
W centralnej części miasta znajdował się nieduży, kwadratowy plac, na którym w każdy czwartek odbywał się targ. Tylko w tym jednym dniu w tygodniu, nie tylko kupcy, ale także zwykli mieszkańcy, mieli prawo wystawić swoje wyroby i towary na sprzedaż. Wystarczyło uiścić stosowną opłatę urzędnikowi, zajmującemu się zarządzaniem targowiskiem. Z tego powodu miasto pękało w szwach od mas ludzi, przybyłych, aby sprzedawać i kupować najpotrzebniejsze rzeczy, ale również bardziej egzotyczne produkty przywiezione z odległych krain. Dookoła niósł się gwar rozmów i nawoływań kupców, którzy głębokimi głosami zachwalali swoje towary.
Istotny element tego dnia stanowiło publiczne odczytywanie ogłoszeń, dotyczących ważnych kwestii dla całego społeczeństwa. Obwieszczenia wyczytywano z niewielkiego podium, usytuowanego przy zachodniej granicy placu. Przekazaniem większości wieści zajmowali się urzędnicy miejscy, lecz od czasu do czasu głos zabierali również czarodzieje z Gildii, której oddział znajdował się w mieście.
Gdy tylko przedstawiciel ratusza zakończył krótki monolog, przedstawiając nowe terminy poboru podatków, na mównicę wkroczył nieco przygarbiony mężczyzna w sile wieku. Zanim zaczął przemawiać, potoczył znudzonym wzrokiem po niemal anonimowym tłumie. Tuż za jego plecami stanął jego młodszy towarzysz.
Starszy mężczyzna był ubrany w charakterystyczne szaty Gildii: długi płaszcz w kolorze ciemnego nieba, pod którym znajdował się czarny kubrak, przewiązany czerwonym pasem. Jednak to nie tylko odzienie sprawiało, że każdy z łatwością mógł rozpoznać w nim maga. Jego przynależność do kasty czarodziejów symbolizował – nawet bardziej niż strój – dębowy kostur, dorównujący wielkością swojemu właścicielowi. Powyginany trzon różdżki przywodził na myśl gałąź wiekowego drzewa. Jej zwieńczenie, zwane sercem, stanowił mieniący się bielą i zielenią kamień, wokół którego wiły się cienkie żyłki, z mozołem wyrzeźbione w sękatym drewnie. Całość zachwycała misternym wykonaniem.
Czarodziej odchrząknął i donośnym głosem zawołał:
– Ludu Daranden! – zrobił krótką pauzę, czekając, aż słowa przebiją się przez wszechobecny harmider i dotrą do uszu zgromadzonych.
– Drodzy mieszkańcy – ciągnął dalej, gdy większość zebranych skupiła na nim swoją uwagę. – Z polecenia Wielkiej Rady Gildii Czarodziejów i łaskawości władczyni królestwa Ard, pragnę przekazać wam wieści niezwykle ważne dla całego naszego kraju… Niespełna dwa dni temu dotarła do nas informacja, o tym, że w stronę miasta zmierza część bandy Ilendona, której udało się umknąć spod ostrza sprawiedliwości naszych magów bojowych.
Czarodziej uważał, że takiej wiedzy nie należało przekazywać niższym warstwom społecznym, zwłaszcza, że banda została rozbita i przy życiu pozostało zaledwie trzech jej członków. Chłopi i mieszczanie niewiele mogli z tego zrozumieć, a niepotrzebnie ryzykowano wzbudzeniem paniki. Jednakże nowa polityka, która nastała wraz z rządami młodej królowej, zobowiązywała magów do przekazywania tego typu wieści, co miało pomóc w pogłębieniu więzi pomiędzy władzą, a poddanymi.
– Mądry ludu Daranden! – zagrzmiał czarodziej, z trudem zwalczając w sobie pokusę, zabarwienia tych słów kpiną. – Owi renegaci choć już niemal doszczętnie zniszczeni, w dalszym ciągu stanowią zagrożenie dla nas wszystkich. – Tym razem nie udało mu się powstrzymać i mimowolnie zagryzł zęby w grymasie irytacji. Im częściej musiał wygłaszać tego typu brednie, podsyłane przez Królewską Kancelarię, tym bardziej denerwowała go królowa i jej dziwna polityka. – Dlatego musimy być uważni i mieć oczy szeroko otwarte – mimo wszystko kontynuował. – Jeśli zobaczycie któregoś z tych bandytów, musicie niezwłocznie poinformować najbliższych strażników albo czarodziejów. Rysopisy i podobizny zbrodniarzy możecie znaleźć przy każdej bramie prowadzącej do miasta i na słupie z obwieszczeniami – tutaj wskazał niezbyt wysoką kolumnę z wyrzeźbionego pnia starego buku, stojącą opodal, po jego lewej stronie.
Po tłumie rozszedł się szmer głosów. Część była wystraszona, jakby ich właściciele spodziewali się, że lada chwila ujrzą zastępy bandytów, wdzierające się do miasta. Większość jednak wydawała się podekscytowana.
– Za co są ścigani? – zawołał ktoś z tłumu.
Czarodziej omiótł wzrokiem ludzką ciżbę, lecz nie mógł zlokalizować pytającego.
– Pogwałcili fundamentalne prawa magów i królestwa – zawiesił na chwilę głos, aby przełknąć ślinę, lecz dla postronnego słuchacza mogło się wydawać, że mężczyzna buduje w ten sposób napięcie. W końcu rzekł:
– Próbowali posiąść wiedzę, jak oszukać śmierć… chcieli zostać Wędrowcami!
Te słowa wywołały jeszcze żywszą reakcję tłumu. Choć nikt z obecnych na placu tak naprawdę nigdy nie spotkał żadnego Wędrowcy, lęk, który tkwił głęboko zaszczepiony w ich podświadomości, sprawił, że serca ich struchlały. Niektórzy opuścili plac chyłkiem i szybkimi krokami skierowali się w stronę swoich domów, jak gdyby tam żadne zło nie mogło ich dopaść. Inni zbili się w większe bądź mniejsze grupki, szukając otuchy i bezpieczeństwa w bliskości z innymi.
Najbardziej odrażającym występkiem, jakiego mogli się dopuścić Wędrowcy, było przeprowadzenie rytuału, dzięki któremu ich dusza, po śmierci ciała, pozostawała na Granicy Sfer, zamiast razem z resztą zmarłych podążyć ku najbardziej wysuniętemu na zachód kawałkowi lądu – Ostatniemu Cyplowi. To właśnie w tamtym miejscu dusze ostatecznie opuszczały świat, aby razem z tajemniczym Rozbłyskiem, udać się do Drugiej Sfery, z której nawet magowie renegaci nie mogli powrócić.
Czarodzieje, którzy zdecydowali się na przeprowadzenie rytuału, trwali zawieszeni pomiędzy Sferami, czekając aż nadarzy się okazja by wrócić do świata żywych. Osiągnąć ten cel mogli tylko w jeden sposób – potrzebowali ciała nowo narodzonego dziecka, które posiadało moc. Gdy udało im się odnaleźć takie niemowlę, wypędzali jego duszę, samemu zajmując jej miejsce. Wygnana dusza musiała przez wieczność trwać uwięziona na Granicy Sfer, bez możliwości przejścia do Pierwszej czy Drugiej Sfery.
Wędrowcy po odrodzeniu w nowym ciele, przez pewien czas nie zdawali sobie sprawy z tego, kim byli naprawdę. Żyli jak normalni ludzie do momentu, gdy odzyskali wspomnienia oraz moc. Nazywano to przebudzeniem.
– Skąd wiadomo, że idą w tym kierunku? – znowu rozległ się ten sam głos.
Po raz kolejny słowa zdawały się płynąć jakby z powietrza. Choć mag usilnie próbował wypatrzeć, kto je wypowiedział, ponownie mu się to nie udało.
– Dwa dni temu znaleziono pozostałości po ich obozowisku po drugiej stronie lasu Brynen. Bandyci najprawdopodobniej próbują uciec w stronę gór Edernan. Najkrótsza droga do ich celu będzie zatem wiodła w pobliżu miasta. Po piętach depcze im jednak pościg i zapewne wkrótce złoczyńcy zostaną schwytani i odpowiednio osądzeni… Jesteście całkowicie bezpieczni, nie macie się czego obawiać – dodał szybko, gdy zobaczył coraz bardziej nerwowe reakcje tłumu.
Zebrani nie wydawali się przekonani ostatnimi słowami. Ten i ów zaczął coś krzyczeć, ale momentalnie głosy zlały się w jeden głośny szum tak, że mag nic nie zrozumiał. Spróbował uspokoić poddenerwowanych ludzi, lecz jego słowa tonęły w ogólnym zamieszaniu. W końcu poirytowany huknął kosturem o podest i wbijając karcące spojrzenie w najbardziej rozemocjonowane osoby, powiedział.
– Renegaci nie wejdą do miasta. Zależy im na jak najszybszym przedostaniu się do gór i mają pełną świadomość obecności magów w Daranden. Sytuacja jest pod całkowitą kontrolą. Możliwe, że właśnie teraz pościg dopada bandytów i raz na zawsze unieszkodliwia Ilendona i jego kamratów.
Ktoś próbował jeszcze o coś zapytać, ale czarodziej stanowczym gestem uciął jego pytanie. Odwracając się bokiem do tłumu i podejmując krótką, cichą rozmowę ze swym uczniem, przedstawiciel Gildii dał jasno do zrozumienia, że uważał przemówienie za zakończone. Ludzie stojący na placu ani trochę nie wyglądali na przekonanych ostatnimi słowami mężczyzny. Rozumiejąc jednak, że niczego więcej się już nie dowiedzą, niespiesznie zaczęli odchodzić od podwyższenia. Zanim powrócili do wcześniej przerwanych czynności, groza, którą odczuli na wieść o bandzie, zaczęła się powoli ulatniać, aż pozostał po niej tylko cień dawnego niepokoju. Gdyby nie późniejsze wydarzenia, po przemówieniu pozostałaby zaledwie garść plotek, powielanych i przeinaczanych wieczorami przy kuflu słabego piwa z miejscowej karczmy.
Mag westchnął zrezygnowany, trąc skronie lewą ręką. Uważał, że mieszkańcy znacznie lepiej by na tym wyszli, a zapewne znacznie lepiej by spali, gdyby w ogóle nie usłyszeli o Ilendonie i jego sługusach.
Kiedy podniósł wzrok, ujrzał, stojącego kilkanaście stóp dalej małego chłopca. Dziecko nie mogło mieć więcej niż dziesięć lat. Miało jasne, rozczochrane włosy z przydługą grzywką, zachodzącą na oczy. Czarodziejowi przemknęło przez myśl, że tamten prawie nic nie widział przez taką zasłonę. Wtedy lekki podmuch wiatru, który wdarł się od zachodu i omiótł plac, rozwiał włosy chłopca i na sekundę spojrzenia obu spotkały się ze sobą.
W dziecięcych oczach coś mignęło. Mężczyzna nie mógł tego od razu nazwać, ale ten drobny błysk wywołał w nim dziwną falę dreszczy. „Z nim jest coś nie tak”, pomyślał. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, powoli zszedł z podestu. Gdy spróbował przeciąć plac na skos, przechodząc tuż obok chłopca, ich spojrzenia ponownie się skrzyżowały. Gwałtowny chłód uderzył w maga niczym taran. Mężczyzna chwycił obiema rękami kostur, jakby szarpnął nim gwałtownym podmuch wiatru, który miał go unieść i porwać w przestworza.
– Merenie, coś się stało? – zapytał uczeń, idący tuż za nim.
Meren jednak nic nie odpowiedział. Stał i patrzył na dziecko z wyraźnym strachem w oczach. Chłopiec również tkwił w bezruchu, z luźno opuszczonymi ramionami i twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, niczym ulepioną z gliny.
– Alenie, synu! – rozległo się wołanie.
Kobieta odziana w niezbyt czystą spódnicę i z poszarzałą chustą na głowie, przepychała się pomiędzy ludźmi, kierując się w stronę dziecka. Gdy tylko zobaczyła stojących obok magów, strach odmienił jej oblicze, dotąd spokojne i pogodne; przyspieszyła kroku i już po chwili znalazła się przy chłopcu.
– Najmocniej przepraszam – wybąkała w stronę czarodziejów, po czym chwyciła za rękaw koszuli syna i przyciągnęła go do siebie. Już się odwracała na pięcie, aby jak najszybciej ruszyć do domu, lecz dzieciak zaparł się i nie chciał zrobić ani kroku naprzód.
– Alenku? – zapytała łagodnym głosem.
– Przykro mi, ale nie jestem twoim synem.
Wtedy Meren rozpoznał głos, który zadawał mu pytania podczas przemówienia. Teraz, widząc chłopca, zrozumiał, dlaczego nie mógł wcześniej dostrzec pytającego. Dziecko w tłumie dorosłych stawało się niemal niewidoczne.
– Synku, co ty mówisz? Chodźmy do domu. Niedługo musimy przygotować kolację.
– Powiedz mi magu. Czy góry Edernan są w tamtym kierunku? – chuda rączka z wyciągniętym palcem powędrowała w lewą stronę.
Czarodziej mimowolnie skinął głową. Nie mógł oderwać wzroku od hipnotyzujących oczu Alena. Czuł narastający niepokój, choć w żadnym razie nie mógł określić, co było przyczyną. Jego myśli stały się gęstym kłębowiskiem. Pojawiały się i znikały, potęgując dezorientację.
– Oddaj mi swój kostur – rozkazał chłopiec.
Meren powolnym ruchem wyciągnął rękę, w której dzierżył atrybut swojego fachu i podał go kilkulatkowi. Na ten widok jego towarzysz wytrzeszczył oczy. Nigdy nie widział, aby czarodziej dobrowolnie oddał komuś swoją różdżkę, a już na pewno nie przypadkowemu dziecku na ulicy. Mag podszedł do swojego nauczyciela i ściskając go za ramię, zapytał.
– Merenie, co ty robisz?
– W… w… w… – próbował wyjąkać czarodziej. Oczy miał zamglone, a z jednego z nich popłynęła łza.
– Nie lubię kosturów, ale na razie musi mi to wystarczyć – rzekł dzieciak, z trudem manewrując znacznie przewyższającym go kijem.
Młodszy z magów zmierzył chłopca przenikliwym wzrokiem. Wcześniej całkowicie go ignorował, lecz wydarzenie, którego stał się świadkiem, zmusiło go do zachowania większej czujności. W postawie dziecka było coś trudnego do uchwycenia. Pomimo młodego wieku, spojrzenie miał nad wyraz dojrzałe, jakby za tymi małymi, zielonymi oczami krył się umysł znacznie starszy, a przede wszystkim bardziej doświadczony. Również sposób mówienia zdecydowanie różnił się od tego, w jaki wypowiadały się dzieci w tym wieku. W jego głosie pobrzękiwała nieustępliwość i wyższość.
Im dłużej uczeń Merena wpatrywał się w chłopca, tym większe miał problemy z opanowaniem myśli, które zaczęły błądzić po zakamarkach umysłu. Czarodziej poczuł narastający, pulsujący ból w skroniach. Czuł się coraz gorzej. Miał wrażenie, jakby ktoś zaczął wkręcać tył jego czaszki w imadło. Oszołomiony rozejrzał się dookoła. Po prawej stronie stał starszy mężczyzna, twarz wydawała się znajoma, lecz nie mógł przypisać do niej żadnego imienia. Chciał go zapytać, co tutaj robią, ale zanim uformował pytanie, słowa wywietrzały mu z głowy.
Wtedy coś pękło w jego umyśle. Niewidzialne macki, które go krępowały, niespodziewanie zniknęły. W pierwszej chwili wywołało to w magu nieznaczne zmieszanie, lecz gdy tylko minęło, w lot pojął z kim miał do czynienia.
– Początki zawsze są ciężkie – oznajmi z rezygnacją chłopiec, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego i żałując, że nie udało mu się dłużej utrzymać czaru.
– W imieniu… – zaczął młodszy z magów, lecz zanim zdołał dokończyć, dzieciak z widocznym wysiłkiem uniósł kostur do góry, po czym huknął nim o bruk pod stopami.
Uderzenie zabrzmiało niczym grom. Jego echo rozlało się po placu i odbiło od niezbyt wysokich budynków otaczających centrum Daranden, aby powrócić ze zwielokrotnioną siłą. Ludzie, którzy jeszcze znajdowali się na targu, zamarli zaskoczeni. Wielu podniosło głowy i zerknęło na niebo, szukając śladów nadciągającej burzy.
– Stać! – warknął chłopiec.
Czarodzieje momentalnie zastygli, niczym marmurowe posągi. We wszystkich kończynach czuli paraliżujące krępowanie, jakby ktoś obwiązał je grubym powrozem, który ściskał mocniej i mocniej. Usta rozwarły im się lekko, a nie do końca uformowane słowa uleciały z nich pod postacią niezrozumiałego bełkotu.
Niespodziewanie czoło dziecka zrosił pot. Zaczęło coraz ciężej oddychać, aż w końcu zachwiało się i przewróciło. Tylko błyskawiczna reakcja matki sprawiła, że nie upadło twarzą na bruk. Kostur wypadł z drżących, małych dłoni. Napięcie, które gęstniało coraz mocniej, niczym mgła na bagnach, nagle ustąpiło. Obaj magowie zachłysnęli się powietrzem, jakby dopiero co nurkowali i z trudem udało im się wyrwać mrocznym odmętom głębin. Odruchowo zrobili krok w tył.
– To… Wędrowiec – wysapał Meren.
Przez chwilę wahał się, czy powinien ruszyć po różdżkę, leżącą w pobliżu dziecka.
– Ja go powstrzymam – rzucił jego uczeń, jakby czytając przełożonemu w myślach.
Podczas, gdy młodszy mag przesunął się nieco w prawo i wyciągnął przed siebie kostur, celując nim w stronę matki z dzieckiem, jego nauczyciel rzucił się po swoją własność. Gdy tylko chwycił w dłonie różdżkę, odskoczył na bezpieczną – jego zdaniem – odległość.
– O bogowie! My nic nie zrobiliśmy! – zawyła przestraszona kobieta. W ramionach tuliła nieprzytomne dziecko i wodziła sarnimi oczami od jednego członka Gildii do drugiego.
– Połóż go na ziemi i odsuń się – zagrzmiał stanowczy głos starszego z czarodziejów. Obaj ostrożnie, krok za krokiem, zbliżali się ku niej, lecz kobieta pozostawała głucha na wszelkie ich słowa. – Powiedziałem: połóż go i odsuń się! – krzyknął raz jeszcze.
Włosy rozwiał mu wiatr, a ściągnięta srogim marsem twarz, przywodziła na myśl drapieżnego ptaka, który właśnie dostrzegł ofiarę i szykował się do ataku.
– Nie, błagam, to mój syn. To tylko dziecko – łkała kobieta.
Magom nie pozostało nic innego, jak użyć mocy. Meren rzucił półgłosem kilka słów w dawnym języku i po chwili kobieta zesztywniała. Wypuściła chłopca z rąk i odsunęła się na kilka kroków w tył. Stała wyprostowana, z dziwnie przekrzywioną głową i rozchylonymi ustami, z kącika których ściekała ślina.
– Rzuć czar krępujący, a ja go wzmocnię. Tylko razem możemy powstrzymać Wędrowca.
Bez słowa młodszy z magów przystał na propozycję drugiego. Przymykając oczy, zaczął nucić krótką litanię. W powietrzu znowu coś zadrgało, zdawało się gęstnieć, zwłaszcza w pobliżu dziecka. Wprawne oko mogłoby nawet zauważyć, jak faluje niczym podczas upalnego lata. Jednak większość zgromadzonych widziała jedynie dwóch czarodziejów, którzy z niewiadomych przyczyn sterroryzowali kobietę i jej syna.
Wokół podwyższenia zrobiło się nagle znacznie luźniej. Ludzie odsunęli się od tamtej czwórki, bojąc się, jak sytuacja może się rozwinąć. Jednak z charakterystyczną chorobliwą ciekawością tłumu, stali z wlepionymi oczami w scenę, która rozgrywała się tuż przed nimi.
Zanim inkantacja maga została zakończona, chłopiec odzyskał przytomność. Jego spojrzenie szybko nabrało bystrości. W mig pojął, co go spotkało i z wysiłkiem próbował zwalczyć zaklęcie magów. W duchu przeklinał swoje nowe ciało za jego słabość. Gdyby miał więcej sił, już dawno kroczyłby daleko poza murami miasta, umiejętnie myląc trop pogoni, która z całą pewnością by za nim ruszyła.
Czując narastający opór dziecka, magowie zdwoili wysiłki. Jednak utrzymanie czaru stawało się coraz trudniejsze. Z nieskrywanym zdumieniem, ale także i strachem, który rozrastał się w ich sercach niczym chwast, uświadomili sobie, jak potężną mocą władał, leżący przed nimi Wędrowiec. Tylko niedawne przebudzenie, uniemożliwiało mu użycie pełni swoich mocy. Merenowi przemknęło przez myśl, że gdyby nie to ograniczenie, ich życia zostałyby zdmuchnięte, niczym wątły płomień na dogasającej świecy.
– Od… stąp… cie… – wykrztusił chłopiec.
Zebrał całą magię, jaką posiadał, lecz nie uformował jej w żadne zaklęcie. Wolał użyć jej surowej formy, która choć chaotyczna, była szybsza do uzyskania i mniej przewidywalna dla przeciwnika. Potężny strumień magii wystrzelił w stronę dwójki czarodziejów. Starszy z nich, bardziej doświadczony w boju, w porę przekierował swą moc, aby wytworzyć przed sobą niewidzialną tarczę, która przyjęła na siebie największą część uderzenia. Mimo to pękła, a to co się przez nią przebiło, cisnęło magiem na kolumnę z obwieszczeniami. Jego uczeń nie miał tyle szczęścia. Zbyt późno zareagował na nadchodzący atak, przez co ledwie udało mu się utkać fasadę ochronnego muru. Nienależycie przygotowana obrona, natychmiast poddała się brutalnej sile pierwotnej magii. Cios potężniejszy od uderzenia młota bojowego, zmiażdżył twarz i żebra mężczyzny. Z jego ust dobył się krótki jęk, zanim śmierć dopadła go w swe szpony, a zmasakrowane ciało legło na zbryzganych krwią kocich łbach, którymi wyłożono plac. Tuż obok, w drzazgach, upadły resztki jego różdżki.
Tłum wpadł w popłoch. Zebrani na placu pędem puścili się w kierunku czterech uliczek, stanowiących wyjścia. Panika całkowicie ich zaślepiła. Nie patrzyli, gdzie biegną ani po czym. Jeśli ktoś się przewrócił, momentalnie była zadeptywany przez innych. Kilku strażników, którzy powinni chociaż spróbować opanować sytuację, wyszarpnęło drewniane pałki zza pasów i nie oszczędzając ich, próbowali przebić się przez gąszcz ludzi, aby jak najszybciej opuścić miejsce starcia magów.
Meren z trwogą spojrzał najpierw na zwłoki, a następnie na chłopca, który z trudem gramolił się na nogi.
– Gdybyście odpuścili, on dalej by żył – powiedział ochrypłym głosem dzieciak. – Nie powtórz tego błędu – dodał po chwili, idąc w stronę, leżącego na ziemi kostura.
Czarodziej nie mógł nawet drgnąć. Wiedział, że bez broni jego opór znaczyłby tyle, co ukąszenie komara. Tylko dzięki kosturowi przepływ magii w jego ciele odbywał się prawidłowo i mógł bez przeszkód korzystać z daru, który posiadał. Bez różdżki mógł co najwyżej ciskać niekontrolowanymi wybuchami mocy, równie niebezpiecznymi dla wroga, jak i dla samego siebie.
Z bezsilnej wściekłości zacisnął szczęki i zaczął besztać się za swoją słabość. Z gorzką konstatacją uświadomił sobie to, co tak naprawdę zawsze wiedział, lecz nigdy nie chciał przed sobą przyznać – był słaby, bardzo słaby. „Nic dziwnego, że zesłano mnie do tej dziury”, pomyślał.
Bezradnie patrzył, jak dzieciak podniósł kostur, odwrócił się na pięcie i ruszył na wschód. Tuż za nim, powolnym krokiem szła jego matka. Na twarzy miała odmalowany bezbrzeżny szok. Nie mogła pojąć tego, co przed chwilą zobaczyła. Cichym głosem wołała syna, lecz ten albo nic nie usłyszał, albo – co bardziej prawdopodobne – wolał ją zignorować.
Nagle kobieta otrząsnęła się z otumanienia, przyśpieszyła kroku, doganiając chłopca kilkaset stóp dalej. Czarodziej chciał jej powiedzieć, że to nie jej dziecko, że tak naprawdę nigdy nim nie było, że Wędrowiec zrobił mu krzywdę, znacznie większą niż odebranie życia. Jednak żadne słowa nie mogły wydobyć się z gardła ściśniętego smutkiem. Poczucie klęski złamało w nim ducha.
Między matką i synem doszło do wymiany zdań. Kobieta w pewnym momencie zaczęła szarpać chłopca za ramię, lecz nie zmieniło to ani na jotę jego chłodnej, odległej postawy. Kilka kolejnych słów sprawiło, że runęła z płaczem na kolana, ukrywając twarz w dłoniach.
Wtedy, od strony lasu Brynen, napłynął strumień mocy, który zawierał krótki komunikat dla magów z miasta. Czarodziej od razu pojął, że to najprawdopodobniej oddział, który ścigał Ilendona. „Pewnie dopadli renegatów i zmierzali teraz do Daranden, aby odpocząć przed drogą powrotną”, pomyślał.
W magu odżyła nadzieja. „Jeśli chociaż jeden z nich dysponuje potężną mocą, mamy szanse, aby pokonać tego potwora. Muszę im tylko w jakiś sposób przekazać wiadomość o Wędrowcy”. Meren początkowo wahał się, jak powinien postąpić. Bez wsparcia w postaci katalizatora, za który służył mu kostur, nie miał szans, aby przesłać wiadomość do swoich druhów tak, aby Wędrowiec jej nie przechwycił. Mężczyzna szybko sobie uświadomił, że to i tak nie miało większego znaczenia, gdyż tamten także musiał wyczuć strumień magii spoza miasta. O zaskoczeniu przeciwnika nie mogło być zatem mowy.
Podjąwszy decyzję, Meren, skupił moc i chociaż czuł, jak drgała, próbując rozproszyć się we wszystkich kierunkach, zdołał ją ukształtować w prostą informację o zagrożeniu. Nie zwlekając dłużej, wypuścił jej wiązkę, która tak jak się spodziewał, rozerwała się i poniosła magicznym echem po okolicy.
Wszyscy magowie znajdujący się w pobliżu miasta, natychmiast odebrali przekaz. Stary czarodziej od razu poczuł napływ mocy, którą ściągali przybyli czarodzieje, aby użyć jej przeciwko jednemu ze swych odwiecznych wrogów.
Choć zwykli ludzie nie mogli w pełni wyczuć magii, nawet ich zmysły potrafiły odbierać nieznaczne bodźce, jakie pojawiały się w sytuacji uwolnienia mocy przez osoby magiczne. Toteż ci, którzy jeszcze znajdowali się na targu, skryci za poprzewracanymi straganymi, skulili się jeszcze bardziej, modląc się o przetrwanie.
Meren, mimo że nie mógł w żaden sposób pomóc towarzyszom w walce, postanowił udać się do wschodniej bramy, aby na własne oczy zobaczyć upadek Wędrowcy. Nie zważając na odniesione rany, raźno ruszył przed siebie. Krocząc, czuł fale surowej, potężnej magii, które ścierały się opodal. Ani Wędrowiec, ani magowie z Gildii nie mieli dość czasu, aby pokusić się o finezyjny pokaz siły, stosując starannie przygotowane zaklęcia. Obie frakcje postawiły zatem na brutalną rozprawę najbardziej niszczycielską siłą, jaka kiedykolwiek istniała na świecie.
Na twarzy maga rozkwitł triumfalny uśmiech. Miał absolutną pewność, że wróg zostanie zmiażdżony i może nawet uda mu się nieco uszczknąć z tego zwycięstwa. W końcu, gdyby nie jego ostrzeżenie, kto wie, jak mogłoby potoczyć się starcie? Szybko jednak jego dobre samopoczucie ulotniło się, gdy niespodziewanie wszelkie ślady magii zniknęły. Zaniepokojony mężczyzna przyspieszył kroku.
Wychodząc spod bramy, ujrzał, stojącego nieco na prawo od siebie chłopca. Dziecko opierało się o kostur i patrzyło na rozrzucone na przedpolach miasta ciała koni i ludzi, z których żadne nie dawało oznak życia. Wyglądało jak sędziwy starzec, z nostalgią wpatrujący się w przestrzeń.
Meren oniemiał. „To nie tak miało być”, zagrzmiał we własnych myślach. Złość i podniecenie szybko zastąpił strach, gdy pojął, jak srodze się pomylił, oceniając moc, którą dysponował Wędrowiec. Renegat z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Mag miał pewność, że nim dzień dobiegnie końca, moc przeciwnika wzrośnie kilkukrotnie, a to nawet nie będzie połowa jego potencjału.
Zrozpaczony runął na kolana, święcie przekonany, że za chwilę dołączy do swoich druhów.
– Nie uczysz się na błędach – rzekł chłopiec. Również jego głos zdawał się nabierać coraz większej siły, stawał się głęboki i władczy. W jego tonie jednak nie dało się dosłyszeć choćby odrobiny groźby. Pobrzmiewał w nim zawód, jakby to co właśnie się wydarzyło, mocno go rozczarowało.
– Oddaję kostur. Już mi dłużej nie będzie potrzebny – dodał po chwili, po czym cisnął różdżkę w stronę maga. – Wybacz za jego stan, ale najwyraźniej trochę przesadziłem.
Meren w pierwszej chwili nie wiedział, o czym tamten mówił. Speszonym wzrokiem powiódł dookoła, licząc, że nagle zjawi się ktoś i pomoże mu poukładać jego świat, który niespodziewanie rozsypał się w proch. Jednakże, gdy jego wzrok padł na różdżkę, dostrzegł, że kamień, który tak sprytnie została wkomponowany w drewniany trzon, zniknął.
– To niemożliwe – wydukał, zapominając na chwilę o tłamszącym go przerażeniu. – Serca kostura nie może zniszczyć żaden mag! Na pewno nie w pojedynkę. Nikt nie dysponuje taką mocą!
Dopiero teraz zdołał podnieść wzrok na swojego przeciwnika. Choć oczy miał załzawione i nieco przekrwione, tlił się w nich słaby płomień, rzuconego wyzwania.
– A więc przez te kilkadziesiąt lat tak bardzo skarlała nasza kasta? – zapytał z udawanym smutkiem Wędrowiec.
– Nasza?! – warknął mag, zaskoczony gwałtownością własnej reakcji. Jeszcze niedawno najchętniej uciekłby stamtąd i skrył się, jak najdalej od potwora w ciele dziecka. – Jak śmiesz nazywać się czarodziejem?! – krzyczał dalej.
– Ależ jestem nim. Nawet lepszym niż ty i twoi… nieodżałowanej pamięci kamraci – usta chłopca wygięły się w okrutnym uśmiechu, od którego Merenowi przebiegł po plecach dreszcz. – Wytłumacz mi, dlaczego dobrowolnie tkwicie w okowach nakazów i zakazów, narzuconych przez waszych poprzedników? Czy wiecie chociaż, po co je ustanowiono? Oczywiście, że nie! Jak ostatni durnie wolicie być im ślepo posłuszni. Boicie się zmierzyć z prawdą i zgłębić własne moce. Jesteście żałosną zbieraniną tchórzy, którzy próbują umoralniać i oceniać każdego, kto ośmielił się wybrać inną ścieżkę niż waszą.
Wędrowiec urwał na chwilę swą tyradę i zbliżył się do adwersarza, który z trudem wytrwał w miejscu, nie drgnąwszy nawet o centymetr. Obaj władający magią mierzyli się pogardliwymi spojrzeniami, obaj święcie przekonani o słuszności swoich racji.
– Spójrz na siebie – kontynuował renegat. – Twoją twarz znaczą kolejne bruzdy i zmarszczki, niczym słoje na pniu drzewa. Mawiają, że mądrość przychodzi z wiekiem. U ciebie jednak jej nie dostrzegam. Dalej wijesz się w pętach, które sam sobie przygotowałeś. Dlaczego nie używasz magii bez kostura?
– Doskonale wiesz, dlaczego. Przepływ…
– Daruj sobie te wymówki! Powiedz lepiej, kiedy zrezygnowałeś i skryłeś się za fasadą z tych kłamstw? Przyznaj, że byłeś zbyt leniwy, aby włożyć w szkolenie więcej wysiłku i serca… A może to jest właśnie szczyt twoich ambicji? Nędzna posada, w równie nędznej mieścinie…
Merenowi krew odpłynęła z twarzy. W środku cały aż się gotował. Szczęki miał tak mocno zaciśnięte, że w jego umyśle zakiełkowała irracjonalna myśl, że już nigdy ich nie rozewrze.
– Tacy ja ty zawsze są wyszczekani. Urodziliście się z ogromnym potencjałem i opanowanie magii przyszło wam szybko i łatwo, a później wymądrzacie się, jakbyście pozjadali wszystkie rozumy. Szkoda tylko, że wraz z mocą nie zostaliście obdarowani chociaż elementarną moralnością. Za każdym razem, nieważne jak ohydnych czynów się dopuścicie, zawsze znajdujecie dla siebie usprawiedliwienie. Gardzicie wszystkimi, którzy nie są silni, bo tylko argument siły do was przemawia – odgryzał się stary czarodziej.
Prawa dłoń lekko zaczęła mu drżeć, ale nawet nie próbował tego ukrywać. Udawanie, że nie czuł respektu przed potęgą przeciwnika nie miało najmniejszego sensu. W duchu liczył tylko na to, że uda mu się wytrwać do końca z podniesioną głową, bo co do tego, że wkrótce koniec nastąpi, nie miał najmniejszych złudzeń.
– Gdybyś w pełni otworzył się na magię i wiedzę. Zrobił jeszcze ten jeden, może dwa kroki naprzód, z pewnością mógłbyś mnie zrozumieć – odparł chłopiec z dziwnym uśmiechem na twarzy. – A teraz wybacz, ale muszę już iść. Czeka mnie wiele pracy.
Z tymi słowami odwrócił się i niespiesznie ruszył na wschód.
Meren długo jeszcze stał w tym samym miejscu, spoglądając za niknącą na horyzoncie sylwetką. U stóp mężczyzny leżał porzucony kostur, który zaszczycił ledwie krótkim spojrzeniem. Bez kamienia niczym nie różnił się od zwykłego kawałka drewna.
Mag nie drgnął nawet, gdy zaciekawieni ludzie w końcu zaczęli wyłaniać się z bramy i z przestrachem patrzyli na pole krwawego starcia, które rozegrało się pod ich miastem. Chociaż kilku urzędników z ratusza próbowało podpytać czarodzieja o szczegóły zajścia, ten nic im nie odpowiedział. Pogrążył się całkowicie we własnych myślach, analizując słowa, które usłyszał od Wędrowca.
Wkrótce po całym królestwie, rozniosła się wieść o wielkiej bitwie pod Daranden. Według rzekomo naocznych świadków w starciu wzięło udział kilkudziesięciu magów, którzy starli się z grupą niejakiego Ilendona. Obie strony dysponowały tak potężną mocą, że wszystkie pola wokół miasta sczerniały tak, że przez kilka lat miały nie dawać plonów. Sama osada również poważnie ucierpiała, gdyż okazało się, że czekała w niej część bandy renegatów, która wsparła swojego lidera w walce z magami bojowymi z Gildii. Zwycięstwo w tej zażartej bitwie drogo kosztowało czarodziejów, którzy stracili połowę stanu osobowego swojego miejscowego oddziału. Sama placówka został wkrótce po tym wydarzeniu zamknięta.
Merena nawet nie zdziwiły podobne bzdury, wygadywane przez lokalnych plotkarzy. Nieodmiennie jednak wprawiały go w osłupienie osoby, które choć naprawdę widziały, co się wówczas zdarzyło, same ochoczo przytakiwały i powielały kolejne plotki.
Mag początkowo stanowczo sprzeciwiał się likwidacji oddziału Gildii, w końcu musiał jednak dać za wygraną. Jego zwierzchnicy od dłuższego czasu rozważali zamknięcie filii w Daranden i przeniesienie jej członków do innych placówek. Zgodnie z poleceniem otrzymanym od samego Głównego Mistrza Gildii, Meren miał udać się na zachód do miasta Ankern.
Gdy nastał dzień wyjazdu – wóz z ruchomym dobytkiem ruszył w drogę dzień wcześniej – czarodzieja dopadło zwątpienie. Choć od spotkania z Wędrowcem minęło kilka tygodni, nie mógł się wyrwać spod wpływu jego słów. Gdy już miał wyruszyć w drogę do nowej siedziby, siedząc na swym zaufanym ogierze, który towarzyszył mu od ponad czterech lat, powziął szaloną decyzję. Zawrócił wierzchowca i zamiast na zachód, pognał do wschodnich wrót. Opuściwszy miasto skierował się w stronę ledwie majaczących w oddali gór Edernan. Ich mroczny, posępny i złowieszczy zarys, kładł się cieniem na duszy każdego człowieka, mieszkającego w jego pobliżu. Mimo to, a może właśnie dlatego, tamto miejsce przyciągało do siebie wszelkiej maści wyrzutków. To właśnie tam, Meren, spodziewał się odnaleźć Wędrowca.