał się z trójką doświadczonych, pogańskich żołdaków.

Dawalon przyjął wyzwanie, gdyż dał się ponieść słowom seneszala o sądzie bożym. Bezgranicznie ufał w miłosierdzie Pieśniarza. Wierzył, iż o chwili jego ostatniego tchnienia zadecyduje coś więcej aniżeli suma nieroztropnie podjętych decyzji. Nieroztropnie podjęta decyzja mogła być tylko czynnikiem wyzwalającym to, co i tak miało nastąpić.

Ogromna masa mięśni, okryta kolczugą i niewidocznym pod tabardem napierśnikiem, ruszyła na niego, eksplodując wymalowaną na oszpeconej twarzy wściekłością i odbijającym się od złotych wrót potężnym rykiem. Dawalon nie miał dobrych wyjść. Pójście na otwartą konfrontację byłoby niby szaleńczy skok nad przepaścią, zaś desperackie próby ucieczki, uników i fint w siarczystym słońcu miały prędzej odebrać oddech jemu samemu, aniżeli niezmordowanemu przeciwnikowi. Chwilowo postawił na to drugie. Badara, mimo błyskawicznego parcia w przód, ciął wielkim toporem krótko i oszczędnie.

Dawalon cofał się, konsekwentnie zmieniając kierunki, dystansując tylko wyciągniętym w przód mieczem. Czuł na spoconej twarzy powiew ocierającego mu się o włosy i skrawki szat ostrza. Młody mistrz zaryzykował nagłym pchnięciem. Erydos nie sparował. Z iście kocią gracją wywinął się w bok, szarmancko się uśmiechnął, opuścił topór, wykonał kilka kroków po szerokim okręgu. Impet ponowienia wybił Dawalona z rytmu.

Nie zdążywszy wycofać się na czas, odruchowo zasłonił się klingą. Zbite ostrze topora osunęło mu się po barku, nadszarpnęło kolczugę, naznaczyło obojczyk rwącym bólem. Siła kolejnego, mknącego z góry uderzenia zwaliła Dawalona z nóg. Tłum białych płaszczy zaczął skandować imię nowego przywódcy Zakonu Jaśniejącej Zorzy.

Erydos powiódł po nich ohydnym spojrzeniem, pozwolił podnieść się mężowi, którego darzył szacunkiem. Rycerze zamilkli. Seneszal, mimo respektu wyrażonego w niechęci do rozpłatania wielkiego mistrza w pozycji leżącej, nie dał mu ani chwili na wytchnienie. Darristan nie zauważył nawet, kiedy przykleił się plecami do boku wielkich, rozgrzanych nogogłaszczek skorpiona z brązu.

Kątem oka wychwycił rudowłosą, spoglądającą nań z triumfalnym uśmieszkiem. Pochylił się, a uderzający ułamek sekundy później w miejsce jego głowy topór skrzesał kaskadę iskier, odbijając się z głuchym, metalicznym jękiem. Mieniące się na skorpionim cielsku promienie słoneczne oślepiły Dawalona, na moment czyniąc go zupełnie bezbronnym. Wiedziony poczuciem bezradnej obojętności nie cofnął się, lecz wypadł po omacku w błyskawicznym półobrocie, zwieńczonym ostrym, krótkim cięciem.

Dzierżąca topór, wielka niby bochen chleba dłoń opadła ciężko na bruk razem z toporem, zraszając go obfitym deszczem posoki.

Darristan uznał, iż nie mógł to być wyłącznie łut szczęścia. Pomyślał, że wydarzyło się coś o wiele bardziej nieprawdopodobnego. Erydos ryknął donośnie, niby stado rozsierdzonych lwów. Dawalon, porażony dziwnym, tępym ukuciem w serce, zawahał się na moment, nie dokończywszy napoczętego. Najgorliwsi spośród ludzi Badary niehonorowo wyrwali się z tłumu, chcąc otoczyć rannego seneszala szczelnym kordonem, lecz on machnięciem zdrowej ręki odpędził ich niczym rój namolnych owadów.

Oszołomionego mistrza przywrócił do przytomności odgłos nadciągającej konnicy. Nie rozejrzał się jednak za źródłem przybierającego na sile tętentu. Jego spojrzenie zamarło na krwawiącym wrogu. Badara zyskał czas potrzebny na to, by pochwycić topór w lewą rękę, lecz nie wykorzystał go. Wyciągnął i odrzucił zatknięte za pas dwa sztylety, po czym, nieprzymuszony, padł na kolana, pochylając nisko ogromną głowę.

– Jeśli masz litość nad moją grzeszną duszą, najsłodszy mistrzu – wysapał żarliwie i z uniżeniem – nie poskąp mi modlitwy i namaszczenia należnego straceńcom.

Pomiędzy białymi płaszczami rozległ się zajadły szum, jak we wstrząśniętym gnieździe os. Gwardziści Darristana wystąpili na środek, gotowi powstrzymywać zapędy nadgorliwych sług seneszala. Pomarszczona twarz stojącego w pierwszym rzędzie lorda Andagawana pobielała mimo ostrego słońca.

– Otrzymasz, co ci należne – Dawalon nie życzył wiecznego potępienia nawet najgorszym zwyrodnialcom. Nieśpiesznym krokiem zbliżył się ku klęczącemu mężczyźnie. Z przytroczonej do pasa sakiewki wydobył flakonik z konsekrowanym olejem, po czym skropił nim rzadkie włosy skazańca.

– Niech ten święty olej wspomoże cię na ostatniej drodze, niech otworzy twe pociemniałe od zbrodni serce, a myśli przemieni w rozpaczliwy lament grzesznika. Pieśniarz Wszechtchnienia nie odtrąca od wrót błagalnie kołaczących i ochoczo otwiera je przed na proch skruszonymi. Skazańcze, którego ziemskie imię zostało zhańbione na skutek popełnionych zbrodni – Dawalon kurczowo zacisnął dłonie na rękojeści miecza – przyjmij czas, jaki udzielam ci na żałowanie za grzechy.

Wielki mistrz uważnie przymierzył ostrze brzeszczotu do nagiętego karku seneszala. Odczekał chwilę, po czym z wolna uniósł klingę, szykując się do cięcia. Jego napięte ramiona znieruchomiały na dźwięk tubalnego głosu Badary. Nie godziło się odmówić straceńcowi prawa do wypowiedzenia ostatnich słów.

– Naprawdę niczego nie pojmujesz? – Erydos wydusił z siebie z trudem, jakby jego barki przygniatało potworne brzemię.

Darristan nie odezwał się.

– Nie widzisz, jak Pieśniarz posługuje się naszym złem, po to, by zamienić je na większe dobro? – wychrypiał wściekle i rozpaczliwie, po czym się zaśmiał. – Tak… nawet złem takich zdegenerowanych bestii jak ja. Ta ziemia musiała – i jeszcze musi – nawodnić się krwią pogan, aby rozkwitła na niej prawdziwa wiara. Pyszni Lwairianie nie zegną karku po wysłuchaniu serii kazań dobrotliwych kaznodziei. Dobrze o tym wiesz. Najwyższy spuszcza nas na niewiernych jako doczesną zagładę, po to, aby ocalić ich życia wieczne.

– To wszystko? – zapytał Dawalon cichym, spokojnym głosem.

Nie usłyszał odpowiedzi. W momencie, gdy ponownie wzniósł miecz do góry, zza załomu starożytnych, popękanych schodów wyłoniło się pięciu dostojników, odzianych w oblamowane błękitem białe peleryny.

– Staaaać! – wydarł się niczym bawół wielki komtur Very Biwalidi, mąż o ostrych rysach i czarnej jedwabnej przepasce zasłaniającej otwór po postradanym w bitwie oku.

– Co to, u licha, ma znaczyć?

– Uważaj na język, Biwalidi – syknął wściekle Darristan, żałując, że pozwolił sobie na rozproszenie i poniechanie cięcia. – Nie zapominaj, że zwracasz się do wielkiego mistrza. Seneszal Erydos Badara, zgodnie z prawem wojennym, został przeze mnie skazany na śmierć. Sam publicznie przyznał się do winy. Mości panowie raczą nie przeszkadzać mi w pełnieniu powinności.

Gdy tylko to powiedział, klęczący jak dotąd w milczeniu, wydrenowany ze sporej ilości krwi seneszal stracił przytomność i rymnął twarzą o bruk.

– Wyrok, choćby i zgodny z literą prawa, nie pozostaje dłużej prawomocny – wystąpił na przód, równie szeroki w barach, co i otyły, wielki szpitalnik zakonu Zolian Salandara. – Po odprawieniu licznych modłów i postów podjęliśmy decyzję o pozbawieniu cię godności wielkiego mistrza.

 Darristan zetknął czubek miecza z karkiem nieprzytomnego seneszala. Nie był szczególnie zaskoczony decyzją kapituły; dobrze znał jej powód. Braciom bardzo nie podobało się ustanowione przez niego prawo, a jeszcze bardziej – uczciwość i skrupulatność w jego egzekwowaniu.

Zza pleców dygnitarzy wyleciał oddział najemnych kuszników, z głowami osłoniętymi żelaznymi kapalinami o szerokich rondach. Ciężkie, kompozytowe kusze wymierzyli bezceremonialnie w głowę i tors Darristana. W tym samym czasie ludzie Badary błyskawicznie osaczyli jego przybocznych, niby pętla zaciskająca się wokół szyi. Godząca zewsząd w niedostatki opancerzenia gwardzistów naga stal odebrała im możliwość jakiegokolwiek manewru.

– Kapituła rozkazuje ci odłożyć broń – ryknął Biwaldi, odruchowo poprawiając przepaskę na wydłubanym oku.

Każda komórka w ciele Dawalona płonęła sprzeciwem wobec haniebnej niesprawiedliwości. Miał wrażenie, iż los szydzi sobie z niego. Znakomitą większość oddanych mu rycerzy utracił w zasadzce na przełęczy Tagara, przez co stał się niemalże nagi i bezbronny. Wiedział, że jeśli wrazi ostrze w kark Erydosa, Biwaldi prawdopodobnie nie zawaha się nafaszerować go pękiem bełtów – nawet jeśli narazi go to na niełaskę Adariona.

Darristan pogodził się z tym, i od naparcia na rękojeść dzieliło go tylko jedno subtelne drgnięcie woli.

Przed śmiercią zapragnął jeszcze raz przyjrzeć się kobiecie z tatuażem. Odkręcił głowę, a ona natychmiast wyłowiła go wzrokiem. Wciąż naga i skrępowana, jawiła się przed nim zjawiskowo piękną. Na jej subtelnie trójkątnej twarzy kwitł ten sam niezłomny, arogancki uśmieszek. Bojąc się zgrzeszyć nieczystością na ostatniej prostej, pośpiesznie odwrócił wzrok.

Chwilę później natchnęła go – promieniująca od szczytu głowy aż po koniuszki palców – nieodparta myśl. W jednym momencie postanowił zostawić całą sprawiedliwość świata na wyłączność boskiemu osądowi.

Dawalon odstąpił od Badary, wcisnął miecz w pochwę, rozpiął złotą klamrę podtrzymującą jego oblamowany malachitem biały płaszcz, pozwalając spłynąć mu na zakrwawiony bruk.

Kilku wyczekujących w napięciu rycerzy natychmiast przypadło do nieprzytomnego seneszala, po chwili usuwając go z placu boju.

– Gdyby nie ja – przemówił Dawalon twardym, choć dość obojętnym tonem, przebierając oczyma po butnych, zadufanych obliczach członków kapituły – siedemdziesiąt tysięcy zaciekłych lwairjańskich jataganów przemieliłoby waszą pobożną, dziesięciotysięczną ekspedycję na kolczo-mięsną pastę. Gdyby nie mój fortel z płonącymi groblami i roztropność, jaką okazałem, sprzymierzając się ze zbuntowanymi Taharami, wasze czcigodne szczątki rzucano by teraz na przekąskę waranom plamistym. Mieliście gdzieś bezpieczeństwo naszych misjonarzy. Chcieliście położyć łapy na tutejszych złożach srebra i cyny, lecz ograniczały was liczby. Wystawienie trzydziestotysięcznej, dobrze wyszkolonej armii wykraczało poza możliwości zakonu. Wybierając mnie na mistrza, mieliście nadzieję, że mój taktyczny geniusz przyniesie wam długofalowe zyski. Cóż… dopięliście swego, zaś ja, gorliwy głupiec z obsesją na punkcie przestrzegania prawa, zacząłem być dla was kulą u nogi. Kto wie? Może też obleciał was strach o własne życia? Zacni panowie zdają się dłużej mnie nie potrzebować. Pozwolę sobie więc prosić waszmościów o wybaczenie.

Kryjący przebiegłe zadowolenie pod maskami ponurości dygnitarze nie wysilili się nawet, aby zadać kłam zarzutom Dawalona.

Były wielki mistrz, jak gdyby nigdy nic, obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku stojącego na środku placu posągu. Darristen kroczył dokładnie na wprost nagich, skrępowanych niewiast. Drogę zastąpiły mu białe płaszcze Badary.

– Zanim stąd pójdę, chcę przyjrzeć się tym dzikim kocicom – zełgał. – Tamta – wskazał palcem – ma na ramieniu tatuaż, który coś mi przypomina.

Argument Dawalona nadwyrężył nieco determinację braci rycerzy. Niechętnie się rozstąpili. Przekonać nie dał się jedynie drapieżnooki Larien Gezos, stojący tuż obok posągu. Ruszył z wolna naprzeciw Dawalona, z oczywistą intencją zablokowania mu drogi.

Darristan, rozpoznając zamiary błękitnookiego mężczyzny, sieknął go krótkim, niesygnalizowanym prawym sierpowym, posyłając go na ziemię, następnie zaś błyskawicznie przyskoczył do skrępowanych niewiast, przystawiając dwa sztylety do ich wysmukłych, jasnych szyj.

– Jeśli któryś z was podejdzie zbyt blisko – krzyknął tak, aby było go słychać na całym świątynnym placu – rozpłatam im gardła.

Zdezorientowany i nierozumiejący zachowania zdegradowanego mistrza Very Biwaldi zbliżył się na tyle tylko, aby nawiązać z nim kontakt zdrowego oka. Pozostali rycerze posłusznie stali na miejscach, nie próbując silić się na żadne sztuczki.

– Domyślam się – wielki komtur podrapał się po spiczastym podbródku – że życie tych niewiast z jakiegoś powodu jest dla zakonu cenne. Zakładam, iż przez wzgląd na wiedzę, jaką posiadają. Pewnie nie spodobał ci się sposób, w jaki zakon ową wiedzę chciał z nich wydobyć, toteż postanowiłeś je ocalić, być może nawet zabrać ze sobą. W razie gdybyśmy spróbowali ci w tym przeszkodzić, skłonnyś pozbawić je żywota, co byśmy nie mieli z nich więcej pożytku.

Gdy jeszcze to mówił, Darristan poprzecinał powrozy przytwierdzające rudowłose do skorpioniego odwłoku, jak również te krępujące ich nadgarstki. Na połaciach pleców dziewcząt, dotykających rozgrzanego brązu, uwidaczniały się rozległe, oparzeniowe rany.

– Do czego nam te dziewki? – Biwaldi zwrócił się w kierunku powoli podnoszącego się z ziemi Gezosa.

– Te dziewki, czcigodny komturze – wysmarkał krew z rozkwaszonego nochala – znają działanie mechanizmu otwierającego wrota świątyni.

– Mechanizm otwiera wrota od zewnątrz? – uniósł cienkie brwi, zdziwiony Very.

– Tak… Widzisz tę wystającą z nich złotą obręcz?

– Sami poradzimy sobie z dostaniem się do środka – orzekł cierpko Biwaldi – tymczasem nie chciałbym, abyśmy z dotychczas miłościwie panującym nam bratem Dawalonem rozstali się w tak bardzo nieprzyjaznych okolicznościach. Uroda tych poganek jest… co tu dużo mówić… niezwykła, zjawiskowa. Nie dziwię się więc…

– Czcigodny komtur popełnia błąd – wyszczekał, wciąż niepewny na nogach, Gezos – jak mało kto, znam się na budowie twierdz i rodzajach zastosowywanych materiałów. Te wrota, mimo iż z zewnątrz powleczone złotem, są wykute ze stopu stali, twardego tak, iż połamałby się na nich taran. O sforsowaniu ich możemy pomarzyć. Obawiam się również, że wytworzenie temperatury odpowiednio wysokiej, by je roztopić, wykracza poza nasze możliwości.

– A zatem zrobimy wyłom w murach – syknął zniecierpliwiony Biwaldi.

– Nic z tego – nie dał za wygraną Laren – te mury są zbudowane z kruszcu… może tworzywa, jakiego w życiu nie widziałem na oczy, nie mniej twardego niż ów przeklęty stop. Nie rozbijemy go ani nie zdołamy w nim drążyć. Śmiem twierdzić, że dostanie się do środka w inny sposób niż przez otwartą bramę jest albo piekielnie trudne, albo najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Jeżeli im odpuścimy, bogactwa świątyni przepadną dla nas na zawsze.

– O jakich bogactwach mówisz? – w szparkowatym oku Biwaldiego zalśnił błysk chciwości.

– Wzięte na męki wiedźmy zdradziły nam to i owo – Gezos uśmiechnął się głęboko i prowokująco – w grę wchodzą bogactwa, za które nasz zakon zdołałby wystawić potężną armię i podbić wielką liczbę ziem. Na wzór braci Avinarzy stworzylibyśmy bogate i suwerenne państwo. Nie musielibyśmy już zdawać się na łaskę miłościwie użyczającego nam swej prowincji królewiątka Adariona.

– Czcigodny Biwaldi – żachnął się, widząc wahanie na twarzy komtura – rozumiem, jeżeli nie przekonują cię słowa tych nic niewartych poganek. Niech jednak przekona cię determinacja budowniczych świątyni i niezwykłe zabezpieczenia, jakich użyli dla ochrony swych skarbów.

Wielki komtur nasrożył się, poprawił jedwabną opaskę, wymienił spojrzenia z resztą dostojników, którzy w międzyczasie zdążyli zająć jego prawą i lewą stronę. Nim przemówił, cienkie jak nitki wargi zadrżały mu z podniecenia.

– Mogę dać ci wiele, Darristanie – ton jego głosu stał się nagle łagodny i słodki niczym balsam – lecz dziewek zabrać z sobą nie pozwolę. Przynajmniej nie teraz. Jeśli chcesz wpierw nasycić żądze – prześliznął się wzrokiem po rudowłosych, od ich stóp aż po wcięcia dekoltów, wiele mówiącym spojrzeniem – rozkażę rozstawić namiot.

Oczywiście, możesz też poczekać. Po pomyślnym przesłuchaniu będą znowu twoje.

– Chyba się nie zrozumieliśmy, Biwaldi – wycedził Dawalon, przycisnąwszy ostrza dwóch sztyletów do krtani ochoczo nadstawiających mu się rudowłosych. – Zabieram się stąd. Razem z nimi. Teraz. Spróbujecie mi w tym przeszkodzić, a zarżnę je jak prosięta.

– A wtedy sczeźniesz w lochu, do którego każę cię wtrącić – komtur wściekle wykrzywił usta – wiem nawet, czego lęka się nasz nieustraszony, szlachetny mistrz. Wiem, co napawa go wyjątkową odrazą. Węże? Zgadłem? Obiecuję zatroszczyć się, aby nie zabrakło ci ich towarzystwa.

 

Uśmiechnięta, rudowłosa zachrzęściła gardłowo czymś, co słusznie wydało się wszystkim zlepkiem dziwnych, egzotycznych słów. Miedzianoskóry tłumacz poturlał się po bruku, wystrzelony jak z procy przez dwóch barczystych rycerzy. Drżąc i sapiąc ciężko, podniósł się, otrzepał i zaczął tłumaczyć.

– Jeżeli piękny mężczyzna poprosi mnie, abym otworzyła świątynię przed czcigodnymi… yhm… psami… psami niewiernymi, z radością to uczynię. Oczywiście nie mam też nic przeciwko szybkiej śmierci.

Rysy surowej twarzy komtura zmiękczyły się na skutek ogarniającej go z wolna, radosnej euforii.

– A niech mnie – dał upust swojemu entuzjazmowi, wyciągnąwszy przed siebie ręce, jakby chciał uściskać stojącego w oddaleniu Darristana – cholera… polubiły cię Dawalon, naprawdę cię polubiły. A niech mnie… życie obfituje w sytuacje, w których wilk nażera się do syta, a i owca pozostaje cała i zdrowa. Co zaś tyczy się precjozów ze świątyni – wymownie oblizał wargi – możesz mieć w nich swój udział… spory udział.

– Nie – były mistrz trącił tym jednym słowem niby falą lodu, paraliżując mimikę zakonnych dostojników – nie położysz swoich brudnych łapsk na tych skarbach Very, ani też nie staniesz mi na drodze. Wiesz dlaczego? Bo jesteś człowiekiem równie chciwym, co i pragmatycznym. Jeżeli spróbujesz uwięzić mnie bądź zamęczyć na torturach, wieść o tym dojdzie do uszu Adariona. Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo przyjazne i zażyłe stosunki utrzymuje z naszym monarchą. Wiesz również, że poirytowany z powodu zdegradowania przyjaznego mu wielkiego mistrza Adarion nie zawaha się odmówić zakonowi przywilejów obiecanych w związku z powodzeniem krucjaty. Jak myślisz, co zrobi, gdy dowie się o haniebnej śmierci czy też niewoli, jaka spotkała jego przyjaciela? W najlepszym wypadku pozbawi zakon wielu nadań, w najgorszym przepędzi was z danej w lenno ziemi jak bezpańskie psy. To ci się nie opłaca. Zadowolisz się srebrem i cyną, które za darmo podstawiłem ci pod nos. A teraz żegnam.

Dawalon wręczył rudowłosym sztylety, a one, jakby dla zabawy, poczęły wodzić ich czubkami poniżej jędrnych piersi, gotowe przebić się w każdej chwili. Darristan posłał dziewki przodem, samemu stąpając bacznie, przezornie rozglądając się na boki. Towarzystwa dotrzymali mu jego byli, obecnie pozbawieni broni gwardziści, za przyodziewek oferując rudowłosym własne płaszcze.

Biwaldi, z którego twarzy odeszła cała krew, drżącymi rękoma zerwał przepaskę z oka, ukazując współbraciom paskudną, zionącą pustką dziurę.

Gdy znaleźli się już niemal u zejścia na schody, Dawalona przykuł do miejsca dotyk przenikliwego spojrzenia. Leżący w cieniu błękitnego baldachimu Erydos Badara rozpostarł nagle oczy, po czym, depcząc półmiski z białymi winogronami i rozbijając gliniany dzban z winem, zerwał się na nogi, nieznacznie się zataczając. Szpecące jego twarz szkarłatne blizny zrobiły się nienaturalnie białe, na nosie i czole perlił się niezdrowy pot. Prawą rękę okręconą miał jedwabnym bandażem.

– Niech będzie przeklęta twa nieroztropność, mój słodki mistrzu – zakrzyknął Badara. – Ona bowiem sprowadzi na ciebie zagładę i ciemność.

– Nie jestem już twoim mistrzem – odparł Dawalon, karcąc się w duchu, iż jeszcze stąd nie odszedł.

– Ależ jesteś nim i już do końca będziesz – w oczach Badary zalśnił rozpaczliwy obłęd. – Te… poganki winniśmy co prędzej spalić, a proch z ich plugawych ciał cisnąć w odmęt wulkaniczny. Popełnilibyśmy nikczemną zbrodnię, to prawda, lecz i tak byłoby to najmniejszym złem. Tymczasem ty, jak widzę, zabierasz je ze sobą. Cóż… Jesteś, panie, najzacniejszym mężem, jakiego spotkałem na tym łez padole. Miłościwy Pieśniarz obdarzył cię niebywałym darem, darem, który ty teraz lekkomyślnie chcesz roztrwonić.

– Ona – przeniósł zamglone spojrzenie na wciąż zuchwale uśmiechniętą dziewczynę z tatuażem – położy przed tobą rozkosz, a ty złamiesz śluby, których jak dotąd tak wiernie dochowywałeś. Lecz to nic jeszcze. Dla niej wyzbędziesz się wszystkiego, co cenne, niby kupiec wyprzedający całą swą majętność dla pozyskania jedynego, upragnionego klejnotu. Każdej nocy nawiedzać będzie cię lęk, obezwładniający strach, obawa, iż możesz ją stracić. Któregoś dnia zaś zjawię się ja i ci ją odbiorę. Wiem… przyprawi cię to, mój słodki mistrzu, o gorzki żal i śmiertelną wręcz rozpacz, ale tylko w ten sposób dam twej duszy szansę na ocalenie.

– To zabawne – Darristan uśmiechnął się paskudnie. – Uparcie nazywasz mnie swym mistrzem, mimo iż nigdy nie byłeś mi posłuszny. Ale wiesz co? Dam ci szansę, żeby to naprawić. Spokojnie, nie postawię przed tobą nazbyt dużych wymogów. Spróbuj być mi powolny tylko w jednej, drobnej rzeczy: nigdy więcej nie stawaj mi na drodze. A jeżeli już to zrobisz… żałuj wcześniej za grzechy, gdyż później nie będziesz miał na to dość czasu.

– Przyjdę, niby złodziej w nocy – przepełnione obłędem spojrzenie seneszala pozostało niewzruszone. – Jak wilk w owczej skórze wtargnę między stado. Gdyby bowiem gospodarz wiedział, o której porze złodziej ma przyjść, czuwałby i nie pozwoliłby włamać się do swego domu.

Dawalon, uznając dalszą dyskusję za bezcelową, odwrócił się i odszedł, prowadząc przed sobą dwie bliźniaczki: jedną rozchichotaną, drugą zaś spokojną i poważną.

Słowa Badary wyryły się w jego sercu dziwnym, dławiącym ogniem, mimo iż wcale nie zamierzał łamać złożonych ślubów.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Im dalej tym lepiej. Moim zdaniem końcówka mogłaby być bardziej rozbudowana. 

Nowa Fantastyka