- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Tęczówkowo

Tęczówkowo

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Tęczówkowo

Byłam oczywiście spóźniona. W pośpiechu czyściłam zęby, choć i tak wiedziałam, że nie dojadę do pracy na czas. I nagle… Ciemność. Zamurowało mnie. Awaria. Jeszcze tego brakowało!

Wyszłam po omacku z łazienki z ustami wypełnionymi pianą i ze szczoteczką w garści. Sprawdziłam ostrożnie na korytarzu, uruchamiając włączniki. Nie myliłam się – brak prądu.

Było wybić choć jedno okno w łazience! – pomyślałam zdenerwowana i zeszłam po schodach do kuchni, gdzie miałam zamiar dokończyć szczotkowanie zębów.

Dziwnym trafem zamiast płytek na parterze zobaczyłam dookoła leśne ścieżki. Szukając w panice wody spostrzegłam niespodziewanie wystawioną do mnie, grubą i owłosioną, niczym małpia, rękę trzymającą kubek wypełniony po brzegi zbawiennym płynem. Miała pokaźnej wielkości pazury, zakrzywione i niemiłosiernie brudne.

Wzięłam spory łyk i z wybałuszonymi oczami oraz napęczniałymi policzkami rozglądałam się nerwowo.

– Można pod nogi, bez krępacji, albo gdziekolwiek obok, proszę bardzo – wygłosił łaskawym tonem właściciel owłosionej łapy, odwracając dostojnie głowę.

Z ulgą wyplułam za siebie przetrzymywaną zawartość, wypłukałam usta, po czym oddałam opróżniony kubek.

– Wielkie dzięki – wygłosiłam i dopiero wtedy spojrzałam uważniej na mojego rozmówcę.

Niższy o głowę, stał pokracznie na czterech wykrzywionych, lekko ugiętych nogach, skrytych częściowo w zaroślach, miał niewielki, przygarbiony tułów i pociągłą twarz o bardzo złym wyrazie oraz nienaturalnie wielkie oczy z kolorowymi tęczówkami. Był częściowo porośnięty ciemną sierścią. Ręce przykrywały mu jakieś czarne, pozwijane płachty, które początkowo wzięłam za obszerne rękawy płaszcza przeciwdeszczowego. Gdyby nie oczy oraz mowa, uznałabym, że to nieznany gatunek małpy.

 

 

 

 

 

– Jestem Suluko – powiedział do mnie bez cienia jakiejkolwiek emocji.

– Dzień dobry, panie Suluko. Mam na imię Irena.

– Wiem.

A potem zniecierpliwionym tonem zwrócił się do innej owłosionej postaci, która nieoczekiwanie stanęła przy jego prawym boku:

– Kolejna Prądnica, jak mniemam?

– Tak, wasza wysokość. – Tamten skłonił się z szacunkiem.

– Wielka szkoda, mają taki piękny odcień… – westchnął, spoglądając na mnie z zawodem. – Dokładnie takiego koloru poszukuję. Ale cóż, mówi się trudno. Może następnym razem.

Znowu drzwi z naszego lasu?

– Owszem, panie.

Odszedł powoli w stronę jakichś drzewek. Nawet się nie pożegnał.

Stałam w szlafroku, ze szczoteczką w dłoni, ciągle zdezorientowana. Gdzie moja kuchnia wraz z całą resztą domu? Co ja tu robię? I kim są te stwory?

– Pani pozwoli, poprowadzę ku znanym pokojom. – Służący pana Suluko ukłonił się i wskazał mi ręką, także ubraną w nietypowe, czarne i pozwijane materie, prawą stronę. Szedł niemrawo, kiwając się na boki, niczym pingwin. Jego odnóża skrywały się wśród coraz gęstszych krzewów. We wskazanym kierunku, wśród drzew, pojawiły się znienacka drewniane drzwi w kolorze jesionu.

Bez zahamowań podążyłam tam, otwarłam je i znalazłam się w kuchni. Kiedy odwróciłam głowę, po drzwiach, leśnych ścieżkach i służącym nie było śladu.

Czy ja jeszcze śpię? – pomyślałam zaskoczona. Co to było?

Rzut okiem na zegarek skutecznie wyrwał mnie z zadumy i odrętwienia. Zaklęłam pod nosem, błyskawicznie przebrałam się i wybiegłam do pracy.

A potem o wszystkim zapomniałam.

 

Minęło kilkanaście miesięcy. Tym razem myłam zęby wieczorem, szykując się do spania po męczącym tygodniu. Marzyłam tylko o błogim, głębokim śnie wśród ukochanej pościeli. Znowu zgasło światło, jednak teraz dla odmiany zdążyłam wypłukać usta i właśnie otwierałam drzwi.

Leśna ścieżka z panem Suluko wyrosła tuż przede mną, na piętrze. Zaprowadziła mnie do znajdującej się w pobliżu, mrocznej jaskini.

– Dzień dobry – powitał mnie znajomy, owłosiony stwór, wskazując służbie, aby rozpaliła kilka niewielkich lamp sufitowych.

Elektryczność w jaskini? Niebywałe – przemknęło mi przez myśl.

– Pan istnieje naprawdę? Poprzednio przypuszczałam, że to tylko sen.

– Istnieję, Ireno. Proszę mi mówić po imieniu. Bez „pan”.

– Brzmi ono niezwykle oryginalne. Czy ma jakieś znaczenie?

– Jak najbardziej. Oznacza „oko”.

– Oko?

– Tak. Po łacinie. Czytane na wspak.

– Jest pan człowiekiem?

– A niech mnie Święty Młotogłów, Pan wszystkich młotogłowów, broni! W żadnym wypadku nie jestem jednym z was! – odpowiedział coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Mówi pan po ludzku.

– Mogę mówić, jak tylko zapragnę. Nie chciałbym przenigdy być człowiekiem. Niemniej, posiadacie jedną cechę, której zawsze wam zazdrościłem. Potraficie rozróżniać barwy.

– A teraz już pan nie jest o to zazdrosny?

– Nie muszę – odpowiedział z przerażającym uśmiechem, który spowodował, że poczułam się dziwnie.

– Tym razem Prądnica z Wyjściową, wasza wysokość. – Znany mi już służący pokornie schylał głowę przed władcą.

– Nie, nie, nie! Mylisz się, Sulumafie! – zaatakował głośno rozsierdzony władca, karcąc podwładnego sinym popchnięciem całym tułowiem tak, że tamten runął, jak długi. – Znowu ten sam błąd! Ile razy mam powtarzać, że wedle nowego zarządzenia, obowiązującego już z górą dziesięć lat, Wyjściowi są wówczas, gdy zgaszą najpierw światło, a później opuszczą łazienkę?! Tymczasem przybyła tu Irena Leśniewska, urodzona dwunastego września tysiąc dziewięćset…

– Zaraz, zaraz – przerwałam mu ze zdumieniem, lecz Suluko tylko chamsko warknął, skutecznie mnie uciszając:

– Milcz! Mnie się nie przerywa!

Chwilę dyszał, wyraźnie zdenerwowany, próbując się uspokoić.

Następnie kontynuował:

– Urodzona zatem w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, jest znowu jedynie Prądnicą! A, przypomnij, co to znaczy, Sulumafie? – Skierował wzrok na potulnie schylonego służącego.

– Że przybyła tutaj wskutek wyłączenia prądu, nie zaś samoistnego odcięcia źródła światła w swej łazience, wasza dostojność.

– Samodzielnego – poprawił go z naciskiem. – Bardzo dobrze. A kiedy byłaby Prądnicą wraz z Wyjściową?

Sulumaf zastanowił się.

– Gdyby wyłączenie prądu nastąpiło równocześnie z jej zgaszeniem światła, po czym wyszłaby z łazienki – ubiegł go w odpowiedzi inny służący, nieco tęższy i niższy. Wynurzył się niespodziewanie z mroku jaskini i stanął obok, przyglądając się mi z zainteresowaniem.

– Bardzo dobrze, Sulumafie – pochwalił władca.

– Oni obaj nazywają się tak samo? – spytałam nie kryjąc zdumienia.

– Tak, bo obaj są służącymi. Sulumaf oznacza służącego po łacinie, również czytanego odwrotnie.

– I nie pomylą się waszej wysokości?

– Proszę po imieniu, Ireno – odrzekł z łaskawym uśmiechem Suluko, jakby zapomniał o wcześniejszym wybuchu. – Mam ich tysiące, trudno, żebym pamiętał nazwę każdego. Tak jest łatwiej i prościej.

– Najjaśniejszy panie, przybyła nowa dostawa – zakomunikował z ukłonem kolejny sługa.

– Wybornie!

– Za chwilę będą gotowi, wasza wysokość.

– No cóż – rzekł do mnie monarcha – wielka szkoda, ale znowu muszę cię pożegnać. Nie dany mi jest najwidoczniej ów przecudny odcień zieleni. Tym razem przebywałaś tu znacznie dłużej i poznałaś zbyt wiele naszych tajemnic, zatem jestem zmuszony całkowicie wymazać ten pobyt z twojej pamięci.

Nim zdążyłam zaprotestować lub o cokolwiek zapytać, dmuchnął mi w twarz makabrycznie cuchnącym oddechem, zdolnym zwalić z nóg olbrzyma, po czym zniknął wraz ze służbą i całym swym tajemniczym światem.

 

Kolejne spotkanie z Suluko nastąpiło niemniej zdumiewająco, ponieważ poprzedziło je moje wyjście z łazienki w firmie. Umyłam ręce, wyrzuciłam do kosza zużyty przy umywalce papierowy ręcznik, lecz tak bardzo się spieszyłam, że, całkiem nietypowo, najpierw otwarłam drzwi i dopiero wówczas odwróciłam się, aby zgasić światło.

– Nareszcie! Zawrócona! – skomentował z radością moje pojawienie się włochaty i pokraczny władca tajemniczej krainy.

Obecnie nie znajdowaliśmy się w lesie ani jaskini, lecz wśród rozmaitych brył przestrzennych najprzeróżniejszych kolorów i rozmiarów.

– Mamy ich więcej, wasza dostojność – zakomunikował służący o jasnej sierści, wskazując utworzoną już kolejkę.

Obok stali inni ludzie, rozglądający się ze zdumieniem.

– Znakomicie. Najpierw jasne barwy, potem te ciemniejsze! – zarządził uradowany Suluko, usadawiając się wygodnie na żółtym sześcianie. Dopiero teraz, widząc go w całej okazałości i przy jaskrawym świetle, mogłam stwierdzić, że to nie małpa ani nawet pies, lecz wyjątkowo przerażający już samym wyglądem, czteronogi gatunek nietoperza! Złożone skrzydła wzięłam niegdyś za części czarnego kapoka.

Kilkudziesięciu służących nieoczekiwanie wyrosło tuż obok, przyglądając się bacznie naszym twarzom.

– Gdzie jestem? – dopytywał jakiś jegomość w połyskującym, złotym szlafroku z wizerunkiem chińskiego smoka na plecach.

– Tylko spokojnie, panie Jastrzębski. – Oglądający go skrzydlaty sierściuch zbliżył się i wprawnym ruchem wyjął niewielką łyżką obie gałki oczne, kładąc na podanej przez drugiego służącego złotej tacy, którą następnie podsunięto pod nos Suluko.

Władca z dostojną miną wziął je do ust i z rozkoszą połknął.

Patrzyliśmy na to wstrząśnięci, po czym, kiedy nareszcie dotarło do nas, co tu zaszło i że to z całą pewnością nie jest mistyfikacja, wraz z pozbawionym oczu mężczyzną zaczęliśmy panicznie wrzeszczeć, szarpać się i wić, próbując uciec zwierzęcym oprawcom. Służący trzymali nas jednak na tyle silnie, że nie byliśmy w stanie się im wyrwać. Rozpoczęło się makabryczne, krwawe widowisko, w którym to my, ludzie, graliśmy główne role.

Po niebieskookim Jastrzębskim przyszła pora na kolejne osoby obdarzone tym samym kolorem tęczówek. Suluko pożerał ich oczy coraz szybciej, rozpaczliwe krzyki były coraz głośniejsze. Kiedy służący podeszli do mnie, spojrzałam nienawistnym wzrokiem na siedzącego nieopodal sadystę. A potem, wykorzystując bliskość podsuniętej tacy, błyskawicznie wsparłam się na trzymających mnie włochatych łapach służby, podskoczyłam, po czym wierzgnęłam nogami najwyżej, jak tylko umiałam, wymierzając kopniak prosto w spód złotego naczynia.

Taca runęła, a wraz z nią padli na barwną podłogę, przypominającą wielkie, kwadratowe płytki, stojący najbliżej służący Suluko, w tym także ci, którzy mnie trzymali. Najwidoczniej naczynie musiało być wyjątkowo wartościowe.

 

 

 

 

Zanim ochłonęłam i zaplanowałam, co dalej, zobaczyłam przed sobą zdumiewające, zaledwie lekko zabarwione tęczówki monarchy. W niczym nie przypominały tych z pierwszego spotkania, które były wręcz tęczowe. Jego silne skrzydła trzymały mnie za ramiona, nie pozwalając na najmniejszy nawet ruch. Zbliżył swoją odrażającą twarz do mojej i wyszeptał, plując zieloną, cuchnącą mazią:

– Nie odbierzesz tego, co mi się należy, Ireno Leśniewska!

Zacisnęłam powieki najsilniej, jak tylko umiałam.

– Otwieraj gały! – wrzasnął groźnie.

Potrząsnęłam głową.

– Chcesz stracić także język? Wtedy ani niczego nie zobaczysz, ani nie powiesz. No, jak?! Wybieraj!

Milczałam. Nie chciałam dać się złamać, poddać, zniewolić.

Podszedł do mnie tak blisko, przyciskając do ściany, jakby chciał zmiażdżyć. Ciągle czułam jego cuchnący oddech na twarzy. Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę albo zwymiotuję.

Bezceremonialnie wsadził pazury i błyskawicznie wydłubał moje oczy, zaraz potem usłyszałam wyraźne mlaśnięcie i głośne przełknięcie. Wtedy odszedł. Poczułam przeszywający, niewyobrażalny ból. Wszystkie zwoje nerwowe paliły się we mnie, niczym porażone nagłym, silnym prądem. Nie widząc, mogłam jedynie wydawać z siebie, najgłośniej jak tylko umiałam, wrzask bólu, cierpienia i bezradności.

 

Zostałam bezceremonialnie odrzucona na ciała pozostałych rannych. Okaleczano kolejne osoby. Na nic zdały się nasze krzyki i pomstowania, błagalne prośby czy też histeryczny płacz. Pożeranie oczu trwało nieprzerwanie, jak mi się zdawało, jeszcze kilka godzin. A my leżeliśmy stłoczeni, porozrzucani, niczym sterty niepotrzebnych śmieci, jęcząc i zupełnie nie rozumiejąc, skąd i dlaczego się tu znaleźliśmy. Wreszcie, nie mogąc ruszyć się ani tym bardziej dokądkolwiek uciec, po wielu godzinach kaźni większość z nas zasnęła.

Minęło sporo czasu nim służący Sulumafowie podnieśli leżące bezwładnie ludzkie ciała i posadzili pod największymi bryłami. Ocknęliśmy się, czując na twarzach rozrywający trzewia ból. Władca przemówił. O dziwo, stopniowo odzyskiwaliśmy wzrok i niewyraźnie dostrzegaliśmy kontury, a także barwy otaczającej rzeczywistości. Ból jednak nadal nie pozwalał w pełni logicznie myśleć.

– Dziękujemy kolejnym ofiarodawcom – dostojnie rzekł władca, siedząc przed nami na innym, niewielkim sześcianie. – Nasze tęczówki na powrót zyskały wszystkie barwy, dostępne na Ziemi. Jesteśmy wdzięczni Zawróconym. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego was to spotkało. Nie traćcie niepotrzebnie czasu na próżne domysły. Wasz pobyt tutaj zostanie usunięty z pamięci, ból zażegnany, a oczy z czasem powrócą do naturalnego wyglądu, podobnie jak wy wrócicie do dawnego życia. I, kto wie, może jeszcze spotkamy się nieraz w magicznym Tęczówkowie. A teraz żegnam.

Po tych słowach, co jakiś czas komentowanych jedynie jękami okaleczonych ludzi, wszystko zniknęło.

 

I byłabym pewnie, jak zapowiedział Suluko, dalej żyła w nieświadomości, gdyby nie zaskakujący telefon tajemniczego mężczyzny, który po kilku miesiącach zadzwonił do mojego biura i przedstawił się jako Grzegorz Jastrzębski.

– Pani Irena Leśniewska? – zapytał podnieconym głosem, kiedy podniosłam firmową słuchawkę.

– Tak. W czym mogę pomóc?

– Hm. Głos chyba ten sam… Przepraszam za bezpośredniość, ale czy pani ma zielone oczy?

– S-słucham?

– Proszę o wybaczenie, ale szukałem tyle czasu i ciągle nic. Wreszcie natrafiłem na notkę biura, w którym pani pracuje. Czy jest pani zielonooka?

– Tak. Skąd pan wie?

– Błagam, musimy się spotkać! To bardzo ważne! Proszę, niech mnie pani nie ignoruje!

– Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi.

– Wyjaśnię pokrótce podczas spotkania. Może jutro o osiemnastej w restauracji naprzeciwko pani biura? Odpowiada pani ta pora oraz miejsce?

Zgodziłam się, ale potem długo wahałam, czy to było rozsądne. W końcu głos rozmówcy wskazywał na przesadne wręcz zdenerwowanie. Pytanie o kolor oczu poważnie mnie zaskoczyło. Skąd to wiedział? Czego mógł chcieć?

 

– Witam, Grzegorz Jastrzębski. – Czekał już na mnie, elegancko ubrany, wstał, ucałował dłoń, szarmancko odsunął dla mnie krzesło i pomógł je przysunąć, a potem podał imponujący bukiet przepięknych róż, leżący na stoliku. – To dla pani.

Pstryknął palcami na kelnera, widocznie byli już umówieni, bo ten od razu przyniósł wazon i wsadził kwiaty, ustawiając je przede mną.

– Dziękuję, że mnie pani nie zignorowała i zechciała poświęcić czas. Zdaję sobie sprawę, że nie było to łatwe i wywoływało mnóstwo wątpliwości. Niektóre Ireny Leśniewskie zareagowały nader agresywnie na moje pytania – powiedział z przepraszającym uśmiechem.

– W czym mogę pomóc?

– Może kawy? Herbaty? Albo czegoś mocniejszego? – zaproponował.

– Wystarczy woda.

– W takim razie i dla mnie woda.

Kelner znów błyskawicznie nas obsłużył.

– Pani mnie sobie oczywiście nie przypomina, jak mniemam.

– Wybaczy pan, ale nie miałam chyba okazji… W ogóle zastanawiam się, czy to aby nie pomyłka.

– W żadnym wypadku. Ach! Pani ma rzeczywiście prześliczne oczy! Nic dziwnego, że Tęczówkowiec tak o nie walczył.

– Dziękuję za komplement, ale nie bardzo rozumiem, czemu… – przerwałam mu zniecierpliwiona.

– Najmocniej przepraszam. Oczywiście. Zaraz wyjaśnię. Otóż cierpię na somnambulizm.

– Nie rozumiem. To jakaś choroba?

– Innymi słowy: lunatykuję.

– Ach tak…

– Wtedy, trzynastego sierpnia, także mi się przydarzyło lunatykowanie.

– Co to znaczy: wtedy?

– Kiedy spotkałem panią.

– To z pewnością nieporozumienie. Musiał mnie pan z kimś pomylić.

– Myli się pani. Byłbym w stanie uwierzyć, że zapamiętane wydarzenia tylko mi się przyśniły, gdyby nie jeden ważny szczegół.

– To znaczy?

Z tajemniczym uśmiechem wyciągnął z kieszeni niewielkie pudełeczko, w którym trzymał czerwoną kostkę.

– Kiedy leżeliśmy na płytkach, schowałem jeden sześcian do kieszeni. Nie zorientowali się.

– Kto taki? Przepraszam, ale nadal nie pojmuję, czego pan ode mnie chce i dlaczego zabiera cenny czas?

– Pamiętasz, że straciłaś oczy? Wtedy, po przeniesieniu. Ja też tam byłem. I inni. Ten sadysta każdemu wydłubywał oczy, a następnie je pożerał. I potem…

Zdenerwowana zerwałam się od stolika i wybuchłam:

– Nie przypominam sobie, abyśmy byli na ty, szanowny panie! Jeśli pan ma więcej takich szalonych wizji, proszę je opisać i podzielić się z innymi fantastami. Z pewnością znajdą się czytelnicy, żądni tak dziwacznych przygód, równie szaleni, co pan. Ja do nich nie należę i nie rozumiem, czemu pan mnie nęka.

– Ależ pani Ireno, przepraszam najmocniej, proszę się uspokoić.

– Nie mam zamiaru! Żegnam!

– Proszę… Zaklinam panią. Na wszystkie świętości tego świata. Mogę udowodnić, że to wszystko jest prawdą – wyszeptał z błagalnym wzrokiem, chwytając moją dłoń i widząc, że inni goście, zaciekawieni, spoglądają na nas.

– Pokazując kolejne kostki? – zakpiłam.

Mimo tego usiadłam przy stoliku.

– Proszę udać się do łazienki – wyszeptał.

– Co proszę?

– Nie, nic złego nie mam na myśli – uprzedził kolejny wybuch, widząc moją minę.

– Dlaczego miałabym tam iść?

– O ile zdążyłem się zorientować, od łazienki wszystko się zaczyna. Proszę zatem tam pójść, a potem wyjść. Tylko tyle. Niech mi pani zaufa.

Zrobiłam, co nakazał, nawet nie myjąc rąk. Otwarłam jedynie drzwi, weszłam i wyszłam. Potem wróciłam do stolika.

– Pamięta pani, co się zdarzyło? – Powitał mnie wstając i uśmiechając się z wdzięcznością.

– Kiedy?

– Gdy pani opuściła łazienkę.

– Zapytał mnie pan przy stoliku, czy coś pamiętam.

Zrezygnowany spojrzał na leżącą na blacie kostkę.

– Najwidoczniej musi być inne wyjaśnienie – stwierdził cicho.

– Ale czego? – nie pojmowałam nadal. – Co chce mi pan udowodnić?

– Wyjaśnię to pani, ale proszę wysłuchać mnie do końca i nie zrywać się tak, jak poprzednio, dobrze? Może mi to pani obiecać? – popatrzył przepraszająco swoimi wyjątkowo przenikliwymi, błękitnymi oczami.

A potem, gdy niechętnie przystałam na jego prośbę i zgodziłam się zaczekać, opowiedział prawie szeptem, że lunatykowanie umożliwiło mu pewnego razu śledzenie tego, co rzekomo oboje nas spotkało.

Wedle zatem jego zapewnień, przed kilkoma miesiącami wraz z dziesiątkami innych osób trafiliśmy do tajemniczej krainy, rządzonej przez niejaskiego Suluko, noszącej nazwę Tęczówkowo. Jest to jedna z wielu równoległych naszej rzeczywistości, niejako inny świat. Nie ma w nim ludzi, lecz żyją i panują wyłącznie nietoperze. Najpotężniejszym jest właśnie Suluko, przedstawiciel afrykańskich młotogłowów wielkogłowych. W swoim świecie, podobnie jak inne zwierzęta, ma on nadprzyrodzone zdolności, może mówić w dowolnym języku całego wszechświata, może też posługiwać się przedmiotami, a nawet myśleć jak ludzie. Jego oczy mienią się tysiącami barw i ich odcieni tylko dlatego, że są zasilane posiłkami, które spożywa.

Suluko żywi się wyłącznie gałkami ocznymi, których pozbawia siłą uprowadzonych wbrew ich woli mieszkańców całego wszechświata, w tym i nas, ludzi. Wyrywa je sztućcami, a nawet pazurami swych służących bądź też własnymi, przyprawiając ofiary o niewyobrażalny wręcz ból, zaś potem usuwa te zdarzenia z pamięci nieszczęśników. Wydarte tak bestialsko oczy porwanych, z czasem wracają wprawdzie na swoje miejsce, lecz ich tęczówki stają się za każdym razem bledsze, aż wreszcie zupełnie zanikają poprzez najprzeróżniejsze choroby, będące konsekwencjami owych okaleczeń, a ludzie całkowicie przestają widzieć.

Słuchałam szczegółowych opowieści mojego rozmówcy o tych trudnych do wyobrażenia zdarzeniach z coraz większym powątpiewaniem. Prócz jakiejś maleńkiej kostki, rzekomo pochodzącej z tajemniczego Tęczówkowa, nie miał praktycznie żadnych dowodów. Powoli dochodziłam do jedynego słusznego wniosku, że całą tę bajeczkę najzwyczajniej wyssał sobie z palca.

– A co ma do tego łazienka? – zapytałam wreszcie.

– Łazienka?

– No, kazał mi pan tam wejść i wyjść, dowodząc, że to mnie przekona, co niestety się nie stało.

– Łazienka ma znaczenie zasadnicze! – wtrącił nieoczekiwanie brodaty mężczyzna, który przysiadł się do nas i kontynuował: – Od sposobu wyłączenia źródła światła zależy, czy dotrze się do tej krainy, czy nie.

– Co? – Zdumiony Jastrzębski uniósł brwi.

– Wybaczą państwo, ale usłyszałem co nieco i pozwoliłem sobie wtrącić się do rozmowy. Roman Malina. – Wstając i kłaniając się lekko podał rękę najpierw mnie, a potem Jastrzębskiemu.

– To chyba najbardziej idiotyczna rzecz, o jakiej słyszałam! – powiedziałam głośno z uśmiechem. – Panowie sądzą, że uwierzę w te brednie? Jak gaszenie światła ma niby wpływać na przechodzenie do innej czasoprzestrzeni?

– Zaraz to pani wyjaśnię. – Malina wcale nie wydawał się być zaskoczony moją reakcją. – Przed wiekami wszechświatem zgodnie rządziła szóstka bogów. Byli braćmi i mieli identyczną moc. Dali oni początek wszelkim stworzeniom, żywiołom oraz zjawiskom i elementom przyrody, jakie spotykamy w dzisiejszym świecie: ciałom niebieskim, zwierzętom, skałom, wodom, roślinom, glebom, wichrom, deszczom, a także ludziom. Ustalili, że władcy, rządzący w swoich monarchiach, będą mieli nieograniczone prawo względem istot z innych, równoległych rzeczywistości, mające zaspokoić ich jedno, najważniejsze pragnienie. Mogą to być żądze mordu, miłości, nieustannego jedzenia, tortur, wojaczki, czy też inne, wedle woli i fantazji.

– Zaczynam rozumieć – wtrącił z uśmiechem Jastrzębski. – Suluko zechciał najpewniej spełnić swoje odwieczne marzenie: posiąść możliwość rozróżniania wszystkich barw wszechświata za pomocą różnokolorowych tęczówek. Dlatego założył państwo Tęczówkowo, a jego mieszkańców nazwał Tęczówkowcami.

– Też tak mniemam – zgodził się Roman. – Drogą do osiągnięcia celu wedle nakazu boskich braci miało być każde logicznie uporządkowane, powtarzające się pozyskiwanie innych, aby dali to, czego monarsze potrzeba. Na przykład – za konkretne uczesanie się konkretnym przedmiotem odbiera się ludziom włosy. Tak postępuje potężny kalmar Sullipak. Albo inny przykłąd – wąż Gel – za wstanie z łóżka bądź legowiska rankiem konkretną nogą odgryza swymi potężnymi kłami dolne kończyny, zarówno ludzkie, jak i zwierzęce.

– A zatem Suluko pogłówkował i wymyślił, aby poprzez charakterystyczne wyjście z łazienki móc przenieść swe ofiary do rzeczywistości, którą zarządza – domyślił się głośno Jastrzębski.

– Istotnym aspektem jest tu także materiał, z którego wykonano drzwi – dopowiedział Malina.

Odruchowo wszyscy spojrzeliśmy na pobliską łazienkę.

– A, no tak, czemu wcześniej na to nie wpadłem! – stwierdził Jastrzębski, stukając się w czoło. – W tej kawiarni magia nie mogła zadziałać!

– Drzwi muszą być wykonane z drzewa, pochodzącego konkretnie z lasu, którym włada ów nietoperz. Z pewnością dba o ich należyte rozprzestrzenienie po całym wszechświecie – wyjaśniał dalej Roman Malina.

– A czemu akurat łazienka? – dopytywał Grzegorz.

– Akurat takie widzimisię miał Suluko.

– Niedorzeczne. Przecież z łazienki zawsze wychodzi się w ten sam sposób – wtrąciłam, nadal nieprzekonana.

Spojrzeli na mnie, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, że tu jestem.

– Pozwolę sobie zaprzeczyć, szanowna pani – odpowiedział z uśmiechem Roman.

– Można przecież wyjść i zgasić światło dopiero potem, albo odwrotnie, albo też lampy mogą zgasnąć wskutek zużycia żarówek. Inną opcją jest…

– Wyłączenie prądu – dokończyłam sama, ze zdumieniem spoglądając na ich uśmiechnięte twarze. – I wówczas oczy nie są pożerane, a Suluko nazywa przybysza Prądnicą.

– Otóż to! Każdy z nas kiedyś nią był, tylko nie każdy pamięta – przytaknął Malina, spoglądając na Jastrzębskiego.

– Natomiast „Wyjściowi są wówczas, gdy zgaszą najpierw światło, a później opuszczą łazienkę” – powtórzyłam na głos przypomniane słowa, usłyszane przed miesiącami w nietoperzowej jaskini. – Dziwne. Miałam o tym zapomnieć. A jednak pamiętam słowo w słowo.

– To zasługa kostki – stwierdził z uśmiechem Jastrzębski, wskazując czerwony sześcian. – Ja też przypomniałem sobie teraz wiele istotnych szczegółów, o których powiedział Suluko.

– Do Tęczówkowa dostają się wszyscy, przechodzący przez drzwi z tamtejszego drzewa. Większość nic nie pamięta, bo monarcha ma możliwość kasowania ludzkich wspomnień. Natomiast tylko Zawróceni, czyli ci, którzy najpierw otwierają drzwi, a później gaszą światło, stają się ofiarami morderczego nietoperza.

– Nie można jakoś zatrzymać jego działań, ukarać za bestialstwo? Mamy biernie czekać, aż wszystkim ludziom odbierze wzrok? Przecież to niemożliwe, aby miał nieograniczoną władzę. W końcu to tylko niewielkie stworzenie.

– Nie przesadzajmy, pani Ireno. – Rozbawiony Grzegorz spojrzał na kolegę. – Nie takie znowu niewielkie… W dodatku on jest faktycznym jedynowładcą i może zrobić wszystko. Naród jest mu ślepo posłuszny.

– A dlaczego?

– Bywa, że, mając nadwyżki w postaci gałek ocznych z całego wszechświata, hojnie obdarowuje nimi poddanych, począwszy od służby.

– Dlaczegóż oczy te mu nie starczą? Skoro ma ich nadmiar, czemu ciągle porywa kolejnych nieszczęśników?

– Bo w oczach nietoperzy skradzione kolory tęczówek z czasem wygasają. Suluko nie ma ich na wieczność, ponieważ nie są jego cechami naturalnymi. A, marząc o tęczowych barwach, zgarnia kolory oczu z każdej planety i galaktyki, szukając coraz ciekawszych i bardziej oryginalnych odcieni. Ma więc czerwone od Marsjan, różowe od Wenuseńczyków, żółte od Jowiszan, srebrne od Uranusów…

– Jesteśmy całkowicie bezradni i bezbronni? – Spojrzałam na nich ze zdumieniem. – Wobec jakiegoś okrutnego nietoperza? Opowiadamy sobie o jego zachowaniu, jakby to była niewinna, dziecięca bajeczka. Powinniśmy coś zrobić, gdzieś to zgłosić, przeciwdziałać!

– Powiedzieć policji, że w bliżej nieokreślonej przeszłości porwał nas nietoperz i wydłubywał oczy, aby je pożreć? – Roman spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem.

– Pani Ireno, trzeba pamiętać, że istnieją też krainy, zarządzane przez ludzi, do których porywane są z innych rzeczywistości bezbronne zwierzęta oraz rośliny. Nie zawsze wracają do swojego świata żywe i zdrowe… – Usłyszałam smutny głos.

Do naszego stolika przysiadła się młodziutka blondynka w letniej zielonej sukience.

– Dzień dobry państwu, Maja Sikora. – Podała nam dłoń.– Ja również byłam w Tęczówkowie.

– Trzeba więc ukrócić ten proceder w większej skali. Nie tylko u nietoperzy. Najlepiej wszędzie!

– Nie zdołamy dotrzeć do wszystkich rzeczywistości. Przecież istnieją one równolegle z naszą. Tam się nikogo nie zaprasza w gościnę, tam ofiary są po prostu uprowadzane! Siłą, wbrew swojej woli! – rzucił przygnębiony Malina.

– Więc? Co robimy? – nie dawałam za wygraną.

– Chyba nie możemy za wiele, niestety – podsumowała ze smutkiem Maja.

– Czyli, jak rozumiem, równie dobrze jutro może mnie uprowadzić jakiś szajbnięty tygrys czy inny mrówkojad, aby na przykład pożerać kilkakrotnie moje serce, bądź też wątrobę?

– Niewykluczone – przytaknęli pozostali.

– To szaleństwo! Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę! – Kręciłam głową.

Spojrzałam na kostkę. Były na niej widoczne niewielkie znaki. Uniosłam ją bliżej oczu. To były litery!

– M-A-L-A-T-O – przeczytałam, powoli obracając ją w dłoni.

– Jest pani chora? – zapytał Roman.

– Nie, skąd!

– To słowo oznacza chorego.

– Musi oznaczać coś jeszcze. Pamiętacie, Suluko i jego służący nosili imiona, będące odwrotnościami łacińskich nazw. Co tutaj mogłyby oznaczać poszczególne litery? – Wpatrywałam się intensywnie w niewielki sześcian.

– „Elementum” to żywioł. Ta jedna ściana z literą „E-M” na końcu mogłaby zatem oznaczać wszelkie żywioły, stworzone przez jednego z sześciu boskich braci – stwierdziła Maja.

– „A” na końcu może z kolei pochodzić od wyrazu „terra”, czyli ziemia – dodał Grzegorz.

– Drugie „A” to byłoby „aqua”, czyli „woda” – kontynuowała w skupieniu Maja, kartkując słownik polsko-łaciński. – „Homo” to oczywiście człowiek, czyli mamy też „O”. Dalej „T” od „plant” – „roślina”. Zostało „L” od „animal” – zwierzę. Na coś przydała się nareszcie łacina, którą wkuwam przez tyle lat w liceum! – Spojrzała na nas z triumfem.

– Elementum, terra, animal, aqua, plant, homo – Jastrzębski przeczytał głośno jej zapiski, zamieszczone na małej kartce.

– A może odwrotnie? – zaproponowała Maja, czytając inną kolejność: – elementum, aqua, animal, terra, plant, homo?

Kostka zawirowała szybko, podskoczyła, wprawiona w jakiś tajemniczy, nadnaturalny ruch. Każda z jej ścian rozbłysła innym odcieniem czerwieni, począwszy od głębokiego bordo aż po delikatny koralowy.

Po chwili niewielki sześcian powiększył się do ogromnych rozmiarów, a świat wokół nas diametralnie się zmienił. Nie było już skromnej kafejki i stolika ze szklankami oraz bukietem róż. Staliśmy pośrodku suchej, szarej ziemi, wyglądającej niczym po wybuchu atomowym, pustej i przerażająco martwej. Z czerwonego sześcianu, mającego znów jednolitą barwę, wyglądali boscy bracia, mający u swego boku podopiecznych: rośliny, zwierzęta, ludzi, żywioły, ziemię oraz wodę. Spoglądali na nasze mizerne postacie z wyższością i dumą.

 

 

 

 

 

To był impuls. Kiedy później zastanawiałam się, co skłoniło mnie do takiego zachowania, nie potrafiłam znaleźć bardziej sensownego wytłumaczenia. Po prostu błyskawicznie schyliłam się po leżącą pod nogami grudkę ziemi i, schwyciwszy ją pewnie w dłoń, walnęłam z całej siły w szóstkę boskich braci, tkwiących w magicznym sześcianie z Tęczówkowa.

– Precz! – krzyknęłam ze złością, mając w pamięci zbrodnie, do których przyczynili się swoim bezmyślnym rozkazem.

Bogowie spojrzeli na mnie groźnie. Strzepali w milczeniu brud, którym ich obrzuciłam, ale ja ponowiłam atak. W moje ślady poszli: Maja, Roman i Grzegorz. Dookoła pojawiły się setki innych istot, ziemskich i nie tylko, wraz z nami miotających w gniewie najrozmaitsze przedmioty. Sześcian począł drżeć, pękać, a wreszcie rozlatywać się na mniejsze kawałki.

Bogowie patrzeli z przerażeniem, jak pada kamień węgielny, na którym wybudowali swój magiczny świat. A my rzucaliśmy w nich ciągle nowe kamienie, grudy ziemi, błoto, odłamki skał oraz grube kłody drzew. Utrzymujący ich ogromny sześcian bez przerwy kruszył się i rozdzielał, lecz oni nadal tkwili w jego środku, jakby chcieli nam pokazać, że są niezniszczalni i nieśmiertelni, a nasze ciosy nie mogą uczynić im samym najmniejszej krzywdy. Spoglądali z niepokojem na kostkę, a potem ze złością na nas, lecz nadal milczeli.

– Koniec waszej władzy! – wrzeszczałam, rzucając ciągle, czym popadło.

I raptem stało się coś całkiem nieoczekiwanego. W miejscu rozbitego sześcianu ukazała się, przepięknie lśniąca i błyszcząca, ogromna, czerwona kula. Jej barwy stopniowo ulegały zmianie, wchłaniając wszystkie rzucone przez nas odłamki skalne, kawały ziemi, drewna, minerałów, lodu oraz błota. Z czasem mieniła się rozmaitymi kolorami, wyglądając jeszcze przepiękniej niż poprzednio.

Boscy bracia wyglądali na nas z jej wnętrza, ukazując tylko części swoich ciał, jak dotąd. Patrzyli teraz spokojnie i dostojnie, pewni dobrej przemiany i mądrych decyzji co do funkcjonowania tworzonego właśnie wszechświata. Zewsząd słyszeliśmy stłumione głosy rozpaczy obalanych monarchów, którym nie w smak były obecne decyzje bogów i nowy porządek, który zapanował we wszystkich czasoprzestrzeniach.

Ostatnim, wrzeszczącym coś skrzekliwie i niezrozumiale już dla nas, był największy nietoperz afrykański, młotogłów wielkogłowy, który przeleciał złowieszczo nad nami oraz boską szóstką, nadaremnie szukając ratunku. Domyśliliśmy się, że to Suluko. Był już teraz tylko zwykłym, dzikim zwierzęciem, zmierzającym do swej naturalnej siedziby. Po jego despotycznych rządach, barbarzyńskich praktykach oraz mowie ludzkiej, nietypowej budowie ciała i innych nadprzyrodzonych zdolnościach nie pozostał żaden ślad.

Podobnie, jak po jego monarchii, nazwanej tak od kolorów oczu mieszkańców całego wszechświata, porywanych i okrutnie okaleczanych. Tęczówkowo znalazło miejsce jedynie wśród baśni i legend, którymi czasem straszy się nieposłuszne dzieci. „Bądź grzeczny, bo porwie cię nietoperz!” stało się powszechnie stosowaną przestrogą.

A magiczna kula z szóstką bogów stoi nadal w tym samym miejscu, mieniąc się barwami i wszystkimi odcieniami wszechświata. Jeśli ktoś nie potrafi jej dostrzec, musi uwierzyć w tę opowieść. Wówczas wszystko stanie się oczywiste.

 Część naukowców uważa nawet, że to wszechświat jest ową kulą. Osobiście się z nimi nie zgadzam, ale – co ja tam wiem? 

Koniec

Komentarze

Niezłe i szalone! Jak wycieczka z przewodnikiem po wnętrzu obrazów Giorgio de Chirico. I to za darmo! Nutka przemocy dodaje tylko smaku. Jest intensywny, jak wykręcanie rąk. Miło!

Pan Oko pożera oczy. Z czasem, nieprawdopodobne zdarzenia, uzasadnia fabuła. I całość się spina. Akcja nie dzieje się w przypadkowym świecie, a jego mechanika trzyma się kupy. Aczkolwiek, wszystko kręci się w pętli. Pętli absurdu.

Koniec trochę mało wiarygodny i chyba nie mówi się „Ja osobiście (…).

Dzisiaj myje zęby po ciemku…

Klik!

Ciekawa hipoteza nt. pogarszania się wzroku z biegiem czasu :)

Jeśli ktoś nie potrafi jej dostrzec, musi uwierzyć w tę opowieść. Wówczas wszystko stanie się oczywiste.

Wierzę na słowo, ale…

 

Opowiadanie w odbiorze całkiem przyjemne, jednak niespecjalnie czułem, że jeden element fabuły wynika z drugiego – w mojej opinii była to narracja typu “najpierw było to, potem tamto, a na koniec coś innego”. Jakkolwiek nie trzeba rozbudowywać tekstu do rozmiarów powieści (choć – czemu nie? Powieści w uniwersum pożeraczy oczu jeszcze chyba nie było :) ), to płynniejsze “przejścia” bardzo poprawiłyby opowiadanie. 

 

Niemniej był to miło spędzony czas – gratuluję publikacji i czekam na kolejne!

TaTojota, anonim bardzo dziękuje. Zdanie poprawił – oczywista oczywistość, że tak się nie mówi. blush

Dzisiaj myje zęby po ciemku…

Anonim też tak postępuje i popiera. yes

Kłaniam się, pozdrawiam. :)

 

Tsschindler, miło mi, dziękuję, trochę szlifów trzeba jeszcze przećwiczyć.

Kłaniam się także i pozdrawiam. :) 

Nowa Fantastyka