- Opowiadanie: roolada - Ludzie i krasnoludy

Ludzie i krasnoludy

Kleofas to młody krasnolud (nie ma nawet brody!), a jego misją jest jak najlepsze wykorzystanie bystrego wzroku i czujnego słuchu przy spotkaniu z ludźmi. Co zdoła wynieść  z wyprawy trwającej pięć dni i cztery noce? Na pewno przygodę. 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ludzie i krasnoludy

– Podejdź Kleofasie – odezwał się król – Mam dla ciebie zadanie. 

 

Jesień zawitała do krainy krasnoludów kiedy sprawiedliwie rządzący Falstaf, syn Bernharda powierzył mu misję. Miał towarzyszyć oddziałowi, który wyruszał na spotkanie delegacji z krainy ludzi. 

 

– Połączycie się na granicy naszych państw, w Zielonym Wąwozie. Prowadzić ich będziecie przez pięć dni i cztery noce, drogą przez las, bagna i wzgórza. 

 

Kleofas, będąc młodym krasnoludem, jego twarzy nie pokrywała jeszcze broda, nie rozumiał z początku dlaczego mieli tak nadkładać drogi. Do pałacu w Górze z Zielonego Wąwozu można było dotrzeć w trzy dni porządnego marszu omijając przy tym nieprzyjazne bagna. Jednak król, będąc władcą o wielkiej wiedzy i doświadczeniu doskonale przemyślał swój rozkaz. 

 

– Każdej nocy zatrzymywać będziecie się na postój. Wówczas sporządzać będziesz raporty. Znam twój bystry wzrok, Kleofasie, wiem, że zdołasz opisać nie tylko zewnętrzna, ale również wnętrza ludzi, których wpuścić mam w swoje progi. Czwartej nocy wyślesz mi owoce swej pracy, tak bym przez ostatni dzień waszej drogi mógł wyrobić sobie opinię o ludziach i ich zamiarach – król położył swą silna dłoń na ramieniu sługi – Ruszaj Kleofasie, niech twój wzrok i słuch przysłużą się krasnoludom. 

 

Wyruszył więc. Przyłączył się do wspaniałego wojownika, Gerharda, syna Gerwalda i wraz z jego oddziałem pomaszerował na spotkanie ludzi. 

 

Kraina krasnoludów pogrążona była w jesiennej, wesołej krzątaninie jaka zwykle poprzedzała nastanie pierwszych mrozów. Z Sielankowych Wzgórz mieli doskonały widok na rozciągające się na zachodzie pola. Krasnoludy, choć swoje domostwa od wieków zakładali w głębi przyjaznych im gór z niezwykłą pieczołowitością uprawiali ziemie, która leżała u ich podnóży. W czas letnich żniw i jesiennych zbiorów część z nich osiadała na dłużej na równinach by móc potem wrócić do swych grot i spędzić długie zimowe miesiące w swoich skalnych domach z wypełnionymi po brzegi spiżarniami. 

 

Kleofas od zawsze czuł niezwykłą dumę ze swego narodu. Podziwiał jego pracowitość i zaradność wiedząc, że cechy te pozwoliły na powstanie wspaniałego imperium. Krocząc przez znane sobie i kochane drogi z ciekawością, ale również lękiem myślał o przybyszach, którzy mieli zakłócić spokój tej krainy. Widział, że jego towarzysze podzielają jego uczucia, jednak żaden nie poważył się wyrażać przypuszczeń na temat ich przyszłych gości. Wszyscy czuli, że na ocenę przyjdzie jeszcze czas. 

 

Stanęli w południowym krańcu Zielonego Wąwozu dzień przed nadejściem ludzi. Kraina rozciągająca się za granicą państwa krasnoludów, a którą zobaczyć można było wdrapując się na jedną ze ścian wąwozu, wydawała się opustoszała. Kleofas, będąc mieszkańcem pałacu i nierzadko uczestnikiem narad w charakterze królewskiego doradcy, wiedział, ze kraj ludzi od dawna trawią wewnętrzne wojny, a wiele z przygranicznych wiosek na przestrzeni lat przestały istnieć, zrównane z ziemią przez walczących lub porzucone przez uciekających. Teraz patrząc na bezludną równinę nie mógł oprzeć się nadziei, że ludzie przychodzą do nich by prosić o wsparcie i pomoc w odbudowie dawnej dumy, którą w przyszłości dzieliliby wraz z nimi jako z zaprzyjaźnionym ludem. 

 

O świcie zobaczyli jak odział pięćdziesięciu mężów zbliża się do wąwozu. Gerhard nakazał krasnoludom by ustawili się w odpowiednim szyku. Kleofas nie należał do oddziału wiec stanął jako reprezentacja korony po prawicy dowódcy. Wolałby co prawda ulokować się gdzieś miedzy swoich pobratymców i w taki sposób dyskretnie przyjrzeć się przyjezdnym, ale nie było o tym mowy w tak oficjalnej sytuacji. 

 

Oddział ludzi prowadził konny jeździec odziany w długą czarną pelerynę spod której wychylała się błyszcząca zbroja. Wszyscy przybyli mieli na sobie zbroje, ale już z daleka wprawne oczy krasnoludów zdołały poznać, że wykonano je z lichego metalu. Kleofas słyszał jak za jego plecami rozbrzmiewają gorące szepty i wcale się im nie dziwił. Pancerze krasnoludów i ich oręż wykonywany był z niezwykle wytrzymałego, a zarazem lekkiego czarnego stopu. Metal ten, w całości opracowany przez krasnoludy stanowił ich dumę i widok cienkich blaszek na piersiach ludzi zdawał się im wręcz oburzający. 

 

– Cicho tam – upomniał ich, Gerhard choć słychać było, że i on jest poruszony. 

 

W końcu ludzie zbliżyli się do nich na odległość pozwalającą na rozmowę. Jeździec zeskoczył ze swego konia, podał lejce jednemu z żołnierzy i odważnie zwrócił się do stojących przed nim Gerharda i Kleofasa. 

 

– Witajcie szlachetne krasnoludy – mężczyzna pochylił głowę na znak szacunku – Ja zwę się Oswald i jestem przywódcą Zakonu, którego delegacje przysyła miłościwie nam panujący król Hugo III. 

 

Gerhard pomimo różnicy wzrostu jaka istniała pomiędzy nim, a człowiekiem stał prosto i patrzył na mężczyznę z powagą i dumą godną krasnoluda. Przywitał gościa z nie mniejszą powagą, a gdy on mówił Kleofas przyjrzał się uważniej przybyszowi.

 

Mężczyzna był wysoki, nawet porównując go do jego pobratymców i mocno zbudowany z ciemnymi włosami i krótko przystrzyżoną brodą gęsto poprzetykanymi siwizną. Nie wydawał się jednak stary, jego twarzy, na pierwszy rzut oka, nie przecinały zmarszczki, a szare oczy błyszczały żywo patrząc czujnie po zebranych. Dumnie wyprostowany stał słuchając słów krasnoluda tak jakby próbował wybadać jak zostanie przyjęty na obcych sobie ziemiach.

 

Bez większej zwłoki ruszyli w drogę. Na przodzie obaj dowódcy w towarzystwie Kleofasa, po nich utworzona formacja, w której to oddział krasnoludów podzielił się tak by zabezpieczać przód i tył oddziału ludzi i nadawać ich krokom odpowiedni rytm. Cały pierwszy dzień spędzili na przeprawie przez Zielony Wąwóz. W południe zarządzono postój by zebrani mogli się posilić i odpocząć, wszak ludzie z Zakonu mieli za sobą znacznie dłuższą drogę. 

 

– Niezwykle malownicze miejsce – zauważył Oswald rozglądając się wokół. 

 

Z pewnością las pokrywający górne partie wąwozu i tworzący nad nimi baldachim pełen jaskrawych żółci, pomarańczy i czerwieni mógł wprawić w zachwyt. Kleofas jednak w uwadze mężczyzny nie dostrzegł fascynacji przyrodą. Jego rzeczowy ton i badawcze spojrzenie kazały mu sądzić iż przywódca Zakonu próbuje wybadać to czy jego rozmówcy będą wrażliwi na pochwały pod adresem ich ziem. 

 

– Owszem – odpowiedział mu Gerhard nabijając fajkę tytoniem – Wąwóz jest dość fascynującym miejscem jeśli jest się wrażliwym na piękno przyrody – pogładził ciemną brodę i zaplecione na niej twa warkoczyki – Nie ma jednak porównania między nim, a krajobrazem gór. 

 

Mężczyzna pokiwał głową, a w jego szarych oczach na moment dało się dostrzec błysk satysfakcji. 

 

Nic nie zakłócało ich drogi. Dzień był ciepły i niezwykle słoneczny jak na tą porę roku co wprawiło wszystkich podróżnych w dobry nastrój. Wieczorem znaleźli się przy północnym krańcu wąwozu, który wychodził na rozległą łąkę pełną szumiących traw. Tu też rozbili obóz. Kleofas dotychczas nie mając zbyt wielu okazji by przyjrzeć się bliżej żołnierzom Zakonu teraz przysiadł na swym tobołku i pilnie obserwował krzątających się wokół wieczornych przygotowań ludzi. 

 

To co go zadziwiło to brak bród. Oprócz Oswalda każdy z mężczyzn był gładko ogolony na twarzy i z długimi włosami na głowie. Wśród krasnoludów niepojęte było by dobrowolnie rezygnować z posiadania brody. Rodacy Kleofasa szczycili się swymi długimi, gęstymi brodami, które często zaplatali w warkocze i nierzadko ozdabiali metalowymi kółkami. Przy tym żołnierze Zakonu wydawali się niezwykle bladzi i zwyczajni. Ich włosy, choć czasami bardzo długie i z pewnością imponujące nawet dla krasnoludów, nie były niczym ozdobione, a ich wiązania wydawały się mało efektowne. 

 

Następnym zdziwieniem okazał się sposób w jaki ludzie spędzali wolny czas przed snem. Jak zauważył Kleofas, oba oddziały nie były tej nocy skore do nawiązywania bliższych więzi i każdy spędzał czas w swoim bezpiecznym gronie. Ludzie, podobnie jak krasnoludy rozpalali ogniska i przy nich spędzali godziny przed udaniem się na spoczynek. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Żołnierze Zakonu wyciągali manierki z gorzałką, sakiewki z pieniędzmi i małe, mieszczące się w dłoni papierowe stosiki. 

 

– To są karty, mały kolego – wytłumaczył jeden z mężczyzn – Nie macie u siebie takich? 

 

– Nie drogi panie – odparł Kleofas zafascynowany przyglądając się jak jego rozmówca tasuje ze sobą papierowe stosiki, a karty wydają przy tym cichy furkot – Nasze gry są całkiem inne. 

 

Mężczyzna zapraszał go by dołączył do nich, ale krasnolud odmówił. Przyglądał się grze z boku zastanawiając się jakie zasady w niej obowiązują. Jak zauważył niektórzy z graczy zachowywali się inaczej niż reszta. Chowali karty w rękawach lub znaczyli je delikatnymi zagięciami, a potem używali swojej przewagi i wygrywali. Kleofas zrozumiał, że są to oszuści, ale nie zamierzał się wtrącać. Dużo straszniejsze wydało mu się to, że wygraną w każdej rundzie gry były pieniądze. Był nawet świadkiem jak jeden z mężczyzn stracił całą zawartość swojej sakiewki. 

 

Kompletnie zbity z tropu przyłączył się do swych rodaków i opowiedział im o swym odkryciu.

 

– Nie mają szacunku do złota – zawyrokował jeden, a reszta przytaknęła z powagą. 

 

Choć ludzie nie mieli w sakiewkach złota, a monety z innych, tańszych kruszców, dla krasnoludów nie było to wytłumaczeniem. Głęboko w ich kulturze zakorzenione było przywiązanie do złota i perspektywa tak ryzykownego z nim postępowanie wydawała się pogwałceniem wszelkich moralnych zasad.

 

– Każdy powinien mieć złoto – powtarzali krasnoludzii dziadkowie i babki – Nawet żeby było go mało, ale żeby każdy miał. 

 

Zdziwienie nad ludzkimi zwyczajami nie trwało jednak długo gdyż przyszedł czas na śpiewy. Każdy z krasnoludów, który nie udał się na spoczynek, a stanowili oni większość, zajął miejsce przy wielkim ognisku rozpalonym na tą okazję. 

 

– Mam nadzieje, że wysłucha pan mości Oswaldzie naszych rodzimych pieśni – zaprosił gościa Gerhard proponując miejsce obok siebie. 

 

– Ależ oczywiście – mężczyzna przyjął propozycję z grzecznym skinieniem głowy.

 

Kleofas, pamiętając jakie jest jego zadanie, nie zajął miejsca wśród swoich braci, ale w cieniu tuż na nimi tak by muc obserwować przywódcę Zakonu i samemu nie być zauważonym. 

 

Rozpoczęto śpiewy. Przyjętym zwyczajem było wykonanie chociaż jednej pieśni przed snem w wspólnym gronie domowników lub współtowarzyszy podróży. Pieśni krasnoludów były do siebie podobne, zawsze opowiadały jakąś historię czasem przeplatane refrenem.

 

Pieśń o porach roku była jedną z ulubionych melodii króla Falstafa i tak też została przedstawiona ich gościowi. Gerhard, nie uczestniczący w śpiewach przez wzgląd na nieznającego słów i melodii gościa, starał się jak najlepiej oddać sens i znaczenie prezentowanej pieśni. Stary język krasnoludów, w którym śpiewano, był obcy dla uszu Oswalda i niezbędne były dla niego wyjaśnienia. 

 

Kleofas widział jednak, że ich gość nie jest wcale zainteresowany sensem słyszanych tekstów. Już po pierwszej zwrotce opisującej wiosnę i jej przebieg wśród górskich szczytów, zdawał się stracić chęć do dalszego słuchania. Między jego ciemnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, a mocna szczęka wyraźnie zacisnęła się w tłumionym zniecierpliwieniu. Wciąż odpowiadał uprzejmie na słowa Gerharda, ale coś w jego postawie kazało przypuszczać, że nie jest on zadowolony z przebiegu wieczoru. Kleofas, który sam przepadał bardzo za pieśnią o porach roku, z początku nie mógł zrozumieć co w tych głębokich melodyjnych dźwiękach niosących za sobą dumę wieków może tak bardzo irytować ich gościa. Gdy jednak pieść została skończona i rozpoczęto śpiewać następną miał już odpowiedź. 

 

Nowa pieść opowiadała o Bernhardzie, ojcu sprawiedliwie rządzącego Falstafa, o jego życiu i wielkich czynach, którymi zasłużył się dla krasnoludów. Twarz Oswalda drgnęła nieznacznie, a w jego oczach na nowo zabłysnęła czujność. Kleofas zdał sobie sprawę z tego, że przywódca Zakonu, tak jak i on sam, był oczami i uszami swojego króla.

 

***

 

Dzień drugi był przeprawą przez Wielki Las. Szli wąskim gościńcem przez co ich wyprawa zaczęła przypominać długiego węża błyszczącymi srebrnymi blaszkami ludzi w jego środku. Mijane przez nich drzewa były niezwykle wysokie, o grubych pniach świadczących o długich latach ich życia. Ludzie Zakonu w pierwszym odruchu zadziwili się gęstością leśnego poszycia i rozległością samego lasu. 

 

– Jak to możliwe, że marnujecie tak gigantyczne połacie terenu? – spytał Kleofasa żołnierz, z którym nawiązał wczoraj znajomość, był to rosły mężczyzna zwany przez towarzyszy Gabrielem, o włosach błyszczących złotem i jasnych oczach. 

 

– Nie marnujemy – odparł krasnolud ze spokojem – Wielki Las jest wspaniałą ochroną. Wyobrażasz sobie by jakikolwiek wrogi oddział zdołał się przedrzeć przez tę gęstwinę i skutecznie przypuścić atak? 

 

Gabriel przyznał mu rację. Krasnolud przez chwilę miał wrażenie, że niepotrzebnie zwrócił uwagę przybysza na tę część strategii ochronnej swego narodu, ale uspokoił się zaraz, gdy mężczyzna zaczął opowiadać mu o tym jak wyglądają ich miasta. Kleofas ze zdziwieniem przyjął informację o tym, że ludzie wycinają lasy by budować swoje siedziby, które nierzadko otaczają murami. Dotychczas słysząc o ludzkich siedzibach na naradach nie wyobrażał ich sobie inaczej niż domostw krasnoludów. Zresztą zdecydowanie rozsądniejsze wydawało mu się wykuwanie miast w górskich zboczach, ale gdy ponownie spojrzał na liche żelazo składające się na miecz jego rozmówcy, uznał, że nie powinien się dziwić takiemu porządkowi rzeczy. 

 

Szli miarowym rytmem narzuconym przez krasnoludy. Zgodnie z rozkazem króla podróż miała trwać pięć dni i cztery noce. Żołnierze Oswalda zaczęli jednak szeptać miedzy sobą niespokojnie. Nie rozumieli dlaczego poruszali się tak wolno. Nikt nie wmówiłby im że tempo marszu ma pozwolić im na podziwianie krajobrazów. Niektórzy zaczęli szeptać o spisku i szykowanej zasadzce. Podczas postoju w południe napięta atmosfera wśród zebranych była wręcz namacalna. Kleofas z niepokojem zwrócił się do Gerharda mówiąc mu o stanie rzeczy. Rozmowie ich przysłuchiwał się przywódca Zakonu.

 

– Przyznaje rację moim ludziom iż tempo marszu jest dość powolne – wtrącił rzucając im przenikliwe spojrzenie.

 

– Takie rozkazy dostałem od naszego sprawiedliwego króla – z dumą odpowiedział mu Gerhard – Nie w mojej gestii leży kwestionowanie jego decyzji i dopatrywanie się ich sensu. 

 

– Ależ to naturalne – układnie przytaknął Oswald – Jeśli takie właśnie macie rozkazy, nie będę ich podważać – oznajmił z powagą – I dopilnuję by moi żołnierze również tego nie robili. 

 

Do wieczora sytuacja nie uległa jednak zmianie. Szepty poczęły zmieniać się w głosy, złośliwe zaczepki i zgrzytanie zaciśniętych szczęk. Gerhard mruczał pod nosem niespokojnie i co róż rzucał gniewne spojrzenia w stronę mężczyzny na koniu, lecz ten wydawał się niewzruszony. Kierował swój wzrok w głąb Wielkiego Lasu, a jego oblicze pozostawało równie spokojne i poważne co wcześniej. 

 

Wieczorem rozbili obóz w miejscu gdzie las się przerzedzał. Dostrzec stąd można było rozległą nizinę i znajdujące się na niej Mgliste Bagna oraz poczuć wiejący od nich zdradliwy, wilgotny wiatr. Nie nastrajało to zebranych do wesołych rozmów przy ogniu. Część żołnierzy zaniechała gry w karty popijając jedynie z manierek i pozostając w złowrogim milczeniu. Kleofas w towarzystwie obu wodzów zmierzał na wieczorne śpiewy, przeczuwając bardziej melancholijny dobór dzisiejszych pieśni, kiedy usłyszał niski głos jednego z mężczyzn siedzących przy ognisku. 

 

– Ile jeszcze będą nas zwodzić? – mówił patrząc ponuro w ogień – To nie miało tyle trwać. Nie po to się zaciągałem by teraz moja Maryna z dzieciakami same w domu bez chleba siedziały. 

 

– Horst?

 

Mężczyzna gwałtownie podniósł się słysząc głos przywódcy Zakonu. 

 

– Tak jest panie dowódco! 

 

Oswald podszedł do żołnierza wstępując w krąg blasku ogniska. 

 

– Słyszałem, że nie podoba ci się służba…

 

– Nie panie dowódco, ja…

 

– Nie przerywaj mi – płomienie odbiły się złowrogo w szarych oczach.

 

Horst wyraźnie pobladł. Ciemne oczy rozszerzyły się w trwodze, a usta zacisnęły w wąską kreskę.

 

– Osobiście wybrałem cię do tej wyprawy – kontynuował przywódca Zakonu – Myślałem, że takie wyróżnienie spodka się z wdzięcznością. Nie każdy przecież może poszczycić się tym, że jest pierwszym żołnierzem Hogo III którego nogi stanęły na przyjaznej ziemi krasnoludów.

 

Spojrzał na podwładnego z nieskrywaną pogardą. 

 

– Najwyraźniej byłem w błędzie. 

 

Ciałem mężczyzny wstrząsną dreszcz. Kleofas z miejsca w którym stał widział wyraźnie jak blade czoło pokrywa błyszczący pot, a usta otwierają się w niemych słowach. 

 

– Och, nie trudź się tłumaczeniem – zakpił Oswald, a jego twarz wykrzywiła się w groteskowym uśmiechu – Jeśli służba pod moim dowództwem tak ci nie służy jutro o świcie możesz spakować swój rynsztunek i wrócić do kraju. 

 

Zebrani wokół ogniska mężczyźni zamarli bez tchu. To jednak nie był jeszcze koniec. Oswald po krótkim milczeniu uniósł dumnie głowę i patrząc z góry na żołnierza dodał:

 

– Bez możliwości powrotu. 

 

Przywódca Zakonu odszedł, a za nim załopotała czarna peleryna. Gerhard i Kleofas ruszyli w jego ślady. Młody krasnolud zdołał jeszcze dostrzec jak pozieleniały na twarzy Horst podpiera sie osłabły o jednego z towarzyszy. 

 

***

 

Poranek przyniósł ze sobą szepty trwogi. Wieść o zdarzeniach poprzedniego wieczoru rozniosły się wśród żołnierzy Zakonu lotem błyskawicy. Każdy z mężczyzn zdawał sobie sprawę z tego, że tylko przypadek uratował ich od losu Horsta gdyż wypowiedziane przez niego słowa były w gruncie rzeczy ich własnymi, które pomyśleli lub wypowiedzieli przy innym ognisku. Nieszczęśnik postawiony za przykład nie opuścił obozu. Milczący i blady stał na swoim miejscu w szeregu. Z ust Oswalda nie padł żaden komentarz. Jego twarz znów była spokojna i poważna. 

 

Wśród szeregów krasnoludów również zapanował niepokój, ale z całkiem innego powodu. Zgodnie z wolą króla ruszyli drogą prostą, w dół na Mgliste Bagna zamiast odbić na zachód i pójść drogą okrężną, ale mimo to znacznie szybszą i bezpieczniejszą. Bagna nie kojarzyły się dobrze mieszkańcom gór przez zamieszkujące je Weisy, monstrualnie ogromne wilki o wydłużonych, wystających z paszcz kłami z których sączy się zabójczy jad. Krasnoludy unikały spotkań z tymi stworami, bo choć ich topory i kusze potrafiły sie z nimi rozprawić to wymagało to niezwykłej siły i zręczności. Przy tym łatwo w walce było o zranienie się o kły, na których jad odtrutkę należało podać bardzo szybko by uratować życie wojownika. 

 

Postanowiono, że postój zrobią dopiero na noc. Przeprawa przez bagna i tak miała im zająć sporo czasu, nikt nie chciał tego przedłużać. Kroczyli krętymi ścieżkami wśród wszechobecnej mgły i zadziwiającej ciszy. Śpiew ptaków nie docierał na ten pozbawiony słońca skrawek ziemi. 

 

– Gerhardzie – krasnolud z rudą, kędzierzawą brodą na moment zrównał się z idącymi na przodzie – Powinniśmy zachować czujność.

 

– Twój nos coś przeczuwa Albrechcie? 

 

Wszyscy wśród ich brygady wiedzieli o niezwykle wyczulonych zmysłach krasnoluda. Był to niezastąpiony element wielu wypraw i niejednokrotnie ratował ich przed niebezpieczeństwem. 

 

– Weisy są gdzieś blisko – oznajmił – Czuje ich smród. 

 

Wieść szybko rozeszła się po szeregach. Ludzie, którzy bagienne bestie znali tylko z opowieści krasnoludów, trwożnie rozglądali się wokół próbując przedrzeć się wzrokiem przez mgłę. Kleofas czuł, że ten dzień może okazać się sprawdzianem dla ich gości. 

 

Minęło południe, zbliżał się wieczór, a na Mglistych Bagnach wciąż panowała pełna napięcia cisza. Wiedzieli już, że nie uda im się przedostać przez bagna przed nastaniem nocy, jednak o postoju nie mogło być mowy. Z mgły wyłonił się właśnie mały brzozowy zagajnik, kiedy odezwał się Gerhard:

 

– Przed świtem powinniśmy wyjść na wzgórza. Tam odpoczniemy chwilę, a potem…

 

Nie dokończył myśli. Powietrze zawibrowało od donośnego wilczego wycia, a dreszcz przerażenia przebiegł po karkach piechurów. 

 

– Do drzew! – krzyknął dowódca krasnoludów – Napinać kusze!

 

Kleofas i reszta jego towarzyszy ruszyli biegiem do zagajnika. Oswald w tym czasie krzyknął na swych żołnierzy, zgromadził ich w bojowym szyku i ruszył za Gerherdem. Nie mógł natrzeć na wroga dopóki go nie zobaczy, a zagajnik wydawał się najlepszym punktem orientacyjnym. 

 

– Gdyby nie ta mgła wyczułbym ich wcześniej – syknął Albrecht wspinając się na sąsiednią gałąź brzozy, na której znajdował się Kleofas. 

 

Drzewo na szczęście nie ugięło się pod ich ciężarem. Kiedy obaj byli już na pozycjach do strzału ściągnęli kusze z pleców i napinając je czekali, aż wilki podejdą. Mgła była gęsta. Kleofas z trudem rozróżniał twarze zgromadzonych pod drzewami żołnierzy Zakonu. 

 

Aż w końcu dostrzegł wyłaniające się z mgły wielkie, czarne kształty. Weisy nadeszły z dwóch stron, południowej i zachodniej. Musiały być na ich tropie odkąd przekroczyli granice ich terytorium. Otaczały ich powoli, a wilcze ślepia żarzyły się zielonym światłem.

 

– Strzelać! – głos Gerharda przedarł się przez ciszę, a zaraz po nim rozległ się szum pocisków. 

 

Pierwsze bolesne skowyty rozpaliły serca krasnoludów. Ludzie Oswalda ruszyli na zranione bestie dorzynając je.

 

Kleofas szybko przebiegając wzrokiem po czarnych konturach wilków doszedł do wniosku, że mają do czynienia z watahą. Tak jak podejrzewał nie trafili na Weisy przypadkiem. 

 

– Niedobrze – mruknął wypuszczając kolejny bełt z kuszy.

 

Weisy były mądrymi bestiami. Potrafiły gromadzić się i atakować z zaskoczenia nie tylko by zdobyć pożywienie, ale dla samej satysfakcji zabijania. Tak duża grupa piechurów była dla nich zapowiedzią upragnionej rzezi. 

 

Mgła zaczęła się przerzedzać kiedy młody krasnolud dostrzegł, że żołnierze Zakonu słabną w swym uporze. Ich miecze niespodziewanie szybko tępiły, szczerbiły, a w końcu łamały się w zderzeniu z mocnymi karkami wilków. Żaden z krasnoludów nie był przygotowany na taki scenariusz. 

 

– Przednia brygada w dół! – zawoła Gerhard mając na myśli krasnoludów, którzy wczesniej szli na przodzie podczas marszu. 

 

Krępe postacie szybko zaskakiwały z drzew i już po chwili walka na ziemi rozgorzała na nowo za sprawą czarnych toporów krasnoludów. 

 

– Zostać na pozycjach! – krzyknął Oswald. 

 

Wiedział, że jego ludzie są bezbronni, ale nie mógł pozwolić by uciekli z pola bitwy. 

 

Kleofas wystrzelił bełt kątem oka widząc ruch gdzieś pod sąsiednią brzozą. Odwrócił głowę i zamarł. Olbrzymi Weis, większy niż wszystkie, które dotychczas widział, zatapiał kły w ciele jednego z krasnoludów. Młody doradca króla czując wściekłość na krwiożerczą bestie wystrzelił w jej stronę pocisk. Nie trafił jednak, podobnie jak żołnierz rzucający włócznię. 

 

Weis odrzucił ciało krasnoluda i odwrócił zalany krwią pysk w stronę mężczyzny. Kleofas widział, że jest on pozbawiony broni, a jego zbroja w znacznej części uległa zniszczeniu. Napiął kuszę lecz zanim zdołał wystrzelić stało się coś co poddawało w wątpliwość działanie jego wzroku. 

 

Wojownik w czarnym płaszczu nadbiegł zza pleców przerażonego żołnierza. Przebiegł tuż przy krwiożerczych kłach Weisa i staną nad ciałem krasnoluda. Wilk szybko zwrócił się do niego pochylając łeb i warcząc gardłowo. Górował nad człowiekiem wzrostem nawet w tedy, gdy ugiął łapy do skoku. Mimo to wojownik stał niewzruszony. Odgarnął kaptur z głowy, a Kleofas ujrzał twarz Oswalda i jego pałające ogniem oczy.

 

Bestia skoczyła na niego z ogłuszającym rykiem. W tej samej chwili wojownik uniósł z ziemi czarny topór poległego krasnoluda i wbił go od dołu w kark potwora. Weis zawył rozpaczliwie, a jego krew trysnęła ogromnym strumieniem. Chwilę potem ogromne cielsko upadło na ziemię parując w chłodnym powietrzu. Oswald klęczał tuż obok zalany ciemną juchą. 

 

Tej nocy stracili dwóch krasnoludów i siedmiu ludzi. Było sporo rannych, ale na szczęście każdy z krasnoludów miał przy sobie odtrutkę na wilczy jad i dzielił się nią z potrzebującymi towarzyszami. Potem nadszedł czas na pożegnanie zmarłych. Żołnierze Zakonu złożyli swych poległych w ziemi, pośrodku brzozowego zagajnika usypując nad nimi pochwalny kurhan. Krasnoludy dla swoich towarzyszy, zgodnie z obyczajem ułożyli stosy. Kleofas ze smutkiem patrzył w płomienie, które spopielały ciała nieznanego mu zbyt dobrze Haralda i obdarzonego niezwykłym węchem Albrechta. To jego ciało i jego broń były świadkami niezwykłego czynu przywódcy Zakonu. 

 

Do późna rozbrzmiewały żałobne pieśni, a kiedy wygasły płomienie popioły krasnoludów zebrano do specjalnych woreczków, które później rodziny miały złożyć w urnach. Tuż przed świtem ruszyli w dalszą drogę. Nikt, pomimo wyczerpania, nie chciał zostawać na Mglistych Bagnach. 

 

***

 

Południe, czwartego dnia ich wyprawy, było czasem odpoczynku. Znaleźli się na upragnionych Sielankowych Wzgórzach i nic już nie mąciło ich spokoju. Ludzie mogli nacieszyć oczy rozległością spokojnych zachodnich pul i wspomnieć swe rodzinne strony. Krasnoludy oddychały głębiej czując, że są coraz bliżej ukochanych gór. 

 

– Witaj mały kolego! – przywitał Kleofasa Gabriel, gdy krasnolud przechadzał się wśród obozowiczów – Kiedy wyruszamy w dalszą drogę? 

 

– Niedługo – odpowiedział – Ale teraz możecie jeszcze odpocząć.

 

– Żaden odpoczynek nie przygotuje człowieka do spotkania z krainą krasnoludów – żołnierz zaśmiał się wesoło.

 

Kleofas czuł, że musi przyznać rację tej myśli. Z pewnością żaden z ludzi Oswalda nie wiedział na co się pisze wyruszając w drogę. Młody krasnolud zastanawiał się nawet czy nie żałują podjętej wyprawy. Gdy jednak wraz z nastaniem zmierzchu rozbili obóz zdał sobie sprawę z tego, że martwił się niepotrzebnie.

 

Rozpalono ogromny ogień. Krasnoludy zebrały się by wspólnie wyśpiewać pieśni ku chwale poległych bohaterów, ale tej nocy mieli towarzyszyć im żołnierze Zakonu. Mężczyźni porzucili swoje zwykłe rozrywki, a krajanie Kleofasa na moment zapomnieli o swej dumie i z radością uczyli gości słów pieśni. Widząc uśmiechnięte twarze zgromadzonych i czując przyjazną atmosferę panującą przy ognisku, młody krasnolud czuł, że przykre zdarzenia z Mglistych Bagien zbliżyły do siebie wojowników bardziej niż mógłby to uczynić jakikolwiek królewski dekret. 

 

To co pozostawało niezmienne to poważna, spokojna twarz Oswalda. Kleofas widział pełne szacunku spojrzenia jakie posyłali mu nie tylko jego żołnierze ale również krasnoludy. Wojownik w czarnej pelerynie zdawał się ich nie dostrzegać. Nadal czujnym wzrokiem wodził po otoczeniu, a jego oczy błyskały czasem, gdy zasłyszaną w rozmowie nowinę uznawał za interesującą. Jaki był cel misji z jaką przysyłał go Hugo III? Tego młody krasnolud nie potrafił odkryć i tak też napisał w swym raporcie do króla. 

 

Minął piąty dzień wyprawy, a delegacja z krainy ludzi przyjęta została z gościnnością i pompatycznością na jaką było stać tylko mieszkańców gór. Trudno stwierdzić jaki wynik miały rozmowy króla Falstafa, syna Bernharda z Oswaldem, przywódcą Zakonu. Kleofas nigdy się o tym nie dowiedział. Choć czasem dopuszczano go do królewskich narad to pewne rzeczy zawsze pozostawały dla niego niedostępne. W końcu był tylko młodym krasnoludem, służącym królowi swym wzrokiem i słuchem, gdy ten uznawał to za potrzebne. 

 

Wiele lat upłynęło, a kraina krasnoludów wciąż żyła w pokoju i dostatku jak dawniej. Wielkie, ciężkie wozy jakoś częściej jeździły w stronę Zielonego Wąwozu, ale nie zaburzało to niczyjego spokoju. 

 

I tylko czasem, jak jesienny liść, przylatywała do górskich grot legenda o wojowniku w czarnej pelerynie pod którą błyszczała czarna stal krasnoludów. 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj! Spodobał mi się pomysł, by zestawić dwie rasy – gości i gospodarzy; jednych o kulturze wyższej i niższym wzroście, zaś drugich wyższych, lecz kulturowo będących w tyle; jednych w potrzebie, a drugich udzielających im pomocy. Watek porozumienia ponad podziałami jest tu jednocześnie dobrą okazją to stworzenia pewnego konfliktu: w Twoim opowiadaniu, choć zarysowany, mógłby być wyraźniejszy. Nie wydaje mi się też, aby miał on satysfakcjonujące rozwiązanie. Zakończenie niejako unieważnia trudności opisane w opowiadaniu (koniec końców przyjęcie ludzi nic nie zmieniło) – więc jaki był cel ich przedstawienia? Rozumiem, ze walka z potworami niejako umieściła dwie różne rasy na jednym wózku i w domyśle umożliwiła im porozumienie, jednak narracja niespecjalnie wiedzie czytelnika tą drogą. Moim zdaniem powinna, ale to tylko moje zdanie. 

Rzuciło mi się w oczy kilka błędów językowych (poniżej, nie wypisywałem wszystkich – po strzałkach moje propozycje zmian). Sporo problemów z interpunkcją – zachęcam do przejrzenia tekstu pod tym kątem :)

 

“Kleofas, będąc młodym krasnoludem, jego twarzy nie pokrywała jeszcze broda” → ”Kleofas, będący młodym krasnoludem, nie posiadał jeszcze brody”

“Stary język krasnoludów, w którym śpiewano, był obcy dla uszu Oswalda i niezbędne były dla niego wyjaśnienia.“ → “Stary język krasnoludów, w którym śpiewano, był obcy dla uszu Oswalda i nie obeszło się bez wyjaśnień i tłumaczeń”

 

Niemniej dziękuję za tekst i życzę powodzenia w dalszych trudach pisania!

Nowa Fantastyka