- Opowiadanie: vigl - Odwiedziny

Odwiedziny

“Odwiedziny” są pierwszym, krótkim opowiadaniem z uniwersum Odrodzonej Republiki, które już jakiś czas temu pojawiło się w mojej głowie. Pomijając poniższy tekst, owy świat istnieje na razie jedynie w luźnych szkicach, ideach i pomysłach, które – w bliżej nieokreślonej przyszłości – zamierzam zaprezentować czytelnikom w formie powieści. 

Tekst, który widzicie przed sobą w żadnym razie nie stanowi fragmentu, ani nawet preludium do wyżej wspomnianej powieści. Można go za to potraktować jako pierwsze wprowadzenie do tego, rodzącego się uniwersum (ze względu na nieodległy czas akcji, nie tylko w sensie twórczym, ale również całkiem dosłownie:)).

 

Miłego czytania!

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Odwiedziny

Otworzyłem oczy i niemal natychmiast tego pożałowałem. Za oknem rozlewał się szum samochodów i śmigłowców, przemierzających arterie Odrodzonej Republiki. Wiedziałem, że już nie zasnę.

Spojrzałem na telefon: była 5.30. Wtorek, 16 sierpnia 15 roku. Wedle obowiązującej w Republice Nowej Rachuby czasu. 2044 rok licząc od narodzin Pana Naszego i Zbawcy Narodu.

Przez moment zastanawiałem się, dlaczego zachodni komuniści obstawali przy starym datowaniu. W końcu szczycili się laickością i "ateistycznymi wartościami" – cokolwiek to znaczyło. Powinni liczyć czas od Rewolucji Październikowej. Lub od 1 listopada 1993.

Westchnąłem i wszedłem do Sieci. Od razu przywitał mnie Biuletyn Codzienny serwowany przez Ministerstwo Informacji. Przebiegłem wzrokiem przez najważniejsze nowości z kraju i świata:

 

Wiceminister finansów Janusz Horowicz aresztowany! Prokuratura wszczęła postępowanie dotyczące nielegalnych kontaktów ze Wspólnotą Państw Zachodnich. Skonfiskowano majątek podejrzanego.

 

Wizyta włoskiego dyplomaty w Odrodzonej Republice. Przedstawiciel MSZ Wspólnoty, Gabriel Spatafore, odwiedzi Kraków, by wziąć udział w obradach dotyczących częściowego otwarcia rynku zbóż. Zachód łaknie naszych produktów!

 

Nieczęsto moja praca stawała się obiektem zainteresowania narodowych mediów. A właśnie dzisiaj miałem za zadanie zająć się eskortą Spatafore. Misja obejmowała odebranie fircyka z lotniska, transport na konferencję w Centrum Kongresowym, następnie obiad i bankiet w dawnym Muzeum Sztuki Japońskiej – które po przejęciu przez Muzeum Narodowe przemianowano na Biuro Dialogu i Komunikacji – potem nocleg w hotelu i z powrotem na lotnisko. Kierowca i osobisty ochroniarz wyperfumowanego dewizowca, dobre sobie. Dobrze, że to tylko jedna doba.

Sprawdziłem wiadomości w prywatnej skrzynce, lecz nie znalazłem tam nic istotnego. Oferta kredytu z Banku Narodowego oraz informacja o inwestycji mieszkaniowej na Manhattanie 2.0, dodatkowo refundowanej przez Skarb Republiki. Może kiedyś, na razie jestem na dorobku.

Poza tym niewielka garść spamu: coś o możliwości uzyskania wizy i relokacji oraz wrzaski jednej z podziemnych grup opozycyjnych o rzekomych kłamstwach rządu. Zgłosiłem wiadomości jako zakazaną gadzinówkę i próbę wyłudzenia informacji – czasem algorytmy Ministerstwa Informacji zawodziły, więc należało im pomóc.

Zrobiłem poranną toaletę, zjadłem jajko na twardo z chlebem (prawdziwym, na mącę pszennej i wodzie) i ubrałem mundur. Zszedłem do garażu i wsiadłem do mojej A–trójki. Piękne, stare auto pochodzące z ostatniej linii produkcyjnej wykorzystującej silniki benzynowe. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i przywitał mnie dźwięk pięciocylindrowego silnika. Republika od dobrego dziesięciolecia szczyciła się mianem jedynego państwa w Europie, gdzie wciąż można było przemieszczać się czymś innym niż hybryda lub elektryk.

W miarę sprawnie przejechałem przez centrum. Dzień po długim końcotygodniu nie było wielkich korków. Powietrze też wydawało się trochę lepsze niż zwykle, choć i tak nie chciałem otwierać okien. Miejski, sierpniowy skwar mocno dawał się we znaki.

Zaparkowałem przed komisariatem i wszedłem do budynku. Odbiłem kartę identyfikacyjną i przeszedłem przez skaner. Elektroniczny pomruk potwierdził tożsamość, zaś na ekranie obok wyświetliła się moja sylwetka i personalia:

 

sierż. Bruno Górski

ur. 17/12/–8

ID: 68–kp4

Komisariat Policji IV w Krakowie

 

Przeszedłem korytarzem ozdobionym cyfrowymi wizualizacjami królów I Rzeczpospolitej i wszedłem do sali operacyjnej. Znajdowały się tu stanowiska funkcjonariuszy, składające się z zamykanych biurek, zawierających policyjne gogle AR, nazywane przez nas „Oczami”. Na jednej ze ścian wyświetlono dokładną mapę taktyczną Krakowa, najeżoną szarymi, czerwonymi i niebieskimi kropkami. Przy projekcji pełnił służbę oficer dyżurny, inspektor Bojko. Powyżej zawieszono orła – godło Republiki – krzyż oraz mapę państwa; postrzępiony lecz dumny wielobok, rozciągający się od Odry i linii brzegowej Bałtyku na zachodzie i północy, po Wilno, Mińsk i Żytomierz na wschodzie oraz Morawy, Budapeszt i Odessę na południu. Odrodzona Republika sięgała od morza do morza, a budowało ją pięć miast stołecznych, kilkanaście narodów lub grup etnicznych i niemal siedem wolnych krajów sprzed czasu Rewolucji.

Podszedłem do swojego stanowiska, zautoryzowałem się i wyciągnąłem z szuflady Oczy. Gdy je ubrałem, przywitała mnie aktualizacja:

 

Do sierż. Górskiego:

Podczas bankietu zaplanowano prowokację. Figurant nie może opuścić granic Republiki jutrzejszym lotem.

Należy dostarczyć kelnerom substancję Z–14. Następnie uzyskacie pomoc agentki z zewnątrz i dokonacie zdemaskowania figuranta. Spatafore zostanie aresztowany i skompromitowany.

Podpisano: insp. L. Bojko (tożsamość potwierdzona).

 

Zmarszczyłem brwi i otworzyłem szczegóły rozkazu. Coraz mniej mi się to podobało. To miała być rutynowa misja: niańczenie zagranicznego szpicla, by nie widział tego, co niepotrzebne i nie odwalał żadnych głupot. No i żeby nic mu się nie stało.

W tym wypadku sprawa wyglądała na polityczną. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych za wszelką cenę chciało zatrzymać Spatafore w kraju i zagrać jego kartą w zagranicznych mediach. W grę wchodził polityczny szantaż i częściowe osłabienie morale opozycji. Potencjalny zysk ideowy, moralny i finansowy dla Republiki. Chcąc nie chcąc, musiałem zgodzić się, iż cały plan wyglądał dość logicznie, a z racji mojej funkcji, okazałem się dogodną osobą do przeprowadzenia i koordynacji prowokacji.

Odrodzona Republika nie utrzymywała kontaktów dyplomatycznych ze Wspólnotą. Żaden z europejskich krajów nie posiadał tu swoich ambasad. Nie potrzebowaliśmy ich. Wiedzieli o tym nasz Naczelnik, parlament i ministerstwa. W razie rzadkiej, takiej jak ta, potrzeby goszczenia w naszym domu ważnego przedstawiciela zgniłego zachodu, MSW delegowało sprawę do lokalnych oddziałów Służby Bezpieczeństwa lub policji, które osobiście prowadziły eskortę i „czułą opiekę” nad rzeczonym delikwentem. W zasadzie mogłem się tylko cieszyć, że zostałem wybrany do tak ważnej i delikatnej misji.

Mimo to, prócz oczywistej dumy i poczucia patriotycznego obowiązku, czułem niepokój i niepewność przed czekającym mnie zadaniem.

Westchnąłem ciężko i zarchiwizowałem notatkę od przełożonego. Pobrałem niewielki pakunek z magazynu. W szczelnie zamkniętym woreczku strunowym znajdowało się nie więcej niż kilka gramów białego proszku. Nawet jego część, odpowiednio rozmieszana w drinku, powinna wystarczyć, by niczego nieświadomy delikwent stracił poczucie kontaktu z rzeczywistością. Do woreczka przyklejono złożoną kartkę papieru przeznaczoną dla egzekutora zadania. Mimowolnie wzdrygnąłem się i szybko schowałem narkotyk w wewnętrznej kieszeni munduru. Nawet nie chciałem myśleć, co mogłoby grozić obywatelowi Republiki za posiadanie przy sobie zakazanej substancji.

Z racji wizerunkowej nakazano mi użycie prywatnego pojazdu zamiast miejskiego radiowozu. Uśmiechnąłem się w duchu i ruszyłem na Balice.

Samolot wylądował zgodnie z planowym, nie większym niż półgodzinne, opóźnieniem. Spatafore zjawił się w terminalu kwadrans później. Najwyraźniej jego papiery lśniły. Albo przygotował się lepiej niż większość zagranicznych i załatwił sobie budżet na łapówki.

Okazał się niewysokim, ciemnowłosym mężczyzną w drogim, włoskim garniturze. Z kilku metrów zajeżdżało od niego perfumami. Dokładnie tak go sobie wyobrażałem. Nim do mnie podszedł założył fotochromatyczne okulary AR.

– Dzień dobry – wyciągnął dłoń w moim kierunku. Oczy bezbłędnie pełniły funkcję tłumacza. – Jestem Gabriel.

– Sierżant Górski – odparłem zimno, z pewnym wahaniem podając mu dłoń. Uścisk, co dziwne, miał pewny i męski. – Czy jest pan gotowy?

Skinął głową. Wydawało się, iż zrozumiał, że nie mam ochoty na spoufalanie się z nim tylko dlatego, że ma wyższą pozycję i jest gościem Republiki. Odetchnąłem w duchu i poprowadziłem go do samochodu. Gdy zobaczył samochód zatrzymał się na moment i chyba lekko wzdrygnął. Trwało to tylko ułamek sekundy. Uśmiechnąłem się lekko i wskazałem Spatafore tylną kanapę. Usiadł bez protestów. Ruszyliśmy w stronę Centrum Kongresowego.

Podczas przekraczania Mostu Dębnickiego, gdy już dojeżdżaliśmy, mój pasażer ożywił się:

– O, to tu kiedyś byłem – powiedział jakby do siebie, ale na tyle głośno, bym nie mógł zignorować jego uwagi.

Zerknąłem na jego odbicie w lusterku i spojrzałem na lewo, tam gdzie on. Patrzył na widoczny zza smogowej mgły obrys Wawelu.

– Tutaj? Nad Wisłą? – zapytałem, chyba dość uprzejmie. – Kiedy?

– Jak byłem dzieckiem… Naturalnie jeszcze przed Rewolucją.

Skinąłem głową, jednak nie powiedziałem już nic więcej. Dojechaliśmy na miejsce. Zaparkowałem i odprowadziłem gościa do sali konferencyjnej.

Miałem jakieś dwie godziny wolnego, więc zjadłem w bistro na dole, zapaliłem i chwilę porozmawiałem z innymi funkcjonariuszami na służbie. Posiedzenie skończyło się około 14. Spatafore wyszedł wzburzony i skierował się prosto do wyjścia. Podążyłem za nim.

Zaczął paplać nim jeszcze wyjechaliśmy z garażu:

– Moja wizyta tutaj okazała się stratą czasu – westchnął.

Zdziwił mnie swoją otwartością. Spojrzałem na niego: wyglądał na naprawdę zmartwionego. Zaintrygował mnie.

– Co ma pan na myśli? – spytałem. – Rozmowy z ministerstwem nie przebiegły pomyślnie?

– Pomyślnie? – powtórzył w zamyśleniu. – Szczerze mówiąc nie czułem, bym brał udział w jakichkolwiek rozmowach. Bardziej przypominało to… hmm, teatr? Myślałem, że dążymy do jednego celu, ale byłem w błędzie.

– Może porozumienie między zachodem a Republiką nie jest możliwe – powiedziałem, czując pewną satysfakcję. – Dużo nas dzieli; wartości, podejście do życia, ekonomia… U was jest kom… socjalizm; my jesteśmy wolną, kapitalistyczną republiką…

– Nie jesteście żadną kapitalistyczną republiką – prychnął Spatafore. – Obawiam się, że panuje tu najbardziej ordynarny, prawicowy populizm. Nic innego, panie Górski.

Zacisnąłem pięści, lecz zwalczyłem w sobie chęć odpowiedzi. Byłem w pracy, miałem konkretne zadanie. „Tylko jeden dzień”, dodałem w myślach.

– Co ceni pan najbardziej? – zapytał dyplomata po przeciągającej się chwili ciszy.

Wiedziałem, że nie wytrzyma. „Oni wszyscy tacy”, pomyślałem.

– A co panu do tego? – odburknąłem. – Nawet, jeśli powiem, to wątpię by zrozumiał.

– Wolność? – nie poddawał się Spatafore. – Tak?

Prychnąłem.

– Może. Wolność, autonomia, historia… To jest ważne. Dla nas wszystkich tutaj.

– Uważacie, że u nas tego nie ma?

– Oczywiście, że nie! – wykrzyknąłem, chyba zbyt głośno. – Zalew imigrantów, międzynarodowe regulacje, ograniczenia gospodarcze, manipulacje narracją historyczną i brak szacunku do tradycji… – zapaliłem się.

– Oczywiście, mamy swoje problemy – przerwał mi uprzejmie. – Ale czy jest pan pewien, że ma właściwe dane?

– Co pan sugeruje?

– Dobrze wiesz – powiedział, nagle spoglądając mi w twarz. Spojrzałem na niego zdziwiony; dlaczego tłumacz użył bezpośredniego zwrotu? – Myślę, że niestety wszyscy żyjecie w świecie iluzji…

– Proszę przestać – odparłem zimno, wściekle. Gdybym nie miał rąk na kierownicy, nie mógłbym za siebie ręczyć.

– Już kończę – ciągnął niezrażony. – Otóż, niewiele z tego co słyszysz o kontaktach zagranicznych i Wspólnocie jest prawdą. I przypuszczam, że równie niewiele, z tego co mówią wam o Republice nią jest… Czy naprawdę uważasz się za wolnego człowieka? Czy masz możliwości i pieniądze, by robić to co chcesz? Czy w ogóle możesz robić, to co chcesz?

Nie odpowiedziałem. Dojechaliśmy na miejsce. Biuro Dialogu i Komunikacji tętniło życiem. Odprowadziłem figuranta do sali i ruszyłem na zaplecze, by wykonać rozkaz specjalny od inspektora Bojko. Autoryzowałem się jako funkcjonariusz państwowy i zażądałem kontaktu z szefem kuchni.

Chwilę później pojawił się pochmurny, wyglądający na zmęczonego mężczyzna. Poprosiłem go o wskazanie ustronnego miejsca. Zaprowadził mnie do ciasnego pomieszczenia gospodarczego, gdzie trzymano zepsuty sprzęt AGD i zapasowe wyposażenie kuchenne. Miałem wrażenie, że w powietrzu unosi się lekki zapach padliny. „Czy to naprawdę konieczne?” – pytanie przeszło mi przez umysł jak pocisk.

– O co chodzi? – zapytał oschle kucharz.

– Republika potrzebuje twojej pomocy – niedbale rzuciłem oficjalną formułkę.

Mężczyzna poruszył się nerwowo, niemal stając na baczność. W tej chwili ktoś otworzył drzwi do magazynu i wywołał go nieśmiałym szeptem. Mój rozmówca zmarszczył brwi i przeprosił mnie na chwilę, szybkim krokiem opuszczając pomieszczenie.

Oparłem się o starą, zardzewiałą frytkownicę i wyjąłem pakunek z połów munduru. Niechciane wątpliwości zalały mój umysł niczym wzburzone morze. Dlaczego MSW i moi przełożeni zdecydowali, że należy zatrzymać i aresztować Spatafore? Oczywiście rozumiałem polityczne konsekwencje moich działań. Rozumiałem zysk wizerunkowy i dźwignię negocjacyjną, która dawało zdobycie politycznego więźnia. Publiczne oskarżenia Wspólnoty o szpiegostwo, medialne wytykanie zepsutej, zachodniej moralności, karta przetargowa w umowach międzynarodowych oraz handlu zezwoleniami i embargami – to wszystko miało uzasadniać moją misję w oczach ministerstwa, policji i obywateli. W oczach Republiki.

Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego chcieli użyć do tego właśnie Spatafore? Sami zdecydowali się, by zaprosić go do stołu. Jedynym błędem, jedynym grzechem dyplomaty wydawał się przylot do Krakowa…

„Czy Gabriel mógł mieć rację?” – pytałem się w duchu. – „Czy całe spotkanie w Biurze Dialogu było jedynie farsą? Blagą zainscenizowaną przez władze Republiki?”

Szef kuchni wrócił do magazynu, tym razem przekręcając zamek w drzwiach. Podszedł do mnie i spojrzał wyczekująco.

– Jak mogę pomóc? – zapytał usłużnie.

Otrząsnąłem się i podałem mu przesyłkę. Odkleił kartkę, rozłożył i przeczytał treść rozkazu. Potrząsnął proszkiem i lekko skinął, potwierdzając, że wszystko jest jasne.

– Czerwone wino – powiedział tylko i odszedł w stronę kuchni, po drodze niszcząc kartkę i wrzucając ją do zsypu na odpady.

Mimowolnie skrzywiłem się. Wróciłem na salę bankietową, czując niesmak po spotkaniu z kucharzem. Mimo przepychu, który panował w pomieszczeniu, wciąż wydawało mi się, że czuję zapach zepsutego mięsa.

Zgromadzeni słuchali przemówienia wiceministra spraw zagranicznych Odrodzonej Republiki. Kolejnym punktem programu miało być wystąpienie akrobatek, oficjalnie zapowiedzianych przez ministra sportu. „Wystąpienie naszych utalentowanych akrobatek” – poprawiłem się w myślach, ale jakoś bez przekonania.

Przyglądałem się wszystkiemu z daleka, zwracając szczególną uwagę na zachowanie mojego podopiecznego. Słuchał uważnie i obserwował otoczenie. Co jakiś czas wdawał się w konwersację z siwowłosymi panami w garniturach lub z paniami w eleganckich żakietach i pietystycznie ufryzowanych włosach. Wydawał się kulturalny i opanowany. Nie wyobrażałem sobie, by taki człowiek mógł mieć ukrytą agendę. Lub być celem politycznej prowokacji. No ale był z zachodu; od dziecka indoktrynowany komunizmem, ekologią i multikulturowością…

A jednak: pomijając zachodni garnitur i obcobrzmiący język wydawało się, że niczym nie różni się od innych, zgromadzonych tu dygnitarzy i polityków. Wzdrygnąłem się, odpędzając od siebie tę myśl.

Zakończył się występ, który nagrodzono brawami i lampką szampana. Następnie poproszono zgromadzonych do stolików i zaczęto roznosić przystawki. Mój figurant dostał miejsce obok prezydenta Krakowa, jego małżonki oraz nowej sekretarz stanu do spraw polityki europejskiej w MSZ. Poza nimi, dokładnie po lewej stronie Spatafore, zasiadła młoda, atrakcyjna kobieta, której nie kojarzyłem z nazwiska, mimo iż jej twarz wydała mi się dziwnie znajoma.

Przyniesiono białe wino i patery wypełnione przekąskami: kanapeczkami z pieczoną wołowiną, krakersami i jajkami w majonezie. Obserwowałem zachowanie kobiety po lewej, nieustannie zaczepiającej i zagadującej Gabriela. Kilka razy złapała go za ramię lub, niby przypadkiem, pogłaskała po marynarce, na co mężczyzna zareagował co najwyżej powściągliwym zdziwieniem. Domyśliłem się, że to agentka wymieniona w rozkazie Bojko. Było też jasne, dlaczego zdecydowano się na użycie „wspomagacza”: Spatafore był zbyt uważny i kulturalny, by dać się wmanipulować w jakąś obyczajową intrygę.

Zaczęto roznosić obiad, a ja zastanawiałem się nad ostatnią rozmową, którą odbyłem z obcokrajowcem. Dlaczego sądził, że żyjemy w kłamstwie? Czy nasze media mogły być równie fałszywe jak zachodnie rozgłośnie?

W międzyczasie większość z gości skończyła zupę i kelnerzy zaczęli podawać danie główne: kaczkę z jabłkami i majerankiem, wraz z pieczonymi ziemniakami, kluskami śląskimi i tartymi burakami z chrzanem. Roznoszono również czerwone wino w szerokich, ciężkich kieliszkach z grubego szkła.

W głowie szumiało mi ostatnie z pytań, które zadał Gabriel: „czy rzeczywiście byłem wolny? Czy mogę robić to, co chcę? Czy mogę zrobić to, co uważam za słuszne?”

Przeklinając swoje serce, sumienie, konstytucję Odrodzonej Republiki i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, rozglądnąłem się po otoczeniu i upewniając się, że nikt nie patrzy, wyłączyłem Oczy i schowałem w kieszeni munduru. Szybkim krokiem podszedłem do Spatafore i łamanym angielskim szepnąłem:

– Do not drink wine!

Dyplomata spojrzał na mnie, wybałuszając oczy.

– What are you talking about?!

Siedzący przy stole politycy spojrzeli na nas z ukosa. Agentka, wciąż przymilnie uśmiechnięta, zmierzyła mnie wzrokiem. Czy mogła odczytać moje intencje?

– Just don’t. Please – czułem, że się czerwienię, a moja zdrada i niekompetencja parują mi z uszu i czoła. – No red wine – dodałem, ukradkiem wskazując na podchodzącego do stolika kelnera.

Przez parę kolejnych, nieskończenie długich godzin mój gość zupełnie unikał alkoholu. Spochmurniał jeszcze bardziej, jadł niewiele i rozmawiał tylko z tymi, z którymi musiał. Kiedy zaczęła się mniej formalna, balowa część, a na parkiet wyszła prezydencka para, inaugurując krakowiaka, kazał odwieźć się do hotelu. Rozczarowana i – zapewne wściekła – agentka odprowadzała nas wzrokiem. Ze wszystkich sił starałem się nie dać jej do zrozumienia, że mam cokolwiek na sumieniu.

Niewiele rozmawialiśmy. Jakimś cudem udało mi się wytłumaczyć całą tę bankietową maskaradę, która dodatkowo popsuła mu bezowocny wyjazd. Gabriel łapał w lot; czasami nie musiałem nawet grzebać w głowie w poszukiwaniu angielskich słów – wystarczyły proste, polskie zdania, wspomagane improwizowanym miganiem.

Wcześnie poszliśmy spać. Lot powrotny Spatafore był planowany na szóstą rano. Przed położeniem się dokładnie sprawdziłem hotelowe drzwi, korytarz i okna. Wyglądało na to, że jest bezpiecznie, jednak w razie nagłych kłopotów musieliśmy się jakoś dostać do windy lub klatki schodowej. Ucieczka po elewacji budynku nie wchodziła w grę.

Na moment włączyłem Oczy. Nie chciałem, by ktoś na górze pomyślał, że zdradziłem lub zdezerterowałem. W przestrzeni AR czekały na mnie nieodebrane wiadomości od Bojko z pytaniem o status misji. Odpowiedziałem:

 

„Prowokacja zakończona fiaskiem. Działania policji nie zostały zdekonspirowane. Spatafore bezpieczny. Wizyta przebiega zgodnie z pierwotnym planem.”

 

Zasnąłem targany niepewnością i sprzecznymi myślami.

Obudziło mnie głośne pukanie. Wyjrzałem przez wizjer. Za drzwiami stał starszy posterunkowy Krause z jakimś młodszym przydupasem. Mieli na sobie mundury Służby Bezpieczeństwa. Otworzyłem.

– Funkcjonariusze Krause i Marczak – przedstawili się. – Przyszliśmy po Gabriela Spatafore.

– O co chodzi? – zmarszczyłem brwi, choć dobrze wiedziałem, dlaczego tu są.

– Mamy nakaz aresztowania – podsunął mi pod nos skrawek papieru.

Uważnie przeczytałem dokument i oddałem Krausemu.

– Przyprowadzę go – powiedziałem.

Mogłem się domyślić, że ktoś tak nadgorliwy jest kimś więcej niż zwykłym gliną. Wszyscy obywatele Republiki o niemieckich korzeniach mieli kompleks niższości, związany z nieustanną potrzebą udowadniania swojej lojalności władzy i Państwu.

Obudziłem Gabriela i na migi tłumacząc zagrożenie, kazałem mu się ubrać i wziąć dokumenty podróżne. Wykonałem telefon do recepcji, prosząc by parkingowy przyprowadził auto pod samo wejście. Gdy dyplomata był już gotowy, pokazałem mu by odwrócił się do mnie plecami i skrzyżował w nadgarstkach ręce. Spojrzał na mnie lekko zaskoczony.

– For your… – zgubiłem słowo. – To pozory. Dla bezpieczeństwa.

Przytaknął i wykonał polecenie. Zaufał mi. Założyłem mu kajdanki i zablokowałem odciskiem palca. Przez myśl przebiegło mi pytanie, czy służby mogą zdalnie cofnąć moje uprawnienia. Na szczęście blokada wciąż działała. Wyszedłem, prowadząc Spatafore przed sobą.

– Sam zaprowadzę figuranta – oznajmiłem chłodno esbekom.

Krause przez chwilę ważył moje słowa. Bałem się, że każą mi przekazać więźnia lub zdecydują się, by dla bezpieczeństwa dodatkowo aresztować mnie. Zignorowałem ich i – starając się zachować zimną krew – lekko popchnąłem Spatafore do przodu. Nie oponowali. Ruszyliśmy w kierunku windy.

Gdy otworzyły się jej drzwi, od razu nacisnąłem przycisk zjazdu na parter. Gabriel wszedł do windy, a ja odwróciłem się i z całej siły trąciłem stojącego za mną Krausego. Marczak musiał podtrzymać go, by nie upadł. Wskoczyłem do windy. Zjeżdżając rozkułem Spatafore.

– Dziękuję – powiedział, nazbyt wyraźnie akcentując polskie ogonki.

Przebiegliśmy przez hol, ścigani przez okrzyki zbiegających po schodach esbeków. Wypadliśmy na zewnątrz. Podbiegłem do parkingowego i niemal wyrwałem mu z ręki kluczki. Już kilka sekund później ruszaliśmy z piskiem opon i rykiem R5.

Nie mieli szans dogonić nas zwykłym, policyjnym wozem. Na jeździe do Balic zarobiliśmy dobre dziesięć minut. Zaparkowałem zaraz przed terminalem. Popędziliśmy w głąb budynku.

Na hali odlotów roiło się od agentów ochrony i policji, liczyłem jednak na to, że z powodu tajnego charakteru mojej misji oraz potencjalnych konsekwencji politycznych i wizerunkowych, nie dostali rozkazu zatrzymania mnie i Spatafore.

Jeden z nich nas zatrzymał. Był niższy rangą: starszy szeregowy. Ofukałem go ostro i machnąłem legitymacją. Przepuścił nas bez słowa. Szczęście głupiego, przynajmniej w tej jednej rzeczy się nie pomyliłem. Odetchnąłem i poprowadziłem Gabriela do odprawy bezpieczeństwa. Tam musiałem rozstać się z moim gościem.

Przez chwilę mężczyzna stał nieruchomo, zachmurzony i posępny, jakby rozwiązywał w myślach niezwykle skomplikowane równanie lub problem natury filozoficznej. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Przez czoło przebiegła mu poprzeczna bruzda. Zastanawiałem się, czy wyciągnie do mnie dłoń, czy zdecyduje się odejść bez pożegnania.

– I want to give you something – powiedział, wyciągając z pół marynarki złożoną na dwoje kartkę giętkiego papieru.

Rozłożył ją i wcisnął mi do rąk.

– To ja – oznajmił, kciukiem wskazując chłopaka widocznego na zdjęciu.

W prawym dolnym rogu fotografii widniała data: 30 Jul. 2025.

Nim zdążyłem zareagować, uścisnął mi dłoń i mrugnął porozumiewawczo.

– Muszę kupić… – zatrzymał się na moment, by odnaleźć właściwe słowa – muszę kupić sobie takie auto – powiedział na odchodne.

Zaśmiałem się. Krótko, niepewnie. Szczerze.

Gabriel przeszedł przez bramki. Tam, w strefie granicznej, powinien być już bezpieczny. Spojrzałem na fotografię, którą mi zostawił.

Przedstawiała rodzinę na wakacjach. Na pierwszym planie znajdował się chłopiec, nie starszy niż dziesięcioletni. Stał uśmiechnięty między ciemnowłosym mężczyzną w pstrokatej koszuli, a atrakcyjną, zdecydowanie zbyt skąpo ubraną blondynką o niebieskich oczach. Para miała nie więcej niż 35 – 40 lat. „A więc Włoch i Polka”, pomyślałem. Dlatego znał polski. Dlatego tu bywał. Oczywiste; a jednocześnie tak nierzeczywiste.

Na dalszym planie widziałem innych ludzi; kolorowych, uśmiechniętych, w koszulkach z angielskimi napisami, z różowymi włosami, z głębokimi dekoltami, z wytatuowanymi ramionami i karkami. W tle znalazły się bulwary wiślane, Wawel i hotel Forum, ozdobiony wielkim plakatem jakiegoś zagranicznego filmu.

Czy właśnie tak wyglądała wolność? Czy o to pytał mnie Spatafore?

Rozejrzałem się dookoła. Na mojej trzeciej spostrzegłem dwóch nerwowych facetów w niebiesko–zielonych mundurach. Krause i Marczak przepychali się przez ciżbę. Szli po mnie.

Nagle zaczęło docierać do mnie, co zrobiłem. Zdrada i konsekwencje. O czym, do cholery myślałem?!

Za niewykonanie polecenia służbowego w najlepszym wypadku czeka mnie reprymenda i degradacja. W gorszym zwolnienie i utrata części praw obywatelskich. Pchnięcie Krausego i ucieczka przed esbekami nie polepszały sprawy. Czekał mnie dołek i godziny, może dni przesłuchań. A co potem? Jeśli się nie wybronię lub nie wstawi się za mną przełożony… areszt i więzienie.

Nie będzie procesu. Nie w tak delikatnej sprawie o politycznej naturze.

A jednak czułem, że właśnie tak należało postąpić. Spatafore miał zostać użyty i wykorzystany przez wroga jego kraju. A jest przecież w połowie Polakiem! Do tego dyplomatą i ambasadorem, który, bądź co bądź, wykazał się niemałą odwagą i dobrymi – cokolwiek znaczy to słowo… – intencjami .

Znałem historię na tyle dobrze, by wiedzieć, kim są ci, którzy odrzucają wyciągniętą dłoń. Urządzają pokazówki. Biorą do niewoli. Zabijają posłańców.

Spojrzałem po raz ostatni na fotografię i starannie złożyłem ją na pół. Raz, drugi i jeszcze jeden, aż kartka stała się nie większa niż wnętrze dłoni dziecka. Przez moment zastanawiałem się, co z nią zrobić; nie mogła wpaść w ręce SB, nie mogłem zostać z nią złapany. Podszedłem do kosza na śmieci i… zamarłem.

Zrozumiałem, że nie mogę wyrzucić zdjęcia. Nie chciałem, by przepadło wśród tekturowych opakowań, reklamówek i resztek jedzenia. Wspomnienie Spatafore było cenne nie tylko dla niego. Zawierało informacje o świecie, o którym zdołaliśmy zapomnieć. My, obywatele Odrodzonej Republiki, wychowani w duchu Rewolucji i dumnym zamknięciu na wszystko co nie jest nasze. Na wszystko co postępowe. Na wszystko co inne…

Choć zdawałem sobie sprawę, że to głupie, naiwne, a przede wszystkim cholernie niebezpieczne, chciałem o tym komuś powiedzieć. Ochronić dowód i przekazać go dalej, by rodził niechciane pytania oraz budził wątpliwości i przeczucia dawno uśpione przez rządowe media.

Odwróciłem się na pięcie i schyliłem, udając, że muszę poprawić wiązanie buta. Złożone zdjęcie wcisnąłem w siedzisko długiej, metalowej ławki. Wstałem, włączyłem Oczy i pewnie ruszyłem w stronę funkcjonariuszy.

Koniec

Komentarze

Zaciekawił mnie ten wstęp do uniwersum, choć myślę, że przydałoby się dodać trochę cech szczególnych obu bloków (same określenia komunizm/populizm są w obecnych czasach bardzo pojemne), najlepiej na jakichś konkretnych przykładach. Ustrój Republiki wydał mi się państwem podobnym do PRL opakowanym w prześwitujący papierek współczesnego nacjonalizmu – nie wiem, czy taka była intencja.

 

Bohater przeszedł dość szybką przemianę – jak dla mnie za szybką. Kara za pomoc funkcjonariuszowi wrogiego państwa (co wprost nazwane jest zdradą) jest dziwnie niska, biorąc pod uwagę implikowaną surowość władzy. Ale znowu – to tylko moje odczucie.

 

Gratuluję tekstu, jeśli pojawi się kontynuacja, nie omieszkam przeczytać :)

 

 

Podoba mi się pomysł na alternatywną wizję świata, który wykreowałeś. Chętnie jednak zobaczyłbym więcej elementów opisujących jego realia. Bez nich trudno w pełni poczuć klimat i zorientować się w nowej rzeczywistości.

Mocniejsze akcenty science fiction nadałyby opowieści więcej unikalności. Okulary VR to trochę za mało, by świat wyróżniał się na tle gatunku :)

Główny bohater wzbudził moją sympatię, ale jego nagła zmiana postawy wydała mi się mało przekonująca. Wystarczyła krótka rozmowa z obcą osobą, by podjął decyzję o zdradzie własnego kraju. Zdecydowanie zabrakło mi dobrego uzasadnienia dla tak radykalnego kroku.

Sposób, w jaki bohater ocalił zagranicznego dyplomatę, również wzbudził moje wątpliwości. Moim zdaniem, poszło mu stanowczo za łatwo.

Niemniej całość, pomimo moich uwag, czytało się całkiem fajnie. Dzięki za podzielenie się swoim tekstem :)

Dzięki za komentarze @Adam, @tsschindler. Bardzo cieszę się, że opowiadanie przypadło Wam do gustu. :)

 

Tak, Bruno dużo ryzykuje i choć nie jest jasne co dokładnie, to ryzyko może wydawać się zbyt duże, by jego decyzja o oszukaniu funkcjonariuszy i porzuceniu misji wydawała się przekonująca. Na jego usprawiedliwienie mogę dodać jedynie, że jest młody i możliwość postąpienia w zgodzie z tym, co wydaje mu się słuszne, pomogła mu zdecydować się na ten krok. No i myślę, że ma nadzieję wykręcić się od najbardziej drastycznych konsekwencji. ;)

 

Zaciekawił mnie ten wstęp do uniwersum, choć myślę, że przydałoby się dodać trochę cech szczególnych obu bloków (same określenia komunizm/populizm są w obecnych czasach bardzo pojemne), najlepiej na jakichś konkretnych przykładach.

Mocniejsze akcenty science fiction nadałyby opowieści więcej unikalności. Okulary VR to trochę za mało, by świat wyróżniał się na tle gatunku :)

Zgadzam się. Zabrakło mi tu miejsca na większy worldbuilding i technikalia, choć oczywiście mam kilka pomysłów w zanadrzu.

 

Generalnie to opowiadanie mogłoby być dłuższe. :) Przyznam, że pisząc je narzuciłem sobie limit do 30k znaków, a potem jeszcze trochę wypadło przy autorskiej redakcji, po pierwszych opiniach moich znajomych bet. Tempo akcji jest tutaj duże (zwłaszcza jak na moje teksty;)) – a właśnie to było jednym z moich celów, bo cała narracja zamyka w ciągu 24h – co może sprawiać, że lekko się czyta, ale niekoniecznie sprzyja głębszemu wejściu w rzeczywistość Odrodzonej Republiki.

Zajrzyj: https://crow-creations.pl oraz https://facebook.com/lastman87 :)

Zgniły Zachód. Brak relacji z nim. To co, autarkiczna gospodarka, żelazna kurtyna i reszta odgrzanych motywów w domyśle? Republika od morza do morza. Stary, nieaktualny, nie do zrealizowania sen. I ani słowa, dlaczego tak wygląda ta część Starego Świata. Tego brakuje – chyba że właśnie to uznać za fantastykę.

Ale wszystko jest do naprawienia. Za łatwo to się nie uda, ale jest wykonalne.

Sen stary, ale wiecznie żywy. :) Mozliwe, że nie jest moją rolą  tłumaczyć w tym miejscu uniwersum, które rozwinę w dłuższych tekstach, ale skoro poruszyłeś już temat settingu, mogę powiedzieć, że jest to niejako naturalny rozwój ekstremalnych trendów obecnych obecnie – zresztą nie ukrywam, że najnowsza polityka i zaogniający się “spór o wartości” to jeden z głównych motorów tego pomysłu.

A więc z założenia/w domysle, OR to ziszczone marzenie neoprawicy, które pod płaszczykiem wolności (zarówno gospodarczej, jak i osobistej), podmiotowości i negacji trendów zachodnich, sprzedaje totalitaryzm. Nie jest to więc jeden do jeden ani neo-prl, ani tzw. Wielka Polska od morza do morza (OR będzie dużo bardziej zamkniętym, autokratycznym, ale i nowocześniejszym tworem).

Oczywiście w tej wizji nie mam szczególnych pretensji co do jej oryginalności – znacznie bardziej zależy mi na pokazaniu detali, zmian w sposobie myślenia, wpływie na język i wreszcie – moralność.

Rozumiem więc, że po lekturze tego krótkiego opowiadania mogłeś odnieść wrażenie, że czegoś Ci tu brakuje, a świat nie jest przemyślany lub jest pójściem na łatwiznę, ale zapewniam, że ten drugi punkt mnie/go nie dotyczy. :)

 

Co do samego opowiadania, bardzo chętnie je rozwinę, by zwiększyć jego atrakcyjność, ale obawiam się, że jak na tak krótki tekst i tak odkrywam tu wiele kart tego świata. Bardzo zależało mi na uniknięciu dłużyzn i data dumpów, a akcja miała być wartka i opowiedziana myślami “człowieka z wewnątrz” (co chyba się udało), stąd też ekspozycja jest ograniczona do minimum.

Zajrzyj: https://crow-creations.pl oraz https://facebook.com/lastman87 :)

Dzięki za wiele wyjaśniający odzew. To może być, i oby było, ciekawe… Powodzenia w komponowaniu obrazu OR!

Nowa Fantastyka