- Opowiadanie: bruce - Układ

Układ

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Układ

Sy­gnał te­le­fo­nu o dru­giej nad ranem z pew­no­ścią zwia­sto­wał coś nie­po­ko­ją­ce­go. Pod­cho­dzi­łam do ła­du­ją­ce­go się apa­ra­tu z bi­ją­cym ser­cem. Zwłasz­cza, kiedy zo­ba­czy­łam, że dzwo­ni Anna, moja sio­stra.

– Lilka? Cześć! – za­szcze­bio­ta­ła.

– Dziew­czy­no, chcesz mnie przy­pra­wić o zawał!?

– Nie, dla­cze­go?

– Jesz­cze się py­tasz?! Wiesz, która go­dzi­na?!

– Ojej, prze­pra­szam cię, ko­cha­na, za­po­mnia­łam o stre­fach cza­so­wych.

– My­śla­łam już o naj­gor­szym.

– Jak za­wsze. Wiecz­na pe­sy­mist­ka z cie­bie! A prze­cież życie jest takie pięk­ne!

 

Od uro­dze­nia by­ły­śmy cał­ko­wi­ty­mi prze­ci­wień­stwa­mi. Mi­nę­ło trzy­dzie­ści lat i w tej kwe­stii nic się nie zmie­ni­ło. Ona, dwa lata star­sza, Anna Ja­dwi­ga, no­szą­ca imio­na jed­nej z uko­cha­nych babć, wiecz­nie ro­ze­śmia­na, na­iw­nie wie­rzą­ca w bez­in­te­re­sow­ną, praw­dzi­wą mi­łość aż po grób, szu­ka­ją­ca tego uczu­cia w męż­czy­znach, na­po­ty­ka­nych bar­dziej lub mniej przy­pad­ko­wo, no i ja, Ali­cja Bar­ba­ra, zdrob­nia­le zwana Lilą, po dru­giej babci – stro­nią­ca od prze­lot­nych mi­ło­stek przez całe życie, pełna nie­po­ko­ju, obaw i stra­chu przed naj­mniej­szym choć­by zra­nie­niem. Nie wiem, czy to wiecz­ne nie­po­wo­dze­nia uczu­cio­we Ani tak mnie na­stra­ja­ły, moż­li­we, fakt jed­nak fak­tem, że nigdy nie byłam w związ­ku i nie pra­gnę­łam w nim być.

 

Oczy­wi­ście nie za­mie­rza­łam wta­jem­ni­czać uko­cha­nej sio­stry w swoje wy­obra­że­nia, ale za każ­dym razem, kiedy wy­jeż­dża­ła na dłu­żej, wi­dzia­łam jej mar­twe ciało po­rzu­co­ne w ja­kimś ciem­nym za­uł­ku, z licz­ny­mi ra­na­mi po­strza­ło­wy­mi albo też kłu­ty­mi, za­leż­nie od ro­dza­ju broni, wy­bra­nej przez do­mnie­ma­nych mor­der­ców… Na­mięt­nie oglą­da­ne od dziec­ka kry­mi­na­ły i hor­ro­ry miały nie­za­prze­czal­nie wpływ na owe ma­ka­brycz­ne ob­ra­zy, prze­śla­du­ją­ce mnie coraz czę­ściej. Cud, że w ogóle jesz­cze wy­cho­dzi­łam z domu do pracy czy skle­pu. Całe szczę­ście, że sze­fo­wie firmy po­zwa­la­li mi za­zwy­czaj na wy­ko­ny­wa­nie zle­ceń wy­łącz­nie on­li­ne, w domu.

 

Po­trzą­snę­łam głową z po­błaż­li­wym uśmie­chem dla moich ni­czym nie­uspra­wie­dli­wio­nych wizji i wró­ci­łam do roz­mo­wy.

– Wcza­sy okey? Wszyst­ko u cie­bie gra?

– Jasne! Jest cu­dow­nie. Po­go­da, wi­do­ki, je­dze­nie, sam hotel. Jed­nym sło­wem: bajka!

– A jak tam… ten, no… – urwa­łam, nie wie­dząc, czy po­win­nam zadać nie­wy­god­ne py­ta­nie.

– Mirek? Jego masz na myśli? Re­we­la­cyj­nie! Czuły i opie­kuń­czy. Trak­tu­je mnie, jak księż­nicz­kę. Na­resz­cie zna­la­złam męż­czy­znę swo­je­go życia!

Wes­tchnę­łam. Ileż razy to od niej sły­sza­łam…

– Bar­dzo się cie­szę, ale teraz wy­bacz…

– Prze­pra­szam, że tak nagle cię obu­dzi­łam.

– Nic się nie stało, aku­rat wsta­wa­łam, aby zażyć an­ty­bio­tyk. Do­kład­nie o dru­giej.

– Je­steś chora?

– Byłam. Dwa ty­go­dnie prze­le­ża­łam z grypą. Teraz to koń­ców­ka, w sumie czuję się już cał­kiem do­brze. Kiedy wra­casz?

– Ja wła­śnie w tej spra­wie. Wy­la­tu­je­my po­ju­trze. W sam śro­dek dłu­gie­go week­en­du. I do tego jesz­cze przy­pa­da wtedy świę­to pań­stwo­we.

– Po­trze­bu­jesz cze­goś? Mogę jakoś pomóc?

– O, tak, by­ła­bym wdzięcz­na. Wiesz, je­stem taka pod­eks­cy­to­wa­na, bo – zni­ży­ła głos do szep­tu – Mirek chciał­by mnie na­resz­cie przed­sta­wić Jar­ko­wi.

– Jar­ko­wi?

– Pa­mię­tasz, opo­wia­da­łam ci. To jego syn. Ma dwa­na­ście lat. No i aku­rat ob­cho­dzi uro­dzi­ny. Świę­to­wał już z matką i oj­czy­mem. Teraz Mirek chce mu zor­ga­ni­zo­wać im­pre­zę i mnie na nią za­pro­sił!

– To chyba do­brze. Praw­da?

– Jasne! Je­ste­śmy sobie coraz bliż­si!

– Co ja mam do tego, że po­znasz jego syna?

– Mirek chce po przy­lo­cie wstą­pić do byłej, ode­brać ma­łe­go i przy­je­chać z Jar­kiem do mnie, ale wiesz, jak to bywa przed wy­lo­tem, kiedy zo­sta­je mi pięć se­kund do wyj­ścia.

Wie­dzia­łam aż za do­brze. Nie mu­sia­ła mi opo­wia­dać.

– Nie chcę ich tam za­bie­rać, bo mam baj­zel, więc wy­kpię się re­mon­tem. Albo pęk­nię­tą rurą. Wy­glą­da mniej wię­cej tak samo tra­gicz­nie. Coś ze­łgam i bę­dzie do­brze. A potem to ogar­nę.

– Aniu, prze­stań…

– A u cie­bie za­wsze ide­al­ny po­rzą­dek, jak w ka­ta­lo­gu.

– Bez prze­sa­dy.

– Przy­je­cha­li­by­śmy zatem do cie­bie.

– Co?

– Spo­koj­nie, wpad­nie­my do­słow­nie na chwi­lę, za­bie­rze­my tylko pre­zen­ty i zni­ka­my. Mirek pla­nu­je dla ma­łe­go week­end w parku roz­ryw­ki!

– Pre­zen­ty?

– To wła­śnie moja ko­lej­na, wiel­ka proś­ba do cie­bie, Lilu.

– Za­czy­nam się bać…

– Za­mó­wi­ła­byś temu chłop­cu kilka dro­bia­zgów? Po­dasz kwotę, prze­le­ję ci zwrot na konto za kilka dni, jak tylko do­sta­nę wy­pła­tę, bo teraz je­stem kom­plet­nie spłu­ka­na przez ten wy­jazd. Tylko zakup je naj­szyb­ciej, naj­le­piej jesz­cze dziś, bar­dzo pro­szę. Wtedy jest szan­sa, że pacz­ka do­trze już jutro, przed świę­tem.

– Mó­wi­łam, żebyś fa­ce­to­wi nie fun­do­wa­ła wcza­sów, w do­dat­ku tak eks­klu­zyw­nych, a ty swoje! – przy­po­mnia­łam jej nie bez cie­nia sa­tys­fak­cji.

Anka była nie­roz­sąd­na i da­wa­ła się wo­dzić za nos każ­de­mu nowo po­zna­ne­mu męż­czyź­nie. Wie­dzia­ła jed­nak, że ko­cham ją i zro­bię, co ze­chce, oczy­wi­ście w gra­ni­cach roz­sąd­ku. Tym razem uzna­łam, że owe gra­ni­ce zo­sta­ły lekko prze­kro­czo­ne. I to by­naj­mniej nie z po­wo­du ko­lej­nej po­życz­ki, bo te zda­rza­ły się sio­strze bar­dzo czę­sto.

– A cóż ja niby po­win­nam kupić na­sto­lat­ko­wi? Po­ję­cia nie mam, co go może ucie­szyć. Nigdy nie mia­łam dzie­ci.

– Po­wiem ci. Albo przy­naj­mniej prze­ka­żę wska­zów­ki.

– Ty też nigdy nie mia­łaś dzie­ci.

– Mirek mi pod­po­wiedział – znowu szep­ta­ła. – Jarek uwiel­bia di­no­zau­ry.

– Ba! Kto ich teraz nie uwiel­bia!

Za­ży­wa­jąc pod­czas roz­mo­wy le­kar­stwo, pa­trzy­łam wy­mow­nie na barw­ne ety­kie­ty za­ku­pio­nych ostat­nio słod­ko­ści, na okład­ki le­żą­cych nie­da­le­ko gazet, a nawet na ekran włą­cza­ne­go te­le­wi­zo­ra: wszę­dzie pa­no­wa­ła nie­usta­ją­ca, wszech­obec­na moda na gady pre­hi­sto­rycz­ne.

– Bez di­no­zau­rów ani rusz! – za­żar­to­wa­łam.

– Jarek wy­brał już sobie pre­zen­ty.

– Jak to?

– Ma ja­kieś wy­ma­rzo­ne za­baw­ki w upa­trzo­nym skle­pie in­ter­ne­to­wym i Mirek pro­sił, abym je za­mó­wi­ła, a wtedy mały na pewno bar­dzo się ucie­szy.

– Dzie­cia­kom to się teraz po­wo­dzi… Ni­czym kró­le­wi­czom.

– Wiem, że to kło­pot, wy­bacz mi, ale od­wdzię­czę się, obie­cu­ję.

Za­wsze tylko obie­cy­wa­ła. Nic poza tym.

Mimo to brnę­łam dalej.

– Do­brze, więc podaj mi spis tych wy­bra­nych za­ba­wek, a ja po­sta­ram się zaraz ro­ze­znać, co jest do­stęp­ne – po­wie­dzia­łam zre­zy­gno­wa­na, uru­cha­mia­jąc kom­pu­ter.

– Wy­sy­łam ci listę. Dzię­ki, je­steś ko­cha­na! Bu­ziacz­ki! O, mój pan i wład­ca już się obu­dził. Na razie!

 

Prze­glą­da­łam po­da­ne mi, bar­dzo szcze­gó­ło­we in­struk­cje. Wszyst­kie za­baw­ki miały być opa­trzo­ne lo­giem ja­kie­goś po­pu­lar­ne­go obec­nie filmu, nada­wa­ne­go w ki­nach, Ania pod­kre­śla­ła to kil­ka­krot­nie w swo­jej wia­do­mo­ści. Były tam eks­klu­zyw­ne kloc­ki, puz­zle, kom­ple­ty po­ście­li i ubrań, fi­gur­ki, piłki i kubki oraz cała szkol­na wy­praw­ka łącz­nie z ple­ca­kiem, a także ze­sta­wy kre­atyw­ne – roz­ma­ite jaja wy­klu­wa­ją­cych się, wy­bra­nych di­no­zau­rów. Wska­za­ny sklep in­for­mo­wał o trwa­ją­cej obec­nie pro­mo­cji i moż­li­wo­ści otrzy­ma­nia dar­mo­we­go „Ze­sta­wu mło­de­go al­che­mi­ka” w za­mian za do­ko­na­nie za­ku­pu kon­kret­nych za­ba­wek. Szyb­ko zo­rien­to­wa­łam się, że przy opła­ce­niu wszyst­kich, za­mó­wio­nych przez ju­bi­la­ta pre­zen­tów, taki do­dat­ko­wy ze­staw do­sta­nie w gra­ti­sie.

Anka, jak za­wsze, prze­wi­dzia­ła do­sta­wę ide­al­nie. Za­ku­pio­ne za­baw­ki rze­czy­wi­ście do­tar­ły do mnie pocz­tą ku­rier­ską już na­za­jutrz. Ja, prze­ciw­nie, byłam swoim zwy­cza­jem prze­ko­na­na, że cze­goś za­brak­nie, że ma­ga­zy­nie­rzy nie zdążą, że ku­rier nie do­trze na czas, a to, co w końcu przy­wie­zie, bę­dzie w sta­nie opła­ka­nym, na­ka­zu­ją­cym na­tych­mia­sto­wy zwrot to­wa­ru i uciąż­li­wą pro­ce­du­rę re­kla­ma­cyj­ną.

Kiedy nie­zna­jo­my przed­sta­wi­ciel do­staw­cy pod­je­chał pod bramę, nie omiesz­ka­łam go za­py­tać, wy­cho­dząc na chod­nik i cze­ka­jąc na od­biór:

– A gdzież to pan Łu­kasz? Za­wsze tylko on roz­wo­zi pacz­ki na na­szej ulicy.

– Chory, na L-4 – rzu­cił mi nie­chęt­nie ku­rier, szu­ka­jąc pa­kun­ku w wozie i ner­wo­wo roz­glą­da­jąc się na boki.

– Przy­kro mi. Pro­szę ży­czyć mu zdro­wia.

– Prze­ka­żę, dzię­ki. Choć nie wiem, jak bę­dzie…

– To coś po­waż­ne­go?

– Szwów sporo. Głów­nie na twa­rzy.

– Miał ope­ra­cję?

Od­wró­cił głowę, po­pa­trzył lo­do­wa­tym wzro­kiem i od­parł:

– Po­gry­zio­ny!

Na kilka se­kund ode­bra­ło mi mowę.

– Kiedy?! Przez co?!

– Dziś rano, tuż po wy­jeź­dzie z bazy. Ponoć bez­pań­skie psy… – po­wie­dział po­wąt­pie­wa­ją­cym tonem. – A ja mam teraz dwa razy wię­cej klien­tów do ob­je­cha­nia! Gdzie to, ku… – urwał prze­kleń­stwo w pół słowa. – O, jest! – Podał mi pa­ku­nek.

Pacz­ka z każ­dej stro­ny była po­ob­kle­ja­na dzi­wacz­ny­mi ta­śma­mi.

– A to co znowu? – Unio­słam brwi ze zdu­mie­nia. – Co się dzia­ło z moją prze­sył­ką?!

– Pani sza­now­na, ona była cała po­roz­ry­wa­na! Prze­dziu­ra­wio­na. Na wylot! Mu­sie­li­śmy ją w ma­ga­zy­nie łatać na nowo. W środ­ku jest pro­to­kół.

– Trze­ba było zwró­cić nadaw­cy!

– I pani by jej wtedy nie do­sta­ła, a to pew­nie pre­zent, co nie? – Mru­gnął okiem.

– Skąd pan wie?

– Jak mó­wi­łem, pacz­ka była tak po­roz­wa­la­na, że wszyst­ko wy­la­ty­wa­ło. No, tośmy w ma­ga­zy­nie z chło­pa­ka­mi, chcąc nie chcąc, wi­dzie­li, co tam jest. Ko­le­ga dla syna też chciał takie kupić, i żeby jesz­cze ze­staw al­che­mi­ka wpadł gra­tis, bo to ofer­ta li­mi­to­wa­na, a teraz dzie­cia­ki sza­le­ją za tymi fil­mo­wy­mi di­no­zau­ra­mi, ale dziś ran­kiem już za­bra­kło.

– Nie po­win­nam wcale ta­kiej przyj­mo­wać!

– Jak pani spraw­dzi i coś się nie bę­dzie zga­dza­ło, za­wsze można zwró­cić. Na pewno ja­kieś dziec­ko się z tego ucie­szy. Nie­je­den ro­dzic przyj­mie, jak to się mówi, z po­ca­ło­wa­niem rącz­ki, bo, jak wspo­mnia­łem, w skle­pie już za­bra­kło. A pani przy­słu­gu­je wten­czas zwrot pie­nię­dzy.

Czym prę­dzej od­je­chał, za­do­wo­lo­ny ze spryt­ne­go upchnię­cia mi znisz­czo­nej prze­sył­ki.

Wnio­słam po­kaź­ną pakę do domu. Się­gnę­łam po nożyk, ostroż­nie otwar­łam. A jed­nak moje obawy oka­za­ły się płon­ne i wszyst­kie za­baw­ki w środ­ku były w ide­al­nym sta­nie, cał­ko­wi­cie nie­tknię­te, ele­ganc­kie i pach­ną­ce no­wo­ścią. Byłam tym mile za­sko­czo­na. Obej­rza­łam sta­ran­nie za­ku­pio­ne rze­czy, po­rów­na­łam na wszel­ki wy­pa­dek z ich wi­ze­run­ka­mi na stro­nie in­ter­ne­to­wej skle­pu, po czym, uspo­ko­jo­na, umie­ści­łam w ko­lo­ro­wych tor­bach pre­zen­to­wych i odło­ży­łam do po­ko­ju na pię­trze. Miały tam cze­kać na od­biór przez sio­strę.

 

Rano zbu­dził mnie strasz­ny hałas. Od­nio­słam wra­że­nie, jakby jakiś po­kaź­ny mebel lub frag­ment dachu runął na pod­ło­gę. Wy­raź­nie do­bie­gał z góry, z po­ko­ju go­ścin­ne­go, miesz­czą­ce­go się nade mną.

Zło­dzie­je! Boże, co teraz? Muszę czym prę­dzej uciec! Oby tylko nie zdą­ży­li zejść na par­ter…

Ostroż­nie wsta­łam z łóżka, po­de­szłam do drzwi, pra­wie zdrę­twia­ła ze stra­chu wło­ży­łam kurt­kę i za­mknę­łam się w ganku.

Prze­ra­żo­na, trzę­są­cy­mi się dłoń­mi wy­stu­ki­wa­łam na te­le­fo­nie numer alar­mo­wy, po czym po­wia­do­mi­łam o na­pa­dzie.

Jak naj­ci­szej prze­krę­ci­łam klucz i przez drzwi wyj­ścio­we wy­bie­głam na po­dwór­ko. W pół­mro­ku otwar­łam bramę, spo­glą­da­jąc z przy­kro­ścią na opusz­czo­ny wła­śnie dom. Świa­do­mość, że ktoś prze­trzą­sa moje pry­wat­ne rze­czy, była dru­zgo­cą­ca.

Cze­ka­łam z bi­ją­cym ser­cem na ra­dio­wóz. Oko­li­ca zda­wa­ła się jesz­cze uśpio­na, słoń­ce le­ni­wie i nie­chęt­nie do­pie­ro prze­dzie­ra­ło się znad ho­ry­zon­tu. Wyj­rza­łam na drogę. Ni­g­dzie nie do­strze­głam śladu wła­my­wa­czy, żad­ne­go sa­mo­cho­du czy znisz­czo­ne­go ogro­dze­nia, lecz wcale mnie to nie uspo­ko­iło, więc dalej trzę­słam się z zimna i stra­chu.

Wy­obraź­nia po­szy­bo­wa­ła znowu da­le­ko, po­ka­zu­jąc mi ogo­ło­co­ne wnę­trza, znisz­czo­ne ścia­ny i pod­ło­gi, ba­ła­gan ty­po­wy po wej­ściu kogoś ob­ce­go i nie­pro­szo­ne­go. Mia­łam ocho­tę roz­be­czeć się z bez­sil­no­ści i scho­wać pod uko­cha­ną, cie­płą koł­drą. Czu­łam, że ten dom już nigdy nie bę­dzie taki, jak przed­tem.

Po­li­cja nad­je­cha­ła późno. Po­wtó­rzy­łam szep­tem, z ja­kie­go po­wo­du ich we­zwa­łam. We­szli po­wo­li do bu­dyn­ku, a po kilku mi­nu­tach wró­ci­li.

– Co do­kład­nie pani sły­sza­ła? – za­py­tał jeden z po­waż­ną miną.

– Prze­ra­ża­ją­cy huk, jakby coś spa­dło bądź zo­sta­ło zrzu­co­ne.

– A ja­kieś kroki, głosy? Może otwie­ra­nie sza­fek? Szu­flad? Brzdęk tłu­czo­ne­go szkła? Co­kol­wiek, co wska­zy­wa­ło­by na wła­ma­nie?

– Nie.

Po­pa­trzy­li po sobie.

– Zna­leź­li­ście tam kogoś?

– Nie tylko ni­ko­go nie zna­leź­li­śmy, ale ob­szu­ka­li­śmy całe pię­tro i wszę­dzie pa­nu­je nie­na­gan­ny po­rzą­dek. Żad­nych śla­dów wła­ma­nia.

– Co? Nie wie­rzę.

– Po­zwo­li pani z nami.

– Mam tam wejść? Do tego zło­dzie­ja?!

– Prze­ko­na się pani, że nie ma tam nic strasz­ne­go. Bę­dzie­my pani to­wa­rzy­szyć, spo­koj­nie.

Nie­chęt­nie po­dą­ży­łam za funk­cjo­na­riu­sza­mi do środ­ka, a potem na pię­tro. Rze­czy­wi­ście, nic nie wska­zy­wa­ło na to, że mó­wi­łam praw­dę.

– No prze­cież wy­raź­nie sły­sza­łam!

– Kiedy to było?

– Ja­kieś dwie mi­nu­ty przed we­zwa­niem po­mo­cy.

– Co pani wtedy ro­bi­ła?

– Spa­łam. Hałas mnie obu­dził.

– Tutaj? – Po zej­ściu wska­za­li łóżko na par­te­rze.

Przy­tak­nę­łam.

– Te­le­wi­zor był włą­czo­ny? – Zer­k­nę­li na mru­ga­ją­cą diodę ekra­nu.

– Za­po­mnia­łam o nim! Mu­sia­łam wie­czo­rem za­snąć przy hor­ro­rze. – Szyb­ko po­de­szłam do stołu i na­ci­snę­łam pi­lo­ta.

– A spo­ży­wa­ła pani al­ko­hol? – za­py­tał jeden z po­li­cjan­tów, roz­glą­da­jąc się i sia­da­jąc obok z no­tat­ni­kiem.

– Tylko lamp­kę wina. Może dwie…

– Jest pani pewna, że hałas wy­da­rzył się na jawie?

– No, tak…

– Po­dej­rze­wa­my, że to skut­ki wy­pi­cia przed snem al­ko­ho­lu i wizji, spo­wo­do­wa­nych oglą­da­nym fil­mem.

– Nie ro­zu­miem.

– In­ny­mi słowy, to całe wła­ma­nie przy­śni­ło się pani.

– Nie­moż­li­we. Wy­raź­nie sły­sza­łam… – po­wta­rza­łam oszo­ło­mio­na.

– Zgo­dzi się jed­nak pani, że ni­g­dzie nie ma ja­kich­kol­wiek oznak wła­ma­nia.

– Hm… Tak…

– I wszyst­ko jest na swoim miej­scu.

– Tak mi się wy­da­je…

– No nic, pro­szę tu pod­pi­sać. – Wes­tchnął i podał spo­rzą­dzo­ny na­pręd­ce ra­port. – Na przy­szłość ra­dzi­my ogra­ni­czyć al­ko­hol i uni­kać oglą­da­nia zbyt dra­stycz­nych scen przed za­śnię­ciem.

 

Po od­jeź­dzie pa­tro­lu we­szłam jesz­cze raz ostroż­nie na pię­tro, obej­rza­łam każdy za­ka­ma­rek, okno, mebel i sufit. Ni­g­dzie nic. Wszyst­ko w ide­al­nym po­rząd­ku. Byłam tym zdru­zgo­ta­na.

Czyż­bym w wieku trzy­dzie­stu trzech lat mie­wa­ła omamy? – po­my­śla­łam. W do­dat­ku – tak re­ali­stycz­ne? Co się ze mną dzie­je? Na do­da­tek jesz­cze wy­szłam na szajb­nię­tą pi­jacz­kę…

Z przy­krych roz­my­ślań wy­rwał mnie te­le­fon. Znowu Anka.

– Lila? Co tam? Pacz­ka na­de­szła?

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, za­baw­ki do­tar­ły w sta­nie ide­al­nym. Dziś od­bie­ra­cie, tak?

– Ja wła­śnie w tej spra­wie. Wy­bacz, ko­cha­na, ale dziś nie przy­je­dzie­my.

– Co ta­kie­go? Czemu?

– Mamy po­ślizg z sa­mo­lo­tem, na razie wstrzy­ma­no wszyst­kie loty. Dam znać. Na razie pa!

W sumie nic to nie zmie­nia, po pro­stu od­bio­rą zakup póź­niej – po­my­śla­łam.

 

Nagle, sama nie wiem, czemu, spoj­rza­łam na okład­kę ga­ze­ty, re­kla­mu­ją­cą po­pu­lar­ny ostat­nio film o pre­hi­sto­rycz­nych ga­dach.

– Skoro to taka świet­na rzecz i aku­rat trwa długi week­end, może i ja wy­bio­rę się do kina? – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Di­no­zau­ry z Parku Ju­raj­skie­go – prze­czy­ta­łam tytuł – brzmi za­chę­ca­ją­co.

Wy­szu­ka­łam w in­ter­ne­cie stro­nę naj­bliż­sze­go kina, za­ku­pi­łam bilet na naj­wcze­śniej­szy seans w dniu ju­trzej­szym i z cie­ka­wo­ści prze­glą­da­łam na fil­mo­wych por­ta­lach fo­to­sy, re­cen­zje oraz opisy.

Wy­ni­ka­ło z nich, że we­dług po­wie­ści fan­ta­stycz­nej, na któ­rej opar­to sce­na­riusz, pierw­sze gady pre­hi­sto­rycz­ne po­cho­dzi­ły z Ko­smo­su, a do­tar­ły na Zie­mię w po­tęż­nych me­te­ory­tach, stwo­rzo­nych z roz­ma­itych, ze­spo­lo­nych w locie czą­stek pla­net Ukła­du Sło­necz­ne­go. Przed mi­liar­da­mi lat, w wy­ni­ku po­tęż­nych eks­plo­zji, pla­ne­ty te czę­ścio­wo roz­war­stwia­ły się, ich frag­men­ty łą­czy­ły ze sobą, zaś jaja gadów były bez­piecz­nie ukry­te we wnę­trzach ko­smicz­nych skał. Wy­klu­te di­no­zau­ry opa­no­wa­ły wkrót­ce cały ziem­ski glob. Wsku­tek ewo­lu­cji i mie­sza­nia ga­tun­ków oraz zmia­ny wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych i ko­niecz­no­ści do­sto­so­wa­nia się do nich, po­wsta­wa­ły cią­gle nowe, nie­zna­ne wcze­śniej od­mia­ny. Ich efek­tow­ne zdję­cia, jako kadry z filmu, zdo­bi­ły każdy prze­glą­da­ny por­tal te­ma­tycz­ny.

 

Czu­łam eks­cy­ta­cję, że znowu będę w kinie oglą­da­ła film grozy. Rzad­ko tam teraz cho­dzi­łam, wo­la­łam te­le­wi­zję. Tłumu wpraw­dzie nie było, mimo to w każ­dym rzę­dzie ktoś sie­dział. Swoim zwy­cza­jem więk­szość dra­stycz­nych scen oglą­da­łam z dłoń­mi, ści­śle przy­le­ga­ją­cy­mi do twa­rzy, z roz­ca­pie­rzo­ny­mi pal­ca­mi, przez które mo­głam z za­par­tym tchem śle­dzić roz­wój wy­pad­ków. Od dziec­ka tylko w ten spo­sób po­chła­nia­łam każdy hor­ror. Zda­wa­łam sobie spra­wę, że dla więk­szo­ści osób sceny te były nade wszyst­ko za­baw­ne, w końcu to film dla wi­dzów od dwu­na­stu lat, ale nie dla mnie.

Nagle coś ja­sne­go po­ja­wi­ło się przy mojej tor­bie, spo­czy­wa­ją­cej na ko­la­nach. Było to tak nie­spo­dzie­wa­ne, że gło­śno krzyk­nę­łam, a to­reb­ka ru­nę­ła pod nogi. Rów­no­cze­śnie ktoś z ob­słu­gi, sto­ją­cy z boku, za­wo­łał do mnie:

– Pani w ósmym rzę­dzie, pro­szę wy­łą­czyć te­le­fon!

Ta­jem­ni­cze świa­tło znik­nę­ło rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ło.

Po se­an­sie po­de­szli do mnie pra­cow­ni­cy kina.

– Dla­cze­go nie za­sto­so­wa­ła się pani do ostrze­żeń? W kinie nie wolno fil­mo­wać.

– Ni­cze­go ta­kie­go nie ro­bi­łam! – od­par­łam obu­rzo­na.

– To, w jakim celu uru­cha­mia­ła pani pod­czas se­an­su te­le­fon?

– Ka­te­go­rycz­nie za­prze­czam! To po­mó­wie­nie!

– Wi­dzie­li­śmy wy­raź­nie świa­tło.

– Też je wi­dzia­łam i za­sko­czy­ło mnie rów­nie mocno, jak panów, za­pew­niam. Naj­lep­szy dowód, że nawet krzyk­nę­łam. A na pewno nie krzy­cza­ła­bym, chcąc ci­cha­czem coś na­gry­wać, to chyba lo­gicz­ne. Na­to­miast te­le­fo­nu nie mo­głam uru­cho­mić z pro­stej przy­czy­ny: po­nie­waż nie mam go przy sobie.

– Jak to?

– Zwy­czaj­nie. Po pro­stu go ze sobą nie za­bra­łam. Mo­że­cie spraw­dzić moje rze­czy. – Otwar­łam to­reb­kę.

– Nie, nie, to nie bę­dzie ko­niecz­ne, prze­pra­sza­my za kło­pot, do wi­dze­nia – od­parł nie­chęt­nie jeden z pra­cow­ni­ków i obaj szyb­ko ode­szli.

Wró­ci­łam do domu w pa­skud­nym na­stro­ju. Ania utknę­ła na dłu­żej za gra­ni­cą, nadal nie mogąc przy­le­cieć do kraju, a ja na do­da­tek o mały włos nie zo­sta­łam oskar­żo­na o na­gry­wa­nie w kinie. W do­dat­ku ten film… Było w nim coś dziw­nie nie­po­ko­ją­ce­go, coś od­stra­sza­ją­ce­go. Nie umia­łam tego do­kład­nie wy­ja­śnić, ale czu­łam się cza­sa­mi tak, jak­bym prze­ży­wa­ła swego ro­dza­ju déjà vu. W prze­szło­ści oglą­da­łam wpraw­dzie już nie­je­den raz sceny z di­no­zau­ra­mi, ale tych prze­cież zu­peł­nie nie zna­łam, a mimo to wy­da­wa­ły mi się w nie­okre­ślo­ny spo­sób bli­skie i nad­zwy­czaj cha­rak­te­ry­stycz­ne.

I jesz­cze na do­da­tek to za­ska­ku­ją­ce, jasne świa­tło. Po­dej­rze­wa­łam, że jakiś dow­cip­niś w kinie rzu­cił we mnie czymś błysz­czą­cym, jakąś ozdo­bą czy bre­lo­kiem, ale osta­tecz­nie żad­ne­go do­wo­du na to nie mia­łam. In­ne­go lo­gicz­ne­go wy­ja­śnie­nia nie zna­la­złam. Przy­gnę­bio­na za­pra­gnę­łam tylko od­po­czyn­ku. Nic więc dziw­ne­go, że kiedy za­mknę­łam za sobą drzwi, od razu ru­nę­łam zmę­czo­na na łóżko.

 

Nad ranem wy­bu­dzi­ły mnie zna­jo­me, gło­śne ha­ła­sy na pię­trze. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek i przy­po­mnia­łam sobie, że, po­dob­nie jak teraz, w obej­rza­nym fil­mie istot­nym ele­men­tem fa­bu­ły była po­wta­rza­ją­ca się go­dzi­na siód­ma rano. To wła­śnie o tej porze po­cząt­ko­wo na­stę­po­wa­ły ataki di­no­zau­rów na bo­ha­te­rów fan­ta­stycz­nej opo­wie­ści.

Dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści – po­my­śla­łam i za­czę­łam na­słu­chi­wać.

Nagle roz­legł się po­twor­ny ryk.

To na pewno nie czło­wiek. Żaden wła­my­wacz, żaden in­truz tak by nie ry­czał. Na­słu­chi­wa­łam roz­trzę­sio­na. Zwie­rzę? W moim domu? Może to ono co­dzien­nie jest spraw­cą tego dzi­wacz­ne­go ra­ba­nu? Dla­cze­go jed­nak nie po­zo­sta­wia śla­dów? I, naj­waż­niej­sze, co to może być?

Myśli bie­gły w gło­wie w sza­leń­czym tem­pie.

Co teraz, co teraz?

Po chwi­lo­wej ciszy do­no­śny ryk po­wtó­rzył się, a potem znowu usły­sza­łam zna­jo­my hałas, jakby rów­no­cze­śnie wszyst­kie meble w po­ko­ju na pię­trze ru­nę­ły na pod­ło­gę.

Czy ja świ­ruję? – roz­my­śla­łam zdru­zgo­ta­na, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać płacz. No prze­cież sły­szę wy­raź­nie te huki. Do­szedł jesz­cze ryk, jakby roz­wście­czo­ne­go psa, czy wilka? Niedź­wie­dzia? Nie wiem, nie wiem! A może to ry­czał… dia­beł?

Za­drża­łam.

Za­czy­na mi od­bi­jać… – my­śla­łam z nie­po­ko­jem. Po­li­cja znowu mi nie uwie­rzy, zwali wszyst­ko na obej­rza­ny w kinie hor­ror i sny. O ile w ogóle zgo­dzi się po­now­nie przy­je­chać do „pi­ja­nej świ­ru­ski”… Nie, tym razem nie będę ich wzy­wać.

To ra­czej nie wła­my­wacz. To ktoś, kto chce do­pro­wa­dzić mnie do cho­ro­by ner­wo­wej. I dla­te­go udaje zwie­rzę. Psy­cho­pa­ta – prze­mknę­ło mi przez myśl. Stru­chla­łam, wy­obra­ża­jąc sobie cze­ka­ją­ce mnie tor­tu­ry z jego stro­ny.

I wtedy, gdy już byłam bli­ska obłę­du, roz­trzę­sio­na i z coraz więk­szym tru­dem tłu­mią­ca hi­ste­rycz­ny płacz, usły­sza­łam z góry wy­raź­ne słowa, wy­po­wie­dzia­ne przez kil­ku­let­nie­go chłop­ca:

– Mamo, czy pla­ne­ty na­sze­go Ukła­du za­wsze się tak usta­wia­ją?

Wrza­snę­łam tak gło­śno i prze­cią­gle, że sama się wy­stra­szy­łam.

A potem na­stą­pi­ła cisza.

Za­mar­łam. Słowa chłop­ca były zna­jo­me. Do­kład­nie pa­mię­ta­łam, gdzie, kto i w ja­kich oko­licz­no­ściach je wy­po­wie­dział – to bo­ha­ter obej­rza­ne­go wczo­raj filmu o di­no­zau­rach zwra­cał się do to­wa­rzy­szą­cej mu matki i wska­zy­wał wtedy niebo, oglą­da­ne wraz z nią w pla­ne­ta­rium. A zaraz potem na­stą­pił zma­so­wa­ny atak pre­hi­sto­rycz­nych gadów, które przy kon­kret­nym usy­tu­owa­niu pla­net otrzy­my­wa­ły z Ko­smo­su nie­wia­ry­god­ną wręcz siłę i wi­tal­ność. Po­nie­waż jaja ich przod­ków wy­wo­dzi­ły się z tych wła­śnie pla­net, usta­wie­nie ciał nie­bie­skich wzglę­dem sie­bie i Słoń­ca miało de­cy­du­ją­cy wpływ na za­cho­wa­nie krwio­żer­czych zwie­rząt.

Na­słu­chi­wa­łam, pra­wie nie od­dy­cha­jąc, ale nic wię­cej się nie wy­da­rzy­ło. Po ja­kimś kwa­dran­sie ze­bra­łam się na od­wa­gę. Na wszel­ki wy­pa­dek się­gnę­łam po sie­kie­rę, le­żą­cą w sa­lo­nie przy wyj­ściu na taras. We­szłam ostroż­nie na pię­tro. Po­miesz­cze­nie dla gości, przy­tul­ne, spo­koj­ne i ciche, za­chę­ca­ło do od­wie­dze­nia, ale ja tym razem wy­czu­wa­łam, że coś nie­do­bre­go kryło się za tym po­zor­nym spo­ko­jem.

– Jest tu kto? – za­py­ta­łam szep­tem.

Nic.

– Halo! – po­wtó­rzy­łam gło­śniej.

Po­de­szłam do toreb pre­zen­to­wych, cze­ka­ją­cych cią­gle na za­bra­nie przez Jarka.

I nagle ten sam błysk, tyle że sto­kroć ja­śniej­szy, roz­świe­tlił górę mojej su­kien­ki. Wrza­snę­łam prze­cią­głe: „Aaaa!!!”, upu­ści­łam sie­kie­rę i rzu­ci­łam się ku scho­dom, ale nie­ocze­ki­wa­nie przy progu po­tknę­łam się o wy­sta­ją­cy róg me­blo­ścian­ki i stra­ci­łam rów­no­wa­gę. Potem rąb­nę­łam bo­le­śnie głową o ścia­nę, upa­dłam i ze­mdla­łam.

 

Dźwięk wy­sła­ne­go SMS-a z par­te­ru, gdzie zo­stał te­le­fon, uświa­do­mił mi, że leżę na pię­trze mocno po­obi­ja­na i cał­ko­wi­cie bez­bron­na, w każ­dym mo­men­cie zdana na atak nie­zna­ne­go mi, stwo­rzo­ne­go w wy­obraź­ni psy­cho­pa­ty. Nie­udol­nie pró­bo­wa­łam ze­brać myśli i… całą sie­bie.

Co to było? Znowu to świa­tło? Skąd? – my­śla­łam i, opie­ra­jąc się o ścia­ny, stop­nio­wo wra­ca­łam do pionu. Czy to ten pod­rzu­co­ny w kinie bre­lok lub lamp­ka? Albo coś jesz­cze in­ne­go?

Po­pa­trzy­łam na od­le­gły zegar, wi­szą­cy na ścia­nie.

Siód­ma.

Rano? Jest siód­ma rano? Le­ża­łam tu całą dobę? Nie­moż­li­we – my­śla­łam z nie­po­ko­jem.

I wtedy za za­mknię­ty­mi drzwia­mi po­ko­ju go­ścin­ne­go roz­legł się ten sam, co wczo­raj, wście­kły ryk ta­jem­ni­cze­go zwie­rzę­cia. Obej­rza­łam się i zo­ba­czy­łam z prze­ra­że­niem, że klam­ka po­zwo­li po­ru­sza się, drzwi drga­ją, jakby zaraz coś za­mie­rza­ło stam­tąd wy­sko­czyć. Rów­no­cze­śnie do­bie­ga­ją­cy z wnę­trza, strasz­ny hałas, pra­wie mnie ogłu­szył.

Wie­dzia­łam, że nie zdążę uciec, że nie dam rady biec ani nawet szyb­ko iść. Wstrzy­ma­łam na chwi­lę od­dech, wbi­ja­jąc wzrok w trzesz­czą­ce drew­no. Drzwi otwar­ły się z im­pe­tem i zo­ba­czy­łam sto­ją­ce­go w nich… ty­ra­no­zau­ra z roz­war­tą pasz­czą! Był dzie­cię­ce­go wzro­stu, miał wście­kłe spoj­rze­nie ma­łych, ga­dzich oczek i wy­raź­nie szy­ko­wał się do ataku. Iden­tycz­ny z tym, który ty­le­kroć był emi­to­wa­ny w kinie! Róż­nił się je­dy­nie wiel­ko­ścią. Z furią dy­szał i sapał, pre­zen­tu­jąc rzędy ostrych zębów. W tle za nim spo­strze­głam przez uła­mek se­kun­dy roz­trza­ska­ne meble po­ko­ju go­ścin­ne­go, znisz­czo­ne ścia­ny i sufit. Ko­tło­wa­ły się tam też inne przed­po­to­po­we gady, trud­ne obec­nie do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia. War­cza­ły i ry­cza­ły prze­cią­gle, pra­wie mnie ogłu­sza­jąc.

Za­mar­łam. Ko­lej­ny raz. Nawet nie wie­dzia­łam, co mam robić, jak się za­cho­wać, jak ra­to­wać życie. Sta­łam nie­ru­cho­mo z ocza­mi wbi­ty­mi w pre­hi­sto­rycz­ną be­stię, która – tego byłam pewna – za­mie­rza­ła za mo­ment roz­szar­pać mnie na strzę­py! Nawet nie zdą­ży­łam za­sta­no­wić się nad ra­cjo­nal­no­ścią sy­tu­acji i ja­kim­kol­wiek lo­gicz­nym jej wy­ja­śnie­niem.

Za­mknę­łam od­ru­cho­wo oczy, za­ci­snę­łam po­wie­ki naj­moc­niej, jak umia­łam. Trzę­słam się, ni­czym w fe­brze. Łzy cie­kły nie­prze­rwa­nym po­to­kiem po zdrę­twia­łej twa­rzy. Ro­zu­mia­łam, że po­twór zaraz tu przy­czła­pie, po czym chap­nie mnie za jed­nym otwar­ciem po­tęż­nych szczęk. Tyle razy wi­dzia­łam to w fil­mach… Po­czu­ję miaż­dże­nie kości i umrę. Szyb­ko. Nie, żeby bez­bo­le­śnie, co to, to nie, ale nie zdążę za­sta­no­wić się nawet nad tym, co mnie za­bo­li. Po pro­stu atak i… po spra­wie. To zna­czy – po mnie. Atak, i już po mnie. Tak to mniej wię­cej bę­dzie wy­glą­da­ło. Ni­cze­go dłu­żej nie po­czu­ję, nic nie do­trze do mojej świa­do­mo­ści, bo zo­sta­nę po­żar­ta żyw­cem.

Za to teraz czu­łam i nie­po­ko­iłam się tym coraz bar­dziej. Więc taki bę­dzie mój ko­niec? Wy­obraź­nia osza­la­ła. Serce wa­li­ło w pier­siach. Drgaw­ki ob­ję­ły całe ciało i mu­sia­łam oprzeć się o ścia­nę. A ma­ka­brycz­na śmierć, wy­obra­ża­na sobie na wiele spo­so­bów, nie nad­cho­dzi­ła.

Po kilku mi­nu­tach, trwa­ją­cych dla mnie dłu­żej niż wiecz­ność, otwar­łam wresz­cie oczy. Wokół pa­no­wa­ła ab­so­lut­na, ni­czym nie­zmą­co­na cisza.

Po­de­szłam z duszą na ra­mie­niu do za­mknię­tych drzwi po­ko­ju go­ścin­ne­go. Otwar­łam je ostroż­nie i po­wo­li. Zaj­rza­łam do środ­ka. Wszyst­ko stało na swoim miej­scu, żad­ne­go śladu po roz­ju­szo­nym di­no­zau­rze. Po­dob­nie – po in­nych. I po znisz­cze­niach, które prze­cież wi­dzia­łam wy­raź­nie i były one au­ten­tycz­ne, tak samo, jak pre­hi­sto­rycz­ne gady.

Przy­po­mnia­łam sobie, że taki widok nie po­wi­nien mnie za­sko­czyć, bo po każ­dym po­dej­rza­nym ha­ła­sie stał się już co­dzien­no­ścią. Jed­nak teraz było coś wię­cej. Nie tylko sły­sza­łam, ale także zo­ba­czy­łam – di­no­zau­ra, inne stwo­ry, znisz­cze­nia, ba­ła­gan spo­wo­do­wa­ny ata­kiem be­stii. Wi­dzia­łam, byłam tego pewna. Gdzie zatem po­dzia­ły się teraz wszyst­kie owe „nie­zbi­te do­wo­dy”?

Źle ze mną, po­my­śla­łam. Naj­wyż­szy czas do spe­cja­li­sty, naj­le­piej psy­chia­try. To nie są tylko ha­lu­cy­na­cje, to coś wię­cej. Nie po­ra­dzę sobie sama. To prze­cież nie jest nor­mal­ne. Wy­my­ka się spod ja­kiej­kol­wiek kon­tro­li i może au­ten­tycz­nie przy­pra­wić mnie o zawał czy wylew. Albo cho­ro­bę psy­chicz­ną.

 

W pa­mię­ci nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wi­ła się usły­sza­na po­przed­nie­go dnia wy­po­wiedź chłop­ca z filmu. Ją też sły­sza­łam gło­śno i wy­raź­nie. Po­de­szłam do toreb pre­zen­to­wych i za­czę­łam ner­wo­wo szu­kać ja­kie­go­kol­wiek śladu tego kil­ku­lat­ka: zdję­cia, ry­sun­ku, może cho­ciaż imie­nia. Ni­cze­go nie zna­la­złam. Za to zo­ba­czy­łam frag­ment nieba, który po­ka­zy­wał mamie w pla­ne­ta­rium. I ów cha­rak­te­ry­stycz­ny układ pla­net. Coś mi to przy­po­mi­na­ło, coś ko­ja­rzy­ło mi się z od­na­le­zio­nym wi­ze­run­kiem, lecz nie mo­głam sobie tego przy­po­mnieć. Te roz­strze­lo­ne punk­ty wokół naj­więk­sze­go, sym­bo­li­zu­ją­ce­go Słoń­ce… Na pewno gdzieś już je kie­dyś wi­dzia­łam. I nie był to tylko obej­rza­ny film. Wra­że­nie prze­ży­wa­nia déjà vu znowu po­wró­ci­ło.

I wów­czas nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wił się ten ośle­pia­ją­cy błysk, dziw­ny, prze­ra­ża­ją­co ja­skra­wy. Gdzieś tuż obok mnie. Przede mną. Nie wiem: gdzie, skąd, czemu?

Jakby ktoś sie­dział mi na szyi i pstry­kał po­twor­nie ośle­pia­ją­cym fle­szem zdję­cie.

– Aaa! – krzyk­nę­łam prze­stra­szo­na. – Co to było? Skąd ten blask?

Do­ty­ka­łam ner­wo­wo ubrania, pła­cząc hi­ste­rycz­nie roz­glą­da­łam się do­oko­ła i szu­ka­łam wy­ja­śnie­nia. Bez re­zul­ta­tu. Ni­g­dzie nie do­strze­głam żad­ne­go świe­cą­ce­go bre­lo­ka ani lamp­ki. Nic, ab­so­lut­nie nic.

Może to… rak? – dru­zgo­cą­ce myśli znowu mną owład­nę­ły. Po­dob­no przy no­wo­two­rze zło­śli­wym mózgu zda­rzą się takie ośle­pie­nia. Ko­le­żan­ka w pracy opo­wia­da­ła o swo­jej mamie do­łu­ją­ce rze­czy. W ostat­nim sta­dium cho­ro­by mogą po­ja­wiać się ha­lu­cy­na­cje, omamy, sły­szy się nawet nie­po­ko­ją­ce głosy. Czy umie­ram na raka mózgu?

Moż­li­we, że tak jest. Jed­nak prze­cież nie tylko ja wi­dzia­łam świa­tła.

– Nie! To nie cho­ro­ba! – szep­nę­łam z prze­ko­na­niem i prze­stra­szo­na roz­glą­da­łam się po po­ko­ju, z któ­re­go nie­daw­no wy­sko­czy­ła pre­hi­sto­rycz­na be­stia.

Po­pa­trzy­łam na gra­ti­so­wą za­baw­kę i przy­po­mnia­łam sobie, dla­cze­go była ona tak istot­na przy za­ku­pie wszyst­kich pre­zen­tów. Jeden z bo­ha­te­rów filmu miał taki sam „Ze­staw mło­de­go al­che­mi­ka” i dzię­ki niemu, wsku­tek nie­uwa­gi, do­pro­wa­dził do zmie­sza­nia umiesz­czo­nych we­wnątrz skład­ni­ków, a w re­zul­ta­cie – do re­ak­cji, wskrze­sza­ją­cej spod po­kła­dów ziem­skich skał, drze­mią­ce tam od wie­ków di­no­zau­ry oraz ich jaja, co do­pro­wa­dzi­ło do po­now­ne­go, bły­ska­wicz­ne­go opa­no­wa­nia przez nie całej Ziemi.

A może to ma­ga­zy­nier firmy prze­wo­zo­wej? – olśni­ła mnie nagle myśl. Ku­rier wspo­mniał, że za­le­ża­ło mu na za­ku­pie tych za­ba­wek dla syna. To by było nawet lo­gicz­ne, zna mój adres, wie, że miesz­kam sama. Może wła­mu­je się, wy­wo­łu­je ja­kieś trój­wy­mia­ro­we ob­ra­zy, aby mnie wy­stra­szyć i ukraść za­baw­ki?

 

Od­rzu­ci­łam jed­nak szyb­ko ten po­mysł jako cał­kiem nie­do­rzecz­ny i ner­wo­wo za­sta­na­wia­łam się nad innym roz­wią­za­niem. Wresz­cie ze­szłam na dół, czu­jąc, że za­gad­ka kryje się w samym fil­mie i jego ta­jem­ni­cy. Włą­czy­łam kom­pu­ter, od­szu­ka­łam opisy obej­rza­ne­go w kinie hor­ro­ru, a potem po­now­nie prze­śle­dzi­łam ko­men­ta­rze wi­dzów, za­miesz­czo­ne na por­ta­lach in­ter­ne­to­wych.

Za­sta­no­wi­ło mnie, czemu wielu użyt­kow­ni­ków wy­sta­wi­ło sto­sun­ko­wo ni­skie oceny, choć, bio­rąc pod uwagę po­wszech­ną opi­nię, hor­ror uważa się za zna­ko­mi­ty i to pod wie­lo­ma wzglę­da­mi. Mnie rów­nież bar­dzo się po­do­bał, a je­stem na­praw­dę su­ro­wym kry­ty­kiem.

„Sam film, nie po­wiem, jest nawet OK, ale w po­rów­na­niu z książ­ką prze­gry­wa. Naj­gor­sze, że cał­kiem po­mi­nię­to w nim wątek z Ali­cją Bar­ba­rą” – prze­czy­ta­łam.

„Zga­dzam się w stu pro­cen­tach. Świe­cą­ca ko­bie­ta to me­ri­tum całej fa­bu­ły, a jej nie­ste­ty za­bra­kło. I film sporo na tym stra­cił” – po­parł po­przed­ni wpis inny widz.

Za­trzymała mnie dzi­wacz­na nazwa li­te­rac­kiej imien­nicz­ki. Przy­po­mnia­łam sobie upo­mnie­nie pra­cow­ni­ka kina. Ja także wtedy, jak i potem, w domu, wi­dzia­łam za­gad­ko­we bły­ski. Okre­śle­nie świe­cą­ca ko­bie­ta za­sko­czy­ło mnie, ale też dało do my­śle­nia. Czyli w książ­ce ta­jem­ni­cze świa­tło rów­nież się po­ja­wia­ło! Czy­ta­łam z prze­ję­ciem ko­lej­ne wpisy użyt­kow­ni­ków por­ta­lu.

„Do tego za­koń­cze­nie. Tra­gicz­ne! Prze­cież w po­wie­ści było cał­kiem ina­czej!” – bia­do­lił ko­lej­ny widz.

„Za­koń­cze­nie zmie­ni­li, bo w książ­ce ta świe­cą­ca dziew­czy­na po­ko­na­ła di­no­zau­ry. Miała moc, która spra­wi­ła, że prze­sta­ły ata­ko­wać ludzi i, po­przez udo­stęp­nio­ny dzię­ki po­mo­cy woj­ska, ol­brzy­mi ciąg po­łą­czo­nych ze sobą, pod­ziem­nych ja­skiń, ze­szły z po­wro­tem do swej po­przed­niej sie­dzi­by. Je­że­li usu­nię­to wątek z babką, mu­sie­li zmie­nić także koń­ców­kę filmu, nie cza­ruj­my się!” – uzu­peł­nił inny.

Czyli ko­niec tej opo­wie­ści był inny? – po­my­śla­łam. Nadal jed­nak wy­czu­wa­łam zbyt wiele nie­ja­sno­ści i ta­jem­nic.

Za­czę­łam czy­tać dalej wpisy na por­ta­lu fil­mo­wym.

„Prze­pra­szam, że się wtrą­cę, ale nie czy­ta­łam książ­ki. O co cho­dzi z po­mi­nię­tą bo­ha­ter­ką? Skąd taka dziw­na nazwa? Ona rze­czy­wi­ście świe­ci­ła? Była ko­smit­ką?” – do­py­ty­wa­ła jakaś fo­ru­mo­wicz­ka.

Uśmiech­nę­łam się pod nosem. Chcia­łam za­py­tać do­kład­nie o to samo.

„Nie, skąd! To moje okre­śle­nie. Po­sta­ram się po­krót­ce stre­ścić cały wątek. Ali­cja Bar­ba­ra pro­wa­dzi­ła nie­wiel­ki skle­pik ze sta­ro­cia­mi tuż przy domu, w któ­rym miesz­kał mały Alex. Gdyby ktoś nie ko­ja­rzył, bo dzie­cia­ków wy­stę­pu­je w fil­mie sporo, to ten sam, który póź­niej był z mamą w ob­ser­wa­to­rium astro­no­micz­nym. I, kiedy jego star­szy brat, Max, pod­czas za­ba­wy ze­sta­wem mło­de­go al­che­mi­ka, nie­chcą­cy do­pro­wa­dził do uwol­nie­nia za­mar­łych przez ty­siąc­le­cia w głębi Ziemi di­no­zau­rów, była je­dy­nym czło­wie­kiem, mo­gą­cym sta­wić czoła be­stiom. Oczy­wi­ście po­cząt­ko­wo nie zda­wa­ła sobie z tego spra­wy. Od uro­dze­nia po­ni­żej szyi, na oboj­czy­ku, miała umiesz­czo­ne wi­ze­run­ki pla­net, przy­po­mi­na­ją­ce Układ Sło­necz­ny. Lśni­ły one, kiedy pla­ne­ty w rze­czy­wi­sto­ści znaj­do­wa­ły się w takim wła­śnie po­ło­że­niu wzglę­dem Słoń­ca, a, po oży­wie­niu i po wyj­ściu di­no­zau­rów spod po­wierzch­ni Ziemi, zda­rza­ło się to dość czę­sto” – szcze­gó­ło­wo od­po­wie­dział jej widz, na­rze­ka­ją­cy po­przed­nio na film.

„Trze­ba jesz­cze dodać, że pla­ne­ty w for­mie zna­mion były nie­wiel­kie, nie­któ­re ledwo do­strze­gal­ne, zaś pod­czas sil­nej ilu­mi­na­cji ośle­pia­ły, nawet mimo na­ło­że­nia wielu warstw ubrań. Ich świa­tło miało moc ma­gicz­ną i wy­zwo­li­ło się wraz z pre­hi­sto­rycz­ny­mi po­two­ra­mi, które przy­by­ły na Zie­mię przed mi­liar­da­mi lat, kiedy układ pla­net był do­kład­nie taki sam” – tłu­ma­czył drugi fo­ru­mo­wicz.

Mnie te wy­ja­śnie­nia w zu­peł­no­ści wy­star­czy­ły. Po­bla­dłam i za­czę­łam szyb­ko ko­ja­rzyć fakty. Bo­ha­ter­ka miała moje imio­na. Już wie­dzia­łam, skąd zna­łam owo dzi­wacz­ne po­ło­że­nie pla­net, o które pytał Alex w pla­ne­ta­rium. Pod­bie­głam do lu­stra w ła­zien­ce i drżą­cy­mi rę­ka­mi roz­chy­li­łam koł­nie­rzyk bluz­ki. Na oboj­czy­ku mia­łam ten sam układ.

Wró­ci­łam przed kom­pu­ter.

„A sam tytuł? Czy we­dług was do­brze się stało, że go zmie­nio­no i, tym samym, po­mi­nię­to w fil­mie dość istot­ny wątek wę­drów­ki głów­nych bo­ha­te­rów po cza­so­prze­strze­niach?” – do­py­ty­wał inny fo­ru­mo­wicz.

Po­pa­trzy­łam jesz­cze raz na in­for­ma­cje o fil­mie. Jego sce­na­riusz był stwo­rzo­ny w opar­ciu o książ­kę pod ty­tu­łem „Hula hop i prze­bu­dze­nie ju­raj­skich di­no­zau­rów”.

Hula hop? Nic mi to nie mó­wi­ło, w obej­rza­nym fil­mie nie wi­dzia­łam tej za­baw­ki.

I wtedy nagle, jakby na za­wo­ła­nie, po scho­dach z pię­tra po­to­czy­ło się wiel­kie, ko­lo­ro­we koło. Siłą roz­pę­du, pod­ska­ku­jąc, ru­nę­ło z im­pe­tem wprost pod moje nogi. Ba­wi­łam się nim wraz z Anką, kiedy by­ły­śmy dzieć­mi i od tam­tej pory le­ża­ło gdzieś od­sta­wio­ne, za szafą, w cie­niu, dawno za­po­mnia­ne. Skąd zatem teraz tu się zna­la­zło?

Po­wstrzy­ma­łam krzyk i spoj­rza­łam z nie­po­ko­jem na scho­dy, a potem na ob­ręcz. Od­nio­słam wra­że­nie, jakby śro­dek de­li­kat­nie się po­ru­szył – płyt­ki pod­ło­go­we lekko za­drga­ły. Po­de­szłam bli­żej. Nie my­li­łam się. Pod­nio­słam hula hop, a w okrę­gu prze­strzeń za­wi­ro­wa­ła. Po­ja­wi­ły się roz­ma­ite ob­ra­zy, ja­kieś domy, ulicz­ki, niebo i słoń­ce.

– To por­tal – szep­nę­łam onie­mia­ła.

Spo­glą­da­łam przez dłuż­szą chwi­lę.

– Cie­ka­we, czy…

Wy­cią­gnę­łam rękę i ostroż­nie wło­ży­łam ją w śro­dek pu­stej prze­strze­ni, oto­czo­nej kołem. Po­ja­wi­ła się na tam­tej, nie­zna­nej mi ulicy. Czu­łam nawet, jak pro­mie­nie sło­necz­ne lekko ją ogrze­wa­ją. Zanim zdą­ży­łam za­sta­no­wić się nad tym fe­no­me­nem, moje zna­mio­na pod szyją znów za­lśni­ły mocno, a wsu­nię­tą dłoń ktoś sil­nie szarp­nął, wcią­ga­jąc mnie całą, po­cząw­szy od ręki, w śro­dek hula hop.

Zna­la­złam się nie­spo­dzie­wa­nie na ru­chli­wej ulicy, wśród nie­zna­nych mi, pę­dzą­cych w różne stro­ny i wrzesz­czą­cych coś w pa­ni­ce ludzi. Zie­mia drża­ła, a ja spo­strze­głam wiel­kie cie­nie, zbli­ża­ją­ce się bar­dzo szyb­ko. Wkrót­ce zro­zu­mia­łam, co to ta­kie­go i przed czym wszy­scy ucie­ka­my: stada po­tęż­nych, roz­pę­dzo­nych di­no­zau­rów gnały na oślep, tra­tu­jąc wszyst­ko po dro­dze.

Ktoś ści­skał moją dłoń i wspól­nie sta­ra­li­śmy się schro­nić przed pre­hi­sto­rycz­ny­mi be­stia­mi. Bie­głam tak szyb­ko, że z tru­dem ła­pa­łam od­dech.

Nagle zna­mio­na, skry­te pod ko­lo­ro­wą weł­nia­ną bluzą, znowu za­ja­śnia­ły. Cała ulica za­błysz­cza­ła od nich, jakby rów­no­cze­śnie za­pa­lo­no setki la­tarń. Gady przy­sta­nę­ły i, dy­sząc z wy­sił­ku, spo­glą­da­ły na mnie. Ja też się za­trzy­ma­łam. Obok mnie stał nie­zna­jo­my męż­czy­zna, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem to na za­cho­wa­nie po­two­rów, to na mnie. Wciąż trzy­mał moją rękę.

– Ty świe­cisz.

– Rze­czy­wi­ście – od­par­łam zdu­mio­na.

Po­czu­łam, że moja twarz, włosy oraz ubra­nie zo­sta­ją pod­da­wa­ne ja­kimś dziw­nym, trud­nym do opi­sa­nia, stop­nio­wym prze­mia­nom.

– To ty je­steś Ali­cja Bar­ba­ra, praw­da?

– Ow­szem.

– Prze­szłaś przez por­tal?

– Tak. Skąd wiesz?

– Je­stem Adam Adam­ski. Muszę wie­dzieć takie rze­czy.

Na­zwi­sko wy­da­ło mi się dziw­nie zna­jo­me. Z pew­no­ścią gdzieś już się na nie na­tknę­łam, tylko gdzie? Nie­bie­skie oczy, jasna, bujna czu­pry­na, wy­so­ki i po­staw­ny. W do­dat­ku nie­sły­cha­nie przy­stoj­ny. Ty­po­wy amant fil­mo­wy. Wy­gląd nic mi nie mówił, ale imię i na­zwi­sko… Skąd je zna­łam? Nie mo­głam sobie przy­po­mnieć.

– Sam cię stwo­rzy­łem – dodał z uśmie­chem.

– Co ta­kie­go?

– Beze mnie nie by­ło­by cię tutaj.

Ro­zej­rza­łam się. Wszy­scy do­oko­ła stali i, mru­żąc lub przy­sła­nia­jąc dłoń­mi oczy, pa­trzy­li na mnie, nie­ustan­nie ilu­mi­nu­ją­cą na środ­ku ulicy. Nawet gady, jesz­cze tak nie­daw­no roz­ju­szo­ne do gra­nic moż­li­wo­ści, spo­glą­da­ły w kie­run­ku moich błysz­czą­cych zna­mion. Wy­raź­nie wy­ci­sza­ły się, uspo­ka­ja­ły.

Nagle mnie olśni­ło. Adam Adam­ski! Prze­cież to autor książ­ki, na pod­sta­wie któ­rej na­krę­co­no ów słyn­ny film o di­no­zau­rach.

Spoj­rza­łam na niego raz jesz­cze.

– Czy mam ro­zu­mieć, że zo­sta­łam przez cie­bie wy­my­ślo­na i je­stem tylko po­sta­cią li­te­rac­ką?

– Tutaj tak.

– Co to zna­czy?

– W tym świe­cie je­steś sprze­daw­czy­nią w skle­pie ze sta­ro­cia­mi i jako je­dy­na mo­żesz po­wstrzy­mać di­no­zau­ry przed ko­lej­ny­mi ata­ka­mi i opa­no­wa­niem całej Ziemi. Czyli, in­ny­mi słowy, ura­to­wać świat przed za­gła­dą.

– Je­ste­śmy w fil­mie? Nie pa­mię­tam w nim ta­kiej sceny.

– Masz rację, w fil­mie rze­czy­wi­ście jej nie było. Ani cie­bie. Ani też mnie. Zo­sta­li­śmy po­mi­nię­ci.

Pu­ści­łam jego dłoń, po­de­szłam do naj­bliż­sze­go sa­mo­cho­du spoj­rza­łam w szybę. Mia­łam do­oko­ła twa­rzy rude loki i ko­lo­ro­we, luźne ubra­nie, jakie no­si­li hip­pi­si.

 

 

– Tak wy­glą­dam? – Od­wró­ci­łam się do niego.

– W mojej książ­ce. W wy­kre­owa­nej tam rze­czy­wi­sto­ści.

– A w innym świe­cie?

– Chyba chcia­łaś po­wie­dzieć: w in­nych świa­tach.

– To ich jest wię­cej?

– Oczy­wi­ście! Na razie pa­mię­tasz tylko jeden, a w nim, jako sio­stra Anny, ku­pi­łaś na jej proś­bę dzie­cię­ce pre­zen­ty.

– Co z in­ny­mi rze­czy­wi­sto­ścia­mi?

– Po­znasz je stop­nio­wo. Albo je sobie przy­po­mnisz, bo w wielu już go­ści­łaś. Do­pie­ro się roz­krę­cam – dodał z ta­jem­ni­czym uśmie­chem.

– Nie ro­zu­miem.

– „Hula hop” to pierw­sza z ca­łe­go cyklu ksią­żek, które mam za­miar na­pi­sać. A w każ­dej je­steś głów­ną bo­ha­ter­ką.

– Dla­cze­go aku­rat ja?

– Chyba się tego do­my­ślasz. Masz ko­smicz­ną moc i ma­gicz­ne zna­mio­na. – Wska­zał głową mój oboj­czyk.

– Czy ja ist­nie­ję na­praw­dę?

– Oczy­wi­ście. Na­to­miast jako autor wy­ko­rzy­stu­ję twój au­ten­tycz­ny wi­ze­ru­nek, po­zna­ny przy­pad­kiem dzię­ki por­ta­lo­wi, nieco go prze­kształ­ca­jąc na po­trze­by ko­lej­nych po­wie­ści.

– Je­stem zatem praw­dzi­wą Ali­cją Bar­ba­rą, sio­strą Anki?

– Tak. Je­steś nią w wielu świa­tach i cza­so­prze­strze­niach. Nie wszyst­kie są two­ra­mi z moich opo­wia­dań, po­wie­ści i z mojej wy­obraź­ni.

– Czemu w tam­tym po­ko­ju ożyły za­baw­ki?

– Ze­staw al­che­mi­ka to spo­wo­do­wał.

– To re­al­ne? Zresz­tą, nikt go prze­cież nie uru­cha­miał.

– Ku­rier zbyt mocno pod­rzu­cił twoją prze­sył­kę. A potem jesz­cze na do­da­tek ją upu­ścił.

– Pan Łu­kasz? I… stąd te po­gry­zie­nia? – za­py­ta­łam prze­stra­szo­na.

– Ow­szem. To nie psy go po­gry­zły, kiedy ran­kiem od­bie­rał z ma­ga­zy­nu pacz­ki.

Nagle po­bla­dłam.

– Muszę tam wra­cać. Di­no­zau­ry mogą skrzyw­dzić sio­strę. – Spa­ni­ko­wa­na szu­ka­łam zna­jo­me­go kształ­tu hula hop.

– Bez obaw. Po zo­ba­cze­niu two­je­go za­cza­ro­wa­ne­go świa­tła są już tylko nie­groź­ny­mi za­baw­ka­mi bądź ich ele­men­ta­mi, jak przed­tem. Twoje po­ja­wie­nie się wszę­dzie przy­wra­ca normę.

– Ja je za­bi­jam? Tym świa­tłem?

– Ależ skąd! Tylko ła­go­dzisz i spra­wiasz, że od­cho­dzą do swo­ich pier­wot­nych sie­dzib. Na­to­miast w przy­pad­ku za­ba­wek: do ple­ca­ka, ko­szu­lek, kloc­ków i in­nych dro­bia­zgów.

– Ze­staw al­che­mi­ka nie za­dzia­ła na nie po­bu­dza­ją­co?

– Już nie. – Adam uśmiech­nął się i znowu uniósł moją dłoń, de­li­kat­nie ją ści­ska­jąc.

– Czy my… – Za­czer­wie­ni­łam się.

– Chcesz za­py­tać, czy je­ste­śmy parą? Jesz­cze nie, ale czy­nię sta­ra­nia, aby w ko­lej­nych po­wie­ściach tak było.

– Tylko, że ja ra­czej… Eee… To zna­czy… uni­kam…

– Wiem, wiem, Ali­cjo Bar­ba­ro. I będę się sta­rał to zmie­nić. Zy­skać twoje za­ufa­nie. I, kto wie, może w przy­szło­ści nawet mi­łość?

Uśmiech­nę­łam się nie­pew­nie i znowu ro­zej­rza­łam.

– Tego szu­kasz? – Nie­ocze­ki­wa­nie uniósł drugą rękę, w któ­rej trzy­mał zna­jo­me, ko­lo­ro­we hula hop.

– Muszę tam wró­cić i prze­ka­zać pre­zen­ty – po­wie­dzia­łam cicho. – Obie­ca­łam Ani.

– Ro­zu­miem. Przyj­dziesz znów?

Kiw­nę­łam głową, po czym obie­ma dłoń­mi chwy­ci­łam ob­ręcz i wło­ży­łam do środ­ka prawą nogę.

– Je­steś tu po­trzeb­na. – Wska­zał głową sto­ją­ce nadal nie­ru­cho­wo wśród bu­dyn­ków, po­tęż­ne gady.

– Do­brze.

– Będę cze­kał na cie­bie – dodał jesz­cze, po czym znik­nął, kiedy tylko wró­ci­łam do ro­dzin­ne­go domu.

Długo nie po­tra­fi­łam ochło­nąć po tym, co mnie spo­tka­ło. Gdyby nie ko­lo­ro­wa tu­ni­ka hip­pi­ski, z nie­zna­nych po­wo­dów prze­nie­sio­na stam­tąd do zna­ne­go mi wcze­śniej życia, nie wie­rzy­ła­bym.

 

Ania na­resz­cie przy­le­cia­ła z wcza­sów, od­wie­dzi­ła ro­dzin­ny dom i ode­bra­ła za­baw­ki. Jarek był nimi za­chwy­co­ny. Cią­gle po­wta­rzał, że di­no­zau­ry wy­glą­da­ją, jak żywe. Roz­ba­wił mnie tym pra­wie do łez.

Za­po­wie­dzia­łam sio­strze, aby na razie tu nie wy­dzwa­nia­ła, bo mam sze­reg pil­nych zadań do wy­ko­na­nia. Po­na­rze­ka­ła tro­chę, że się za­mę­czę przy tej pracy on­li­ne i że brak mi ra­do­ści życia oraz ko­cha­ją­ce­go męż­czy­zny. Słu­cha­łam jej z po­błaż­li­wym uśmie­chem, nie za­mie­rza­jąc wy­pro­wa­dzać z błędu.

W fir­mie po­sta­no­wi­łam na­resz­cie wy­ko­rzy­stać kilka ty­go­dni od­kła­da­ne­go cią­gle urlo­pu.

A potem pod­la­łam do­nicz­ko­we kwia­ty, po­wy­łą­cza­łam wszel­kie li­stwy, kable i urzą­dze­nia, sta­ran­nie za­mknę­łam drzwi.

Spoj­rza­łam na barw­ną, długą bluz­kę, roz­świe­tlo­ną mi­go­czą­cy­mi zna­mio­na­mi. Po raz pierw­szy – bez cie­nia stra­chu. A potem wsko­czy­łam do środ­ka ko­lo­ro­we­go hula hop, go­to­wa na nową przy­go­dę. I mi­łość? 

 

Koniec

Komentarze

Hej! Przeszkadzało mi, że w teście użyłeś/aś dość dużo przysłówków ("zaszczebiotała beztrosko", "zapytałam niepewnie", "przypomniałam jej nie bez cienia satysfakcji" (tu akurat nie przysłówek, nie wiem, jak to się profesjonalnie nazywa, ale działa jak przysłówek), "szeptała konspiracyjnie", "pomyślałam z przekąsem", "rzucił niechętnie", "powiedział powątpiewającym tonem" (też nie przysłówek, ale to samo, jak "powiedział powątpiewająco"). Wszystkiego nie wypiszę, ale tak samo w opisach masz dość dużo przysłówków, nie tylko w kwestiach dialogowych. Oprócz tego dość często opisujesz coś, zamiast to pokazać. Na przykład w drugim akapicie, gdy opisujesz, jakie są głównr bohaterki. Albo w tym, który zaczynasz od "Była nad podziw nierozsądna". Zresztą w kilku innych miejscach też. Oprócz tego, trochę dziwnie, że nie podałeś/aś, o jakim święcie mówią bohaterki. Naturalniej byłoby podać nazwę. "Policja nadjechała późno. Bardzo późno. Opowiedziałam szeptem, z jakiego powodu ich wezwałam." – a czy to nie jest tak, że dzwoniąc pod numer alarmowy opisuje się, o co chodzi? "– Skoro to taka świetna rzecz i akurat trwa długi weekend, może i ja wybiorę się do kina? – powiedziałam z uśmiechem. – Dinozaury z Parku Jurajskiego – przeczytałam tytuł – brzmi zachęcająco." – trochę dziwne, że mówi do siebie. Nie lepiej by było, gdyby to pomyślała? Też nie wiem, jak to wygląda w rzeczywistości, ale mi trzymanie siekiery przy kominku wydaje się dziwne. Czy nie naturalniej byłoby, gdyby Lilka wzięła pogrzebacz? "Poczuję miażdżenie kości i umrę. Szybko i błyskawicznie. Nie, żeby bezboleśnie, co to, to nie, ale nie zdążę zastanowić się nawet nad tym, co mnie zaboli. Po prostu atak i… po sprawie. To znaczy – po mnie. Atak, i już po mnie. Tak to mniej więcej będzie wyglądało. Niczego dłużej nie poczuję, nic nie dotrze do mojej świadomości, bo zostanę pożarta żywcem." – wydaje mi się, że jest to trochę za długi opis. Wystarczyłoby do "i… po sprawie", bo potem już mam wrażenie, że główna bohaterka się powtarza. "„Zakończenie zmienili, bo w książce ta świecąca dziewczyna pokonała dinozaury. Nie, nie zabiła ich, po prostu miała moc, która sprawiła, że przestały atakować ludzi i, poprzez udostępniony dzięki pomocy wojska, olbrzymi ciąg połączonych ze sobą, podziemnych jaskiń, zeszły z powrotem do swej poprzedniej siedziby. Jeżeli usunięto wątek z babką, musieli zmienić także końcówkę filmu, nie czarujmy się!” – uzupełnił inny." – trochę nierealistyczny komentarz o filmie. Wydaje mi się, że nikt tak dokładnie nie wyjaśnia, co się wydarzyło. Ogólnie ten dialog na forum jest dla mnie dość nienaturalny. Użytkowniczka akurat zadaje pytania, które chciała zadać główna bohaterka. Niech będzie, czasami zbiegi okoliczności się zdarzają. Ale komentarza, który potem otrzymuje, nie da się wyjaśnić. Skoro ta użytkowniczka pyta o książkę, raczej oglądała film (w innym przypadku nie sądzę, by była zainteresowana rozmową na forum), a dostaje odpowiedź, jak dla kogoś, kto o filmie nic nie wie. Ona po obejrzeniu filmu wie, kim jest Alex. Nie potrzebuje wyjaśnienia, że to ten, który był z mamą w obserwatorium astronimicznym. Czytelnik potrzebuje tego wyjaśnienia. I czuć, że jest to po to, by wyjaśnić to czytelnikowi. No i pod koniec, gdy Adam wyjaśniał głównej bohaterce to podróżowanie po czasoprzestrzeniach, to nie za bardzo zrozumiałam, o co chodzi. Ogólnie fabuła była w porządku. Nie znam się, ale mi przynajmniej zdała się oryginalna. Nie wszystko dokładnie zrozumiałam, ale nadal np. pomysły z książką czy hula hop są moim zdaniem kreatywne. I napisałam Ci, że za dużo przysłówków, ale opowiadanie przeczytałam do końca. Gdyby było nudne, to bym się nie męczyła. Pomysł masz ciekawy, wystarczyłoby, gdybyś trochę poprawił/a to, jak ten pomysł opisałeś/aś. Wypisałam Ci, co moim zdaniem jest do poprawy, ale nie bierz tego tak, że mi się Twój tekst nie podobał. Kiedyś napisałam opowiadanie o bardzo podobnej długości, jest to moje dotychczas najdłuższe opowiadanie i wyszło mi dość nonsenownie, bo nie miałam żadnego planu. Więc i tak gratuluję napisania tak długiego i raczej sensownego opowiadania. Trzeba mieć w sobie trochę wytrwałości, by to zrobić. Pozdrawiam i życzę dużo weny! (I wybacz, że komentarz bez akapitów, ale na telefonie się nie formatuje.)

Anonim dziękuje DyingPoet, uwagi weźmie z pewnością do serca i poprawi, co zdoła. 

Anonim pozdrawia. 

Pecunia non olet

Bruce, wymyślasz niezłe opowiadania, w sposób twórczy wykorzystując przy tym wiedzę o filmach i książkach. „Układ” czytało się dobrze, ale byłoby lepiej, gdyby historia była krótsza, bo w obecnej postaci zdała mi się nieco przegadana – czterdzieści tysięcy znaków trochę odstrasza.

 

za­leż­nie od ro­dza­ju broni, wy­bra­ne­go przez do­mnie­ma­nych mor­der­ców… → Piszesz o broni, więc: …za­leż­nie od ro­dza­ju broni, wy­bra­ne­j przez do­mnie­ma­nych mor­der­ców

 

– Mirek dał mi pod­po­wiedź… → A może zwyczajnie: – Mirek mi pod­po­wiedział

 

do­dat­ko­wy ze­staw do­sta­nie on w gra­ti­sie. → Zbędny zaimek.

 

Czu­łam dziw­ną eks­cy­ta­cję, że znowu będę w kinie oglą­da­ła film grozy. → Na czym polega dziwność ekscytacji?

 

przy mojej tor­bie, spo­czy­wa­ją­cej na unie­sio­nych w górę ko­la­nach. → Masło maślane.

Nie wiem, jak można siedzieć z uniesionymi kolanami? A co wtedy dzieję się z resztą nóg – z udami, łydkami, stopami?

 

Myśli bie­gły po gło­wie w sza­leń­czym tem­pie. → Myśli, jeśli biegną, to w głowie, nie po głowie.

 

chwy­ta­jąc się ścian, stop­nio­wo wra­ca­łam do pionu. → Nie przypuszczam, aby można chwycić się ściany. Można się o nią oprzeć.

 

chapnie mnie za jednym otwarciem swoich potężnych szczęk. → Czy zaimek jest konieczny?

 

i umrę. Szyb­ko i bły­ska­wicz­nie. → Szybkobłyskawicznie to synonimy, więc albo szybko, albo błyskawicznie.

 

Za to zobaczyłam fragment nieba, który pokazywał on mamie w planetarium. → Zbędny zaimek.

 

Do­ty­ka­łam ner­wo­wo ubrań… → Rozumiem, że dotykała odzieży, którą miała na sobie, że nie grzebała np. w szafie, więc: Do­ty­ka­łam ner­wo­wo ubrania

 

„ A sam tytuł? → Zbędna spacja po otworzeniu cudzysłowu.

 

ko­lo­ro­we, barw­ne, luźne ubra­nia, jakie no­si­li hip­pi­si. → …ko­lo­ro­we/ barw­ne, luźne ubra­nie, jakie no­si­li hip­pi­si.

Kolorowebarwne to synonimy, znaczą to samo. Więc w zdaniu albo kolorowe, albo barwne.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

– Wska­zał twa­rzą mój oboj­czyk. → Obawiam się, że twarzą nie można niczego wskazać.

Proponuję: – Wska­zał głową/ wzrokiem mój oboj­czyk.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witam serdecznie, Regulatorzy i bardzo dziękuję za opinię oraz poprawki. :)

Niestety, ulegam coraz częściej zaimkozie… blush

Wszystko zaraz poprawiam. :)

Zmieniałam wielokrotnie ten tekst, bo powstał dość dawno. Faktycznie wyszedł strasznie długi. Tym bardziej jestem wdzięczna za Twój poświęcony mu czas. :) 

Wielkie podziękowania. Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Bruce. Jak zwykle cieszę się, że mogłam się przydać. 

A że tekst dość długi, no cóż, pewnie niebawem trafi się także coś krótszego. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Będę się starać tworzyć krótsze opowiadania. :) 

Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję, Regulatorzy. :)

Pecunia non olet

Bruce, ależ nie staraj się specjalnie! Pisz jak Ci pani Wena podpowiada. Wszak są pomysły na szorty i na znacznie dłuższe opowieści. Nie ograniczaj się. Pisz tak, aby napisać wszystko, co masz do opowiedzenia. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

smileyheart

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka