- Opowiadanie: dorjee - Dar martwoty

Dar martwoty

Precz z królami i carycami!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dar martwoty

Herforstella VII, Cesarzowa Zboru, Jedyna Namiestniczka Zbawiciela na ziemi stanęła przed lustrem i kazała swoim szatom opaść na posadzkę. Zwinnym ruchem rozsupłały się troczki na jej nadgarstkach, rozpiął się, pobrzękując złocistą klamrą, szeroki skórzany pas, obszyte brokatem guziczki wyskoczyły z dziurek i jedwabna suknia zsunęła się cicho po smukłym ciele władczyni. Herforstella wyszła z uformowanego u jej stóp kokonu, po czym materiał znów przybrał kształt sukni i odfrunął w stronę garderoby, która, oczekując jej nadejścia, ochoczo rozwarła drewniane odrzwia.

Cesarzowa przyjrzała się swemu nagiemu ciału. Miało idealne proporcje, było kształtne i jędrne. Zbliżyła się do lustra i dokładnie zbadała swoje oblicze. Miała wciąż twarz nastoletniej dziewczyny, jedynie oczy zdradzały jej wiek. Pobłyskiwały w nich mądrość i doświadczenie, którego próżno by szukać u młodych kapłanek. Przez chwilę wydawało się jej, że dostrzega tam również znużenie, zmieniła więc kolor tęczówek na świeższy, turkusowo-błękitny. Potem zawezwała fotel i, czując wciąż jeszcze buzującą w niej moc, rozkazała szczotce rozczesać swoje długie włosy, czarne jak bezksiężycowe noce nad Zborem. Poddała się pieszczocie, przymknęła oczy i przypomniała sobie dzisiejszy rytuał na agorze. Dziewiąty z Dziesięciu Rytów Apogeum Adwentowego, miał jeszcze wspanialszą oprawę od poprzednich. Czas ekstazy wydłużył się tak, że niektórzy nowi w Panu z ledwością wytrzymali tę dawkę rozkoszy. Jeden z nich musiał zostać poddany wskrzeszeniu w Studni Dusz – dodatkowa atrakcja rozjaśniająca ostatnie chwile rytu.

Namiestniczka poczuła pragnienie. Nieznacznie rozchyliła wargi, a stojąca na szafce przed nią kryształowa karafka natychmiast wypluła korek i z jej smukłej szyjki popłynął w stronę ust Namiestniczki cienki strumyczek chłodnej, orzeźwiającej wody. Jak zawsze po rytuale była silna magią Pana. Miała wrażenie, że gdyby chciała, gdyby tylko nie kontrolowała swej pychy, mogłaby unieść dłoń i jednym gestem powstrzymać księżyc przed dalszym opadaniem ku horyzontowi.

Po krótkiej ablucji w wodzie ze Studni Dusz, pewna, że jej ciało nie nosi żadnych oznak zmazy przemijania, Herforstella uniosła się lekko nad posadzką i wolno poszybowała w kierunku sypialni, pozwalając by po drodze powietrze osuszyło dokładnie jej ciało. Chwilę potem opadła na piernaty, zatopiła się w nich, przyjmując pozycję embrionu, jak nakazał Pan, i usnęła. Niemal natychmiast. Tylko przez ułamek sekundy, pojawił się w jej głowie obraz człowieka, ciemnoskórego, długowłosego i nieokrzesanego mężczyzny, który schylił się, by wziąć do ręki grudkę ziemi. Jednak zanim władczyni zdążyła zadrżeć z odrazy, obraz znikł, a jej umysł zatonął w bezkresnej czerni.

Czerń trwała do samego świtu. Namiestniczka nie życzyła sobie snów i mózg jej usłuchał. Wstała świeża i wypoczęta, nowo narodzona. Jej ciało miało znów 18 lat, a umysł oczyścił się z balastu tego co minione i zbędne. Kapłanki pomogły jej przy porannej toalecie, posyłając na jej ciało musujące mydła kwiatowe i toniki, otulając ją puszystymi ręcznikami, którym nakazywały masować i pieścić ciało cesarzowej. Na koniec asystowały jej przy wdziewaniu atłasowej, inkrustowanej szlachetnymi kamieniami sukni.

O pół do dziewiątej władczyni zeszła ze swojej komnaty na najwyższym piętrze Pałacu Zboru, by spożyć śniadanie z Magami. Kiedy siadała za stołem, byli tam już wszyscy. Klęczeli pokornie, dopóki nie dała im gestem znaku, by zajęli swoje miejsca. Zaraz potem kapłanki zaczęły podawać śniadanie. Wchodziły jedna po drugiej na salę, a nad ich głowami unosiła się parada dań.

Herforstella skosztowała najpierw delikatnego filetu z morskiego okonia, potem pure z owoców magdelli, na koniec przekąsiła jeszcze omlet z jaj putrzewia – wszystko okazało się wyborne. Kazała pochwalić kuchmistrza, który był aspirującym do pełni pomazania Mag Ziemi.

Kiedy zaspokoiła głód, zasiadający przy stole magowie dostali pozwolenie na zjedzenie śniadania. Patrzyła z radosnym błyskiem w oku, jak pochłaniają ogromne ilości obdarzającego niebiańskim zdrowiem jadła, wiedząc dobrze, że każdy kęs przedłuża im młodość i dodaje sił witalnych.

– Romariorze – zwróciła się do najstarszego rangą Maga Wszechżywiołów, kiedy ten skończył jeść. – Jak znajdujesz wczorajszy ryt?

Mag skłonił się nisko, dziękując za to, że Namiestniczka raczyła się do niego odezwać, po czym spuścił oczy i odpowiedział:

– Najwyższa Chwało Zboru, nie pamiętam większej ekstazy. Znasz mnie i wiesz dobrze ile już lat i zim spędziłem z Waszej łaski Zborze, ale nigdy dotąd nie czułem takiego oszołomienia w strumieniu miłosierdzia, nie doświadczyłem tak głębiej pewności i oddania Tobie, Namiestniczko, oraz najwyższemu Panu, Jedynemu Władcy Eteru.

Pozostali Magowie potaknęli w ciszy głowami, łącząc się z Romariorem w najwyższym podziwie dla ekstazy ostatniego rytu.

– A ty, Mirocie – zwróciła się do najmłodszego z zebranych, acz wybitnie uzdolnionego, maga elementów ciała.

Ten, zaskoczony, bo był to pierwszy raz, gdy Władczyni zwróciła się do niego w tak formalnej sytuacji, ukłonił się trochę zbyt szybko jak na poruczenia etykiety i natychmiast przymknął niebieskie jak Studnie Dusz oczy, z których po chwili popłynął strumień łez. Herforstella uśmiechnęła się szczerze, biorąc ten afektowany odruch za wyraz najwyższego uznania, po czym wstała od stołu i uniosła się majestatycznie, odlatując do swojej komnaty.

 

Była zajęta kontemplowaniem woni fioletowego wicioróżu, niezrównanej mieszanki esencji zapachów owoców, ziół i ziemi, kiedy weszła kapłanka, złożyła jej pokłon i powiadomiła ją, że Mag Wincjusz prosi o posłuchanie. Takie niezapowiedziane wizyty zdarzały się bardzo rzadko i były irytujące. Jednak Winicjusz był magiem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo Zboru, więc, zaintrygowana, poprosiła kapłankę, by go wpuściła.

Wincjusz wszedł, nisko schylając głowę, po czym przykucnął i trzykrotnie ucałował jej stopy.

– Wstań – powiedziała. – Powiedz, co cię sprowadza.

Wincjusz, leciwy już i nie tak sprawny jak dawniej, wolno podniósł się z klęczek. Na jego twarzy malowało się zmieszanie zaprawione pokorą i odrobiną lęku.

– Śmiało, Wincjuszu – zachęciła go. – Mów otwarcie. Nie przyszedłeś tu z błahego powodu.

– Pojawiły się plotki… Przyszły ze Południowych Rubieży.

– Jakie plotki, Wincjuszu? – Herforstella stała się cała uwagą, świdrującą i nieustępliwą.

– Plotki o człowieku. Nieznanym, bezimiennym… buntowniku.

– Buntowniku? – Głos Cesarzowej zabrzmiał nieco histerycznie, ale nie przejęła się tym. Była tak zaskoczona, że zapomniała o etykiecie.

Buntownik. Ledwo pamiętała, co oznacza to słowo. Ale jego lepkie, mroczne, niepokojące znaczenie rozlało się nagle w jej umyśle jak plama atramentu na powierzchni wody. Szybko obwarowała je dziesiątkami zabezpieczeń, ograniczyła jego moc. Opanowała się.

– Buntownicy nie istnieją – zwróciła się do Wincjusza z uśmiechem. – Ostatni z nich, uzurpator, nieszczęsny Gwintior z Afazu, zginął, zdeptany jak gad, pod stopami mego pradziada, Euferiusza dwa tysiące lat temu. Któż, po tamtej sromotnej porażce, chciałby przejąć władzę nad Zborem? Musiałby być szalony, niespełna rozumu, a więc zupełnie niegroźny. Dlaczego więc zaprząta ci to myśli?

– A jednak, Namiestniczko Zbawiciela, na Południu krążą opowieści… Przesłali mi je w liście kapłani z Rubieży… Plotki o mężczyźnie, prostym, wywodzącym się z bezimiennych…

– Bezimienny buntownik? – Herforstella zaniosła się wysokim, perlistym śmiechem, który sprawił, że wicioróż na stole poruszył się i wyemanował szokująco piękną mieszankę zapachów. – Bezimienni mieliby się buntować? Jak? Nawet, gdyby nie był sam i zebrał armię. Nawet gdyby ta armia liczyła milion, dziesięć milionów bezimiennych, jak miałby nam zagrozić? Żaden prosty człowiek, nie zbliży się na milę do Cesarskiego Pałacu bez zezwolenia. Na sto kroków do maga lub kapłana. Moc Zbawiciela, jego boska magia nie pozwoli na to. Jesteśmy chronieni na wieczność, bo tak chciał Pan.

– Jednak, o Najwyższa, ten bezimienny ma pewien dar… On… Nie wiem, jak to wyrazić. On po prostu nie pozwala Magii Jedynego się… manifestować.

Herforstella popatrzyła na niego, jakby postradał zmysły. Patrzyła i nie wierzyła, że jej najbardziej zaufany mag Wincjusz wypowiada takie niedorzeczności. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Mag zadrżał i spuścił wzrok, bo dotyk Cesarzowej był czymś niezwykle rzadkim i zazwyczaj zapowiadał albo wielka euforię, albo nieziemskie cierpienie. Tym razem jednak nie dotknęło go żadne z nich. Kiedy znów podniósł wzrok, Herforstella patrzyła na niego z mieszaniną niedowierzania i współczucia.

– To bluźnierstwo… – zawiesiła na chwilę głos – puścimy w niepamięć.

Wincjusz chciał się odezwać, ale powstrzymała go ostrym gestem.

– Pójdziesz teraz do swoich komnat, weźmiesz długą odprężającą kąpiel z naparu więciorosła, a resztę wieczoru spędzisz na modlitwie do Zbawiciela. Poprosisz go o wybaczenie, odśpiewasz Dzisięć Psalmów Pokutnych, a potem pójdziesz spać. Jutro zaś obudzisz się jak nowo narodzone dziecko i twojej głowy nie będą już zaprzątać te bezbożne myśli. Skoncentrujesz całą swoją uwagę na dziesiątym rycie Apogeum i już nigdy, przenigdy nie wrócimy do tych… bezbożnych aberracji twojego umysłu. Zrozumiałeś?

– Tak, Pani – Wincjusz popatrzył w jej oczy z takim oddaniem i zaufanie, iż Herforstella wiedziała, że nie będzie już musiała pouczać go ponownie. Nigdy więcej.

 

Cesarzowa spała tej nocy niespokojnie. Miała co prawda sny o Zbawicielu i jego pałacu w Niebiosach, o Edenie wiecznej, niepojętej ekstazy, o byciu nieforemną duszą przenikającą ciało bóstwa, jakby była jedną z jego myśli. Ale kiedy w końcu zapadała w głęboki sen bez wizji, na dnie czarnej studni jej umysłu pojawiała się grudka ziemi. Niewielka, nic nie znacząca poza tym, że była brudna, że nie należała do rzeczywistości jej pałacu, że została tu przyniesiona przez kogoś obcego.

 

Następnego dzień Herforstella rozpoczęła od kąpieli w naparze więciorosła. Poprosiła kapłanki o przyniesienie ziół i zagotowanie wody, a kiedy napar dostatecznie wystygł i został przelany do marmurowej wanny rozebrała się i zanurzyła się w wonnej kąpieli.

Więciorosł zadziałał, jak zwykle, niemal od razu. Słodko-pikantna esencja rzadkiego pnącza wniknęła do jej wnętrza przez pory skóry i odprężyła ją, ale też wzmocniła jej koncentrację i oczyściła umysł. Nieczyste osady niemiłej wizji z poprzedniej nocy rozpuściły się w tej przejrzystości i znikły tak kompletnie, że, wychodząc z wanny, Cesarzowa nie pamiętała już o żadnych niepokojących snach.

 

Następny dzień zaczął się błogo i ekscytująco od promieni czerwonego słońca muskających jej twarz. Kiedy otworzyła oczy pozwoliła tej delikatnej, ciepłej rozkoszy spłynąć na resztę jej ciała.

Wstała z łoża pełna energii. To dziś. Ten najbardziej wyczekiwany dzień w roku. Dziesiąty Ryt. Ostatni dzień Adwentu i ostatni krok do spotkania z Panem. Nie w wymiarze metafizycznym i metaforycznym, nie – ostatni Ryt prowadził wprost do fizycznego spotkania ze Zbawicielem, do unii, która czasem, bardzo rzadko, ale jednak, kończyła się wchłonięciem, pozostaniem w Panu na zawsze. Dziewięć poprzednich rytów oczyszczało zmysły, szlifowało umysł, wzmacniało meridiany astralnego ciała. Ostatni Ryt oznaczał możliwość picia ze Źródła. To prawda, że czasami to spotkanie kończyło się również śmiercią. Jeśli ktoś nie przygotował się właściwie do ceremonii, jeśli zaniedbał medytacji, jeśli ukrył w podświadomości cień wątpliwości w moc Najwyższego, albo nie zbadał dogłębnie swojej motywacji, mógł odpokutować to odejściem w ostateczny mrok, z którego nie będzie go w stanie wydobyć nawet sto kąpieli w Studni Dusz. Ale zdarzało się to bardzo rzadko. Tak naprawdę Herforstella mogła przypomnieć sobie tylko jeden taki przypadek, sto, może sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy to młody, niedoświadczony mag, karmiący w swoim umyśle zadrę zwątpienia, stanął twarzą w twarz z Panem i nie udźwignął mocy tego objawienia. Mnich spłonął jak suchy liść w ogniu, być może w ekstazie, być może w ostatecznej udręce.

Po ablucjach i śniadaniu Cesarzowa spotkała się z magami i zapytała o stan przygotowań do rytu. Pytała o zborną salę, która miała pomieścić ponad tysiąc mieszkańców pałacu. Była trzykrotnie wysprzątana, oczyszczona kadzidłami i mantrami, a ołtarz zaznał trzykrotnych ablucji ambrozją ze świętego źródła. Pytała o przygotowanie rytualnego ogniska, które miało płonąć przez długie godziny nadchodzącej nocy, w pełnię czerwonego księżyca. Tony wonnego sandałowca, sterty więciorosłu i kwiatów uzgaru zostały zebrane przez poddanych i czekały na wniesienie na teren pałacu. Pytała w końcu o ofiary, o osiemset jagniąt i cieląt oddanych w daninie przez bezimiennych. Zostały już wprowadzone i oczyszczone. Czekały cierpliwie, otumanione kadzidłami, w podziemiach sali zbornej.

Potem stała na balkonie wieży, w której mieściła się jej komnata, pięćdziesiąt metrów nad ziemią, czując, że jest bliżej Zbawiciela niż wszyscy inni, i przyglądała się mrówczej krzątaninie na pałacowym dziedzińcu. Gdzieś na peryferiach jej uwagi, po przeciwnej stronie placu, połyskując srebrzyście, otworzyła się pałacowa brama i wpuściła na zakazany na co dzień teren odzianych w pomarańczowe szaty bezimiennych, którzy wcześniej, podobnie jak ofiarne zwierzęta, poddani zostali ablucjom i oczyszczaniu mantrami. Taszczyli teraz na swoich plecach więciorosł, uzgar i drzewo sandałowe, wonności, kwiaty i kadzidła zebrane przez setki tysięcy posłusznych poddanych. Długa strużka ludzkiego znoju płynęła godzinami do komnaty zbornej. Potem wszyscy bezimienni tragarze zebrali się w okólniku na przed salą, w zacienionej części placu, gdzie dostali skromny poczęstunek i gdzie mieli czekać na wezwanie, by wejść na salę i pomóc kapłanom przy składaniu ofiar ze zwierząt, a potem, kiedy zstąpi Pan, sczeznąć od jego palącego miłosierdziem wzroku.

 

Ryt rozpoczął się przed północą, kiedy okryty jasnoczerwonym woalem księżyc zawisł nad zborną salą. Sto kapłanek, stu kapłanów, czterystu aspirujących magów i magiń niższego rzędu, oraz czterystu doskonałych zasiadło na atłasowych poduszkach wokół areny. Wincjusz uderzył w gong. Wszyscy powstali i kornie spuścili wzrok, kiedy swoje miejsce w najwyższej loży zajęła Herforstella VII, Cesarzowa Zboru, Jedyna Namiestniczka Zbawiciela.

Kapłanki zainicjowały pierwszą pieśń przywołania. Cichy, melodyjny potok mantr wychwalających Pana rozszedł się dźwięczną wibracją po całej sali. Chwilę później mag ognia Sartas podszedł do stosu ułożonego na arenie, a z jego prawej dłoni ułożonej w magiczną mudrę wystrzelił płomień, który podpalił drewno sandałowe, więciorosł i kadzidła. Był silny magią Zbawiciela i Herforstella z dumą i ekscytają pomyślała, że to będzie wspaniały ryt, być może ten, który pozwoli jej zjednoczyć się z Panem i pozostać z nim na wieczność.

Płomień szybko ogarnął stos. Wystrzelił czerwono-żółtym jęzorem na pięć metrów w kierunku kopuły sali, oświetlając fresk. Na fresku jasnoskóry Zbawiciel szeroko rozkładał ręce, obejmując wszystkich zebranych, dając im nadzieję na życie wieczne.

Po półgodzinnej litanii na cześć Pana, kiedy zborna sala rozgrzała się przyjemnie od buzującego na arenie ognia, przyszła kolej na drugą część liturgii. Rozbrzmiały gongi, sitary, bębny i kitary. Kapłani rozpoczęli inkantację pieśń boskiego ognia. Snuła się najpierw bardzo wolno i cicho, jakby wspinała się z areny ku górze. Zataczała kręgi, a przy każdym nawrocie przybierała odrobinę na sile i tempie, jednocześnie odżywiając płomień na arenie.

Na początku ogień skulił się w sobie i pociemniał, ale już po chwili wybuchł gwałtownie i wzniósł się prawie pod samą kopułę. Płomienie mieniły się teraz nie tylko czerwienią, żółcią i złotem, ale wszystkimi kolorami tęczy, tworząc, jak w gigantycznym kalejdoskopie, błyskawicznie zmieniające się obrazy, niektóre zupełnie abstrakcyjne, inne przywodzące na myśl ludzkie postaci, kwiaty, drzewa, zwierzęta.

Pieśń wniknęła do umysłów zebranych i sprawił, że zaczęli się rytmicznie kiwać w jedną i drugą stronę, poddając się boskiej inkantacji. Herforstella, czując wzbierającą w niej ekstazę, spod półprzymkniętych powiek obserwowała widowisko. Ryt był doskonały. Na pewno przejdzie do historii, myślała, pozwalając ponieść się rytmowi pieśni i rytmowi transcendentalnej rozkoszy. Za chwilę miała się rozpocząć ostatnia część – ofiarowanie. Podniosła do góry dłoń, dając znak magowi ofiar, Hessusowi, i jego kapłanom, żeby otworzyli odrzwia i pozwolili bezimiennym wprowadzić na rampę zwierzęta.

Chwilę później w asyście kapłanów, przez wrota ruszyła kolumna odzianych w pomarańczowe szaty bezimiennych i towarzyszących im ofiarnych zwierząt. Szli wolno, krok za krokiem, otępiali od narkotycznych miazmatów i magii – potulni ludzie i potulne zwierzęta. Wspinali się na rampę do chwili, kiedy pierwsze zwierzę, czarna jałówka, nie stanęła na krawędzi, dwa metry od buzującego, wielobarwnego płomienia. Wtedy, czekający tam na nich postawny kapłan uniósł w górę zakrzywiony, lśniący nóż ofiarny i błyskawicznym ruchem ciął zwierzę przez szyję. Trysnęła krew. Jałówka opadła na kolana, ale zanim straciła przytomność kapłan zepchnął ją w dół, w płomienie ofiarnego ognia.

Płomień zamigotał fioletowym światłem i zwinął się w wir, migotliwy filar, który łączył teraz arenę z kopułą Sali. Cesarzowa westchnęła głęboko, przyjmując falę napływającej rozkoszy. Jej ciało zadrgało spazmatycznie.

Po czarnej jałówce przyszła kolej na bielutkiego cielaka. Zwierzę zatrzymało się potulnie na krawędzi rampy, a klinga noża błysnęła srebrzyście i rozpruła jego gardło. Potem zwierzę znikło w płomieniu.

Po jałówce przyszła kolej na jagnię czarne, potem białe, potem znów na jałówkę i cielaka, wszystkie o jednolitym umaszczeniu, czarne, białe, brązowe. Wszystkie wpadały w płomień, jedno po drugim, a płomień migotał coraz szybciej i szybciej. Fioletowo, biało, fioletowo, biało, przy setnym zwierzęciu ludzkie oko przestało nadążać za oscylacją i ten kto patrzył widział już tylko drgający lekko słup jasnego światła podtrzymujący kopułę sali zbornej. Przy dwusetnej ofierze, prawie nikt z zebranych już nie patrzył. Nie był w stanie patrzeć. Większość miała zamknięte oczy, ale światło świętego ognia wdarło się już do ich umysłów i trzecim okiem widzieli tylko ten drgający płomień. I sami drgali w rytm jego subtelnych poruszeń, jęcząc i prężąc się od niemożliwej do zniesienia ekstazy.

Przy trzechsetnym zwierzęciu w słupie ognia pojawił się zwitek jaśniejszej materii, który począł rosnąć i zmieniać kształt. Boski embrion. Pulsował i poruszał się, wchłaniając energię świętego ognia, aż przybrał kształt ludzkiego dziecka. Dziecko rosło. Zmieniało się – z niemowlaka, w młodego chłopca, w końcu w młodego mężczyznę. Stał we wnętrzu rozedrganego płomienia, promienny, srebrzysto-biały, emanujący blaskiem, od którego zwierzęta i bezimienni ślepli i poddawali się jego woli, tak, że kapłana już nie musiał podcinać gardeł kolejnym jałówkom i jagniętom. Same skakały w ogień. Skakali też bezimienni. A Zbawiciel uśmiechał się, z akceptacją i miłosiernie przyjmował ich skromną ofiarę, bo wiedział że była jedyną, na jaką było ich stać.

I wtedy nadszedł ostatni bezimienny. Był śniady i długowłosy. Prowadził piękną czarną jałówkę, która miała zamknąć cykl rytu i ustabilizować inkarnację Pana. Wydawało się, że oboje jak ich poprzednicy bez wahania rzucą się w boski ogień, ale oni zatrzymali się nad krawędzią rampy. Zamroczony ekstazą kapłan podniósł się leniwie ze swego siedziska i nieco chybotliwym krokiem podszedł do jałówki. Wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, zamachnął się i już miał poderżnąć zwierzęciu gardło, gdy bezimienny błyskawicznym ruchem zatrzymał jego ramię. Kapłan, niezmiernie zdziwiony, zachybotał się lekko na nogach, a wtedy mężczyzna uderzył go pięścią w brzuch, a kiedy kapłan zgiął się w pół, pchnął go gwałtownie i zrzucił z rampy wprost w ogień.

Ogień pociemniał nagle, skulił się i przygasł. Teraz w jego wnętrzu lśniące ciało Zbawiciela było jeszcze bardziej widoczne. Białe, pozbawione tęczówek oczy patrzyły na bezimiennego z zaciekawieniem. Potem rozchyliły się białe usta i na sali rozległ się głośny, wibrujący niskimi tonami pomruk. Wszyscy zgromadzeni natychmiast wybudzili się z transu. Patrzyli na bezimiennego i jałówkę, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Herforstella zmusiła się, by wywlec swój oszołomiony umysł z wiru ekstazy i wrócić do rzeczywistości. Najpierw nie pojmowała, co się wydarzyło. A potem, nie widząc nigdzie kapłana z nożem, zrozumiała.

Resztki oszołomienia od razu ją opuściły. Zerwała się ze swego miejsca i złożywszy dłonie w mudrę ognia wystrzeliła potężnym magicznym płomieniem w stronę bezimiennego. Ale płomień, silny i jasny na początku, bledł i malał, zbliżając się do człowieka na rampie. Zamiast spalić go na popiół, otarł się tylko o jego pierś gorącym westchnieniem, jak podmuch wiatru wpadający przez otwarte okno w upalny letni dzień.

Cesarzowa patrzyła, nie wierząc, że ten mizerny, odziany w ofiarne szaty człowiek stawia jej opór. Że zaprzecza oczywistości magii Pana. Nic z tego nie pojmowała. Poczuła w całym ciele zniecierpliwione poruszenie Zbawiciela. Domagał się wyjaśnień. Domagał się działania. Co powinna teraz zrobić?

– Kim jesteś? – zagrzmiała najgroźniejszym z możliwych tonów, sprawiając jednocześnie, że jej sylwetka powiększyła się i uniosła nieco w powietrzu. Miała nadzieję, że onieśmieli tym bezimiennego. Przede wszystkim zaś, miała nadzieję, że zyska na czasie, zrozumie, co się tutaj dzieje i znajdzie jakieś rozwiązanie.

Bezimienny uśmiechnął się smutno i pogłaskał czarną jałówkę.

– Tyle bezrozumnej, niepotrzebnej śmierci – powiedział po chwili spokojnym ale donośnym głosem. – Tysiące lat ofiarnych rytuałów, a każdy bardziej krwawy od poprzedniego…

– Jak śmiesz! – rzuciła Cesarzowa. – Jak śmiesz wypowiadać takie herezje w obecności Pana! Jesteś nikim. Nie masz nawet imienia. Twoim zadaniem jest służyć nam, którzy służymy Zbawicielowi. Stoisz przed jego obliczem. Ukorz się, a może darujemy ci życie.

Człowiek w pomarańczowej szacie podniósł wzrok na Cesarzową i na ognisty kokon, w którym unosił się Zbawiciel.

– Nie chciałem, by i tym razem ofiara się powtórzyła – rzekł sucho. – Ale wiedziałem, że jeśli wasz bóg nie zstąpi, nie będę mógł zakończyć tego raz na zawsze.

– Zakończyć… czego? – zapytała Cesarzowa, tym razem już nie wściekła i zdezorientowana, lecz zaintrygowana. – Co chciałbyś zakończyć, głupcze?

Bezimienny milczał przez chwilę, a potem zatoczył ręką koło i powiedział:

– Zakończyć to… Cały ten teatr okropności.

– Jak śmiesz! – Wściekłość podszyta najszczerszą nienawiścią bluznęła z cesarskich ust z siłą, która powaliłaby każdego. Każdego, z wyjątkiem drobnego człowieczka w pomarańczowych szatach.

Stał tam nadal niewzruszony, spokojny, pewny siebie.

– Pojmać go! – krzyknęła Cesarzowa do kapłanów i magów stojących najbliżej mężczyzny. – Wrzućcie go w ogień! Niech ofiara się dopełni.

Mag Wincjusz wraz z trzema rosłymi kapłanami wbiegli na rampę. Zbliżyli się do bezimiennego pewnie, choć z odrobiną ostrożności. Zaczęli układać dłonie w mudrę zniewolenia, a potem wspólnie wymamrotali zaklęcie, by go oszołomić i powalić na ziemię.

Bezimienny zgiął się w pół. Zdawało się przez chwilę, że zaklęcie działa, ale zaraz potem wyprostował się i wybuchnął gromkim śmiechem. Kapłani na rampie, Cesarzowa, mag Wincjusz, cały zbór – wszyscy osłupieli. W sali zaległa absolutna cisza. Słychać było tylko delikatne skwierczenie boskiego ognia, choć i ono zdawało się zaskoczone tym, co się przed chwilą wydarzyło.

– Nie jestem bezimienny – powiedział w końcu mężczyzna, kiedy przeciągająca się cisza zdawała się nie mieć ani końca ani dna. – Nazywam się Rojan. Wszyscy, których wtrąciliście dziś w ten przeklęty ogień mieli imiona. Nawet ta czarna jałówka – wskazał na zwierzę obok – ma imię. Wy po prostu ich nie znacie. Ale dzisiaj to zakończymy.

Po raz pierwszy od stuleci Herforstella poczuła lęk. Zakiełkował najpierw gdzieś w jej mózgu – ledwie koncept strachu, nie uczucie, a zwykła możliwość. Ale ten intelektualny potencjał szybko rozlał się po jej ciele i zawibrował nagle potężnym spięciem w klatce piersiowej. Jej serce przyspieszyło. Oddech stał się płytki i szybki. W następnej chwili szok zmroził i ją i przytłoczył, kiedy po czole spłynęła jej pierwsza od dnia narodzin kropla potu.

Zerknęła w stronę Zbawiciela, szukając pociechy i bezpieczeństwa. Przez mętny teraz kokon ognia dostrzegła jego oblicze. Młodzieńcza twarz doskonałego marmurowego posągu, a na niej… to samo ostateczne przerażenie.

Chwilę później zjawa Zbawiciela zadrżała lekko, jego ciało rozmyło się i straciło kontury. Cesarzowa zrozumiała, że jej Pan chce się wycofać i wymknąć z boskiego ognia, pozostawiając ją i całe zgromadzenie na łasce bezimiennego. Chciała krzyknąć, żeby go powstrzymać, ale uprzedził ją Rojan.

– Nigdzie nie odejdziesz – zwrócił się do Zbawiciela swoim spokojnym, donośnym głosem. – Nigdzie się stąd nie ruszysz. – Wyciągnął coś zza pazuchy i uniósł wysoko, jakby chciał zademonstrować to wszystkim zebranym, a Cesarzowej zdawało się, że trzyma w dłoni nie więcej niż mały czarny kamyk. – Oto grudka ziemi, po której stąpali bezimienni. Cząstka znoju, krwi, cierpienia i śmierci, których doświadczaliśmy od tysięcy lat. Przynosi wam wielki dar, dar martwoty, śmiertelności i końca. Odtąd będziecie żyć. Żyć naprawdę. I naprawdę umierać.

Powiedziawszy to, Rojan wrzucił grudkę ziemi w słup boskiego ognia, a ona przedarła się przez otoczkę płomieni, zbliżyła się do twarzy Pana i wniknęła w jego usta.

Zaraz potem Zbawiciel zadygotał i wydał z siebie najstraszniejszy odgłos, jaki mieszkańcy pałacu kiedykolwiek słyszeli. Charkot, który zaczynał się od najniższych nut, jak trzęsienie ziemi, a potem zaczął się wznosić przez tony pożaru i powodzi, aż po najbardziej przenikliwy skowyt przerażenia milionów zabijanych zwierząt i ludzi. Potem Pan rozdziawił usta i chlusnęło z nich czymś czarnym, smolistym, co lało się strumieniem, aż ugasiło boski ogień i Pan stanął pośrodku sali, nagi i bezbronny, a jego ciało poczęło się kurczyć i drżeć. Biały blask pańskiej chwały szybko zmienił się w szarość, w starczą chropowatość, w muł przemijania. Zbawiciel upadł na kolana i wydał z siebie jęk jakby błagał o litość, ale przemiana trwała nadal. Ciało kurczyło się, sypiąc wokół cuchnącym próchnem i odkrywało kolejne warstwy burej tkanki, aż w końcu nie było już nic więcej, co mogłoby się obkurczyć i osypać, a na środku sali zbornej leżała tylko malutka grudka czarnej ziemi.

Cesarzowa, przestała się bać. Przestała łkać w panice. Przestała się miotać. Nie było w niej już miejsca na nic poza obezwładniającym ciężarem jej długiego życia. Poczuła ból mięśni, rozrywający spazm każdego ścięgna i stawu, agonię starzejących się w zastraszającym tempie neuronów. Przezwyciężając potworny ciężar, który spinał jej klatkę piersiową stalowymi klamrami, zaczerpnęła jeszcze jeden oddech i upadła. A zanim ten oddech uleciał z jej spękanych jak południowe pustynie ust, zobaczyła jeszcze, jak mężczyzna o imieniu Rojan odwraca się i wychodzi ze zbornej sali, trzymając dłoń na karku czarnej jałówki.

 

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka