
Ktoś ma może ochotę na wypad na wieś?
Ktoś ma może ochotę na wypad na wieś?
Od rana już je widziałem. Stały i robiły to, co udawało im się robić najlepiej i co nie wymagało z ich strony żadnego wysiłku, a mianowicie plotkowały. Tematów nigdy nie brakowało, oj, nie brakowało. Czasem były to nic nieznaczące błahostki, czasem sprawy wręcz zmyślone, nie mające żadnego pokrycia w rzeczywistości. Jednak tym razem wydarzyło się coś, co spowodowało, że całe Racławice zaczęły huczeć od plotek, którymi miały żyć przez kolejne tygodnie, a nawet miesiące. Z transportu uciekł mianowicie jeden z więźniów i obrał sobie szopę starej Prusychy na nocleg. Nie mógł lepiej trafić. Przeczekał parę godzin, ukradkiem śpiąc jak lord na sianie, a gdy tylko dzień nastał, dał nogę do pobliskiej Czechosłowacji, bo tu niedaleko granica, české jídlo i české pivo. Stałem i widziałem, jak od samego rana nawija makaron na uszy pani Paluszkowa – kobieta o czerwonych, spracowanych dłoniach i o intensywnym zapachu, tak silnym, że jak się jej dotknęło, na przykład pocałowało w rękę, to człowiek potem pachniał przez kilka godzin tak jak ona, pachniał nią po prostu. No więc widziałem, jak nawija ten makaron i nawija…
– Pani Żonowska – mówiła skrzeczącym głosem Paluszkowa – jakie to szczęście, że nikomu nic złego się nie stało, że ten bandyta nikogo nie napadł i nie zadźgał, bo podobno był uzbrojony i, przyparty do muru, mógłby zachowywać się agresywnie i niebezpiecznie; mógłby którąś z nas zgwałcić, a potem zamordować. Chyba nie muszę pani przekonywać, pani Żonowska, jakie to wielkie szczęście. Bóg najwyraźniej czuwa.
– Tak, mógłby zgwałcić – powtórzyła kuma Żonowska, która może i sama chciałaby być zgwałcona, bo przecież wszystkiego w życiu trzeba spróbować i gwałtu również, nie?
– A patrz pani, jaki sprytny – ciągnęła Paluszkowa. – Jak skutecznie milicji czmychnął i jakie gniazdko sobie znalazł, skubany. Patrz pani, jaka, zaraza, zaradna – ubolewała mistrzyni od ubolewania i płaczka pogrzebowa na etacie w jednej osobie, a przy okazji też ulubienica, jedna z ulubienic, bo miał ich wiele, księdza proboszcza.
Tymczasem równolegle do toczącego się dialogu dorosłych, odbywały się też rozmowy dzieci. Polne Jaśki i wiejskie Małgośki o włosach spłowiałych od słońca stały przed wejściem do stodoły i wskazywały młodszym, w tym również mnie, zionącą otchłań wypełnioną sianem:
– O patrzcie tam, małe bumcyki, patrzcie w górę – perorował Adaś, najstarszy. – To właśnie tam pod strzechą uwił sobie posłanie. Jak chcecie, to wam pokarzę. No już, smrodki! Właście do środka, właście jako pierwsi. No szybciorem; na co, cwele, czekacie?
Ale my z Tomeczkiem wcale nie zamierzaliśmy wchodzić w czeluści, wpływać w odmęty poniemieckiej rozwaliny, pełnej szczurów, pająków, wijów i Bóg wie, czego jeszcze. Zresztą wejście znajdowało się strasznie, strasznie wysoko (jakieś dwa metry ponad ziemią) i zwyczajnie miałem pietra wspinać się po ceglanej, nieotynkowanej, osypującej się tu i ówdzie jajeczną zaprawą ścianie, a wciąż tkwiły mi w pamięci nasze czerwcowe wygibasy w koronach czereśni, które mogły się dla niektórych skończyć tragicznie. Nie wiem… może miałem lęk wysokości albo po prostu byłem wciąż jeszcze zbyt malutki na takie podniebne harce (no dobrze, może „podniebne” to złe słowo). Nie tylko zresztą ja miałem tak zwanego cykora. Spojrzałem na Tomeczka i dostrzegłem strach w jego wiecznie szeroko otwartych i zdziwionych czymś oczach.
Tymczasem Adaś co chwila wchodził i wychodził z zionącej tajemnicą czarnej dziury, jak jakiś wiewiór kręcący się wkoło własnej dziupli i popisujący się przed samicą. On miał za nic wije, kosarze i inne plugawe robactwo. Złaził do nas na klepicho po to tylko, by już za chwilę móc z powrotem się gramolić, jakby miał przyjemność z alpinistyki. W te i z powrotem po ceglanym murze dreptały też mrówki – moje ulubione owady. Być może to właśnie z nimi, bo innego wytłumaczenia nie ma, konkurował w konkursie o żywotność.
Patrzyłem z podziwem, jak wkłada szpice popularnych w peerelu trampek w większe szpary pomiędzy cegłami; jak zwinne przebiera nogami, niczym jakiś przystosowany do wspinaczki egzotyczny robal (kurcze, nie wiem, czemu tak powiedziałem… „egzotyczny robal” brzmi super).
– To właśnie tam pod strzechą uwił sobie posłanie bandyta – kontynuował Adaś.
– To nie był żaden bandyta… – sprzeciwiłem się. – To nie był żaden bandyta, tylko kosmita. Dziadek mi powiedział, a dziadek pracuje w NIK-u i jest zawsze świetnie poinformowany – tłumaczyłem.
– Ta, akurat – drwił ośmioklasista. – A zresztą nawet gdyby tak było, nie dowiedzielibyśmy się o tym. Milicja, wojsko i tajniacy zadbaliby o to, byśmy się o niczym nie dowiedzieli, o leśnej obławie, przeczesywaniu okolic Osobłogi i w ogóle. Zresztą co niby miałby robić ten twój ufoludek po choćby i nawet udanej ucieczce, no co!?
– Gdyby przejęli go Czesi, to przynajmniej pożyłby sobie do końca żywota jako sám král, a u nas w Polsce jest zawsze tak smutno. My, Polacy, nie mamy Szwejka ani Żwirka i Muchomorka; mamy za to bohaterów dramatów filmowych i żołnierzy niezłomnych, którzy skończyli marnie.
– To prawda, nie ma to, jak czechosłowackie pohádky – przytaknąłem. – Inny świat, ale, ale… przynajmniej mamy porucznika Klossa i Pana Samochodzika, a zresztą komu jak komu, ale mnie nie jest smutno, no może tylko czasami, gdy jestem sam i nikt się nie chce ze mną bawić.
Dalsza rozmowa nie miała sensu, bo w końcu stało się to, co musiało się stać. Nastąpił przesyt tematem zbiega, kimkolwiek był, i nasz dialog małych łebków z zalanej słońcem ulicy Ogrodowej dobiegł końca, a Adaś wyszedł ze swojej dziupli i zeskoczył już na dobre na ziemię; zszedł na ziemię w sensie dosłownym i przenośnym.
Tylko kumy nadal stały i nadal rozprawiały. Starały się najprawdopodobniej zaklinać rzeczywistość, czyli robić wszystko, by przedłużyć bandycie jego pięć minut sławy.
– Pani Żonowska to, pani Żonowska tamto – leciało bezustannie.
Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek o tym pisał, ale szczerze wątpię, więc może ja stanę się pierwszym, który to utrwali i zbada. A mianowicie chodzi mi tu o zaklinanie rzeczywistości, o różne etapy, fazy czy okresy każdego jednego zdarzenia postrzeganego jako sensacyjne. Pożar, wypadek samochodowy, wypadek kolejowy, napaść, rabunek i wszystkie inne zdarzenia losowe istnieją w świecie ludzi jako pewne powtarzające się rytuały, które mają swoje okresy: fazę początkową (zaistnienie sensacji), fazę środkową (plotkowanie i szukanie na siłę sensacji) i fazę końcową (koniec plotkowania). Pojawienie się zbiega w Racławii wpisuje się znakomicie w te trybalistyczne rytuały.
– Pani Żonowska to, pani Żonowska tamto – słyszało się nieprzerwanie.
Kobiety zachowywały się tak, jak gdyby słynna racławicka ucieczka rozgrywała się na ich oczach właśnie teraz. W końcu jednak i one przesyciły się tematem zbiega i poczęły z wolna się rozchodzić, bo dom, bo ogród, bo zakupy i obiadek, bo kury i króliki, krowy i świnie i inne obowiązki na nie czekały.
Sprawnie i malowniczo napisana wprawka. To, czego nie odnalazłem, to elementu fantastycznego oraz jakiegoś głębszego przesłania. Wielki rwetes dziś u Basi, to bardziej reportaż niż opowiadanie. Tak czy inaczej, dobrze się czytało.
Tak jak wyżej – brakuje fantastyki i lepszej puenty.
Jak chcecie, to wam pokarzę
Kto by chciał, żeby go karać :))
Tekst przypomina zasłyszaną przypadkiem rozmowę dwóch pań występujących w opowiadaniu – aczkolwiek takie rozmowy są zazwyczaj najbardziej intrygujące!