- Opowiadanie: Aaron333 - Przebudzenie

Przebudzenie

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Przebudzenie

W cen­tral­nej czę­ści mia­sta znaj­do­wał się nie­du­ży, kwa­dra­to­wy plac, na któ­rym w każdy czwar­tek od­by­wał się targ. Tylko w tym jed­nym dniu w ty­go­dniu, nie tylko kupcy, ale także zwy­kli miesz­kań­cy, mieli prawo wy­sta­wić swoje wy­ro­by i to­wa­ry na sprze­daż. Wy­star­czy­ło uiścić sto­sow­ną opła­tę urzęd­ni­ko­wi, zaj­mu­ją­ce­mu się za­rzą­dza­niem tar­go­wi­skiem. Z tego po­wo­du mia­sto pę­ka­ło w szwach od mas ludzi, przy­by­łych, aby sprze­da­wać i ku­po­wać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, ale rów­nież bar­dziej eg­zo­tycz­ne pro­duk­ty przy­wie­zio­ne z od­le­głych krain. Do­oko­ła niósł się gwar roz­mów i na­wo­ły­wań kup­ców, któ­rzy głę­bo­ki­mi gło­sa­mi za­chwa­la­li swoje to­wa­ry.

Istot­ny ele­ment tego dnia sta­no­wi­ło pu­blicz­ne od­czy­ty­wa­nie ogło­szeń, do­ty­czą­cych waż­nych kwe­stii dla ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa. Ob­wiesz­cze­nia wy­czy­ty­wa­no z nie­wiel­kie­go po­dium, usy­tu­owa­ne­go przy za­chod­niej gra­ni­cy placu. Prze­ka­za­niem więk­szo­ści wie­ści zaj­mo­wa­li się urzęd­ni­cy miej­scy, lecz od czasu do czasu głos za­bie­ra­li rów­nież cza­ro­dzie­je z Gil­dii, któ­rej od­dział znaj­do­wał się w mie­ście.

Gdy tylko przed­sta­wi­ciel ra­tu­sza za­koń­czył krót­ki mo­no­log, przed­sta­wia­jąc nowe ter­mi­ny po­bo­ru po­dat­ków, na mów­ni­cę wkro­czył nieco przy­gar­bio­ny męż­czy­zna w sile wieku. Zanim za­czął prze­ma­wiać, po­to­czył znu­dzo­nym wzro­kiem po nie­mal ano­ni­mo­wym tłu­mie. Tuż za jego ple­ca­mi sta­nął jego młod­szy to­wa­rzysz.

Star­szy męż­czy­zna był ubra­ny w cha­rak­te­ry­stycz­ne szaty Gil­dii: długi płaszcz w ko­lo­rze ciem­ne­go nieba, pod któ­rym znaj­do­wał się czar­ny ku­brak, prze­wią­za­ny czer­wo­nym pasem. Jed­nak to nie tylko odzie­nie spra­wia­ło, że każdy z ła­two­ścią mógł roz­po­znać w nim maga. Jego przy­na­leż­ność do kasty cza­ro­dzie­jów sym­bo­li­zo­wał – nawet bar­dziej niż strój – dę­bo­wy ko­stur, do­rów­nu­ją­cy wiel­ko­ścią swo­je­mu wła­ści­cie­lo­wi. Po­wy­gi­na­ny trzon różdż­ki przy­wo­dził na myśl gałąź wie­ko­we­go drze­wa. Jej zwień­cze­nie, zwane ser­cem, sta­no­wił mie­nią­cy się bielą i zie­le­nią ka­mień, wokół któ­re­go wiły się cien­kie żyłki, z mo­zo­łem wy­rzeź­bio­ne w sę­ka­tym drew­nie. Ca­łość za­chwy­ca­ła mi­ster­nym wy­ko­na­niem.

Cza­ro­dziej od­chrząk­nął i do­no­śnym gło­sem za­wo­łał:

– Ludu Da­ran­den! – zro­bił krót­ką pauzę, cze­ka­jąc, aż słowa prze­bi­ją się przez wszech­obec­ny har­mi­der i dotrą do uszu zgro­ma­dzo­nych.

– Dro­dzy miesz­kań­cy – cią­gnął dalej, gdy więk­szość ze­bra­nych sku­pi­ła na nim swoją uwagę. – Z po­le­ce­nia Wiel­kiej Rady Gil­dii Cza­ro­dzie­jów i ła­ska­wo­ści wład­czy­ni kró­le­stwa Ard, pra­gnę prze­ka­zać wam wie­ści nie­zwy­kle ważne dla ca­łe­go na­sze­go kraju… Nie­speł­na dwa dni temu do­tar­ła do nas in­for­ma­cja, o tym, że w stro­nę mia­sta zmie­rza część bandy Ilen­do­na, któ­rej udało się umknąć spod ostrza spra­wie­dli­wo­ści na­szych magów bo­jo­wych.

Cza­ro­dziej uwa­żał, że ta­kiej wie­dzy nie na­le­ża­ło prze­ka­zy­wać niż­szym war­stwom spo­łecz­nym, zwłasz­cza, że banda zo­sta­ła roz­bi­ta i przy życiu po­zo­sta­ło za­le­d­wie trzech jej człon­ków. Chło­pi i miesz­cza­nie nie­wie­le mogli z tego zro­zu­mieć, a nie­po­trzeb­nie ry­zy­ko­wa­no wzbu­dze­niem pa­ni­ki. Jed­nak­że nowa po­li­ty­ka, która na­sta­ła wraz z rzą­da­mi mło­dej kró­lo­wej, zo­bo­wią­zy­wa­ła magów do prze­ka­zy­wa­nia tego typu wie­ści, co miało pomóc w po­głę­bie­niu więzi po­mię­dzy wła­dzą, a pod­da­ny­mi.

– Mądry ludu Da­ran­den! – za­grzmiał cza­ro­dziej, z tru­dem zwal­cza­jąc w sobie po­ku­sę, za­bar­wie­nia tych słów kpiną. – Owi re­ne­ga­ci choć już nie­mal do­szczęt­nie znisz­cze­ni, w dal­szym ciągu sta­no­wią za­gro­że­nie dla nas wszyst­kich. – Tym razem nie udało mu się po­wstrzy­mać i mi­mo­wol­nie za­gryzł zęby w gry­ma­sie iry­ta­cji. Im czę­ściej mu­siał wy­gła­szać tego typu bred­nie, pod­sy­ła­ne przez Kró­lew­ską Kan­ce­la­rię, tym bar­dziej de­ner­wo­wa­ła go kró­lo­wa i jej dziw­na po­li­ty­ka. – Dla­te­go mu­si­my być uważ­ni i mieć oczy sze­ro­ko otwar­te – mimo wszyst­ko kon­ty­nu­ował. – Jeśli zo­ba­czy­cie któ­re­goś z tych ban­dy­tów, mu­si­cie nie­zwłocz­nie po­in­for­mo­wać naj­bliż­szych straż­ni­ków albo cza­ro­dzie­jów. Ry­so­pi­sy i po­do­bi­zny zbrod­nia­rzy mo­że­cie zna­leźć przy każ­dej bra­mie pro­wa­dzą­cej do mia­sta i na słu­pie z ob­wiesz­cze­nia­mi – tutaj wska­zał nie­zbyt wy­so­ką ko­lum­nę z wy­rzeź­bio­ne­go pnia sta­re­go buku, sto­ją­cą opo­dal, po jego lewej stro­nie.

Po tłu­mie roz­szedł się szmer gło­sów. Część była wy­stra­szo­na, jakby ich wła­ści­cie­le spo­dzie­wa­li się, że lada chwi­la ujrzą za­stę­py ban­dy­tów, wdzie­ra­ją­ce się do mia­sta. Więk­szość jed­nak wy­da­wa­ła się pod­eks­cy­to­wa­na.

– Za co są ści­ga­ni? – za­wo­łał ktoś z tłumu.

Cza­ro­dziej omiótł wzro­kiem ludz­ką ciżbę, lecz nie mógł zlo­ka­li­zo­wać py­ta­ją­ce­go.

– Po­gwał­ci­li fun­da­men­tal­ne prawa magów i kró­le­stwa – za­wie­sił na chwi­lę głos, aby prze­łknąć ślinę, lecz dla po­stron­ne­go słu­cha­cza mogło się wy­da­wać, że męż­czy­zna bu­du­je w ten spo­sób na­pię­cie. W końcu rzekł:

– Pró­bo­wa­li po­siąść wie­dzę, jak oszu­kać śmierć… chcie­li zo­stać Wę­drow­ca­mi!

Te słowa wy­wo­ła­ły jesz­cze żyw­szą re­ak­cję tłumu. Choć nikt z obec­nych na placu tak na­praw­dę nigdy nie spo­tkał żad­ne­go Wę­drow­cy, lęk, który tkwił głę­bo­ko za­szcze­pio­ny w ich pod­świa­do­mo­ści, spra­wił, że serca ich stru­chla­ły. Nie­któ­rzy opu­ści­li plac chył­kiem i szyb­ki­mi kro­ka­mi skie­ro­wa­li się w stro­nę swo­ich domów, jak gdyby tam żadne zło nie mogło ich do­paść. Inni zbili się w więk­sze bądź mniej­sze grup­ki, szu­ka­jąc otu­chy i bez­pie­czeń­stwa w bli­sko­ści z in­ny­mi.

Naj­bar­dziej od­ra­ża­ją­cym wy­stęp­kiem, ja­kie­go mogli się do­pu­ścić Wę­drow­cy, było prze­pro­wa­dze­nie ry­tu­ału, dzię­ki któ­re­mu ich dusza, po śmier­ci ciała, po­zo­sta­wa­ła na Gra­ni­cy Sfer, za­miast razem z resz­tą zmar­łych po­dą­żyć ku naj­bar­dziej wy­su­nię­te­mu na za­chód ka­wał­ko­wi lądu – Ostat­nie­mu Cy­plo­wi. To wła­śnie w tam­tym miej­scu dusze osta­tecz­nie opusz­cza­ły świat, aby razem z ta­jem­ni­czym Roz­bły­skiem, udać się do Dru­giej Sfery, z któ­rej nawet ma­go­wie re­ne­ga­ci nie mogli po­wró­cić.

Cza­ro­dzie­je, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się na prze­pro­wa­dze­nie ry­tu­ału, trwa­li za­wie­sze­ni po­mię­dzy Sfe­ra­mi, cze­ka­jąc aż nada­rzy się oka­zja by wró­cić do świa­ta ży­wych. Osią­gnąć ten cel mogli tylko w jeden spo­sób – po­trze­bo­wa­li ciała nowo na­ro­dzo­ne­go dziec­ka, które po­sia­da­ło moc. Gdy udało im się od­na­leźć takie nie­mow­lę, wy­pę­dza­li jego duszę, sa­me­mu zaj­mu­jąc jej miej­sce. Wy­gna­na dusza mu­sia­ła przez wiecz­ność trwać uwię­zio­na na Gra­ni­cy Sfer, bez moż­li­wo­ści przej­ścia do Pierw­szej czy Dru­giej Sfery.

Wę­drow­cy po od­ro­dze­niu w nowym ciele, przez pe­wien czas nie zda­wa­li sobie spra­wy z tego, kim byli na­praw­dę. Żyli jak nor­mal­ni lu­dzie do mo­men­tu, gdy od­zy­ska­li wspo­mnie­nia oraz moc. Na­zy­wa­no to prze­bu­dze­niem.

– Skąd wia­do­mo, że idą w tym kie­run­ku? – znowu roz­legł się ten sam głos.

Po raz ko­lej­ny słowa zda­wa­ły się pły­nąć jakby z po­wie­trza. Choć mag usil­nie pró­bo­wał wy­pa­trzeć, kto je wy­po­wie­dział, po­now­nie mu się to nie udało.

– Dwa dni temu zna­le­zio­no po­zo­sta­ło­ści po ich obo­zo­wi­sku po dru­giej stro­nie lasu Bry­nen. Ban­dy­ci naj­praw­do­po­dob­niej pró­bu­ją uciec w stro­nę gór Eder­nan. Naj­krót­sza droga do ich celu bę­dzie zatem wio­dła w po­bli­żu mia­sta. Po pię­tach dep­cze im jed­nak po­ścig i za­pew­ne wkrót­ce zło­czyń­cy zo­sta­ną schwy­ta­ni i od­po­wied­nio osą­dze­ni… Je­ste­ście cał­ko­wi­cie bez­piecz­ni, nie macie się czego oba­wiać – dodał szyb­ko, gdy zo­ba­czył coraz bar­dziej ner­wo­we re­ak­cje tłumu.

Ze­bra­ni nie wy­da­wa­li się prze­ko­na­ni ostat­ni­mi sło­wa­mi. Ten i ów za­czął coś krzy­czeć, ale mo­men­tal­nie głosy zlały się w jeden gło­śny szum tak, że mag nic nie zro­zu­miał. Spró­bo­wał uspo­ko­ić pod­de­ner­wo­wa­nych ludzi, lecz jego słowa to­nę­ły w ogól­nym za­mie­sza­niu. W końcu po­iry­to­wa­ny huk­nął ko­stu­rem o po­dest i wbi­ja­jąc kar­cą­ce spoj­rze­nie w naj­bar­dziej roz­e­mo­cjo­no­wa­ne osoby, po­wie­dział.

– Re­ne­ga­ci nie wejdą do mia­sta. Za­le­ży im na jak naj­szyb­szym prze­do­sta­niu się do gór i mają pełną świa­do­mość obec­no­ści magów w Da­ran­den. Sy­tu­acja jest pod cał­ko­wi­tą kon­tro­lą. Moż­li­we, że wła­śnie teraz po­ścig do­pa­da ban­dy­tów i raz na za­wsze uniesz­ko­dli­wia Ilen­do­na i jego kam­ra­tów.

Ktoś pró­bo­wał jesz­cze o coś za­py­tać, ale cza­ro­dziej sta­now­czym ge­stem uciął jego py­ta­nie. Od­wra­ca­jąc się bo­kiem do tłumu i po­dej­mu­jąc krót­ką, cichą roz­mo­wę ze swym uczniem, przed­sta­wi­ciel Gil­dii dał jasno do zro­zu­mie­nia, że uwa­żał prze­mó­wie­nie za za­koń­czo­ne. Lu­dzie sto­ją­cy na placu ani tro­chę nie wy­glą­da­li na prze­ko­na­nych ostat­ni­mi sło­wa­mi męż­czy­zny. Ro­zu­mie­jąc jed­nak, że ni­cze­go wię­cej się już nie do­wie­dzą, nie­spiesz­nie za­czę­li od­cho­dzić od pod­wyż­sze­nia. Zanim po­wró­ci­li do wcze­śniej prze­rwa­nych czyn­no­ści, groza, którą od­czu­li na wieść o ban­dzie, za­czę­ła się po­wo­li ulat­niać, aż po­zo­stał po niej tylko cień daw­ne­go nie­po­ko­ju. Gdyby nie póź­niej­sze wy­da­rze­nia, po prze­mó­wie­niu po­zo­sta­ła­by za­le­d­wie garść plo­tek, po­wie­la­nych i prze­ina­cza­nych wie­czo­ra­mi przy kuflu sła­be­go piwa z miej­sco­wej karcz­my.

Mag wes­tchnął zre­zy­gno­wa­ny, trąc skro­nie lewą ręką. Uwa­żał, że miesz­kań­cy znacz­nie le­piej by na tym wy­szli, a za­pew­ne znacz­nie le­piej by spali, gdyby w ogóle nie usły­sze­li o Ilen­do­nie i jego słu­gu­sach.

Kiedy pod­niósł wzrok, uj­rzał, sto­ją­ce­go kil­ka­na­ście stóp dalej ma­łe­go chłop­ca. Dziec­ko nie mogło mieć wię­cej niż dzie­sięć lat. Miało jasne, roz­czo­chra­ne włosy z przy­dłu­gą grzyw­ką, za­cho­dzą­cą na oczy. Cza­ro­dzie­jo­wi prze­mknę­ło przez myśl, że tam­ten pra­wie nic nie wi­dział przez taką za­sło­nę. Wtedy lekki po­dmuch wia­tru, który wdarł się od za­cho­du i omiótł plac, roz­wiał włosy chłop­ca i na se­kun­dę spoj­rze­nia obu spo­tka­ły się ze sobą.

W dzie­cię­cych oczach coś mi­gnę­ło. Męż­czy­zna nie mógł tego od razu na­zwać, ale ten drob­ny błysk wy­wo­łał w nim dziw­ną falę dresz­czy. „Z nim jest coś nie tak”, po­my­ślał. Otrzą­snąw­szy się z za­sko­cze­nia, po­wo­li zszedł z po­de­stu. Gdy spró­bo­wał prze­ciąć plac na skos, prze­cho­dząc tuż obok chłop­ca, ich spoj­rze­nia po­now­nie się skrzy­żo­wa­ły. Gwał­tow­ny chłód ude­rzył w maga ni­czym taran. Męż­czy­zna chwy­cił obie­ma rę­ka­mi ko­stur, jakby szarp­nął nim gwał­tow­nym po­dmuch wia­tru, który miał go unieść i po­rwać w prze­stwo­rza.

– Me­re­nie, coś się stało? – za­py­tał uczeń, idący tuż za nim.

Meren jed­nak nic nie od­po­wie­dział. Stał i pa­trzył na dziec­ko z wy­raź­nym stra­chem w oczach. Chło­piec rów­nież tkwił w bez­ru­chu, z luźno opusz­czo­ny­mi ra­mio­na­mi i twa­rzą cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ną wy­ra­zu, ni­czym ule­pio­ną z gliny.

– Ale­nie, synu! – roz­le­gło się wo­ła­nie.

Ko­bie­ta odzia­na w nie­zbyt czy­stą spód­ni­cę i z po­sza­rza­łą chu­s­tą na gło­wie, prze­py­cha­ła się po­mię­dzy ludź­mi, kie­ru­jąc się w stro­nę dziec­ka. Gdy tylko zo­ba­czy­ła sto­ją­cych obok magów, strach od­mie­nił jej ob­li­cze, dotąd spo­koj­ne i po­god­ne; przy­spie­szy­ła kroku i już po chwi­li zna­la­zła się przy chłop­cu.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam – wy­bą­ka­ła w stro­nę cza­ro­dzie­jów, po czym chwy­ci­ła za rękaw ko­szu­li syna i przy­cią­gnę­ła go do sie­bie. Już się od­wra­ca­ła na pię­cie, aby jak naj­szyb­ciej ru­szyć do domu, lecz dzie­ciak za­parł się i nie chciał zro­bić ani kroku na­przód.

– Alen­ku? – za­py­ta­ła ła­god­nym gło­sem.

– Przy­kro mi, ale nie je­stem twoim synem.

Wtedy Meren roz­po­znał głos, który za­da­wał mu py­ta­nia pod­czas prze­mó­wie­nia. Teraz, wi­dząc chłop­ca, zro­zu­miał, dla­cze­go nie mógł wcze­śniej do­strzec py­ta­ją­ce­go. Dziec­ko w tłu­mie do­ro­słych sta­wa­ło się nie­mal nie­wi­docz­ne.

– Synku, co ty mó­wisz? Chodź­my do domu. Nie­dłu­go mu­si­my przy­go­to­wać ko­la­cję.

– Po­wiedz mi magu. Czy góry Eder­nan są w tam­tym kie­run­ku? – chuda rącz­ka z wy­cią­gnię­tym pal­cem po­wę­dro­wa­ła w lewą stro­nę.

Cza­ro­dziej mi­mo­wol­nie ski­nął głową. Nie mógł ode­rwać wzro­ku od hip­no­ty­zu­ją­cych oczu Alena. Czuł na­ra­sta­ją­cy nie­po­kój, choć w żad­nym razie nie mógł okre­ślić, co było przy­czy­ną. Jego myśli stały się gę­stym kłę­bo­wi­skiem. Po­ja­wia­ły się i zni­ka­ły, po­tę­gu­jąc dez­orien­ta­cję.

– Oddaj mi swój ko­stur – roz­ka­zał chło­piec.

Meren po­wol­nym ru­chem wy­cią­gnął rękę, w któ­rej dzier­żył atry­but swo­je­go fachu i podał go kil­ku­lat­ko­wi. Na ten widok jego to­wa­rzysz wy­trzesz­czył oczy. Nigdy nie wi­dział, aby cza­ro­dziej do­bro­wol­nie oddał komuś swoją różdż­kę, a już na pewno nie przy­pad­ko­we­mu dziec­ku na ulicy. Mag pod­szedł do swo­je­go na­uczy­cie­la i ści­ska­jąc go za ramię, za­py­tał.

– Me­re­nie, co ty ro­bisz?

– W… w… w… – pró­bo­wał wy­ją­kać cza­ro­dziej. Oczy miał za­mglo­ne, a z jed­ne­go z nich po­pły­nę­ła łza.

– Nie lubię ko­stu­rów, ale na razie musi mi to wy­star­czyć – rzekł dzie­ciak, z tru­dem ma­new­ru­jąc znacz­nie prze­wyż­sza­ją­cym go kijem.

Młod­szy z magów zmie­rzył chłop­ca prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Wcze­śniej cał­ko­wi­cie go igno­ro­wał, lecz wy­da­rze­nie, któ­re­go stał się świad­kiem, zmu­si­ło go do za­cho­wa­nia więk­szej czuj­no­ści. W po­sta­wie dziec­ka było coś trud­ne­go do uchwy­ce­nia. Po­mi­mo mło­de­go wieku, spoj­rze­nie miał nad wyraz doj­rza­łe, jakby za tymi ma­ły­mi, zie­lo­ny­mi ocza­mi krył się umysł znacz­nie star­szy, a przede wszyst­kim bar­dziej do­świad­czo­ny. Rów­nież spo­sób mó­wie­nia zde­cy­do­wa­nie róż­nił się od tego, w jaki wy­po­wia­da­ły się dzie­ci w tym wieku. W jego gło­sie po­brzę­ki­wa­ła nie­ustę­pli­wość i wyż­szość.

Im dłu­żej uczeń Me­re­na wpa­try­wał się w chłop­ca, tym więk­sze miał pro­ble­my z opa­no­wa­niem myśli, które za­czę­ły błą­dzić po za­ka­mar­kach umy­słu. Cza­ro­dziej po­czuł na­ra­sta­ją­cy, pul­su­ją­cy ból w skro­niach. Czuł się coraz go­rzej. Miał wra­że­nie, jakby ktoś za­czął wkrę­cać tył jego czasz­ki w ima­dło. Oszo­ło­mio­ny ro­zej­rzał się do­oko­ła. Po pra­wej stro­nie stał star­szy męż­czy­zna, twarz wy­da­wa­ła się zna­jo­ma, lecz nie mógł przy­pi­sać do niej żad­ne­go imie­nia. Chciał go za­py­tać, co tutaj robią, ale zanim ufor­mo­wał py­ta­nie, słowa wy­wie­trza­ły mu z głowy.

Wtedy coś pękło w jego umy­śle. Nie­wi­dzial­ne macki, które go krę­po­wa­ły, nie­spo­dzie­wa­nie znik­nę­ły. W pierw­szej chwi­li wy­wo­ła­ło to w magu nie­znacz­ne zmie­sza­nie, lecz gdy tylko mi­nę­ło, w lot pojął z kim miał do czy­nie­nia.

– Po­cząt­ki za­wsze są cięż­kie – oznaj­mi z re­zy­gna­cją chło­piec, nie kie­ru­jąc tych słów do ni­ko­go kon­kret­ne­go i ża­łu­jąc, że nie udało mu się dłu­żej utrzy­mać czaru.

– W imie­niu… – za­czął młod­szy z magów, lecz zanim zdo­łał do­koń­czyć, dzie­ciak z wi­docz­nym wy­sił­kiem uniósł ko­stur do góry, po czym huk­nął nim o bruk pod sto­pa­mi.

Ude­rze­nie za­brzmia­ło ni­czym grom. Jego echo roz­la­ło się po placu i od­bi­ło od nie­zbyt wy­so­kich bu­dyn­ków ota­cza­ją­cych cen­trum Da­ran­den, aby po­wró­cić ze zwie­lo­krot­nio­ną siłą. Lu­dzie, któ­rzy jesz­cze znaj­do­wa­li się na targu, za­mar­li za­sko­cze­ni. Wielu pod­nio­sło głowy i zer­k­nę­ło na niebo, szu­ka­jąc śla­dów nad­cią­ga­ją­cej burzy.

– Stać! – wark­nął chło­piec.

Cza­ro­dzie­je mo­men­tal­nie za­sty­gli, ni­czym mar­mu­ro­we po­są­gi. We wszyst­kich koń­czy­nach czuli pa­ra­li­żu­ją­ce krę­po­wa­nie, jakby ktoś ob­wią­zał je gru­bym po­wro­zem, który ści­skał moc­niej i moc­niej. Usta roz­war­ły im się lekko, a nie do końca ufor­mo­wa­ne słowa ule­cia­ły z nich pod po­sta­cią nie­zro­zu­mia­łe­go beł­ko­tu.

Nie­spo­dzie­wa­nie czoło dziec­ka zro­sił pot. Za­czę­ło coraz cię­żej od­dy­chać, aż w końcu za­chwia­ło się i prze­wró­ci­ło. Tylko bły­ska­wicz­na re­ak­cja matki spra­wi­ła, że nie upa­dło twa­rzą na bruk. Ko­stur wy­padł z drżą­cych, ma­łych dłoni. Na­pię­cie, które gęst­nia­ło coraz moc­niej, ni­czym mgła na ba­gnach, nagle ustą­pi­ło. Obaj ma­go­wie za­chły­snę­li się po­wie­trzem, jakby do­pie­ro co nur­ko­wa­li i z tru­dem udało im się wy­rwać mrocz­nym od­mę­tom głę­bin. Od­ru­cho­wo zro­bi­li krok w tył.

– To… Wę­dro­wiec – wy­sa­pał Meren.

Przez chwi­lę wahał się, czy po­wi­nien ru­szyć po różdż­kę, le­żą­cą w po­bli­żu dziec­ka.

– Ja go po­wstrzy­mam – rzu­cił jego uczeń, jakby czy­ta­jąc prze­ło­żo­ne­mu w my­ślach.

Pod­czas, gdy młod­szy mag prze­su­nął się nieco w prawo i wy­cią­gnął przed sie­bie ko­stur, ce­lu­jąc nim w stro­nę matki z dziec­kiem, jego na­uczy­ciel rzu­cił się po swoją wła­sność. Gdy tylko chwy­cił w dło­nie różdż­kę, od­sko­czył na bez­piecz­ną – jego zda­niem – od­le­głość.

– O bo­go­wie! My nic nie zro­bi­li­śmy! – za­wy­ła prze­stra­szo­na ko­bie­ta. W ra­mio­nach tu­li­ła nie­przy­tom­ne dziec­ko i wo­dzi­ła sar­ni­mi ocza­mi od jed­ne­go człon­ka Gil­dii do dru­gie­go.

– Połóż go na ziemi i odsuń się – za­grzmiał sta­now­czy głos star­sze­go z cza­ro­dzie­jów. Obaj ostroż­nie, krok za kro­kiem, zbli­ża­li się ku niej, lecz ko­bie­ta po­zo­sta­wa­ła głu­cha na wszel­kie ich słowa. – Po­wie­dzia­łem: połóż go i odsuń się! – krzyk­nął raz jesz­cze.

Włosy roz­wiał mu wiatr, a ścią­gnię­ta sro­gim mar­sem twarz, przy­wo­dzi­ła na myśl dra­pież­ne­go ptaka, który wła­śnie do­strzegł ofia­rę i szy­ko­wał się do ataku.

– Nie, bła­gam, to mój syn. To tylko dziec­ko – łkała ko­bie­ta.

Magom nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak użyć mocy. Meren rzu­cił pół­gło­sem kilka słów w daw­nym ję­zy­ku i po chwi­li ko­bie­ta ze­sztyw­nia­ła. Wy­pu­ści­ła chłop­ca z rąk i od­su­nę­ła się na kilka kro­ków w tył. Stała wy­pro­sto­wa­na, z dziw­nie prze­krzy­wio­ną głową i roz­chy­lo­ny­mi usta­mi, z ką­ci­ka któ­rych ście­ka­ła ślina.

– Rzuć czar krę­pu­ją­cy, a ja go wzmoc­nię. Tylko razem mo­że­my po­wstrzy­mać Wę­drow­ca.

Bez słowa młod­szy z magów przy­stał na pro­po­zy­cję dru­gie­go. Przy­my­ka­jąc oczy, za­czął nucić krót­ką li­ta­nię. W po­wie­trzu znowu coś za­drga­ło, zda­wa­ło się gęst­nieć, zwłasz­cza w po­bli­żu dziec­ka. Wpraw­ne oko mo­gło­by nawet za­uwa­żyć, jak fa­lu­je ni­czym pod­czas upal­ne­go lata. Jed­nak więk­szość zgro­ma­dzo­nych wi­dzia­ła je­dy­nie dwóch cza­ro­dzie­jów, któ­rzy z nie­wia­do­mych przy­czyn ster­ro­ry­zo­wa­li ko­bie­tę i jej syna.

Wokół pod­wyż­sze­nia zro­bi­ło się nagle znacz­nie luź­niej. Lu­dzie od­su­nę­li się od tam­tej czwór­ki, bojąc się, jak sy­tu­acja może się roz­wi­nąć. Jed­nak z cha­rak­te­ry­stycz­ną cho­ro­bli­wą cie­ka­wo­ścią tłumu, stali z wle­pio­ny­mi ocza­mi w scenę, która roz­gry­wa­ła się tuż przed nimi.

Zanim in­kan­ta­cja maga zo­sta­ła za­koń­czo­na, chło­piec od­zy­skał przy­tom­ność. Jego spoj­rze­nie szyb­ko na­bra­ło by­stro­ści. W mig pojął, co go spo­tka­ło i z wy­sił­kiem pró­bo­wał zwal­czyć za­klę­cie magów. W duchu prze­kli­nał swoje nowe ciało za jego sła­bość. Gdyby miał wię­cej sił, już dawno kro­czył­by da­le­ko poza mu­ra­mi mia­sta, umie­jęt­nie myląc trop po­go­ni, która z całą pew­no­ścią by za nim ru­szy­ła.

Czu­jąc na­ra­sta­ją­cy opór dziec­ka, ma­go­wie zdwo­ili wy­sił­ki. Jed­nak utrzy­ma­nie czaru sta­wa­ło się coraz trud­niej­sze. Z nie­skry­wa­nym zdu­mie­niem, ale także i stra­chem, który roz­ra­stał się w ich ser­cach ni­czym chwast, uświa­do­mi­li sobie, jak po­tęż­ną mocą wła­dał, le­żą­cy przed nimi Wę­dro­wiec. Tylko nie­daw­ne prze­bu­dze­nie, unie­moż­li­wia­ło mu uży­cie pełni swo­ich mocy. Me­re­no­wi prze­mknę­ło przez myśl, że gdyby nie to ogra­ni­cze­nie, ich życia zo­sta­ły­by zdmuch­nię­te, ni­czym wątły pło­mień na do­ga­sa­ją­cej świe­cy.

– Od… stąp… cie… – wy­krztu­sił chło­piec.

Ze­brał całą magię, jaką po­sia­dał, lecz nie ufor­mo­wał jej w żadne za­klę­cie. Wolał użyć jej su­ro­wej formy, która choć cha­otycz­na, była szyb­sza do uzy­ska­nia i mniej prze­wi­dy­wal­na dla prze­ciw­ni­ka. Po­tęż­ny stru­mień magii wy­strze­lił w stro­nę dwój­ki cza­ro­dzie­jów. Star­szy z nich, bar­dziej do­świad­czo­ny w boju, w porę prze­kie­ro­wał swą moc, aby wy­two­rzyć przed sobą nie­wi­dzial­ną tar­czę, która przy­ję­ła na sie­bie naj­więk­szą część ude­rze­nia. Mimo to pękła, a to co się przez nią prze­bi­ło, ci­snę­ło ma­giem na ko­lum­nę z ob­wiesz­cze­nia­mi. Jego uczeń nie miał tyle szczę­ścia. Zbyt późno za­re­ago­wał na nad­cho­dzą­cy atak, przez co le­d­wie udało mu się utkać fa­sa­dę ochron­ne­go muru. Nie­na­le­ży­cie przy­go­to­wa­na obro­na, na­tych­miast pod­da­ła się bru­tal­nej sile pier­wot­nej magii. Cios po­tęż­niej­szy od ude­rze­nia młota bo­jo­we­go, zmiaż­dżył twarz i żebra męż­czy­zny. Z jego ust dobył się krót­ki jęk, zanim śmierć do­pa­dła go w swe szpo­ny, a zma­sa­kro­wa­ne ciało legło na zbry­zga­nych krwią ko­cich łbach, któ­ry­mi wy­ło­żo­no plac. Tuż obok, w drza­zgach, upa­dły reszt­ki jego różdż­ki.

Tłum wpadł w po­płoch. Ze­bra­ni na placu pędem pu­ści­li się w kie­run­ku czte­rech uli­czek, sta­no­wią­cych wyj­ścia. Pa­ni­ka cał­ko­wi­cie ich za­śle­pi­ła. Nie pa­trzy­li, gdzie bie­gną ani po czym. Jeśli ktoś się prze­wró­cił, mo­men­tal­nie była za­dep­ty­wa­ny przez in­nych. Kilku straż­ni­ków, któ­rzy po­win­ni cho­ciaż spró­bo­wać opa­no­wać sy­tu­ację, wy­szarp­nę­ło drew­nia­ne pałki zza pasów i nie oszczę­dza­jąc ich, pró­bo­wa­li prze­bić się przez gąszcz ludzi, aby jak naj­szyb­ciej opu­ścić miej­sce star­cia magów.

Meren z trwo­gą spoj­rzał naj­pierw na zwło­ki, a na­stęp­nie na chłop­ca, który z tru­dem gra­mo­lił się na nogi.

– Gdy­by­ście od­pu­ści­li, on dalej by żył – po­wie­dział ochry­płym gło­sem dzie­ciak. – Nie po­wtórz tego błędu – dodał po chwi­li, idąc w stro­nę, le­żą­ce­go na ziemi ko­stu­ra.

Cza­ro­dziej nie mógł nawet drgnąć. Wie­dział, że bez broni jego opór zna­czył­by tyle, co uką­sze­nie ko­ma­ra. Tylko dzię­ki ko­stu­ro­wi prze­pływ magii w jego ciele od­by­wał się pra­wi­dło­wo i mógł bez prze­szkód ko­rzy­stać z daru, który po­sia­dał. Bez różdż­ki mógł co naj­wy­żej ci­skać nie­kon­tro­lo­wa­ny­mi wy­bu­cha­mi mocy, rów­nie nie­bez­piecz­ny­mi dla wroga, jak i dla sa­me­go sie­bie.

Z bez­sil­nej wście­kło­ści za­ci­snął szczę­ki i za­czął besz­tać się za swoją sła­bość. Z gorz­ką kon­sta­ta­cją uświa­do­mił sobie to, co tak na­praw­dę za­wsze wie­dział, lecz nigdy nie chciał przed sobą przy­znać – był słaby, bar­dzo słaby. „Nic dziw­ne­go, że ze­sła­no mnie do tej dziu­ry”, po­my­ślał.

Bez­rad­nie pa­trzył, jak dzie­ciak pod­niósł ko­stur, od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył na wschód. Tuż za nim, po­wol­nym kro­kiem szła jego matka. Na twa­rzy miała od­ma­lo­wa­ny bez­brzeż­ny szok. Nie mogła pojąć tego, co przed chwi­lą zo­ba­czy­ła. Ci­chym gło­sem wo­ła­ła syna, lecz ten albo nic nie usły­szał, albo – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – wolał ją zi­gno­ro­wać.

Nagle ko­bie­ta otrzą­snę­ła się z otu­ma­nie­nia, przy­śpie­szy­ła kroku, do­ga­nia­jąc chłop­ca kil­ka­set stóp dalej. Cza­ro­dziej chciał jej po­wie­dzieć, że to nie jej dziec­ko, że tak na­praw­dę nigdy nim nie było, że Wę­dro­wiec zro­bił mu krzyw­dę, znacz­nie więk­szą niż ode­bra­nie życia. Jed­nak żadne słowa nie mogły wy­do­być się z gar­dła ści­śnię­te­go smut­kiem. Po­czu­cie klę­ski zła­ma­ło w nim ducha.

Mię­dzy matką i synem do­szło do wy­mia­ny zdań. Ko­bie­ta w pew­nym mo­men­cie za­czę­ła szar­pać chłop­ca za ramię, lecz nie zmie­ni­ło to ani na jotę jego chłod­nej, od­le­głej po­sta­wy. Kilka ko­lej­nych słów spra­wi­ło, że ru­nę­ła z pła­czem na ko­la­na, ukry­wa­jąc twarz w dło­niach.

Wtedy, od stro­ny lasu Bry­nen, na­pły­nął stru­mień mocy, który za­wie­rał krót­ki ko­mu­ni­kat dla magów z mia­sta. Cza­ro­dziej od razu pojął, że to naj­praw­do­po­dob­niej od­dział, który ści­gał Ilen­do­na. „Pew­nie do­pa­dli re­ne­ga­tów i zmie­rza­li teraz do Da­ran­den, aby od­po­cząć przed drogą po­wrot­ną”, po­my­ślał.

W magu od­ży­ła na­dzie­ja. „Jeśli cho­ciaż jeden z nich dys­po­nu­je po­tęż­ną mocą, mamy szan­se, aby po­ko­nać tego po­two­ra. Muszę im tylko w jakiś spo­sób prze­ka­zać wia­do­mość o Wę­drow­cy”. Meren po­cząt­ko­wo wahał się, jak po­wi­nien po­stą­pić. Bez wspar­cia w po­sta­ci ka­ta­li­za­to­ra, za który słu­żył mu ko­stur, nie miał szans, aby prze­słać wia­do­mość do swo­ich dru­hów tak, aby Wę­dro­wiec jej nie prze­chwy­cił. Męż­czy­zna szyb­ko sobie uświa­do­mił, że to i tak nie miało więk­sze­go zna­cze­nia, gdyż tam­ten także mu­siał wy­czuć stru­mień magii spoza mia­sta. O za­sko­cze­niu prze­ciw­ni­ka nie mogło być zatem mowy.

Pod­jąw­szy de­cy­zję, Meren, sku­pił moc i cho­ciaż czuł, jak drga­ła, pró­bu­jąc roz­pro­szyć się we wszyst­kich kie­run­kach, zdo­łał ją ukształ­to­wać w pro­stą in­for­ma­cję o za­gro­że­niu. Nie zwle­ka­jąc dłu­żej, wy­pu­ścił jej wiąz­kę, która tak jak się spo­dzie­wał, ro­ze­rwa­ła się i po­nio­sła ma­gicz­nym echem po oko­li­cy.

Wszy­scy ma­go­wie znaj­du­ją­cy się w po­bli­żu mia­sta, na­tych­miast ode­bra­li prze­kaz. Stary cza­ro­dziej od razu po­czuł na­pływ mocy, którą ścią­ga­li przy­by­li cza­ro­dzie­je, aby użyć jej prze­ciw­ko jed­ne­mu ze swych od­wiecz­nych wro­gów.

Choć zwy­kli lu­dzie nie mogli w pełni wy­czuć magii, nawet ich zmy­sły po­tra­fi­ły od­bie­rać nie­znacz­ne bodź­ce, jakie po­ja­wia­ły się w sy­tu­acji uwol­nie­nia mocy przez osoby ma­gicz­ne. Toteż ci, któ­rzy jesz­cze znaj­do­wa­li się na targu, skry­ci za po­przew­ra­ca­ny­mi stra­ga­ny­mi, sku­li­li się jesz­cze bar­dziej, mo­dląc się o prze­trwa­nie.

Meren, mimo że nie mógł w żaden spo­sób pomóc to­wa­rzy­szom w walce, po­sta­no­wił udać się do wschod­niej bramy, aby na wła­sne oczy zo­ba­czyć upa­dek Wę­drow­cy. Nie zwa­ża­jąc na od­nie­sio­ne rany, raźno ru­szył przed sie­bie. Kro­cząc, czuł fale su­ro­wej, po­tęż­nej magii, które ście­ra­ły się opo­dal. Ani Wę­dro­wiec, ani ma­go­wie z Gil­dii nie mieli dość czasu, aby po­ku­sić się o fi­ne­zyj­ny pokaz siły, sto­su­jąc sta­ran­nie przy­go­to­wa­ne za­klę­cia. Obie frak­cje po­sta­wi­ły zatem na bru­tal­ną roz­pra­wę naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­ską siłą, jaka kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła na świe­cie.

Na twa­rzy maga roz­kwitł trium­fal­ny uśmiech. Miał ab­so­lut­ną pew­ność, że wróg zo­sta­nie zmiaż­dżo­ny i może nawet uda mu się nieco uszczk­nąć z tego zwy­cię­stwa. W końcu, gdyby nie jego ostrze­że­nie, kto wie, jak mo­gło­by po­to­czyć się star­cie? Szyb­ko jed­nak jego dobre sa­mo­po­czu­cie ulot­ni­ło się, gdy nie­spo­dzie­wa­nie wszel­kie ślady magii znik­nę­ły. Za­nie­po­ko­jo­ny męż­czy­zna przy­spie­szył kroku.

Wy­cho­dząc spod bramy, uj­rzał, sto­ją­ce­go nieco na prawo od sie­bie chłop­ca. Dziec­ko opie­ra­ło się o ko­stur i pa­trzy­ło na roz­rzu­co­ne na przed­po­lach mia­sta ciała koni i ludzi, z któ­rych żadne nie da­wa­ło oznak życia. Wy­glą­da­ło jak sę­dzi­wy sta­rzec, z no­stal­gią wpa­tru­ją­cy się w prze­strzeń.

Meren onie­miał. „To nie tak miało być”, za­grzmiał we wła­snych my­ślach. Złość i pod­nie­ce­nie szyb­ko za­stą­pił strach, gdy pojął, jak sro­dze się po­my­lił, oce­nia­jąc moc, którą dys­po­no­wał Wę­dro­wiec. Re­ne­gat z każdą chwi­lą sta­wał się coraz sil­niej­szy. Mag miał pew­ność, że nim dzień do­bie­gnie końca, moc prze­ciw­ni­ka wzro­śnie kil­ku­krot­nie, a to nawet nie bę­dzie po­ło­wa jego po­ten­cja­łu.

Zroz­pa­czo­ny runął na ko­la­na, świę­cie prze­ko­na­ny, że za chwi­lę do­łą­czy do swo­ich dru­hów.

– Nie uczysz się na błę­dach – rzekł chło­piec. Rów­nież jego głos zda­wał się na­bie­rać coraz więk­szej siły, sta­wał się głę­bo­ki i wład­czy. W jego tonie jed­nak nie dało się do­sły­szeć choć­by odro­bi­ny groź­by. Po­brzmie­wał w nim zawód, jakby to co wła­śnie się wy­da­rzy­ło, mocno go roz­cza­ro­wa­ło.

– Od­da­ję ko­stur. Już mi dłu­żej nie bę­dzie po­trzeb­ny – dodał po chwi­li, po czym ci­snął różdż­kę w stro­nę maga. – Wy­bacz za jego stan, ale naj­wy­raź­niej tro­chę prze­sa­dzi­łem.

Meren w pierw­szej chwi­li nie wie­dział, o czym tam­ten mówił. Spe­szo­nym wzro­kiem po­wiódł do­oko­ła, li­cząc, że nagle zjawi się ktoś i po­mo­że mu po­ukła­dać jego świat, który nie­spo­dzie­wa­nie roz­sy­pał się w proch. Jed­nak­że, gdy jego wzrok padł na różdż­kę, do­strzegł, że ka­mień, który tak spryt­nie zo­sta­ła wkom­po­no­wa­ny w drew­nia­ny trzon, znik­nął.

– To nie­moż­li­we – wy­du­kał, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę o tłam­szą­cym go prze­ra­że­niu. – Serca ko­stu­ra nie może znisz­czyć żaden mag! Na pewno nie w po­je­dyn­kę. Nikt nie dys­po­nu­je taką mocą!

Do­pie­ro teraz zdo­łał pod­nieść wzrok na swo­je­go prze­ciw­ni­ka. Choć oczy miał za­łza­wio­ne i nieco prze­krwio­ne, tlił się w nich słaby pło­mień, rzu­co­ne­go wy­zwa­nia.

– A więc przez te kil­ka­dzie­siąt lat tak bar­dzo skar­la­ła nasza kasta? – za­py­tał z uda­wa­nym smut­kiem Wę­dro­wiec.

– Nasza?! – wark­nął mag, za­sko­czo­ny gwał­tow­no­ścią wła­snej re­ak­cji. Jesz­cze nie­daw­no naj­chęt­niej uciekł­by stam­tąd i skrył się, jak naj­da­lej od po­two­ra w ciele dziec­ka. – Jak śmiesz na­zy­wać się cza­ro­dzie­jem?!  – krzy­czał dalej.

– Ależ je­stem nim. Nawet lep­szym niż ty i twoi… nie­od­ża­ło­wa­nej pa­mię­ci kam­ra­ci – usta chłop­ca wy­gię­ły się w okrut­nym uśmie­chu, od któ­re­go Me­re­no­wi prze­biegł po ple­cach dreszcz. – Wy­tłu­macz mi, dla­cze­go do­bro­wol­nie tkwi­cie w oko­wach na­ka­zów i za­ka­zów, na­rzu­co­nych przez wa­szych po­przed­ni­ków? Czy wie­cie cho­ciaż, po co je usta­no­wio­no? Oczy­wi­ście, że nie! Jak ostat­ni dur­nie wo­li­cie być im ślepo po­słusz­ni. Bo­icie się zmie­rzyć z praw­dą i zgłę­bić wła­sne moce. Je­ste­ście ża­ło­sną zbie­ra­ni­ną tchó­rzy, któ­rzy pró­bu­ją umo­ral­niać i oce­niać każ­de­go, kto ośmie­lił się wy­brać inną ścież­kę niż waszą.

Wę­dro­wiec urwał na chwi­lę swą ty­ra­dę i zbli­żył się do ad­wer­sa­rza, który z tru­dem wy­trwał w miej­scu, nie drgnąw­szy nawet o cen­ty­metr. Obaj wła­da­ją­cy magią mie­rzy­li się po­gar­dli­wy­mi spoj­rze­nia­mi, obaj świę­cie prze­ko­na­ni o słusz­no­ści swo­ich racji.

– Spójrz na sie­bie – kon­ty­nu­ował re­ne­gat. – Twoją twarz zna­czą ko­lej­ne bruz­dy i zmarszcz­ki, ni­czym słoje na pniu drze­wa. Ma­wia­ją, że mą­drość przy­cho­dzi z wie­kiem. U cie­bie jed­nak jej nie do­strze­gam. Dalej wi­jesz się w pę­tach, które sam sobie przy­go­to­wa­łeś. Dla­cze­go nie uży­wasz magii bez ko­stu­ra?

– Do­sko­na­le wiesz, dla­cze­go. Prze­pływ…

– Daruj sobie te wy­mów­ki! Po­wiedz le­piej, kiedy zre­zy­gno­wa­łeś i skry­łeś się za fa­sa­dą z tych kłamstw? Przy­znaj, że byłeś zbyt le­ni­wy, aby wło­żyć w szko­le­nie wię­cej wy­sił­ku i serca… A może to jest wła­śnie szczyt two­ich am­bi­cji? Nędz­na po­sa­da, w rów­nie nędz­nej mie­ści­nie…

Me­re­no­wi krew od­pły­nę­ła z twa­rzy. W środ­ku cały aż się go­to­wał. Szczę­ki miał tak mocno za­ci­śnię­te, że w jego umy­śle za­kieł­ko­wa­ła ir­ra­cjo­nal­na myśl, że już nigdy ich nie ro­ze­wrze.

– Tacy ja ty za­wsze są wy­szcze­ka­ni. Uro­dzi­li­ście się z ogrom­nym po­ten­cja­łem i opa­no­wa­nie magii przy­szło wam szyb­ko i łatwo, a póź­niej wy­mą­drza­cie się, jak­by­ście po­zja­da­li wszyst­kie ro­zu­my. Szko­da tylko, że wraz z mocą nie zo­sta­li­ście ob­da­ro­wa­ni cho­ciaż ele­men­tar­ną mo­ral­no­ścią. Za każ­dym razem, nie­waż­ne jak ohyd­nych czy­nów się do­pu­ści­cie, za­wsze znaj­du­je­cie dla sie­bie uspra­wie­dli­wie­nie. Gar­dzi­cie wszyst­ki­mi, któ­rzy nie są silni, bo tylko ar­gu­ment siły do was prze­ma­wia – od­gry­zał się stary cza­ro­dziej.

Prawa dłoń lekko za­czę­ła mu drżeć, ale nawet nie pró­bo­wał tego ukry­wać. Uda­wa­nie, że nie czuł re­spek­tu przed po­tę­gą prze­ciw­ni­ka nie miało naj­mniej­sze­go sensu. W duchu li­czył tylko na to, że uda mu się wy­trwać do końca z pod­nie­sio­ną głową, bo co do tego, że wkrót­ce ko­niec na­stą­pi, nie miał naj­mniej­szych złu­dzeń.

– Gdy­byś w pełni otwo­rzył się na magię i wie­dzę. Zro­bił jesz­cze ten jeden, może dwa kroki na­przód, z pew­no­ścią mógł­byś mnie zro­zu­mieć – od­parł chło­piec z dziw­nym uśmie­chem na twa­rzy. – A teraz wy­bacz, ale muszę już iść. Czeka mnie wiele pracy.

Z tymi sło­wa­mi od­wró­cił się i nie­spiesz­nie ru­szył na wschód.

Meren długo jesz­cze stał w tym samym miej­scu, spo­glą­da­jąc za nik­ną­cą na ho­ry­zon­cie syl­wet­ką. U stóp męż­czy­zny leżał po­rzu­co­ny ko­stur, który za­szczy­cił le­d­wie krót­kim spoj­rze­niem. Bez ka­mie­nia ni­czym nie róż­nił się od zwy­kłe­go ka­wał­ka drew­na.

Mag nie drgnął nawet, gdy za­cie­ka­wie­ni lu­dzie w końcu za­czę­li wy­ła­niać się z bramy i z prze­stra­chem pa­trzy­li na pole krwa­we­go star­cia, które ro­ze­gra­ło się pod ich mia­stem. Cho­ciaż kilku urzęd­ni­ków z ra­tu­sza pró­bo­wa­ło pod­py­tać cza­ro­dzie­ja o szcze­gó­ły zaj­ścia, ten nic im nie od­po­wie­dział. Po­grą­żył się cał­ko­wi­cie we wła­snych my­ślach, ana­li­zu­jąc słowa, które usły­szał od Wę­drow­ca.

Wkrót­ce po całym kró­le­stwie, roz­nio­sła się wieść o wiel­kiej bi­twie pod Da­ran­den. We­dług rze­ko­mo na­ocz­nych świad­ków w star­ciu wzię­ło udział kil­ku­dzie­się­ciu magów, któ­rzy star­li się z grupą nie­ja­kie­go Ilen­do­na. Obie stro­ny dys­po­no­wa­ły tak po­tęż­ną mocą, że wszyst­kie pola wokół mia­sta sczer­nia­ły tak, że przez kilka lat miały nie dawać plo­nów. Sama osada rów­nież po­waż­nie ucier­pia­ła, gdyż oka­za­ło się, że cze­ka­ła w niej część bandy re­ne­ga­tów, która wspar­ła swo­je­go li­de­ra w walce z ma­ga­mi bo­jo­wy­mi z Gil­dii. Zwy­cię­stwo w tej za­żar­tej bi­twie drogo kosz­to­wa­ło cza­ro­dzie­jów, któ­rzy stra­ci­li po­ło­wę stanu oso­bo­we­go swo­je­go miej­sco­we­go od­dzia­łu. Sama pla­ców­ka zo­stał wkrót­ce po tym wy­da­rze­niu za­mknię­ta.

Me­re­na nawet nie zdzi­wi­ły po­dob­ne bzdu­ry, wy­ga­dy­wa­ne przez lo­kal­nych plot­ka­rzy. Nie­odmien­nie jed­nak wpra­wia­ły go w osłu­pie­nie osoby, które choć na­praw­dę wi­dzia­ły, co się wów­czas zda­rzy­ło, same ocho­czo przy­ta­ki­wa­ły i po­wie­la­ły ko­lej­ne plot­ki.

Mag po­cząt­ko­wo sta­now­czo sprze­ci­wiał się li­kwi­da­cji od­dzia­łu Gil­dii, w końcu mu­siał jed­nak dać za wy­gra­ną. Jego zwierzch­ni­cy od dłuż­sze­go czasu roz­wa­ża­li za­mknię­cie filii w Da­ran­den i prze­nie­sie­nie jej człon­ków do in­nych pla­có­wek. Zgod­nie z po­le­ce­niem otrzy­ma­nym od sa­me­go Głów­ne­go Mi­strza Gil­dii, Meren miał udać się na za­chód do mia­sta An­kern.

Gdy na­stał dzień wy­jaz­du – wóz z ru­cho­mym do­byt­kiem ru­szył w drogę dzień wcze­śniej – cza­ro­dzie­ja do­pa­dło zwąt­pie­nie. Choć od spo­tka­nia z Wę­drow­cem mi­nę­ło kilka ty­go­dni, nie mógł się wy­rwać spod wpły­wu jego słów. Gdy już miał wy­ru­szyć w drogę do nowej sie­dzi­by, sie­dząc na swym za­ufa­nym ogie­rze, który to­wa­rzy­szył mu od ponad czte­rech lat, po­wziął sza­lo­ną de­cy­zję. Za­wró­cił wierz­chow­ca i za­miast na za­chód, po­gnał do wschod­nich wrót. Opu­ściw­szy mia­sto skie­ro­wał się w stro­nę le­d­wie ma­ja­czą­cych w od­da­li gór Eder­nan. Ich mrocz­ny, po­sęp­ny i zło­wiesz­czy zarys, kładł się cie­niem na duszy każ­de­go czło­wie­ka, miesz­ka­ją­ce­go w jego po­bli­żu. Mimo to, a może wła­śnie dla­te­go, tamto miej­sce przy­cią­ga­ło do sie­bie wszel­kiej maści wy­rzut­ków. To wła­śnie tam, Meren, spo­dzie­wał się od­na­leźć Wę­drowca.

Koniec
Nowa Fantastyka