- Opowiadanie: pusia - Akord

Akord

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Akord

Dym. Pamiętała dym. I popiół. Smród zwęglonych zwłok. Biegła przed siebie, na oślep, aż zabrakło jej tchu.

Potknęła się o coś. Okaleczony korpus, pozbawiony nóg. Otwarte, martwe oczy.

Albert.

Krzyczała, aż chwyciły ją obce ręce i zabrały.

Obrazy. Zapachy. Dźwięki. Odłamki wspomnień jak fragmenty rozbitego lustra wracały w najmniej odpowiednich momentach. Dziwne, że dopiero teraz, po tylu latach. Ile to już? Dwadzieścia?

­­– Wszystko w porządku?

Głos Alberta wyrwał Susan z zamyślenia. Wszyscy patrzyli na nią, gotowi do pracy. Powinna się skupić, wziąć w garść.

– Oczywiście. Pobieram dane na temat anomalii.

Wyszli z podprzestrzeni w odległości pięciu jednostek astronomicznych od anomalii grawitacyjnej, wykrytej przez mini-sondy. Podchodzili ostrożnie na silnikach impulsowych.

– Fluktuacje pola grawitacyjnego w granicach normy. Promieniowanie X oraz gamma na niskim poziomie, promieniowanie korpuskularne bezpieczne. Wszystko dobrze. Możemy wchodzić.

– Przygotować echo? – zapytała Rebeka.

– Jasne.

Z sufitu wysunęła się przezroczysta rura, z której wypłynęła gęsta, bladoróżowa substancja. Małe statki klasy Cosmos, takie jak Nabuchodonozor, nie wytwarzały ,,sztucznej grawitacji” – czyli siły odśrodkowej, dzięki ruchowi obrotowemu, załoga unosiła się w stanie nieważkości, a echo utworzyło kształt kuli.

– Uruchomić program Echo-alfa-zero-jeden.

Komputer wyświetlił hologram: około dziesięcioletnią dziewczynkę ze skrzypcami i smyczkiem w dłoniach.

– Jaki jest cel misji?

– Rekonesans. Szukamy echokryształów.

– W takim razie proponuję Partitę numer trzy E-dur Bacha.

Dziewczynka zaczęła grać, a echo zmieniło barwę na stalowoszarą, przez chwilę rosło jak ciasto drożdżowe, po czym zaczęło wykonywać szybkie obroty wokół własnej osi, formując walec o gładkiej, metalicznej powierzchni. Po dokładnie trzech minutach i dwunastu sekundach walec poszybował do jednego z tuneli w ścianie, by przez śluzę opuścić statek i uruchomiwszy silnik jonowy, skierować się w stronę celu.

– Mamy kontakt z sondą – poinformowała Rebeka.

– Hej! U mnie wszystko działa. Lecę do Szalonej Maggie!

– Szalonej Maggie?

Susan uniosła brew, choć Ab, nie mógł tego zobaczyć.

– Dlaczego akurat Maggie? I to szalona?

– A czemu nie? To nazwa równie dobra, jak inne.

Oko Świata, Głos Harmonii, Dom Tajemnic, Szalona Maggie… Abardabar, zwany Abem, uwielbiał nadawać badanym anomaliom różne dziwaczne nazwy.

– Dobra, uważaj na siebie. Kontakt co trzy godziny.

– Przyjąłem. Do usłyszenia za trzy godziny.

Połączenie zostało przerwane. Mieli trzy godziny odpoczynku.

Spojrzeli na ekran. Anomalia nie była widoczna, choć podeszli na odległość stu kilometrów.

Za to widać było gwiazdy, niepoliczone światełka rozsiane w ciemności kosmosu. Wszechświat zdawał się stąd milczący i spokojny, ale oni wiedzieli, że w każdej chwili z odległych gwiazd przybyć mogą statki niosące zagładę… lub sama natura może unicestwić kwitnące na jednej z planet życie. Nie ma nic bardziej życiodajnego, a zarazem śmiercionośnego jak prawa fizyki.

– Będę u siebie.

Susan odpłynęła do swojej kajuty, podobnie uczynili Rebeka i Albert. Tylko Komputer czuwał.

***

Abardabar zmierzał w stronę anomalii. Nie czuł zdenerwowania, ot kolejna rutynowa misja. Musi tylko wejść, odnaleźć centrum, zebrać zielone kryształy i wrócić na Nabuchodonozora. Robił to setki razy.

Tylko… co potem?

Martwił się o Susan. Nie wierzył, że kryształy jej pomogą. Tylko bardziej pogrążą ją w smutku. Mówił jej to, ale nie chciała słuchać. Latał więc od anomalii do anomalii, bo go o to prosiła.

Anomalia była coraz bliżej. Czujniki wykryły delikatny wzrost promieniowania oraz wzrost przyspieszenia grawitacyjnego.

Na grawitację w anomalii i wokół niej należało uważać: potrafiła nagle wzrosnąć lub zmaleć, obiekt wydawał się nie mieć stałej, jasno określonej masy, jego istnienie w świecie fizycznym zdawało się niepewne.

Po upływie trzech godzin wysłał krótki sygnał: wszystko w porządku.

***

Susan leżała przypięta do koi. Ostatnio kiepsko sypiała. Ciągle walczyła z przytłaczającym zmęczeniem.

Zamknęła oczy. W wyobraźni widziała partyturę – Partita numer dwa d-mol Bacha. Słyszała w głowie dźwięki, jej ręce wykonywały ruchy, jak gdyby naprawdę grała.

Z jakiegoś powodu różowe kryształy najlepiej reagowały na muzykę barokową, sam Bach pomógł jej zaprogramować kilkadziesiąt form krystalicznych.

Inne wspomnienia. Słońce spływa po bladozielonych listkach na dziedzińcu uniwersytetu w pierwszych dniach wiosny. Chrzęst żwiru na ścieżce. Zapach kwiatów.

Susan uśmiecha się. Przez chwilę jest spokojna, tętno zwalnia, znika ciągłe napięcie.

A po chwili – znów znajomy ucisk w żołądku. Huk. Śmierć. Strach.

Wczoraj upadła Angora. Syndykat zdobywał terytoria coraz bliżej Corax. Jeśli nie uda się zbudować osłony…

– Symulacja numer trzysta sześćdziesiąt trzy!

Znajdowała się w komorze hodowli echokryształu. Ściany owalnego pomieszczenia były jednym ogromnym instrumentem, przypominającym organy piszczałkowe; zamiast typowej dla instrumentów klawiszowych klawiatury miał manuał oznaczony symbolami oraz duży ekran, wyświetlający wprowadzane znaki, urządzenie emitowało fale akustyczne o różnych częstotliwościach od infra po ultradźwięki. Sekwencje melodyczne były zapisywane w pamięci komputera.

Pośrodku, na postumencie, umieszczono próbkę echokryształu. Echokryształ reagował na fale dźwiękowe tworząc struktury o rozmaitych właściwościach. Odpowiednia melodia mogła wyprodukować materiał odporny na eksplozje i nieprzenikliwy dla promieniowania. Gdyby wytworzyć go odpowiednio dużo, można by osłonić kolonię na Corax przed atakiem Syndykatu, system obrony planetarnej zająłby się walką ze statkami wroga.  

Jednak rozmiar stanowił problem. Jak dotąd udało im się stworzyć kopuły mogące pomieścić ludzką głowę i nic, poza tym. Z jakiegoś powodu przy próbach hodowli większych w echokryształowej ścianie pojawiały się mikroszczeliny, cała struktura traciła spoistość.

Nikt nie był pewny, gdzie tkwił błąd.

Susan odtworzyła kilka ostatnich hodowli, przejrzała sekwencje symboli… Nie znalazła żadnej wskazówki.

Czas uciekał, a oni nie byli gotowi.

***

Ab zbliżył się do anomalii na odległość kilku metrów. Wysunął w jej stronę mackę, która przywarła do obiektu. Teraz musiał wejść.

Macka zaczęła delikatnie wibrować, Abardabar szukał odpowiedniej częstotliwości. Jest!

Ab odkleił mackę, a w miejscu, którego przed chwilą dotykała, pojawił się otwór. Abardabar ostrożnie wpłynął do środka, jego czujniki nie wykrywały nic niezwykłego.

Otwór zniknął.

Sonda sunęła wąskim korytarzem, cały czas analizując otoczenie. Poruszała się w głąb anomalii, szukając echokryształów.

Wszystko jak zwykle.

A jednak…

Abardabar poczuł niepokój. Coś było nie tak.

Tylko co?

***

Rebeka zmarszczyła brwi.

– Co jest?

Rebeka i Albert znali się tak dobrze, że potrafili czytać w swoich twarzach: ledwie widocznych drgnięciach mięśni, półuśmiechów, uniesieniach brwi, zmarszczkach na czole – jak w otwartej księdze, czytanej po wielokroć, znanej niemal na pamięć.

– Ab. Uważa, że coś jest nie w porządku.

– Chce wrócić?

– Nie. Mówi, że wejdzie głębiej i będzie szukał echo…

– Przekaż mu, żeby uważał.

– Jasne. Nie wykrywam niczego niepokojącego, promieniowanie w normie, grawitacja też… Może Ab po prostu panikuje.

– Może… Dotąd mu się to nie zdarzało. Zawołać Susan?

– Nie. Nie ma takiej potrzeby. Niech dziewczyna odpocznie, nie wygląda ostatnio najlepiej…

Co? Co u licha?!

– Co się stało?

Albert podpłynął do Rebeki.

– O cholera! – wyrwało mu się. – Chyba jednak musimy wezwać Susan…

***

Wreszcie zasnęła.

Śniła, ale tym razem to nie był koszmar: jeden z tych pełnych grozy, realistycznych snów, z których budziła się z łomoczącym sercem; nie – tym razem to było dobre, kojące marzenie.

Ogród. Słońce na soczyście pomarańczowym niebie. Wietrzyk niosący przyjemny zapach. I ten spokój. Cisza.

Ogromne czerwone kielichy kwiatów wyrastały z ciemnożółtych pnączy, żółte gwiazdy rozkładały płatki, zasłały całą ziemię w ogrodzie tak, że Susan brodziła w nich jak w wodzie.

Z oddali dobiegała muzyka.

Wtedy obudził ją dźwięk alarmu. Wyswobodziła się ze śpiwora. Błyskawicznie dotarła na mostek.

– Co się dzieje?

– Straciliśmy łączność z Abem.

– Awaria systemu?

– System działa. Próbuję nawiązać kontakt, ale…

Widzieli anomalię na ekranie. Nie zmieniła się. Odczyty wciąż te same.

Przez kolejną godzinę wywoływali Aba, utrzymując stałą orbitę wokół obiektu. Bezskutecznie.

– Idę tam.

– Co?!

– Oszalałaś?

Albert aż podskoczył i omal nie uderzył głową w sufit.

– To beznadziejny pomysł. Zdajesz sobie przecież sprawę, na co się narażasz. Wiesz, jakie są procedury. Musimy wezwać pomoc.

– Czy ja powiedziałam, że masz nie wzywać pomocy? Nie. Powiedziałam, że tam pójdę. I tak zrobię…

– Susan…

– Rebeko.

Susan odwróciła się całym ciałem w stronę towarzyszki.

– Oddział ratunkowy będzie tu dopiero za kilka godzin. Nie mogę go tam zostawić na tak długo. Nie jego. Żadnego z was. Wy też byście mnie nie zostawili.

– Ale…

– Daj spokój, Bek. Nie zatrzymuj jej.

Susan podziękowała Albertowi skinieniem głowy.

– Idę do śluzy.

***

– Ona naprawdę zamierza to zrobić?

Na mostku zmaterializowała się dziewczynka – interfejs komputera pokładowego statku.

– Na to wygląda – burknęła Rebeka.

– Wezwałam oddział ratunkowy. Jest już w drodze.

– Cóż. Pozostaje nam tylko czekać.

Rebeka wzruszyła ramionami i skupiła się na danych wyświetlanych na ekranie.

***

Susan sprawnie założyła skafander. Na zewnątrz czekała złowroga pustka kosmosu, przed którą czuła instynktowny lęk. Człowiek w przestrzeni kosmicznej był całkowicie był bezbronny.

Miała wrażenie, że Ab ją wzywa, samotny, uwięziony w niezrozumiałym obiekcie tajemniczych obcych, którzy zniknęli dawno, dawno temu, kiedy przodkowie ludzi schodzili z drzew gdzieś w Afryce, na Ziemi, gdy istniało na niej życie. Pozostawili po sobie anomalie i echokryształy. Oraz tajemnicę.

Powietrze zostało wypompowane. Śluza otworzyła się.

– Trzymaj się, Ab. Idę po ciebie – wyszeptała.

Otaczała ją ciemność. W oddali świeciły odległe gwiazdy.

Susan starała się patrzeć przed siebie, w stronę anomalii, będącej obecnie jej jedynym punktem odniesienia. Oddychała głęboko. Wdech – wydech. Najważniejszy był spokój.

– Wszystkie odczyty w normie – głos Rebeki dodał Susan otuchy.

– Przyjęłam.

Anomalia – Szalona Maggie – emitowała delikatne fioletowe światło. Jej powierzchnia zdawała się idealnie gładka.

Susan wyciągnęła przed siebie ręce i nogi, przywarła do Maggie dzięki ,,kameleonowym” rękawiczkom i podeszwom.

Przez jakąś minutę trwała w bezruchu.

– Jestem na powierzchni.

– Rozumiem. Sprawdzam odczyty… Nadal w normie. Nie zmieniłaś zdania?

– Nie. Jestem gotowa na wejście. Włączam emiter.

– Gdyby tam w środku coś się działo… Uciekaj natychmiast, jasne?

– Dobra. Nie martwcie się o mnie. Poradzę sobie. Wchodzę. Do usłyszenia po drugiej stronie.

Z kieszonki w skafandrze wyjęła mały emiter fal akustycznych, przymocowała go do powierzchni. Urządzenie zaczęło wibrować. Anomalia natychmiast zareagowała: powyżej głowy Susan pojawiło się okrągłe wejście o średnicy mniej więcej metra.

Susan weszła do króliczej nory.

Wejście zniknęło.

– Słyszycie mnie?

– Tak.

– Wchodzę głębiej.

Grawitacja była zbliżona do Corax, mogła więc iść. Wysokość korytarza pozwalała na wyprostowaną postawę. Stąpała powoli, ostrożnie, ciągle wypatrując zagrożenia, przyczajonego poza kręgiem światła.  

Nigdzie nie widziała też echokryształu, ale jego złoża leżały zwykle bliżej centrum.

– Ab! Słyszysz mnie? Odezwij się!

Nic.

– Wzywam, Aba. Nie odpowiada.

Spojrzała na ekran na rękawie skafandra.

– Nie odbieram jego sygnału.

– Zrozumiałam. Słyszymy cię dobrze, monitorujemy twoje funkcje życiowe.

– Wszystko wygląda normalnie.

Susan wzruszyła ramionami. I przypomniała sobie, że Rebeka i Albert jej nie widzą.

– Będę ostrożna. Obiecuję.

Kolejny krok do przodu.

– Co do…

***

– Susan! Susan, słyszysz mnie? Cholera!

– Co się dzieje?

– Jak z Albertem. Brak łączności radiowej, nie odbieram jej funkcji życiowych… Kompletnie głucho! Na Alaama, dlaczego byliśmy tacy głupi, dlaczego ją puściliśmy, debile…

– Dobra. Musimy zachować spokój, jasne? Trzeba wezwać pomoc i czekać.

– Ale…

Westchnęła.

– Masz rację. Nic lepszego nie możemy zrobić. Komputer! Nadaj sygnał Q-Omega Czerwony.

– Nadaję Q-Omega Czerwony na wszystkich kanałach podprzestrzennych.

– Błagam was. Wytrzymajcie…

***

Susan zobaczyła parę jarzących się w ciemności, czerwonych oczu. Przynajmniej jej przerażony mózg uznał, że to muszą być oczy.

Dwa punkciki pozostawały wciąż w tym samym miejscu.

Susan chciała się cofnąć. Nie mogła. Nogi przywarły do podłogi.

W świetle latarki coś pełzało, jakby… mrówki?

Miliardy czegoś drobnego. Coraz bliżej. Wchodziły po jej nogach coraz wyżej i wyżej.

Sięgały klatki piersiowej. Szyi. Pokrywały hełm.

Zapadła ciemność.  

Nie widziała nic, otaczała ją gęsta, nieprzenikniona ciemność, zgniatająca klatkę piersiową, wlewająca się do gardła i oczu. 

Najpierw przez nieskończenie długą chwilę żaden dźwięk nie docierał do jej uszu. Radio milczało. Próbowała coś powiedzieć, ale mogła tylko bezgłośnie poruszać ustami. 

Nagle…

Była pewna, że coś słyszy. Jakby odległy grzmot. Coraz głośniejszy, narastający ryk. 

Potem brzęk tłuczonego szkła. Krzyki. 

Pamiętała.

Atak Syndykatu na Amalię. 

Dlaczego to słyszała? Czy to anomalia w jakiś sposób oddziaływała na jej mózg?

Starała się nie wpadać w panikę, w hiperwentylacja groziła szybkim zużyciem zapasu powietrza. 

,,Nie myśl o tym – powtarzała – nie myśl”.

Jej umysł wyświetlał obrazy, odłamki wspomnień, zapachy. Krew pachniała jak śrubki Alberta. 

Albert miał całą masę śrubek, drutów, zaworów – całej masy tajemniczych przedmiotów, przez Rebekę nazywanych rupieciami, przez Alberta – skarbami. 

Pokazywał jej te swoje skarby, tłumaczył jej cierpliwie czym są i do czego służą, a ona słuchała, bo później zawsze dostawała od niego cukierka. 

Po skończonej pracy Albert sprzątał warsztat i niósł ją na barana na kolację do stołówki. Szli czystymi ulicami, mijali ich znajomi; mała Susan machała do nich, wołając: Ahoj! 

Potem jedli pożywną zupę, Rebeka wolno, dokładnie, w milczeniu, Susan śmiejąc się i czasem chlapiąc, Albert – za szybko. 

Rebeka nigdy nie mówiła wiele, za to wieczorem czytała jej bajki: opowieści o dawnych czasach, kiedy nie było Syndykatu i ludzie musieli się ukrywać. Zakładali kolonie w całej Drodze Mlecznej, szukali szczęścia wśród gwiazd.

Aż znalazł ich Światowid i wszystko, co dobre przeminęło. 

Zobaczyła go. Światowid uśpiony na obrzeżach kolebki ludzkości – Układu Słonecznego: prostopadłościan wysoki na kilometr, na każdej ze ścian wyryto twarz: obcą, nieludzką, trudną do opisania. Czekał, aż ktoś go przebudzi. Jak dawno temu przybył? Tysiące czy miliony lat przed tym, jak mała sonda przeleciała obok?

Nie wiadomo, kto został jego pierwszą Duszą, jaka obca istota zamieszkiwała tego, który najechał Ziemię.

Dusza zjednoczona ze Światowidem stworzyła Syndykat. A Syndykat pochłaniał Galaktykę gwiazdę po gwieździe. Miasta zamieniał w pył, który zasłaniał słońce, pogrążając świat w wiecznym półmroku. Rośliny umierały. Ginęły zwierzęta. A ludzie zostawali Sługami Duszy Światowida. 

Kiedy Światowid znajdował zamieszkaną przez ludzi planetę, przynosił jej śmierć i pożogę, wypuszczał ze swojego wnętrza przywry: te rozpełzały się po całej planecie, każda przywra tworzyła dziesięć kolejnych, żaden skrawek ziemi nie był od nich wolny. Zabijały dziewięćdziesiąt procent mieszkańców, dziesięć procent żywiły, a gdy ofiary dojrzały umieszczano je w nowych Światowidach, które ruszały w kosmos.

Powietrze stało się kwaśne, duszące, lepkie. Parzyło nagą skórę. Przywra wrzynała się w kark. Mała Susan pośliznęła się na czymś. To były rozkładające się zwłoki Rebeki. Przywry nie grzebały zmarłych. Coś kryło się we mgle, stąpało ciężko, powoli, dyszało. Chłeptało półpłynne trupy. Mlaskało z zadowoleniem…

Mała Susan nawet się nie obejrzała. Szła dalej.

Nagle z mgły wynurzył się smok. Taki jak w bajkach, z długim ogonem i skrzydłami.

To był Abardabar.

***

 

– Jak myślisz, czy ona jest moją córką?

Czekali, bo nie pozostało im nic innego. Unosili się w stanie nieważkości, jak ogromne liście czerwienicy na Corax porwane przez wiatr.

– Nie wiem. Przywra zniszczyła większość jej wspomnień. Powstaliśmy z resztek, z tego, czego to draństwo nie zeżarło.

– Czasem… wydaje mi się, że pamiętam więcej. Że pamiętam jej małe ciałko w swoich ramionach.

– Podejrzewam, że to raczej twoja wyobraźnia, ale to nieważne. Kochamy ją. Nie płacz, Rebeka. Odzyskamy naszą dziewczynkę.

– Nigdy nie zapomnę naszego przebudzenia. Tamtego dnia, kiedy staliśmy się Rebeką i Albertem. Tak pięknie śpiewała.

– To prawda. Musieliśmy jej odpowiedzieć.

Znów pojawiła się dziewczynka.

– Wasza struktura krystaliczna słabnie. Musicie wejść do komory regeneracyjnej, inaczej wasza osobowość ulegnie dezintegracji.

– Tak bardzo chciałabym poczekać na Susan!

– Ja również. Ale nie możemy. Jeśli zostaniemy, będzie musiała programować nas od początku. A to nie zawsze się udaje… Poza tym każda Pieśń Narodzin jest inna, więc my też bylibyśmy inni.

– To prawda. Ale tak bardzo się boję! Komputerze!

– Tak, pani Rebeko?

– Zajmij się nią, kiedy wróci. Bo ona wróci. Obiecaj!

– Obiecuję. Tak mnie zaprogramowano. Istnieję, by czuwać.

Komora regeneracyjna nie była duża, ale im w zupełności wystarczała. Ich ciała najpierw przybrały niebieską barwę, po czym rozpadły się na rój drobnych kryształów i wpłynęły do komory. Tam utworzyły lśniącą delikatnym światłem kulę.

Komputer zatrzasnął drzwi.

– Jak mawiają ludzie: dobranoc. Słodkich snów.

Nikt mu nie odpowiedział.

***

Abardabar. Ab. Przybyła tu po niego.

Próbowała go zawołać, nie słyszała swojego głosu. Nie czuła swojego ciała. Może ono już nie istniało? Umarła?

– Ab, tak mi przykro… Błagam odezwij się! Czy ktoś mnie słyszy? Oddajcie mi go!

Wołała w myślach, sądziła że anomalia może skanować jej umysł. W końcu echokryształ wykazywał pewne właściwości telepatyczne.

Żadnej reakcji.

W ciszy rozbrzmiała melodia. Ktoś grał na skrzypcach. Znała tę melodię: Sonatę F– moll Anny Abel. Dziwna, niepokojąca. Mało kto ją lubił, nie grano jej na koncertach, rzadko ktoś puszczał ją w Sieci.

Susan ją… nie lubiła, to nieodpowiednie słowo, ta muzyka Susan hipnotyzowała, koiła. Nie pozwalała koszmarom uciec do rzeczywistości.

Anna była chuda, długa i zawsze kryła się w cieniu. Unikała publicznych występów. Wolała grać przy pustej sali.

Susan weszła, kiedy Anna grała. Przebywała na Corax od miesięcy, ale dopiero niedawno jej stan poprawił się na tyle, że pozwolono jej na samotne spacery wokół Akademii.

Usiadła w pustym fotelu. Słuchała. Muzyka płynęła, od początku do końca. Kiedy umilkła, Anna wskazała Susan smyczkiem.

– Podejdź tu, dziecko.

Susan podeszła.

Podłoga błyszczała, pachniała środkiem do czyszczenia, lekko skrzypiała. W promieniach słońca wirował kurz. Anna przekrzywiła lekko głowę. Ściskała mocno smyczek i skrzypce. To były jej skarby.

– Lubisz muzykę?

– Nie wiem. Chyba tak.

– Chcesz się nauczyć grać?

– Tak.

Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Naprawdę chciała grać na skrzypcach?

Najwidoczniej.

Tamtego dnia Anna zaczęła uczyć Susan.

Na początku jej gra przypominała piłowanie kota.

Z czasem zaczęła przypominać muzykę, przestała ranić uszy, zaczęła przynosić radość.

Susan uśmiechnęła się pierwszy raz od ataku na Amalię, gdy udało jej się zagrać etiudę, którą Anna Abel napisała specjalnie dla niej.

Anna…

Corax…

Kopuła…

Jeśli nie zbudują kopuły, a Syndykat zaatakuje…

Skrzypce ucichły.

Poczuła czyjąś obecność. Nie była sama.

Usłyszała dziwną, obcą melodię, zakończoną fałszywym akordem. Nastała cisza. Muzyka powróciła, na końcu – znów tan fałsz. Powtórzyło się to kilka razy.

Wtedy Susan zrozumiała.

Została uwolniona. Stała w korytarzu obok Aba.

– Ab! Nic ci nie jest?

– Chyba nie. Co, u licha się stało? Nic nie pamiętam.

– Nie jestem pewna.

Radio zatrzeszczało.

– Tu oddział ratunkowy. Czy ktoś nas słyszy?

– Tu Susan Mak. Jesteśmy w anomalii.

Spojrzała na ekran na rękawie.

– Parametry w normie. Nie potrzebujemy pomocy medycznej.

– Możecie wyjść sami?

– Tak.

– W porządku. Proszę namierzać nasz sygnał.

Wyszli w końcu na zewnątrz. Wejście do anomalii natychmiast zniknęło.

Odmówiła wejścia na statek ratunkowy, wolała wrócić do siebie.

Nabuchodonozor czekał wiernie na orbicie wokół anomalii.

– Komputer! Czy Rebeka i Albert…

– Są w komorze regeneracyjnej. Dbałam o nich. Martwili się o was – odpowiedział komputer głosem małej dziewczynki.

– Musimy wracać na Corax. Jak najszybciej. Wiem, jak zbudować kopułę!

– Co? Skąd…

– Opowiem wszystko później. Lećmy!

– Mam odczyty z anomalii. Prawdopodobnie wskoczy do podprzestrzeni za trzy… dwa… jeden…

Poczuli lekkie mdłości, gdy anomalia zniknęła. Przestrzeń zawibrowała.

***

Lecieli w podprzestrzeni. Wracali na Corax, do domu.

Susan i Ab byli sami na mostku, Rebeka i Albert jeszcze nie opuścili komory regeneracyjnej.

– Susan… Co tam się właściwie wydarzyło? Pamiętasz coś?

– Myślę, że anomalia nawiązała ze mną kontakt. Przekazała mi wiadomość. Powiedziała mi, jak zbudować kopułę. Należy regularnie, co jedenaście taktów zagrać fałszywy akord, potem dokładnie  trzy sekundy pauzy.

Susan patrzyła na ekran. Lubiła podróżować w podprzestrzeni. Obserwowała wiry, rozbłyski, drgania. Niekiedy miała wrażenie, że podprzestrzeń głaszcze kadłub Nabuchodonozora, a ten skrzypi, śpiewa, cicho, na granicy słyszalności albo rzeczywistości i wyobraźni.

– To wszystko wróciło, wiesz? W anomalii. Atak na Amalię. Śmierć. Wszędzie były trupy, Ab. Wszędzie. I te potwory. Piły krew. Słyszałam dźwięki. Czułam zapachy. Jakby to wszystko znowu się działo, jakbym tam była. Czułam na sobie przywrę. Oni nas hodowali, Ab. Żebyśmy zabijali… Niszczyli… Miałam być…

– Już dobrze, mała. Jestem przy tobie.

Abardabar przybrał humanoidalną postać, trochę podobną do człowieka, ale nie całkiem, nie lubił imitować ludzi. Objął Susan ramieniem.

– Popłacz sobie. To ci dobrze zrobi.

– Ty też tam byłeś. Uratowałeś mnie.

– Zawsze będę cię ratował. Zawsze.

– Widziałam też Annę. Słyszałam jak grała.

– Niedługo znowu ją usłyszysz.

– Tęsknię za domem.

– Za parę godzin wrócimy do domu. Wypuścimy Rebekę i Ala z tej ich puszki, zjesz porządny obiad. Będzie dobrze, prawda?

Susan nie odpowiedziała. Milczała. Podprzestrzeń lśniła granatowym blaskiem.

Niedługo wrócą na Corax.

Wrócą do domu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć, pusia 

 

Słyszała w głowie nuty – czy można słyszeć nuty? Bardziej widzieć, słyszeć można dźwięki. 

 

dla instrumentów klawiszowych klawiatury miał klawisze – proponuję: miał manuał oznaczony

 

Pośrodku, na czymś w rodzaju cokołu, – proponuję wprost: na postumencie, lub na cokole. Zwrot: na czymś w rodzaju, nie przybliża czytelnika w wyobrażeniu do danej rzeczy. 

 

Jednak rozmiar stanowił problem. Jak dotąd udało im się stworzyć kopuły mogące pomieścić ludzką głowę i nic, poza tym. Z jakiegoś powodu przy próbach hodowli większych kopuł, – zrezygnowałbym z powtórzenia, ponieważ wiadomo, że chodzi tutaj o nie. 

 

Wysunął w jej stronę mackę, która przywarła do obiektu – Nie wiem, co autorko miałaś na myśli i jak wyobrażasz sobie ową mackę, ale mnie kojarzy się ona z czymś biologicznym. To tylko moje odniesienie. Zwróć uwagę, że używasz wyrazu macka dwukrotnie w kolejnych zdaniach. Traktuję to jako powtórzenia. 

Zastanawia mnie, że Susan w przypływie emocji, rzuciła się na pomoc koledze. Po pierwsze dlatego, że przy tak ważnych decyzjach, jak opuszczenie statku, nie istnieją żadne procedury? Można sobie ot tak zwyczajnie wyjść? Podejrzewam, że ona czuje do tego chłopa miętę, ale to jest wyprawa kosmiczna, a nie wejście z potoczka do pobliskiej rzeczki. Susan wykazała się lekkomyślnością. 

 

Człowiek w przestrzeni kosmicznej był bezbronny jak motyl miotany wiatrem, zdany wyłącznie na siebie. – Niefortunne porównanie. Nie wydaje mi się, żeby motyl był miotany wiatrem, a jeśli faktycznie gdzieś zaniesie go podmuch, to nie jest dla niego zagrożeniem. Dla motyla latanie jest codziennością, to jego naturalne środowisko. Człowiek jest istotą w kosmosie całkowicie nieprzystosowaną. Bez odpowiednich zdobyczy technicznych nie ma szans na przeżycie. I wreszcie sam wiatr w zestawieniu z kosmosem, jedno z drugim całkowicie nie idzie w parze. 

 

Powietrze ze śluzy zostało wypompowane. Śluza została otwarta. – powtórzenie.

 

Susan starała się patrzeć prosto przed siebie – jeśli patrzy prosto, to w domyśle wiadomo, że przed siebie. 

 

Wysokość korytarza pozwalała na wyprostowaną postawę – Suchy opis.

Nie rezygnowałbym w narracji z emocji i tego, czego doświadcza Susan w tak istotnym momencie. Tutaj można zbudować super napięcie i atmosferę. 

 

 Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Idealnie gładkie ściany, ciągle ta sama wysokość i szerokość. – pominąłbym. Nic nie wnosi do tekstu i spowalnia akcję. 

Nigdzie nie widziała też echokryształu, ale on jego złoża leżały zwykle bliżej centrum. – wskoczyło przez przypadek?

 

– Ab! Słyszysz mnie? Odezwij się!

Nic.

– Wzywam, Aba. Nie odpowiada.

Spojrzała na ekran na rękawie skafandra.

Rozumiem, że Susan informuje centralę, tylko po co? Przecież oni powinni się słyszeć cały czas. 

 

– Jak z Albertem. Brak łączności radiowej, nie odbieram jej funkcji życiowych… Kompletnie głucho! Na Alaama, dlaczego byliśmy tacy głupi, dlaczego ją puściliśmy, debile… – i dlatego Susan zrobiła błąd, a jej koledzy jeszcze większy, że nikt tam nikogo nie kontroluje i nie ma przełożonego, nie wiem… np. jakiegoś głównego pilota, kogoś, który wydaje polecenia a reszta ma się słuchać. Wiesz, to jest statek. Dla mnie jeśli coś lata w kosmosie i (tutaj ma wykonać poważną misję), to nie tuk tuk w Tajlandii. 

 

– Dobra. Musimy zachować spokój, jasne? Trzeba wezwać pomoc i czekać. – Przecież już wezwali.

 

Susan zobaczyła parę jarzących się w ciemności, czerwonych oczu. Przynajmniej jej przerażony mózg uznał, że to muszą być oczy. – powtórzenie.

Oczy pozostawały wciąż w tym samym miejscu. 

 

Miliardy czegoś drobnego, niepoliczalnego. – Najpierw miliardy, a później, że niepoliczalne. Proszę się zdecydować :-) 

 

prostopadłościan wysoki na kilometr, na każdej ze ścian wyryto twarz: obcą, nieludzką, trudną do opisania – Czyżby jakieś odniesienie do Odysei kosmicznej 2001?

 

A Syndykat pochłaniał Galaktykę gwiazdą po gwieździe

 

Susan… nie lubiła, to nieodpowiednie słowo –  jej.

 

Jakby to wszystko znowu się działo, jakbym tak była – tam.

 

Opowiadanie całkiem dobre. Miałem wrażenie, że od momentu wspomnień Susan, trochę posypała się akcja, ale ogólnie na plus. 

Pozdrawiam 

Klik ode mnie

Dziękuję, Hesket. Popoprawiam te błędy wieczorem. Zawsze coś ucieknie.

Witaj. :)

Ze spraw technicznych mam zapytania co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Susan uniosła brew, choć Ab, nie mógł tego zobaczyć. – ostatni przecinek zbędny?

Jak dotąd udało im się stworzyć kopuły mogące pomieścić ludzką głowę i nic, poza tym. – i tu?

– Wzywam, Aba. – i tu?

 

 

Tutaj zacytuję długi fragment, bo nie ma w nim żadnych większych spacji, zmiany czcionki, gwiazdek itp., wskazujących czytelnikowi na inny czas czy miejsce, albo przeskok w czasoprzestrzeni – czy mowa o tym samym Albercie – potknęła się o ciało martwego, a potem on do niej wołał i działał?

Dym. Pamiętała dym. I popiół. Smród zwęglonych zwłok. Biegła przed siebie, na oślep, aż zabrakło jej tchu.

Potknęła się o coś. Okaleczony korpus, pozbawiony nóg. Otwarte, martwe oczy.

Albert.

Krzyczała, aż chwyciły ją obce ręce i zabrały.

Obrazy. Zapachy. Dźwięki. Odłamki wspomnień jak fragmenty rozbitego lustra wracały w najmniej odpowiednich momentach. Dziwne, że dopiero teraz, po tylu latach. Ile to już? Dwadzieścia?

– Wszystko w porządku?

Głos Alberta wyrwał Susan z zamyślenia. Wszyscy patrzyli na nią, gotowi do pracy. Powinna się skupić, wziąć w garść.

– Oczywiście. Pobieram dane na temat anomalii.

Wyszli z podprzestrzeni w odległości pięciu jednostek astronomicznych od anomalii grawitacyjnej, wykrytej przez mini-sondy. Podchodzili ostrożnie na silnikach impulsowych.

(…) Susan odpłynęła do swojej kajuty, podobnie uczynili Rebeka i Albert.

 

Rebeka i Albert znali się tak dobrze, że potrafili czytać w swoich twarzach: ledwie widocznych drgnięciach mięśni, półuśmiechów, uniesienia brwi, zmarszczek na czole – jak w otwartej księdze, czytanej po wielokroć, znanej niemal na pamięć. – zastanawia mnie, czy tu dalej nie miało być w tym samym przypadku (?) – „(…) uniesieniach brwi, zmarszczkach na czole(…)”

 

–(brak spacji?) Straciliśmy łączność z Abem.

Nigdzie nie widziała też echokryształu, ale on jego złoża leżały zwykle bliżej centrum. – tu albo czegoś jest za dużo, albo brakuje części zdania?

 

 

Czy tu celowo jest taki nagły przeskok do czasu teraźniejszego przy ciągłym opowiadaniu o tych samych wydarzeniach?:

Susan chciała się cofnąć. Nie mogła. Nogi przywarły do podłogi.

W świetle latarki coś pełzało, jakby… mrówki?

Miliardy czegoś drobnego, niepoliczalnego. Coraz bliżej. Wchodzą po jej nogach coraz wyżej i wyżej.

Sięgają klatki piersiowej. Szyi. Pokrywają hełm.

Zapada ciemność.  

Nie widziała nic, otaczała ją gęsta, nieprzenikniona ciemność, zgniatająca klatkę piersiową, wlewającą (literówka?) się do gardła i oczu. 

Starała się nie wpadać w panikę, jeśli wpadłaby w hiperwentylację, szybko zużyłaby zapas powietrza. – powtórzenie?

,,Nie myśl o tym – powtarzała – nie myśl.” – nie mam pewności, czy kropka nie powinna być na samym końcu

Nie płacz (przecinek przy Wołaczu?) Rebeka.

– Podejdź tu dziecko. – i tu?

Abardabar przybrał humanoidalną postać, trochę podbną do człowieka, ale nie całkiem, nie lubił imitować ludzi. – literówka?

 

 

Świetna fantastyka, gratuluję, klikam i pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Bruce: Dzięki, cieszę się, że ci się podobało:)

I ja dziękuję. :)

Pecunia non olet

Też mi się podobało, chociaż chwilami miałem problem, czy piszesz o Albercie, czy o Abie, ale to była moja wina. Determinacja Susan by wyjść po Aba jest ujmująca, chociaż można tu sformułować jak Hesket zarzuty. Rozumiem też, że było to potrzebne, by nawiązać kontakt z anomalią. Ładna fantastyka. Klik. :)

Bardzo dobre opowiadanie! Rzadko trafiam na motyw manipulacji dźwiękiem w innych tekstach kultury. Technikalia – zgodnie z tym, co pisali przedmówcy. Dzięki za tekst!

Koala75 : Dzięki za klika!

 

tsschindler: Dzięki.

Ładne, ta muzyka dużo wnosi do tekstu, chociaż tylko podejrzewam, bo do mnie muzyka nie przemawia, jakbym była głucha. 

Fajny pomysł z echokryształami.

Człowiek w przestrzeni kosmicznej był całkowicie był bezbronny.

Nie mnożmy byłów ponad konieczność.

Babska logika rządzi!

Kawałek solidnej SF. Zręcznie napisane opowiadanie, z wciągającą fabułą oraz ciekawymi dialogami. Zastanawiałem się, czy nie za bardzo pędzisz z akcją. Od czasu do czasu bowiem, miałem wrażenie, że przyspieszenia tworzą skróty myślowe. Ale może to i lepiej, ponieważ stawia to przed czytelnikiem wyznawanie. Wymaga, by rozruszał mózgownicę. Pomogła mi w tym zapodana muza.

Finkla: Dzięki. Ja muzykę uwielbiam, cieszę się, że mogłam jej ,,użyć"w opowiadaniu. TaTojota: Dzięki. Możliwe, że akcja za bardzo przyspieszyła, to może wynikać z tego, że mam stanowczo za mało czasu na pisanie. Chciałoby się więcej.

Ave, Pusiu!.

 

Początkowo trochę przytłoczyła mnie ilość nazw własnych i terminologii rodem z hard sci-fi, ale im dalej w las, tym czytało się lepiej. Bardzo podobał mi się motyw z muzyką i jej powiązanie z anomalią. 

 

Z przyjemnością dobijam do biblioteki.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Nowa Fantastyka